Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Zawód: powieściopisarz Haruki Murakami
Ocena 7,0
Recenzja Pisarzem być…

Haruki Murakami to autor, którego przedstawiać nie trzeba. Najbardziej znany na świecie japoński pisarz. Nazwisko, które znają wszyscy interesujący się literaturą. Co roku wymieniany w gronie faworytów do Literackiej Nagrody Nobla, choć ma tyle samo fanów, co krytyków, także wśród...

Okładka książki Bałagan, jaki zostawisz Carlos Montero
Ocena 6,3
Recenzja Kto nęka nauczycielki?

„Bałagan, jaki zostawisz” to intrygujący tytuł, podobnie jak intrygująca jest okładka książki tym tytułem opatrzonej: kobieca twarz, widoczna do połowy, z ciemnymi, przykuwającymi uwagę oczami skierowanymi prosto na czytelnika. Z tyłu książki kusi równie intrygujący opis fabuły,...

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Po tak szumnie reklamowanej książce spodziewałam się większego "wow", jakiegoś wstrząsu i Bóg wie czego jeszcze, ale w sumie cieszę się że tego nie dostałam, cieszę się że to nie jest drugie "Małe życie", bo tego szczerze mówiąc się najbardziej obawiałam. "Normalni ludzie" to jednak całkiem "normalna" książka i bez obaw każdy udźwignie ten ciężar gatunkowy. Ja osobiście uwielbiam takie historie o niezwykłych, skomplikowanych czy toksycznych relacjach międzyludzkich i jak dla mnie ta książka mogłaby mieć dwa razy więcej stron, a najlepiej w ogóle się nie kończyć. Niby niewiele się w niej dzieje, a jednak jest w niej tak wiele emocji. I świetnie się to czyta, szybko, niestety, aż za szybko. Wciąga maksymalnie, pewnie także dzięki sposobowi narracji i retrospekcjom. Nie wiem czy to jest książka przełomowa, czy jest jedną z najlepszych z 2018 czy 2019 roku, czy jest głosem jakiegoś pokolenia. Ale na pewno daje do myślenia, skłania do refleksji, głównie nad sobą i to moga być naprawdę wartościowe przemyślenia. Mam cichutka nadzieję, ze powstanie ciąg dalszy, bo potencjał jest wielki.

Po tak szumnie reklamowanej książce spodziewałam się większego "wow", jakiegoś wstrząsu i Bóg wie czego jeszcze, ale w sumie cieszę się że tego nie dostałam, cieszę się że to nie jest drugie "Małe życie", bo tego szczerze mówiąc się najbardziej obawiałam. "Normalni ludzie" to jednak całkiem "normalna" książka i bez obaw każdy udźwignie ten ciężar gatunkowy. Ja osobiście...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czytałam tę książkę ponad trzy miesiące. Przytłoczyła mnie swoja objętością i ciężarem emocjonalnym. Czy było warto? To na pewno nie jest książka, którą czyta się dla przyjemności i relaksu, ale jednocześnie jest to wielka literatura - powieść przemyślana, napisana z wizją, z rozmachem, czego nie wypada nie docenić. Autorka ma ogromny talent. To co jednak najbardziej uderza to oczywiście tematyka. Przyznaję, że nie wiedziałam o czym jest "Małe życie", dopóki nie zaczęłam go czytać. Pod tym względem książka mną niesamowicie wstrząsnęła, do tego stopnia, że w pewnym momencie chciałam ją porzucić, bo nie byłam pewna czy chcę wiedzieć, co jeszcze spotkało Jude'a. Cała ta kreacja - bohatera i jego życiowej historii - jest tak niezwykła i poruszająca, że jestem pewna, że zostanie w mojej pamięci już na zawsze. Czegoś takiego - i do tego tak opisanego - jeszcze nie było. I chyba stąd ten szum, stąd ta popularność "Małego życia". Przyznaję jednak, że gdybym wiedziała o czym będzie ta książka, to nie wiem czy bym po nią sięgnęła. A więc polecam, ale i ostrzegam ;)

Czytałam tę książkę ponad trzy miesiące. Przytłoczyła mnie swoja objętością i ciężarem emocjonalnym. Czy było warto? To na pewno nie jest książka, którą czyta się dla przyjemności i relaksu, ale jednocześnie jest to wielka literatura - powieść przemyślana, napisana z wizją, z rozmachem, czego nie wypada nie docenić. Autorka ma ogromny talent. To co jednak najbardziej uderza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Arcydzieło!!!

Arcydzieło!!!

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Takie książki chce się czytać. Takie książki czytają się same.

