-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać245
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
>Jack White<
People don't even know me
but they know how to show me*
Dziś pisanie biografii o wciąż żyjących “gwiazdach” to norma. Publikacje te – często o osobach jedynie rozpoznawalnych, bez miarodajnych osiągnięć – wyskakują jak grzyby po deszczu. Natomiast 43-letni Jack White wiele już osiągnął, a poznać go można po muzyce…
Jeśli oglądaliście ośmioodcinkowy serial „Foo Fighters: Sonic Highways” – te muzyczne wycieczki, inspirujące badanie historii miast przeplatane wieloma rozmowami z ludźmi z branży muzycznej - i wam się to podobało, to wyobraźcie sobie, że książka o Jacku Whicie jest właśnie takim literackim serialem, tyle że podniesionym do sześcianu. „Obywatel Jack. O tym, jak Jack imperium z bluesa zbudował” pokazuje, że zarówno White, jak i The White Stripes to nie tylko (odgrywane na każdym stadionie i niemiłosiernie remiksowane) „Seven Nation Army” – to o wiele więcej!
Pamiętam to jak dziś. Dekadę temu na kanale muzycznym leciało akurat „The Hardest Button To Button” The White Stripes, które szybko przykuło moją uwagę. Prędko zorientowałem się, że prostota, surowość i emocje tej dwójki w trójkolorowym anturażu były tym, czego w muzyce od dawna szukałem. Tak się wszystko zaczęło… Najpierw zgłębiłem dorobek tego wyjątkowego projektu, potem byli The Raconteurs i The Dead Weather, następnie obejrzałem film dokumentalny „Będzie głośno” z White’em [reż. D. Guggenheim; 2008], aż wreszcie przyszła kolej na solowe popisy Jacka. Na ogół nie czuję potrzeby sięgania po (auto)biografie, jednak Jack White to jedna z nielicznych współczesnych postaci, które tak bardzo mnie intrygują. Niezwykle cenię sobie jego umiłowanie do tradycji i czerpanie z niej garściami w swojej twórczości. Podziwiam go za pełne zaangażowanie w to, co robi, a także wierność własnym ideom. Ocenię książkę pod kątem tego, ile (nowego) udało mi się dowiedzieć o Whicie, by lepiej go zrozumieć. Zwrócę też uwagę na to, jak sam Hasted opowiada tę historię.
. . .
Ciąg dalszy na stronie:
dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/02/jack-white-nick-hasted-obywatel-jack-o.html
>Jack White<
People don't even know me
but they know how to show me*
Dziś pisanie biografii o wciąż żyjących “gwiazdach” to norma. Publikacje te – często o osobach jedynie rozpoznawalnych, bez miarodajnych osiągnięć – wyskakują jak grzyby po deszczu. Natomiast 43-letni Jack White wiele już osiągnął, a poznać go można po muzyce…
Jeśli oglądaliście ośmioodcinkowy serial...
Wielka uczta u Dennisa
Z Dennisem Lehanem po raz pierwszy spotkałem się w 2011 r. za sprawą „Wyspy skazańców”. Wówczas zupełnie nie interesowało mnie nazwisko twórcy, a po książkę sięgnąłem wyłącznie ze względu na zarys fabuły, który jawił się jako idealnie dopasowany pod moje czytelnicze gusta. Książka spełniła moje oczekiwania. Jednak musiało minąć kilka lat, nim inicjały D.L. na stałe wryły mi się w pamięć. Było to przy okazji następnego tete-a-tete z rodowitym bostończykiem, gdy sięgnąłem po opus magnum pisarza. Z niekłamaną przyjemnością przedstawiam Ci, drogi czytelniku, „Rzekę tajemnic”.
W przypadku tej książki aż cisną się na usta słowa jednej piosenki, mimo że nie została włączona choćby do ścieżki dźwiękowej filmu, powstałego na podstawie wersji literackiej. Ten utwór to "Pyramid Song" grupy Radiohead:
I jumped in the river, what did I see?
Black-eyed angels swam with me
A moon full of stars and astral cars
And all the figures I used to see.
Akcja powieści rozgrywa się w Bostonie – to absolutna norma w przypadku twórczości pisarza. Boston to po prostu bastion Lehane’a, analogicznie jak Nowy Jork Doctorowa, Londyn Dickensa, a powojenna Warszawa Tyrmanda. Zaczynamy od spotkania z trójką nastoletnich kumpli: Jimmym, Seanem oraz Davem którzy spędzają ze sobą mnóstwo wolnego czasu, np. grając na ulicy w hokeja. Podczas jednej z takich zabaw, przy chłopcach zatrzymuje się czarny samochód z dwoma mężczyznami w środku, do którego wsiada Dave. Wraca on dopiero po czterech dniach, ale to już nie jest ten sam dzieciak i nigdy nie będzie. To, co go spotkało pozostaje na wyłączność jego wiedzą. Mija dwadzieścia pięć lat. Losy trójki bohaterów splatają się ponownie. Dochodzi do morderstwa córki jednego z nich. Nieodgadniona przeszłość domaga się wyjaśnień.
Ta dwudziestopięcioletnia przerwa w fabule, przynajmniej dla mnie, nie jest przypadkowa. Natychmiast kojarzy mi się ze słowami Laury Palmer – bohaterki serialu „Miasteczko Twin Peaks” – skierowanymi do agenta specjalnego Dale’a Coopera. „Do zobaczenia za 25 lat” – mówi dziewczyna, i tak samo w swojej powieści Lehane zwraca się do czytelnika, serwując doskonale przemyślany skok w dorosłą przyszłość trójki kumpli z dzieciństwa. W obu wypadkach ta ćwierćwieczna przerwa stanowi dla mnie pewnego rodzaju symbol doskonałego dzieła okraszonego mrowiem niezapomnianych wrażeń. Bo właśnie tym dla mnie są „Miasteczko Twin Peaks” oraz „Rzeka tajemnic” - wybitnymi, arcywciągającymi historiami.
Wracając do zawartości dzieła Lehane’a, zacznę od jego ewentualnych słabości, gdyż tak będzie zdecydowanie krócej i prościej. Otóż początek powieści wcale nie zapowiada tego, co wydarzy się później. Określenia takie jak: zwykły, niepozorny pasują tu jak ulał. Jest to podyktowane w dużej mierze zastosowaną perspektywą czasową fabuły. Potrzeba nieco czasu, aby „Rzeka tajemnic” wskoczyła na najwyższe obroty, a gdy to już się stanie, chwyci czytelnika z ogromną siłą i nie puści aż do samego końca. Na dowód tego, przytoczę pewne liczby: 1/3 książki czytałem 2 dni, zaś pozostałe 2/3 - 300 str. - połknąłem w 1 dzień.
A teraz czas na zalety, plusy, mocne strony, walory tudzież atuty „Rzeki tajemnic”. Będzie ich mniej więcej tyle, ile podanych wyżej synonimów jednego słowa. Doskonale sportretowani bohaterowie, wykraczający daleko poza karty książki, powiedziałbym nawet – trójwymiarowi. Sprawiają wrażenie, jakby mieszkali obok nas, tuż za rogiem, jakbyśmy znali się dobrze, dużo wcześniej niż przy okazji lektury. Nie sposób nie wyrobić sobie zdania o każdej z postaci. Z częścią będziemy sympatyzować, innych znienawidzimy. Ale nie przywiązujcie się do swoich opinii, gdyż identyczne przez całą książkę na pewno nie będą. I to losy tej garstki bohaterów, bo mowa o trójce kumpli z dzieciństwa oraz ich najbliższych, składają się na przejmującą historię, obok której nie można przejść obojętnie. Trójka bostońskich dzieciaków oddająca się beztroskiej zabawie do momentu "incydentu" z tajemniczym samochodem, który przestawi ich dorosłe życie na zupełnie nowe, niechciane tory.
Tak naprawdę wątek kryminalny, czyli próby wyjaśnienia sprawy morderstwa młodej dziewczyny, schodzi na dalszy plan. Najbardziej interesujemy się losami poszczególnych postaci. Lehane doskonale przybliża nam ich myśli, pozwala towarzyszyć w tym, co robią i zmusza do nieustannego zastanawiania się, przewidywania, kim są lub kim będą w tej mrocznej historii. Pisarz testuje wytrzymałość swoich bohaterów. Przyjdzie im zdać najważniejszy jak dotąd egzamin: z wiary w samych siebie oraz wiary w drugiego człowieka. Na końcu, a propos rozwiązania zagadki, towarzyszy nam ogromny ładunek emocji (to norma w „Rzece Tajemnic”) oraz duża dawka brutalności. Tak jakby cała opowieść niewystarczająco dała nam po twarzy. Widać, że Dennis Lehane lubi pieprz.
Mimo, że to męski świat, a faceci w rolach głównych, pod żadnym pozorem nie wolno zapominać o kobietach, których udział w „Rzece tajemnic” jest niepodważalny i znaczący. Płeć odgrywa tu znaczącą rolę. Lehane zadbał o ambiwalencje uczuć u czytelnika; jedni z was znajdą usprawiedliwienie dla postępowania danej postaci, inni kategorycznie je potępią. U bostończyka nikt nie jest dobry ani zły, na próżno szukać klarownych sytuacji. To nie tylko męski świat, ale może przede wszystkim świat amoralny – znak firmowy autora.
„Rzeka tajemnic” to dzieło niesamowicie dojrzałe – „wielowymiarowa emocjonalnie i gatunkowo powieść najwyższej próby” (za: Entertainment Weekly). To rozpędzająca się machina. Dennis Lehane w trakcie lektury zaskakiwał mnie, wzruszał, oburzał, kazał zapomnieć o otaczającym świecie – robił to w biały dzień, przy otwartym oknie, letnią porą. To opowieść o uprzedzeniach, stereotypach, nieufności, zazdrości i egoizmie. Ta książka rodzi prawdziwe emocje. I to na długo.
Za co kocham tę książkę? Za mistrzowskie stopniowanie napięcia aż do niesamowitej, wbijającej w fotel kulminacji. Za mroczny i wciągający klimat. Za zawarty w niej potężny ładunek emocjonalny. Za fantastycznie nakreślonych bohaterów. Za bezpośredniość i brutalność. Za doskonały styl autora. Za to, że długo nie daje nam o sobie zapomnieć, podobnie jak „Gdzie jesteś, Amando?”. „Rzeka tajemnic” jest moralnie niejednoznaczna, zresztą jak większość dzieł bostończyka. Oferowane przez niego spektrum atrakcji i doznań jest przeogromne. W swojej kategorii dzieło kompletne.
Tylko kilka książek dostarczyło mi tak wielkiej satysfakcji, a nie zadowalam się byle czym. „Rzeka tajemnic” to kawał tak dobrej literatury, iż z pełną odpowiedzialnością zachęcam każdego do zapoznania się z nią, uprzedzając jednocześnie o czekającej na odbiorcę brutalności, agresji, zaskoczeniu, gniewie i rozpaczy. Książka ta stanowi nieodłączny i dumny element mojej domowej biblioteczki. Bez niej owa kolekcja na pewno nie byłaby tym samym.
Szkoda, że tak szybko się kończy! Szkoda, że nie ma kontynuacji!