Takie książki chce się czytać. Takie książki czytają się same.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mogłabym napisać mniej więcej to samo co Monika Długa i Szkocka Krata, żeby wspomnieć tylko te opinie, które są pierwsze z brzegu. Właściwie to szkoda czasu na to by wyrazić zdanie o tej książce, ale z drugiej strony może kogoś w ten sposób ustrzegę przed kompletną stratą czasu, jaką jest jej lektura. Podobnie jak wspomniana Monika Długa ja też nie porzucam zazwyczaj książek i czytam do końca, nawet jak mi się nie podobają. Tu tym bardziej nie mogłam sobie na to pozwolić, bo "Rok królika" był ogromnie miłym - jak wówczas myślałam - prezentem świątecznym od najbliższej mi osoby. Do tej pory czytałam tylko eseje Bator o Japonii, którą też się interesuję i które to eseje mi się bardzo podobały. Nie udało mi się jeszcze przeczytać "Ciemno, prawie noc", ale przez te wszystkie ochy i achy na temat tej książki i jej autorki jakoś tak ogromnie się napaliłam na ten "Rok królika". Tymczasem ta książka to szczyt tego jak się dzisiaj pisze - penisy i waginy na co drugiej stronie, tekst pisany ciurkiem , bez interpunkcji - jeden wielki bełkot. Żeby jeszcze w tej książce chodziło o coś. Żeby choć fabuła była ciekawa. Niestety. Muszę przyznać, jak poprzedniczka, też mi tutaj pachniało Murakamim, ale u niego wszystkie "dziwności" są jakieś takie subtelne, intrygujące. U Bator cały ten pokraczny wymyślony świat budzi niechęć i odpycha. Ale będę szczera: przez ok. 100 ostatnich stron nie mogłam się oderwać od lektury, książka się rozkręciła (do tego czasu opowieść była snuta bardzo powoli. Nie zmienia to jednak faktu, że całość jest dla mnie nie do przyjęcia - nie wiem o co autorce chodziło, co chciała nam przekazać poprzez całą tą dziwaczną, surrealistyczną do kwadratu opowieść. Ale jestem pewna, że musiała się świetnie bawić pisząc ją. Ja niestety straciłam czas.

P.S. To nie jest recenzja.

Mogłabym napisać mniej więcej to samo co Monika Długa i Szkocka Krata, żeby wspomnieć tylko te opinie, które są pierwsze z brzegu. Właściwie to szkoda czasu na to by wyrazić zdanie o tej książce, ale z drugiej strony może kogoś w ten sposób ustrzegę przed kompletną stratą czasu, jaką jest jej lektura. Podobnie jak wspomniana Monika Długa ja też nie porzucam zazwyczaj...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To chyba jedna z najbardziej romantycznych powieści o miłości, jakie czytałam. I jedna z najbardziej prawdziwych. Nie do zapomnienia.

To chyba jedna z najbardziej romantycznych powieści o miłości, jakie czytałam. I jedna z najbardziej prawdziwych. Nie do zapomnienia.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Bridget Jones po latach nic się nie zmieniła i dobrze, bo obawiałam się, że w wieku 50+ i z dwójką dzieci na karku, siłą rzeczy bohaterka będzie bardziej stateczna i zrównoważona, a przy tym mniej zabawna. Jednak Bridget nie straciła nic ze swojego humoru, nieogarnięcia i jednocześnie uroku, jaki temu towarzyszy. Czytając tę książkę, nie ma się wrażenia, że została napisana na siłę, na zamówienie, dla kasy...Nie, ona ma polot podobny jak poprzednie części, czyta się ją tak samo szybko i z takim samym uśmiechem na twarzy. Bez względu na wiek, bo Bridget Jones to stan umysłu. Oczywiście, można mieć pewne zastrzeżenia do nieprzekonującego wątku romansowego, do banalnego happy endu, ale czytając tego typu powieści trzeba się po prostu z takimi rzeczami liczyć. Ja się nie zawiodłam i świetnie się przy tej książce zrelaksowałam.

Bridget Jones po latach nic się nie zmieniła i dobrze, bo obawiałam się, że w wieku 50+ i z dwójką dzieci na karku, siłą rzeczy bohaterka będzie bardziej stateczna i zrównoważona, a przy tym mniej zabawna. Jednak Bridget nie straciła nic ze swojego humoru, nieogarnięcia i jednocześnie uroku, jaki temu towarzyszy. Czytając tę książkę, nie ma się wrażenia, że została napisana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie spodziewałam się, że będę się kiedyś zachwycać książką Marcina Szczygielskiego. Nie, nie dlatego, że jestem do niego uprzedzona. No, ale co mogę poradzić na to, że w mojej głowie funkcjonował on jako przykład typowego geja: wygląd, sposób mówienia i zabieranie głosu w każdej „gejowskiej” sprawie kazały mi za takiego go uważać. Dodatkowo sądziłam, ze Tomasz Raczek tak nachalnie go promuje, tylko dlatego, że w końcu to jego partner, a proza którą pisze nie ma nic ciekawego do zaoferowania osobom, które nie koniecznie chcą czytać o rozterkach gejów w pop-wydaniu. A za takie miałam jego książki, o których zdarzało mi się coś kiedyś mimochodem przeczytać. Że bohaterowie obracają się w medialnym światku, grzeją w błysku fleszy itd. To mnie zniechęcało. Tymczasem z okazji świąt Bożego Narodzenia trafiła do mnie książka Szczygielskiego Poczet królowych polskich, której nie zawaham się nazwać książką genialną, o ile nie wybitną. Tak więc z przyjemnością korzę się przed Szczygielskim i przyznaję – nie doceniłam go. To naprawdę znakomity pisarz.