Jeśli czytasz książki dla ŚWIETNYCH HISTORII, równie ŚWIETNIE NAPISANYCH - przeczytaj bez wahania! Jeśli nie, zrób to tym bardziej!
Nie ma ideałów, są wyjątki. Ocena: 9,9/10
PS. Jeśli miałbym pokusić się o osobistą uwagę, napisałbym, że skala daru Lehane’a-pisarza jest odwrotnie proporcjonalna do jego fizjonomii.
Całość (w tym informacje o filmie) dostępna pod adresem:
http://dobrakomplementarne.blogspot.com/2017/05/wielka-uczta-u-dennisa-dennis-lehane.html
Wielka uczta u Dennisa
Z Dennisem Lehanem po raz pierwszy spotkałem się w 2011 r. za sprawą „Wyspy skazańców”. Wówczas zupełnie nie interesowało mnie nazwisko twórcy, a po książkę sięgnąłem wyłącznie ze względu na zarys fabuły, który jawił się jako idealnie dopasowany pod moje czytelnicze gusta. Książka spełniła moje oczekiwania. Jednak musiało minąć kilka lat, nim...
Opus magnum nr 1: Warszawskie chłopaki
Osią tej recenzji jest pytanie: Co sprawiło, że ta konkretna książka Tyrmanda okazała się najpoczytniejszym kryminałem napisanym w czasach PRL-u oraz największym sukcesem wydawniczym powojennej prozy polskiej?
Wcześniej tylko słyszałem o Tyrmandzie. Na „Złego” trafiłem a propos przeglądania jakiegoś zestawienia typu Top10, a że akurat miałem wielką ochotę na starszy kryminał, w dodatku polski – tak zaczęła się moja przygoda z twórczością pisarza. 6 stron brudnopisu. Tyle uzyskałem przy okazji pisania o tej książce, uprawiając swój myślowy freestyle. Ja już poznałem odpowiedź na postawione wyżej pytania o przyczyny sukcesu „Złego”- mnie przekonywać nie trzeba - pozostaje mi tylko zachęcić Was do lektury, udowodnić wartość utworu. Pytanie dla mnie brzmiało: Jak potencjalnemu czytelnikowi przedstawić tę książkę, możliwie zwięźle i obiektywnie, czyli z jedną wadą i mnóstwem zalet?
Do klimatu peerelowskiego kryminału byłem poniekąd przyzwyczajony, choćby dzięki lekturom Jerzego Edigeya, który jednak pisał typowo dla starych kryminałów, czyli zwięźle, na 1-2 wieczory, bez „obudowy” społeczno-kulturalnej, ani bez dogłębnej analizy charakterologicznej swych postaci. Ponadto Edigey tworzył dekadę-dwie później, zaś sama stolica nie musiała się odbudowywać, a mimo to obeznany byłem z realiami owej konwencji kryminału, a co ważniejsze, z żargonem zarówno chuliganów, jak i milicji.
Nakreślmy klimat „Złego”. Zarysujmy czas i miejsce akcji.
„W gigantycznym oddechu budowlanym, jakim wznosiła się pierś Warszawy tych lat, świeżo postawiony gmach, bez tynków i schodów, zaludniany bywał przez użytkowników. To była reguła, wynikająca logicznie ze zdrowego głodu odbudowy.”
Uwaga! Uwaga! Warszawa (lat 50-tych) w rozkroku: blizny wojny, a więc rumowiska, a jednocześnie wciąż gorące wspomnienia historycznego gwałtu, zmieszane z oczekiwaniem na nowe, na to, co zastąpi ruiny, a wszystko podszyte obawą o przyszłość. Wielkie spustoszenie: stosy cegieł i hałdy gruzu, sformowane przez buldożery; „rozbebeszone posesje i place budowy”, „niskie piwnice, ciągnące się załomami, zatłoczone starym szmelcem i wszelkiego rodzaju śmieciem”, „pusta czerń wąwozów ulicznych z jarzącymi się tu i ówdzie wejściami do pieczar-knajp”, w tle zaś „największy plac Europy”. Słowem, ruiny skonfrontowane z odbudową, nieustanne wędrówki po zgliszczach, gruzach, albo wspinaczki po resztkach kamienic do mrocznych kryjówek, gdzie kryją się… No właśnie, kto?!
„Były to lata, gdy przed społecznością dźwigającej się z ruin Warszawy stanął groźny problem chuligaństwa. Problem ten rozrastał się do rozmiarów choroby społecznej, prawdziwej klęski, z każdym rokiem przybierał na masowości.”
I pojawia się Zly, i Kudłaty. Obaj to skupiska wielkiej mocy, tyle że o przeciwstawnych ładunkach, obaj mocarni, nieodgadnieni, wręcz mityczni, koncentrują wokół siebie grono zwolenników – to „zawodnicy robiący różnicę”, dzięki nim można zyskać przewagę na warszawskiej szachownicy, gdzie bój toczą dobro i zło, zaś stolica tylko patrzy.
Tytułowy Zły to nierozpoznawalny, bezlitosny mściciel, który w obronie pokrzywdzonych mieszkańców Warszawy wypowiada wojnę stołecznym przestępcom i chuliganom, skupionym wokół Kudłatego.
Zły i Warszawa jak Batman i Gotham, albo Spiderman i Nowy Jork? Skojarzenia jak najbardziej na miejscu. Dodając to tego kolejne podobieństwo: obrońca i bohater uciśnionych, a jednak nieakceptowany przez organy ścigania. Państwo niweczy wszelkie oddolne inicjatywy obywateli; ściga Złego za to, że pomaga sam, nie czekając na śledztwa, ani oficjalne pozwolenia. Postrzega się go tak samo, jak przestępców, których zwalcza.
Tyrmand napisał powieść o polskim superbohaterze, dał ludziom to, czego wcześniej nie było; postać, stworzoną wprawdzie kilkadziesiąt lat temu, ale wciąż zasługującą na miano kultowej. I czynił to, paradoksalnie, na wiele lat przed swoimi przenosinami do Stanów Zjednoczonych – mekki superbohaterów.
Pełna recenzja dostępna na blogu:
http://dobrakomplementarne.blogspot.com/2017/04/opus-magnum-nr-1-warszawskie-chopaki.html
Opus magnum nr 1: Warszawskie chłopaki
Osią tej recenzji jest pytanie: Co sprawiło, że ta konkretna książka Tyrmanda okazała się najpoczytniejszym kryminałem napisanym w czasach PRL-u oraz największym sukcesem wydawniczym powojennej prozy polskiej?
Wcześniej tylko słyszałem o Tyrmandzie. Na „Złego” trafiłem a propos przeglądania jakiegoś zestawienia typu Top10, a że...
Zaczynamy lekturę, gdy główna bohaterka – prawniczka Thora staje przed nie lada zadaniem rozwiązania „pocztowej” zagwozdki. Zaraz potem dzwoni do niej były klient - Jonas, ekscentryczny właściciel luksusowego hotelu spa. Twierdzi, że miejsce na którym się pobudował jest nawiedzone przez duchy, a to w oczywisty sposób uderza w jego interesy, zniechęcając do miejsca klientów, jak i samych pracowników ośrodka. W międzyczasie dochodzi do brutalnego morderstwa, a dowody każą upatrywać właśnie w kliencie Thory – Jonasie, głównego podejrzanego.
„Weź moją duszę” to druga część cyklu o prawniczce Thorze, której przychodzi rozwiązywać nietypowe i zawiłe zagadki kryminalne. To flagowy „produkt” najlepszej islandzkiej autorki. Zapewniam, że można zacząć lekturę od tej książki, nie przeszkadza to w niczym.
Powieść wciąga od pierwszych zdań, za sprawą świetnego prologu, w którym poznajemy pewną małą dziewczynkę. Już na dzień dobry, Yrsa daje nam próbkę swoich możliwości – udowadniając opanowanie sztuki doboru odpowiednich słów do wywarcia na czytelniku zamierzonego wrażenia.
Podoba mi się warsztat pisarski autorki, imponująco buduje zdania, często bardzo rozbudowane. Jest świetną narratorką. Umiejętnie, z dużym wyczuciem i lekkością, kreśli wielowątkową fabułę. Wydaje się być osobą metodyczną, nie pozostawia miejsca przypadkowi, wszystko w książce jest od początku zaplanowane, a Islandka, niczym wytrawny cyrkowiec, żongluje wątkami w książce.
Tragiczna i ponura historii sprzed lat owiana tajemnicą, która mocno determinuje współczesną rzeczywistość. Stąd też moje skojarzenia z „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”. Świetna, niepozwalająca o sobie zapomnieć jeszcze długo po lekturze, tragiczna historia rodziny byłych właścicieli ziemi, w której powstał pensjonat. Wyblakłe zdjęcia w starych skrzyniach, rodzinne tabu, niemal każdy ma coś do ukrycia: grzechy swoje i swoich bliskich. Wątki z przeszłości i teraźniejszości płynnie się przeplatają.
Wielu podejrzanych, z których każdy ma motyw i okazję do popełnienia zbrodni, ponieważ autorka robi wszystko, aby utrudnić wytypowanie mordercy i przeciąga zabawę z książką do samego końca. Zresztą bohaterowie sami proszą się o podejrzewanie ich – Yrsa kreśli nam obraz butnych, nieufnych i opryskliwych Islandczyków.
Czy naprawdę siły paranormalne odgrywają w powieści znaczącą role? Tego do końca nie wiemy, tak samo jak tego, czy mamy do czynienia tylko z „czystym” kryminałem, czy może z czymś więcej. Jedno jest pewne, realny czy wymyślony, bardzo dobrze działa na nastrój oraz całą tajemniczą otoczkę książki.
Pięknie zbudowany klimat powieści, wypełniający każdą wolną przestrzeń tej historii. Mroczny, ciężki, przygnębiający. Tajemnicza islandzka prowincja osnuta mgłą, zabobonami i niechęcią do obcych.
Znakomita wielowarstwowa fabuła, umiejętne wyważenie wątków: kryminalnego jak i społeczno-obyczajowych. Świetnie przedstawiona Islandia – piękna, dziewicza, a zarazem mroczna i dołująca.
Uwagi:
a) Mapa potrzebna od zaraz! Niezbędna żeby poukładać sobie w głowie wszystkie elementy lokalizacji, np. tunelu, który odgrywał kluczowa rolę, w ogóle nie potrafiłem zobrazować go sobie w przestrzeni względem innych obiektów.
b) Tytuł wzięty z powietrza, w ogóle mi tu nie pasuje… ale co tam tytuł, ot kaprys autorki.
c) Momentami pomocnik Thory irytuje i nuży, pozbawiony własnego zdania, chodzi za prawniczką jak pies i tylko przytakuje. Na szczęście czasem potrafi wybudzić się z letargu i wtedy wszystko wraca do normy.
„Weź moją duszę” to moje pierwsze spotkanie z twórczością Yrsy Sigurdardóttir . Spotkanie niezwykle udane, które rozbudziło we mnie chęć przeczytania kolejnych jej powieści.
Książka ta bez wątpienia gra w pierwszej lidze. intryguje, skłania do zadumy, ale nierzadko też bawi. Przemyślany, soczysty, wciągający kryminał. 100% koncentratu, bez rozcieńczaczy. Zostaje w głowie na długo po zakończeniu lektury. Uważam, że po przeczytaniu tej książki, autorka zasługuje, aby pofatygować się i nauczyć jej nazwiska, a epitety na okładce odnośnie powieści, wcale nie są nadużyciem.