O czym jest książka o tak intrygującym tytule? Zapowiada powieść wielowątkową i dziejącą się na przestrzeni lat. I tak jest w samej rzeczy. Do jej napisania zainspirował autora życiorys niedocenionej dostatecznie (przynajmniej przez nas, potomnych) gwiazdy polskiego kina lat 30., Iny Benity. Szczygielski jest jej postacią wyraźnie zafascynowany, najpierw przeprowadził z nią fikcyjny wywiad na łamach Bluszczu, potem postanowił uwiecznić w książce. A postać to rzeczywiście ciekawa. Miała parcie na szkło, jak dzisiaj byśmy powiedzieli i była bardzo zdeterminowana, by zostać aktorką. Korzenie miała żydowskie, co starała się ukryć. Promowała się na skandalach z własnym udziałem, co niewątpliwie pomogło się jej wybić. Partnerowała w filmach takim ówczesnym sławom jak Eugeniusz Bodo czy Adolf Dymsza i jako aktorka zbierała bardzo pochlebne recenzje. W czasie wojny nie miała oporów przed graniem w teatrach jawnych czyli wystawiających sztuki stricte propagandowe. Była bardzo kochliwa, miała kilku mężów, a w czasie wojny zakochała się w jednym z oficerów Wehrmachtu i wyjechała z nim do Niemiec. Przed Powstaniem Warszawskim wróciła jednak do stolicy, gdzie została aresztowana – wykryto jej żydowskie pochodzenie. W więzieniu urodziła synka, dość szybko je jednak, dzięki wpływowym przyjaciołom, opuściła. Nie miała się jednak gdzie podziać. Jej dalsze losy nie są znane. Cała jej postać owiana jest legendą, a to co wam przedstawiłam to ogromny skrót. W każdym razie Benita (nie było to jej prawdziwe nazwisko) zainspirowała Szczygielskiego do napisania książki o aktorce, w której biografii znajdziemy wiele aluzji do życiorysu Iny Benity. Autor konstruuje go po swojemu, pokazuje jedną z możliwości tego, jak ta historia mogłaby się potoczyć. To jednak nie wszystko, bo książka ma dwie główne bohaterki. Pierwszą jest staruszka, owa aktorka spędzająca jesień życia w Domu Artystów Weteranów, drugą trzydziestokilkuletnia dziewczyna, żyjąca tu i teraz, trochę taka yuppie, trochę taki korporacyjny szczur, a przede wszystkim kobieta samotna i znudzona życiem. Narracja toczy się dwutorowo. Z jednej strony mamy wspominki aktorki, sięgające do dramatycznego okresu dzieciństwa i słodko-gorzkich lat nastoletnich, z drugiej strony opowieść o Magdzie, której umiera matka, zostawiając ogromnej wysokości spadek, co stanie się punktem zwrotnym w życiu dziewczyny. Magda też wspomina np. moment, w którym zorientowała się, że jej najlepszy przyjaciel, Adrian, w którym się podkochuje od zawsze, jest gejem. Jej życie jest podporządkowane karierze w dziale reklamy miesięcznika dla kobiet. Z matką zerwała kontakt, ojciec porzucił je dawno temu, zresztą jedna wizyta u niego w Rosji utwierdziła Magdę, że może lepiej się stało. Magda jest ucieleśnieniem wszystkich najgorszych cech, jakie przejawia dziś młode pokolenie. Jest egocentryczna, pozbawiona empatii, samolubna, zależy jej tylko na pieniądzach i rzeczach, które można za nie kupić. Ubiera się więc w markowych sklepach, kolacje zamawia na wynos z restauracji, a idąc na pogrzeb matki przejmuje się tylko własnym wyglądem. Żyje w świecie pozorów i żyje na pokaz. Brzydzi się co brzydkie, niekomfortowe, nieestetyczne. Długo by pisać. Ogólnie jest zblazowana i niesympatyczna. To, że jej przyjaciel odnajduje szczęście w ramionach młodszego o połowę chłopaka, z pewnością nie pomaga. No ale teraz Magda już nic nie musi, bo wraz ze śmiercią matki stała się milionerką.

Losy Iny i Magdy w końcu się przecinają, bo jak się można domyślać, coś je łączy. Dalsze fascynujące losy Iny poznajemy podczas ich długich rozmów, a właściwie monologów aktorki. W tym momencie książka nabiera jeszcze ciekawszej konstrukcji. Często autor daje nam okazję, byśmy zobaczyli daną sytuację z perspektywy zarówno Iny, jak i Magdy, dowiedzieli się co nawzajem o sobie sądzą w danym momencie. Bywa też i tak, że część opowiadana przez Inę kończy się w jakimś kluczowym momencie i płynnie przechodzimy do narracji Magdy. Co jeszcze warto podkreślić to to, że autor daje nam wgląd do umysłu człowieka starego. Spostrzeżenia staruszki, jej sposób oceny rzeczywistości ją otaczającej, począwszy od personelu, który się nią zajmuje, przez odwiedzającą ją Magdę, po refleksje na temat samej siebie i swojego starzenia, wydają się być niezwykle trafne.

No, ale książka wciąga przede wszystkim dlatego, że Szczygielski ma ogromny dar do opowiadania. W wielowątkowym scenariuszu, obfitym w retrospekcje zarówno Magdy jak i Iny, wszystko się klei, sprawia wrażenie prawdopodobnego i jest klarowne, spójne i logiczne. Świat przedwojenny, który przywołuje autor, tętni życiem – bo oto Ina zaprzyjaźnia się z lalą czyli jak dziś byśmy powiedzieli transseksualistą. To on wprowadza ją na salony, to dzięki niemu przeżywa fascynujące przygody. Potem, gdy już trafia do filmu i teatru również nie omijają ją zarówno przyjemności, jak i dramaty. A wszystko to jest napisane z drobiazgową dbałością o szczegół i obfituje w zaskakujące zwroty akcji, intrygujące rozwiązania, które sprawiają, że niejednokrotnie mamy wrażenie, że czytamy wciągający thriller, bo akcja tu naprawdę ani na minutę nie siada i od książki wprost trudno się oderwać. Ponadto podczas lektury czeka nas masa emocji. Razem z Iną będziemy się wzruszać, śmiać, denerwować, Magda będzie w nas za to budzić irytację, niechęć, a nawet litość.