Więcej na:
http://dobrakomplementarne.blogspot.com/
Zaczynamy lekturę, gdy główna bohaterka – prawniczka Thora staje przed nie lada zadaniem rozwiązania „pocztowej” zagwozdki. Zaraz potem dzwoni do niej były klient - Jonas, ekscentryczny właściciel luksusowego hotelu spa. Twierdzi, że miejsce na którym się pobudował jest nawiedzone przez duchy, a to w oczywisty sposób uderza w jego interesy, zniechęcając do miejsca klientów,...
więcej mniej Pokaż mimo to
To, że Kroniki wyglądają jak wyglądają to nie efekt widzimisię autora lecz zapotrzebowania rynku wydawniczego, marketing. Była potrzeba wydania powieści a nie zbioru opowiadań, więc co zrobił Bradbury? Zamiast nazywać swoje opowiadania „zbiorem opowiadań” przypisał im wszystkim jedną nazwę i tak oto mamy pożądaną wtedy przez wydawców powieść… I pomyśleć tylko, że gdyby Amerykanin był bardziej ‘stubborn’ i poczuł, że ingeruje się w jego artyzm i wizję, tej książki mogło by nie być…
Fajnie jest, gdy już przy pierwszym spotkaniu z danym autorem, raczy on nas swoim kunsztem. Chciałoby się tak non stop
Chyba wszyscy, tylko nie ja, traktują kroniki marsjańskie właśnie jako zbiór dość luźno ze sobą powiązanych opowiadań, które to spina wątek podroży międzyplanetarnych. Mi w ogóle taka myśl przez głowę nie przeszła i cały czas traktowałem książkę jako jedność, całość. Może właśnie dlatego zrobiła na mnie takie wrażenie: bo niby jedno dłuższe dzieło, ale tak bardzo różnorodne, obfite w odmienne gatunki literackie i momentami tak PIĘKNIE NIESPÓJNE….
Dosłownie nietuzinkowa. Mogę powiedzieć, że spodziewałem się wszystkiego, tylko nie tego, co zaserwował mi Bradbury. Nie będzie wielką przesadą stwierdzenie, że jest tu wszystko: fantastyka, groza, sensacja, komedia, dramat… Lektura tej niepozornej, cienkiej książki przypomina rollercoaster.
--------------------------------------------------------------
Początkowo poznajemy historię podboju z dwóch stron - z perspektywy Ziemian oraz z punktu widzenia Marsjan. Później autor skupia się już prawie wyłącznie na tej pierwszej perspektywie.
Aby w pełni skonsumować tę książkę, warto zwrócić uwagę na TŁO HISTORYCZNE i czasy jej powstawania. Wydana w 1950 r. – poza tym, że po 60 latach nadal zachwyca, to czas, w którym się narodziła, zaważył na jej treści. Można by o kontekście historycznym i jego implikacjach na Kroniki napisać oddzielną pracę, ale warto chociaż wspomnieć, że to opowieść nie tyle o kolonizacji Marsa przez ludzi, ile o kolonizacji przez Amerykanów. To właśnie ówczesny obraz swojego społeczeństwa kreśli nam Bradbury – smutny i gorzki; zachłyśnięcie się technologią, zagubienie w podstawowych wartościach. Autorowi udało się w związku z tym przemycić sporą dawkę rzetelnej socjologicznej wręcz analizy ludzi, bo zostały pokazane kluczowe mechanizmy kolonizacji, a sam Mars jest tylko umowny, to może dotyczyć każdego innego miejsca.
Kojarzy mi się to z obrazem ludzi w wielkim, złotym i połyskującym walcu, którzy wjeżdżają do kolejnego miasta i wołają do jego mieszkańców – „PODZIWIAJCIE NAS I PATRZCIE JAK NISZCZYMY!”.
Symbolem ludzkiej arogancji oraz samouwielbienia jest jedno z opowiadań, gdzie wylądowawszy na nowej planecie, Ziemianie dosłownie chodzą i domagają się od Marsjan okazania im należnego szacunku oraz przyjęcia ich z wielką pompą. ALE to tylko KROPLA W MORZU RÓŻNORODNOŚCI: od domu grozy w klimatach E.A. Poe (opowiadanie Usher II); przez handlarza walizkami i jego interesie życia, kończąc na ostatnim mężczyźnie na Marsie, który był bardzo wybredny…
Z perspektywy czasu, naiwnie prezentuje się podejście w „Kronikach” do podróży międzyplanetarnych, razi w oczy ta łatwość i szybko przemieszczania się….jednak szczegół ten nie zaburza pozytywnego odbioru całości.
Szkoda tylko, że Bradbury nie pokusił się o jakieś wspólne, podsumowujące ten zbiór przesłanie; o wyciągnięcie 1-2 wniosków płynących z tych wszystkich historii… o wskazówki na przyszłość, jeśli jakaś przyszłość w ogóle czeka ludzkość…
-------------------------------------------------------------------------
Pod koniec naszła mnie refleksja dotycząca samych Marsjan: jaki ich wykreował Bradbury? Jaki był ich udział w książce? Co możemy o nich powiedzieć? Spodziewajcie się zaskakujących odpowiedzi.
Fajne jest to ze praktycznie w tydzień można zapoznać się z największymi dziełami tego autora (kroniki, Fahrenheit, człowiek, jakiś potwor) duża jakość i przyjemność z czytania na stosunkowo niewielkiej ilości stron.
Z jednej strony lekka w odbiorze, poetycka, świeża jak na swoje lata a z drugiej strony konkretna, ponadczasowa, różnorodna. To jak malowanie niby oddzielnych obrazów, używanie różnych kolorów na pędzlu a na końcu i tak wychodzi piękna kolorowa tęcza… takie właśnie są kroniki w szczególe i w ogóle. POLECAM.
To, że Kroniki wyglądają jak wyglądają to nie efekt widzimisię autora lecz zapotrzebowania rynku wydawniczego, marketing. Była potrzeba wydania powieści a nie zbioru opowiadań, więc co zrobił Bradbury? Zamiast nazywać swoje opowiadania „zbiorem opowiadań” przypisał im wszystkim jedną nazwę i tak oto mamy pożądaną wtedy przez wydawców powieść… I pomyśleć tylko, że gdyby...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jak tu wierzyć w przypadek? Dosłownie dzień przed rozpoczęciem lektury tejże książki, natknąłem się w jednej recenzji na następującą refleksję: Są dzieła, gdzie już po kilku stronach wiesz, że to będzie wyjątkowa historia. I proszę bardzo. Ta krótka opowieść właśnie taka jest – fantastyczna pod każdym względem!
Siostry Hudson to byłe gwiazdy Hollywood, mieszkają samotnie w domu w Kalifornii. Mimo pokrewieństwa, kobiety bardzo się różnią.
„Ale czy możesz to sobie wyobrazić: one dwie mieszkające razem po tym, co się stało? Czyż to nie jest straszne?”
Już od początku w domu sióstr atmosfera bardzo się zagęszcza, towarzyszy nam wszechobecne napięcie.
Zabrzmi to jak truizm, ale ten autor udowodnił, że doskonale zna swoje postacie, każdy cm sześcienny ich mózgu. Świetnie opisuje i analizuje motywacje bohaterów. Tutaj każdy ma swoje uczucia, swoje zdanie i jest wyrazisty.
Fantastyczne kreacje pierwszoplanowe dwóch sióstr, ale także drugoplanowe jak Edwina i Del. Gdy wydaje się, że od początku do końca będziemy świadkami poczynań tylko dwóch bohaterek i nic w tym względzie nas nie zaskoczy, autor wprowadzi nowe postacie, i każdy będzie miał swoją rolę do odegrania
Jedna siostra budzi współczucie i irytację a druga wstręt i nienawiść.
Utożsamiając się z bohaterką, czujesz się jak zwierzę w potrzasku; dusisz się tą niesamowicie gęstą atmosferą; tracisz wszelką nadzieje, żeby tylko na chwilę ujrzeć światełko w tunelu
„Jej głowa obróciła się na poduszce, a oczy znów się zamknęły. Potem usta otworzyły się nagle, jakby chciała krzyknąć, a w umyśle pojawiła się straszliwa wizja, obraz kogoś stojącego w otwartych drzwiach...”
Na podstawie książki spokojnie można by napisać pracę licencjacką nt. analizy obu sióstr, ich biografii, relacji, osobowości oraz motywacji zachowań. Może dołączając do tego jeszcze równie świetny film, aby dopełnić całości.
„Co się zdarzyło Baby Jane?” to także oglądanie starych filmów, bo kiedyś były „przyjemniejsze” oraz wielkie Hollywood w tle.
Prawdziwy emocjonalny rollercoaster; huśtawka nastrojów – To zakład przetwórstwa twoich emocji
Zwróćcie też uwagę, jaką rolę odgrywa światło i ciemność
Scena na plaży – ten niewyobrażalny kontrast między tym, co czuła bohaterka, a tym, co działo się wokół…
Podsumowując, „Co się zdarzyło Baby Jane?” to trzymający w napięciu horror (PRAWDZIWIE) psychologiczny, studium samotności, zawiści oraz stopniowego popadania w obłęd i prawdziwa groza. Konflikt obu sióstr jest głębszy i zdecydowanie bardziej skomplikowany niż może się wydawać.
I bez tego zakończenia książka jest genialna, a końcówka strąci cię z pantałyku pewności. Kiedy dowiesz się wszystkiego, nie będziesz wiedział nic.
Ponadczasowa i przerażająca.
Nie da się opisać mojego rozczarowania w chwili, gdy dowiedziałem się, że Henry Farrell nic więcej nie napisał…
Jak tu wierzyć w przypadek? Dosłownie dzień przed rozpoczęciem lektury tejże książki, natknąłem się w jednej recenzji na następującą refleksję: Są dzieła, gdzie już po kilku stronach wiesz, że to będzie wyjątkowa historia. I proszę bardzo. Ta krótka opowieść właśnie taka...
więcej mniej Pokaż mimo to
Późnym wieczorem, w jednej z podwarszawskich wsi, dochodzi do zuchwałego napadu na sklep, a jego właścicielka zostaje znaleziona martwa. Przestępcy znikają bez śladu. Okazuje się, że to ci sami bandyci, którzy plądrują pobliskie wsie od ponad roku, i na których milicja nie ma absolutnie żadnego remedium. Przestępcy są coraz bardziej zuchwali, kpią z przedstawicieli władzy, pojawiają się i znikają niczym duchy. Wielu oficerów połamało sobie na tej sprawie zęby, a każdy następny, kto ją dostaje, automatycznie wpada w wisielczy nastrój, wiedząc, że czeka go na końcu tylko reprymenda od przełożonego i same przykrości. Dlatego każdy unika jak ognia akt sprawy sygnowanymi ‘Człowiek z blizną”.
Świetna kreacja starszego sierżanta Chrzanowskiego, z miejsca stał się moją ulubioną postacią autora. Początkowe wrażenie może być mylne co do jego osoby, a poznajemy go w trakcie nauki do… matury! Ciekawa historia sierżanta, bardzo dobrze umotywowany, główne źródło humoru w książce i bohater niedający się nie lubić. Ponadto, twórca fryzury a’la trapez i główny „deduktor”. Znacznie lepszy od Kaczanowskiego, nawiasem mówiąc.