Bardzo ważnym wątkiem w powieści jest też problem Żydów. Tym samym Szczygielski zabiera głos w dwóch arcyważnych sprawach – nietolerancji ze względu na pochodzenie i orientację seksualną. Oswaja odmienność seksualną (dla wielu fakt, że temat homoseksualizmu istniał również przed wojną może być lekkim zdziwieniem), a sprawę żydowską przedstawia w sposób, który może być bolesny dla tych, którzy sądzą, że Polacy Żydom bezwzględnie pomagali i byli dla nich tacy dobrzy. Pokazuje, co znaczy żyć z piętnem żydowskiego pochodzenia. Podkreśla też, jak wielki wpływ mają korzenie naszych bliskich na życie nas samych.

Autor z równym sukcesem co o czasie przedwojennym i wojennym, opowiada o współczesności. Demaskuje pozoranctwo i obłudę, pokazuje jak niewiele młode pokolenie wie dziś o własnej historii, ale też opowiada o tym, że w tym świecie, w którym możemy mieć wszystko co materialne, pieniądze tak naprawdę szczęścia nie dają. Prawdziwą gonitwę człowiek prowadzi nie za pieniądzem, a za uczuciem. Rozpaczliwa potrzeba posiadania kogoś bliskiego zaprowadza Magdę do momentu, w którym jak się wydaje, dopuszcza się ona zamachu na swoją własną godność. Podczas gdy Ina inaczej – gdy jeszcze mogła dokonać wyboru, wybrała karierę, usuwając z drogi każdą komplikację (jak do pewnego momentu robiła także Magda), więc na łożu śmierci pozostają jej tylko niejasne wspomnienia o bliskich.

Poczet królowych polskich to w gruncie rzeczy saga rodzinna napisana z rozmachem i doskonale przemyślana (autor pisał ją ponoć 6 lat), zabarwiona cechami romansu i kryminału. Rozpisanie narracji na dwa głosy i przeplatanie różnych płaszczyzn czasowych powoduje niesłabnące zainteresowanie dalszym rozwojem akcji, a poznawaniu kolejnych wydarzeń z życia Iny towarzyszy nieustanna interpretacja i łączenie faktów. Czytelnik nie tyle biernie czyta, co stara się ciągle sobie wszystko w głowie poukładać, dopowiedzieć to, co zostaje niejasne, rozwikłać wszystkie zagadki. Powieść niemniej zostawia nas z pytaniami, podobnie jak Ina zostawia z nimi Magdę, ale to też jest jej mocną stroną. Bo te pytania, podobnie jak cała książka, na długo zostają w pamięci.

Nie będzie chyba przesadą, jeśli powiem, że Poczet… jest jedną z najlepszych polskich książek, jakie czytałam. Nie ostatnio, a w ogóle. Mam więc ogromny apetyt na kolejne książki autora i mam nadzieję, że dostarczą mi podobnej radości z czytania.

Nie spodziewałam się, że będę się kiedyś zachwycać książką Marcina Szczygielskiego. Nie, nie dlatego, że jestem do niego uprzedzona. No, ale co mogę poradzić na to, że w mojej głowie funkcjonował on jako przykład typowego geja: wygląd, sposób mówienia i zabieranie głosu w każdej „gejowskiej” sprawie kazały mi za takiego go uważać. Dodatkowo sądziłam, ze Tomasz Raczek tak...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Paryż. Miasto sztuki i miłości w czasach belle époque Małgorzata Gutowska-Adamczyk, Marta Orzeszyna
Ocena 7,9
Paryż. Miasto ... Małgorzata Gutowska...

Na półkach: ,

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Paryżu, ale baliście się zapytać

Ernest Hemingway miał powiedzieć, że Paryż to ruchome święto. Coś w tym intrygującym stwierdzeniu jest, bowiem ukochali sobie to miasto artyści i zakochani. A wszystkim nam, współczesnym, jawi się ono jako jedno z miejsc, które kiedyś trzeba odwiedzić. W końcu jest tam co oglądać: Luwr, Wieża Eiffla, Plac Pigalle czy Moulin Rouge - miejsca, które za pośrednictwem różnorakich przekazów wyrosły na symbole miasta. Jego architektura, historia i atmosfera, którą tworzą sami mieszkańcy, sprawia, że Paryż jest uznawany za jedno z najpiękniejszych miast świata. Nic więc dziwnego, że często występuje też na kartach książek i że poświęcane są mu osobne wydawnictwa. Takie jak pięknie wydany album Małgorzaty Gutowskiej – Adamczyk (autorki m.in. „Cukierni pod Amorem”) i Marty Orzeszyny.

Autorki zabierają nas do konkretnego okresu w dziejach Paryża – czasów belle epoque. Zaskakujące jest, że poruszając się właściwie wyłącznie w przestrzeni lat 1889 – 1914 udało się im uchwycić ponadczasowy obraz miasta. Ale nic w tym dziwnego, kiedy uzmysłowimy sobie, że właśnie piękna epoka ukształtowała ten Paryż, który dziś znamy. Trzeba przyznać, że prócz prawdziwych pasjonatów, niewiele osób zna historie związane z poszczególnymi europejskimi stolicami, które mimo tego zajmują wysokie miejsca na naszych listach miast, które pragniemy odwiedzić. Album „Paryż. Miasto sztuki i miłości w czasach belle epoque” w interesujący sposób przybliża nam przełomowe fakty z historii francuskiej stolicy, począwszy od faktów stricte politycznych, jakie miały wpływ na to, że Paryż w omawianym okresie stał się stolicą świata. Niuanse polityczne mogą niektórych znudzić, ale przebrnięcie przez nie prowadzi już tylko do naprawdę wciągającej opowieści o mieście, które kusiło grzechem i w którym po prostu wypadało bywać, a którego mieszkańcy jak mało którzy potrafili cieszyć się życiem.

Wydawnictwo podzielone jest na kilka rozdziałów, z których każdy dotyka innej sfery. Poznajemy więc codzienne aspekty życia w mieście, a także dowiadujemy się, jakie grupy zamieszkiwały jego poszczególne dzielnice. Przez łamy książki przewijają się zatem kurtyzany, kloszardzi i gawrosze, gryzetki i lornetki, bukiniści, żigolacy, gangi apaszów, a także oczywiście arystokraci i burżuazja oraz należący do artystycznej bohemy poeci czy malarze. Oprócz tego poznajemy najważniejsze kobiety tamtej epoki, które - tak się składa - są jednymi z najbardziej znanych w swoich dziedzinach kobiet w ogóle: Coco Chanel, Maria Curie Skłodowska, Sarah Bernhardt, Colette, Mata Hari…Czytelnik sporo dowie się też o ówczesnych najbardziej znanych i kontrowersyjnych zarazem parach, takich jak poeci Verlaine i Rimbaud czy Gertrude Stein i Alicja B. Toklas. Jest więc lektura tego albumu także okazją do poszerzenia swoich intelektualnych horyzontów w sferze sztuki czy literatury. Oczywiście, nie mogło zabraknąć miejsca dla rozdziału poświęconego modzie (słynny „paryski szyk” nie mógł zostać pominięty), wynalazkom i znanym do dziś firmom, których korzenie sięgają francuskiej belle epoque (a wśród nich np. Louis Vitton, Renault, Guerlain czy Cartier), czy artystom, którzy upodobali sobie paryskie dzielnice Montparnasse i Montmartre (na czele z Henrim de Toulouse-Lautrec, którego głównym tematem obrazów było barwne życie epoki).

Nakreślając przede wszystkim bardzo dokładne tło społeczne, socjologiczne, portretując mieszkańców i ich ówczesne zwyczaje, włącznie ze spędzaniem czasu wolnego, obowiązującym savoir - vivrem czy ubiorem, udało się autorkom ożywić Paryż i wciągnąć czytelnika do samego jego serca. Lektura tej książki to prawdziwa podróż w czasie i przestrzeni bez wychodzenia z domu. Porywająca opowieść wzbogacona jest tu odpowiednimi cytatami pochodzącymi z epoki oraz dziesiątkami fotografii. Wszystko to razem daje obraz Paryża grzesznego, nowoczesnego i tętniącego dobrą zabawą. To Paryż, jakiego być może większość czytelników nie zna, miasto występku, rozpusty i swobody. Ale także koło napędowe świata, inspirujące innych do działania.

Polecam „Paryż. Miasto sztuki i miłości w czasach belle epoque” spragnionym podróży i głodnym wiedzy. Ale też ostrzegam – wraz z każdą kolejną stroną nasila się chęć, by rzucić wszystko i zobaczyć Paryż na własne oczy.

Malwina Sławińska

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Paryżu, ale baliście się zapytać

Ernest Hemingway miał powiedzieć, że Paryż to ruchome święto. Coś w tym intrygującym stwierdzeniu jest, bowiem ukochali sobie to miasto artyści i zakochani. A wszystkim nam, współczesnym, jawi się ono jako jedno z miejsc, które kiedyś trzeba odwiedzić. W końcu jest tam co oglądać: Luwr, Wieża Eiffla,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kryzys kobiecej tożsamości

W dzieciństwie pewnie nie jeden z nas marzył o czapce – niewidce. W dorosłym życiu w wielu sytuacjach takie nakrycie głowy też byłoby więcej niż przydatne. Ale czy ktoś z nas zastanawiał się jak to by było być niewidzialnym? A może wcale nie trzeba zakładać specjalnej czapki, by taki stan osiągnąć? Jak udowadnia Jeanne’a Ray niewidzialność wybiera nas sama. Nas czyli kobiety.

Sprzątanie, gotowanie, prasowanie, a do tego regularna praca na etacie – współczesne kobiety mają na głowie więcej niż mężczyźni, choć podobno słabsza z nich płeć. Stereotyp kobiety – pani domu jest wiecznie żywy i obowiązuje w większości rodzin, a same zainteresowane bez zastanowienia godzą się na jego wypełnianie. Podobnie jest z Clover Hobart, bohaterką książki. To 54-letnia była dziennikarka, która ma już dorosłe [ale jeszcze nie dojrzałe] dzieci i męża, zapracowanego pediatrę. Jej głównym zajęciem jest więc wspomniane wcześniej gotowanie i sprzątanie. Dzięki temu, że Clover nie pracuje [co jakiś czas pisze jedynie felietony o ogrodnictwie] w domu jest zawsze ciepły obiad, porządek i miłe słowo dla rodziny. Nikt się nie zastanawia, ile to Clover kosztuje, nikt się nie zastanawia czy przynosi to jej satysfakcję, nikt nie raczy się zainteresować – choćby z uprzejmości – jak jej minął dzień. Dla rodziny w pewnym momencie życia Clover staje się niewidzialna. Ale nie tylko ona i nie tylko dla rodziny. Niewidzialnych kobiet okazuje się być więcej. Nie dostrzegają ich nie tylko domownicy, ale też pozostali ludzie. Jedyne co widać to ich ubranie, w którym jakby ciała brak. A ponieważ ubranie bez głowy i rąk wygląda dość dziwnie, niewidzialne kobiety chodzą nago. I wtedy nie widać ich już zupełnie.