„-Więc jak chcecie ująć przestępców, którzy na swoim koncie mają życie ludzkie i przeszło milion zrabowanych pieniędzy?
-My ich sobie, obywatelu majorze, wydedukujemy.”
Książka wciąga i ani przez moment nie nudzi, trzymając wysoki poziom. Autor podrzuca nam tropy prowadzące donikąd, zadbał także o wiele zwrotów akcji, momentami dając powody do szczerego śmiechu, ach ten trapez!
Świetnie zarysowane tło społeczno-obyczajowe czasów PRL-u oraz odniesienie do historii rozwoju milicji obywatelskiej a także tajniki rzemiosła aktorskiego, zgrabnie wplecione w fabułę. Wszystko to ciekawe, dodające tylko książce smaku.
To najlepsza książka Edigey’a, jaką do tej pory czytałem… lepsza nawet od „Walizki z milionami”.
Peerelowski kryminał milicyjny w najlepszym wydaniu! Polecam
Późnym wieczorem, w jednej z podwarszawskich wsi, dochodzi do zuchwałego napadu na sklep, a jego właścicielka zostaje znaleziona martwa. Przestępcy znikają bez śladu. Okazuje się, że to ci sami bandyci, którzy plądrują pobliskie wsie od ponad roku, i na których milicja nie ma absolutnie żadnego remedium. Przestępcy są coraz bardziej zuchwali, kpią z przedstawicieli władzy,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kilkunastu członków ekipy badawczej na jednej ze stacji naukowych gdzieś blisko Bieguna południowego spotyka parszywy los. Nie dość, że panuje potężna zamieć i są odcięci od świata, to w dodatku przyjdzie im zmierzyć się z nieznanym czymś. Dla wielu ujmujący mróz, paraliżujący strach oraz otaczająca śnieżna biel będą ostatnimi towarzyszami ich ziemskiej wędrówki.
Jak już wspomniałem, Akcja toczy się gdzieś na Antarktydzie, w pewnej stacji badawczej. A więc z jednej strony mamy wszechogarniającą „lodową pustynię” a z drugiej poczucie klaustrofobicznego zamknięcia. Bardzo ciekawy duet.
Jedną z cech świetnych książek jest to, że pomimo wcześniejszej znajomości fabuły (w mniejszym lub większym stopniu) czytając je, nadal dobrze się bawimy. Tak było u mnie, ponieważ wcześniej obejrzałem film i pamiętałem tę historię dość dobrze. Ale to w żadnym stopniu nie wpłynęło na wielką frajdę, jaką miałem podczas lektury.
Można by powiedzieć, że to taki science-fiction horror, choć dla mnie lepiej pasuje określenie: bardzo ciekawy thriller z wciągającą i trzymającą w napięciu fabułą i z zaskakującym finałem.… Od razu lepiej brzmi : )
Nie ma się zwyczajnie do czego przyczepić. Może jedynie do niezbyt udanego tłumaczenia tytułu, gdyż to, z czym przyjdzie zmierzyć się bohaterom na pewno nie jest żadną rzeczą! Jako ciekawostkę, dodam, że akurat film występuje pod nazwą „Coś” i to już bardziej adekwatne sformułowanie.
Z reguły nie przemawiają do mnie książki science-fiction ale ta zasada akurat nie dotyczy „Rzeczy”. Zaskakuje mnie, że ta książka ma tak niewielu czytelników i jeszcze żadnej opinii !
Polecam ZARÓWNO książkę jak i film (z 1982 r.). Obie formy przedstawienia tej historii są bardzo udane. (Chyba, że ktoś nie przepada za starym, dobrym kinem – to już jego strata) Fabuła książki i filmu pokrywa się mniej więcej w 80-90%. W książce występuje tylko jeden wątek, którego nie obejrzymy na ekranie. Jednak jest on drugorzędny i całość na tym na pewno nie traci.
Wysokooktanowa rozrywka. Trzyma w napięciu do ostatniej strony. Do ostatniego zdania. MUST HAVE. MUST READ.
Kilkunastu członków ekipy badawczej na jednej ze stacji naukowych gdzieś blisko Bieguna południowego spotyka parszywy los. Nie dość, że panuje potężna zamieć i są odcięci od świata, to w dodatku przyjdzie im zmierzyć się z nieznanym czymś. Dla wielu ujmujący mróz, paraliżujący strach oraz otaczająca śnieżna biel będą ostatnimi towarzyszami ich ziemskiej wędrówki.
Jak już...
Zacznę od tego, że sama nazwa tego zbioru 6 opowiadań jest strzałem w "10". Jeden wyraz "Makabreski" definiuje tak naprawdę wszystko. Jakby uszyty na miarę na tę konkretną okoliczność.
Jak można krótko scharakteryzować "Makabreski"? Thriller bez rozlewu krwi.
Nie ma w tym zbiorze opowiadań słabych. Nie ma też przeciętnych. Zauważyłem same dobre, bardzo dobre i wyśmienite.
Najlepsze zostawiam na koniec : )
Dobre
Nie po północy: nauczyciel, w dodatku malarz-amator. zaoszczędził trochę grosza i postanawia poodpoczywać na Krecie, przy okazji uchwycić na płótnie piękne krajobrazy. Na miejscu poznaje bardzo osobliwe małżeństwo i tajemniczy incydent, który niedawno miał w tej rajskiej krainie miejsce. Krótko mówiąc, kąpiele w morzu po północy niewskazane...
Opowiadanie mimo wszystko trochę przeciągnięte,nie do końca zrozumiałem zakończenie i myśl przewodnią autorki.