Tak zaczęta historia może się wydawać ciekawym pretekstem do opowieści o nieuchronnym losie każdej kobiety, której praca jak i ona sama, siłą rzeczy stać się musi kiedyś dla wygodnickich domowników niedostrzegalna. Obiad jest? Jest. Czyste skarpetki są? Są. Komornik nas nie nęka, bo rachunki zapłacone? Świetnie. A dzięki komu to wszystko? Pewnie samo się robi. Niestety, ale taka bezrefleksyjność nie jest chyba obca wielu mężom i dzieciom. I o tym jest ta książka, jednakże zarówno przedstawienie niewidzialności, jak i jej przyczyna burzą moją pewność co do tego założenia. Bo bohaterki książki naprawdę są niewidzialne, fizycznie niedostrzegalne gołym okiem. To nie metafora, lecz rzeczywisty fakt. I kuriozalny jest powód tej niewidzialności – jak odkrywają, wszystkie zażywały leki antydepresyjne i suplementy koncernu farmaceutycznego Dexter White oraz wstrzykiwały sobie botoks. W takim prowadzeniu fabuły widać niekonsekwencję autorki. Najpierw podkreśla, że to rodziny nie widzą swoich matek i żon, sugerując że to ich brak zainteresowania powoduje niewidzialność, by potem całą winą obarczyć koncern farmaceutyczny, którego produkty kobiety w pewnym wieku po prostu zmuszone są kupować. Jaki jest więc przekaz „Niewidzialnej pani domu”? Jak się ustrzec przed niewidzialnością? Czy to w ogóle możliwe? Rozwiązanie, które przychodzi w finale mówi jedynie, że kluczem do szczęścia jest rozmowa.

Sięgając po „Niewidzialną panią domu”, miałam nadzieję, że będzie ona odwołaniem do problemu najbardziej widocznego na przełomie lat 50. i 60., o którym Betty Friedan pisała w „Mistyce kobiecości”. Wtedy to żony z amerykańskich przedmieść z woli społeczeństwa i tradycji miały spełniać się jako gospodynie domowe. I faktycznie, młode kobiety o tym marzyły, po czym po jakimś czasie odkrywały, że nie są z życia okrojonego do ich własnej kuchni i salonu, zadowolone. Wówczas takie zachowanie było odstępstwem od przyjętej normy i krytykowane, co ciekawe przede wszystkim przez inne kobiety. Był to problem nienazwany, który trudno było wytłumaczyć i zrozumieć – bo jak można być niezadowoloną, skoro ma się wszystko? Tymczasem wiele kobiet znajdowało się w prawdziwej rozpaczy [z problemem boryka się też Betty Draper z serialu „Mad Men”, którą mąż wysyła na terapię do psychiatry]. I na obraz podobnego dramatu miałam nadzieję zabierając się za lekturę „Niewidzialnej pani domu”. Tymczasem otrzymałam historię może nie strywializowaną, ale podaną raczej w humorystycznym wydaniu, nie na serio. Trudno zatem powiedzieć, że Jeanne’a Ray zajmuje jakikolwiek głos w sprawie, która wciąż jest jeszcze żywa i zupełnie nie jest błaha.

Książka sama w sobie nie jest zła, a w lekturze jest zresztą nawet bardzo przystępna. Napisana lekkim piórem i całkiem wciągająca, dzięki umiejętnemu budowaniu napięcia. Problem niewidzialności kobiet jest jednak dużo bardziej poważny niż przedstawiła go autorka. Jej ujęcie tematu jest niezbyt trafione i niezbyt wiarygodne. Ale być może niektórym czytelnikom książka otworzy w ogóle oczy na jego istnienie.

Malwina Sławińska

Kryzys kobiecej tożsamości

W dzieciństwie pewnie nie jeden z nas marzył o czapce – niewidce. W dorosłym życiu w wielu sytuacjach takie nakrycie głowy też byłoby więcej niż przydatne. Ale czy ktoś z nas zastanawiał się jak to by było być niewidzialnym? A może wcale nie trzeba zakładać specjalnej czapki, by taki stan osiągnąć? Jak udowadnia Jeanne’a Ray niewidzialność...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Annie Hall wspomina

Któż nie zna Annie Hall, czołowej neurotyczki kina, której wygląd i sposób bycia niezmiennie od przeszło 35 lat zachwycają nowych widzów. Kto choć raz widział film „Annie Hall”, ten na zawsze zapamięta aktorkę Diane Keaton jako wesołą, rozchwianą emocjonalnie, dziwnie ubraną dziewczyną spotykającą się z Woodym Allenem. Dziś Annie Hall dobiega siedemdziesiątki i jak to w show biznesie bywa, spisuje swoje wspomnienia. Robi to jednak bardzo niebanalnie, ciekawie i bez udziału ghost-writerów.

Autobiografia Diane Keaton to rzecz bardzo intymna. Aktorka pisać zaczęła w 2008 roku, po śmierci matki, długotrwale chorującej na Alzheimera. Matka, kobieta o artystycznej duszy, ale uziemiona w domu, z czwórką dzieci i mężem, wypełniała swoje życie prowadzeniem dzienników, robieniem kolaży i fotografowaniem. Diane Keaton przejrzała osiemdziesiąt pięć pamiętników matki i dziesiątki listów, które ta gromadziła, i znalazła w nich inspirację, by samej zacząć pisać. „Wciąż od nowa” to powrót do przeszłości, tak odległej jak dzieciństwo jej matki. Początek książki to przede wszystkim opowiadanie o Dorothy Keaton, której obraz zyskujemy dzięki zacytowanym zapiskom. Ta część nuży, może dlatego, że są to wspomnienia niezwykle osobiste i czułe, na temat osoby nam kompletnie nieznanej i snute jakby na marginesie właściwej opowieści. Jednak wkrótce autorka nabiera rozpędu i zaczyna opisywać swoją drogę do kariery.

Rytm książki wyznaczają przełomowe momenty w jej życiu: najważniejsze związki – z Allenem, Beattym i Pacino, przełomowe role – z „Ojcem chrzestnym” i „Annie Hall” na czele, a potem bulimia (o której pisze otwarcie i zabawnie), śmierć ojca, choroba matki i adopcja dzieci. Keaton pisze o sobie, co dość rzadkie w przypadku biografii gwiazd, przede wszystkim jako o osobie, a nie aktorce. Sama zresztą uważa, że karierę zrobiła zupełnie przy okazji, zrządzeniem losu a nie wielką determinacją. Nie poświęca wiele miejsca swoim rolom, skupia się bardziej na całej związanej z nimi otoczce – nowych miłościach i tym, jak odbierane były przez jej matkę, która zbierała wszelkie materiały prasowe poświęcone córce i robiła z nich kolaże. Często w jej wspomnieniach pojawiają się bezcenne dla miłośników kina anegdoty, z Audrey Hepburn, Marlonem Brando czy Woody’m Allenem na czele. Allen i Keaton byli znaną parą, o której związku wspomina się do dzisiaj przy okazji każdego seansu „Annie Hall”. Książka rozwiewa wiele wątpliwości, jak to naprawdę było z przeniesieniem na ekran ich prawdziwego życia i odpowiada na pytanie, ile Diane Keaton jest w Annie Hall. Aktorka odsłania tez kulisy swojej relacji Allenem, którego jak przyznaje, nadal kocha. Gratką są zwłaszcza listy do Diane pisane przez reżysera.

No dobrze, ale pewnie nadal zastanawiacie się, co takiego niebanalnego jest w tej książce. Otóż to ksiązka pisana tak naprawdę dwoma życiorysami. Aktorka oddała w niej piękny hołd swojej matce, którą w ten sposób chciała także lepiej poznać, zrozumieć. Chciała w niej też, jak przyznaje, wyjaśnić fenomen miłości, ale odkryła, że „nie można rozwikłać tajemnicy miłości w żaden inny sposób, niż czując jak przypływa i odpływa […]”. Żeglując od Wtedy do Teraz po morzu wspomnień, własnych i matki, Keaton próbuje – najogólniej i zbyt górnolotnie mówiąc - wyjaśnić sens życia. Jej książka to przede wszystkim rozważania o stracie, ale nie zdominowane przez smutek i żal, lecz dające nadzieję i wiarę, że warto żyć dla innych ludzi. Aktorka, która adoptowała pierwsze dziecko w wieku 50 lat, daje swoimi wspomnieniami motywację do działania i zaraża optymizmem.

Cieszyć może, że Diane Keaton opisując swoje życie nie popadła w banał. Pomysł na oddanie głosu matce okazał się trafiony. Niektóre zapiski Doroty Hall są przejmujące, jak tylko mogą być przejmujące zapiski nieco osamotnionej pani domu z lat 60. Opisana w książce relacja na linii matka – córka czyni z tej książki jedną z najciekawszych pozycji poświęconych macierzyństwu. Z pewnością Doroty Hall byłaby córce za tę książkę wdzięczna.

Malwina Sławińska

Annie Hall wspomina

Któż nie zna Annie Hall, czołowej neurotyczki kina, której wygląd i sposób bycia niezmiennie od przeszło 35 lat zachwycają nowych widzów. Kto choć raz widział film „Annie Hall”, ten na zawsze zapamięta aktorkę Diane Keaton jako wesołą, rozchwianą emocjonalnie, dziwnie ubraną dziewczyną spotykającą się z Woodym Allenem. Dziś Annie Hall dobiega...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bella z Montparnasse’u

Izabela Czajka – Stachowicz – nazwisko niemalże nieznane młodemu pokoleniu, zapomniane przez starszych. Prozę tej arcyciekawej pisarki, muzy artystów i bywalczyni najwyśmienitszych przedwojennych salonów, postanowiło odkurzyć wydawnictwo W.A.B. Dzięki temu miałam okazję obcować z naprawdę znakomitą prozą, napisaną z polotem godnym pozazdroszczenia, i poznać fascynujące losy tej nietuzinkowej postaci jaką była „Bella”.