Więcej niż dobre:
Ptaki: nie trzeba chyba przedstawiać, wszystko zostało o nich powiedziane. Zdecydowanie bardziej podobał mi się film. Opowiadanie jest mocne, solidne ale nie zrobiło na mnie aż tak piorunującego wrażenia. Na pewno warto przeczytać!
Niebieskie soczewki: Marda West przechodzi operację oczu. Dostaje niebieskie soczewki i....zaczyna widzieć inaczej. ("Ale dlaczego pani wygląda jak kociak, i w dodatku jak zwykły dachowiec?")
nikt wcześniej tak skutecznie nie obrzydził mi węży.
największa dawka humoru spośród całej szóstki.
Bardzo dobre:
Jabłonka: super KLIMAT (czyli cała Daphne), napięcie, strach. od początku do końca na wysokim poziomie.
Bardzo bardzo dobre:
Alibi: pogrążony w schematach i rutynie dnia codziennego, Fenton, postanawia odmienić swoje życie...
zdumiewające zakończenie, z resztą cała historia jest mocno zagmatwana. Czytelnik nie dostaje jasnej odpowiedzi co tak naprawdę się zdarzyło. Pozostają domysły i hipotezy. Iście "hiczkokowski" klimat ponadto.
Wyśmienite:
Nie oglądaj się teraz: małżeństwo, wakacje, Włochy, bliźniaczki, dziecko i grasujący morderca...
Opowiadanie pochłania się jednym tchem. Fantastyczna historia i pomysł. Jak mówi moja babcia: "trzeba mieć głowę sześć na osiem żeby coś takiego napisać".
Najlepsze opowiadanie Daphne du Maurier i jedno z najlepszych jakie czytałem.
To trzeba przeczytać.
Autorka posiada wielki talent do zasiewania w czytelniku ziarna niepokoju, które to (ziarno) w miarę czytania, bardzo szybko rośnie. Wszystko doprawione humorem, groteską i absurdem.
Jak zwykle, zaczyna się banalną historią a kończy zaskakująco i niejednoznacznie.
Duża różnorodność tematyczna. Każdy znajdzie coś dla siebie.
Szczerze POLECAM!
Zacznę od tego, że sama nazwa tego zbioru 6 opowiadań jest strzałem w "10". Jeden wyraz "Makabreski" definiuje tak naprawdę wszystko. Jakby uszyty na miarę na tę konkretną okoliczność.
Jak można krótko scharakteryzować "Makabreski"? Thriller bez rozlewu krwi.
Nie ma w tym zbiorze opowiadań słabych. Nie ma też przeciętnych. Zauważyłem same dobre, bardzo dobre i...
>>> K.I.M. czyli koreańska interpretacja monowładzy <<<
„Korea Północna - dla wielu wciąż swoista terra incognita, niczym dziewiętnastowieczna Ziemia van Diemena u Patricka White’a – to – bez cienia kpiny – 1 z największych fenomenów XXI w., za sprawą stylu funkcjonowania, zasad (a właściwie jednej, za to «wszędobylskiej» - o tym za chwilę) czy osobliwego przepływu informacji, który uchował się przez dekady mimo tylu geopolitycznych fluktuacji. Na temat Korei, nie bez kozery nazwanej najbardziej zamkniętym krajem świata, istnieją dwa kanały informacyjne: albo jest to obraz-laurka kogoś, kto był w stolicy, Pjongjangu (goście przebywają wyłącznie tam) i posmakował owej sztucznej ekspozycji, pięknie udekorowanego studia, które ma każdego przybysza zauroczyć, odsuwając obawy (np. o fatalne warunki życia) w kąt; albo są to rzetelne informacje uzyskane nie od oficjeli państwowych, tylko zwykłych ludzi, spoza stolicy, nienależących do tzw. klasy uprzywilejowanej, najpewniej od uciekinierów. Słowem, im dane o Korei bardziej nieoficjalne, tym bliższe prawdy.
Doskonale zdaje sobie z tego sprawę zarówno D.B. John, jak i prof. W. Dziak (do którego wrócę). Gdyby walijski twórca poprzestał jedynie na zapisie swoich wrażeń z samej stolicy, przywożąc ze sobą być może parę kolorowych zdjęć, to po pierwsze, stałby się kolejnym «użytecznym idiotą» (za: Dziak), a po drugie, nie miałby o czym pisać, a już na pewno nikt by mu tego ani nie wydał, ani nie przeczytał. Bo rozpatrywanie Korei wyłącznie przez pryzmat Pjongjangu jest dokładnie tym, czego chce tamtejszy reżim [„Obraz dostatku w Korei jest całkowicie fikcyjny albo jakoś wyselekcjonowany” (Dziak)], który to kontroluje bardzo ściśle nie tylko przepływ informacji, ale i osób. Zresztą terminologia sceniczna jest tu uzasadniona, bo dzięki «Gwieździe Północy» ma się wrażenie, «jakby pękło płótno z namalowanym pejzażem i wyłoniły się zza niego miliony cierpiących potworne męki dusz».”
. . .
PEŁNA RECENZJA dostępna pod adresem:
dobrakomplementarne.blogspot.com/2019/02/gwiazda-ponocy-db-john-recenzja.html
>>> K.I.M. czyli koreańska interpretacja monowładzy <<<
więcej Pokaż mimo to„Korea Północna - dla wielu wciąż swoista terra incognita, niczym dziewiętnastowieczna Ziemia van Diemena u Patricka White’a – to – bez cienia kpiny – 1 z największych fenomenów XXI w., za sprawą stylu funkcjonowania, zasad (a właściwie jednej, za to «wszędobylskiej» - o tym za chwilę) czy osobliwego przepływu...