By przejść do recenzji „Dubo…dubon…dubonnet”, niezbędne jest krótkie wprowadzenie. Dla Belli (bo tak mówili o niej przyjaciele), przepustką do wielkiego świata było samo urodzenie. Na świat przyszła w 1893 roku. Pochodziła z bogatej, żydowskiej rodziny Szwarców. Odebrała gruntowne wykształcenie, znała kilka języków, interesowała się sztuką. W 1922 wyjechała do Berlina, gdzie studiowała historię sztuki. Dwa lata później udała się do Paryża, gdzie ukończyła Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Pięknych. Już wtedy była znaną – jakbyśmy dziś powiedzieli – celebrytką. Przyjaźniła się z ówczesną śmietanką towarzyską: Tytus Czyżewski, Xawery Dunikowski, Chaim Soutine, Olga Boznańska – to tylko nieliczne z wielkich postaci kultury, które przewijają się przez jej książki. Wraz z nimi brylowała na Montparnassie, biorąc żywy udział w artystycznym życiu miasta. Sama tworzyć zaczęła dopiero w 1937 – wydała wtedy reportaż z podróży odbytej statkiem Batory w jego pierwszym rejsie. Ale na dobre publikować zaczęła dopiero po wojnie. W jej trakcie znalazła się w getcie, z którego jednak uciekła i ukrywała się przez lata okupacji pod pseudonimem Czajka, które do niej na stałe przylgnęło. W czasie wojny napisała „pieśni żałobne getta”, a pod koniec wstąpiła do partyzantki Armii Ludowej. Po wyzwoleniu wstąpiła do Milicji Obywatelskiej i jako pracownik Muzeum Narodowego pomagała w odszukiwaniu zagrabionych przez Niemców dóbr kultury. Począwszy od 1956 roku publikowała powieści autobiograficzne, które właśnie dziś doczekały się swojego wznowienia. Do tej pory ukazały się „Małżeństwo po raz pierwszy” i „Nigdy nie wyjdę za mąż”. W tej pierwszej powieści, jak wskazuje sam tytuł, Bella utrwaliła swoje wspomnienia dotyczące pierwszego małżeństwa, z początkującym filozofem Aleksandrem Hertzem. Małżeństwo okazało się być niewypałem. Początkowy ogień (doszło nawet do ucieczki z domu) nie tlił się zbyt długo. Bella znajdowała jednak pocieszenie w ramionach przyjaciół (m.in. Witkacego, który utrwalił jej obraz w „Pożegnaniu jesieni”) i choć ojciec nie pozwalał jej wziąć rozwodu, po prostu dobrze się bawiła. Z kolei tytuł „Nigdy nie wyjdę za mąż” odnosi się do deklaracji, którą Bella złożyła po oficjalnym rozstaniu z Hertzem. Książka jest opowieścią o berlińskim epizodzie jej życia i zapisem niekończących się podbojów miłosnych. Bella to osóbka poszukująca mocnych wrażeń, lubiąca dobrą zabawę i nie znosząca monotonii, być może dlatego nie potrafiąca wytrwać przy jednym mężczyźnie. W „Dubo…dubon…dubonnet” osiąga już jednak pewną stabilizację.

W 1924 Bella przyjeżdża do mitycznego Paryża (do pociągu odprowadzili ją Władysław Broniewski i Bruno Jasieński we własnych osobach). Czuje, że Paryż ją wzywa, że ona ze swoją artystyczną duszą i gorącym temperamentem właśnie tam znajdzie się na swoim miejscu. Żądna wrażeń, daje się pochłonąć paryskiej atmosferze knajp i kawiarenek, ulicznemu gwarowi i fascynującym ludziom. Początkowo czerpie radość ze wszystkiego, co Paryż jej ma do zaoferowanie, cieszy ją każdy detal, każdy smak, zapach, każda chwila w tym miejscu. Jej opisy miasta są niezwykle emocjonalne. Okazuje się jednak szybko, że podobnie jak jej znajomi z paryskiej bohemy, tak i ona ledwie zwiąże tu koniec z końcem. Ale właśnie w tym tkwi urok tamtych czasów – każdy tu pomaga drugiemu, choć sam niedojada i nie bardzo ma się czym dzielić. A może to przywilej artystów? Bella zawsze może liczyć na swoich przyjaciół intelektualistów, sama także potrafi nie jednego wyciągnąć z opresji. To prawdziwa kobieta czynu – potrafi działać, organizować, nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. A swoją bezpretensjonalnością i otwartością bez problemów zjednuje sobie ludzi. Dzięki znajomości z Czyżewskim otrzymuje pracę w redakcji emigracyjnego czasopisma Polonia, a potem, jako że lubi chodzić własnymi ścieżkami, podejmuje się otwarcia i prowadzenia polskiej księgarni. Wszystko, w co się angażuje zjednuje jej nowych przyjaciół. Nic dziwnego, Bella daje się bowiem poznać jako dziewczyna wesoła i pełna entuzjazmu, pozbawiona uprzedzeń i zawsze chętna do pomocy. Jej pobyt we Francji obfituje w historie zabawne, a nawet niekiedy trudne do uwierzenia, ale godne pozazdroszczenia. Do takich należy np. sytuacja, w której poznany przez nią przypadkiem francuski bogacz, którego początkowo uważa za zwykłego, nie znającego umiaru obżartucha i marudę niedającego jej spokoju w podróży, zabiera ją do miasteczka, w którym Bella za nic nie musi płacić. W ten sposób staje się m.in. posiadaczką ekskluzywnych perfum i kosmetyków i zyskuje kolejnego niezwykłego przyjaciela. Trudno wyrokować, czy ta historia jest prawdziwa – krytycy Czajki (w tym m.in. Maria Dąbrowska i Józef Hen) określali ją bowiem mianem mitomanki i fantastki, która lubiła ponoć podkoloryzować swoją biografię. W Paryżu z całą pewnością miało miejsce jedno ważne wydarzenie – Izabela poznała tu Jerzego Gelbarda, dla którego złamie swoje postanowienie, by powtórnie nie wychodzić za mąż. Nie jest to może miłość szalona, ani mocno romantyczna, ale nieokiełznana Czajka i twardo stąpający po ziemi architekt stworzyli zgraną, uzupełniającą się parę. Trudno więc ukryć zaskoczenie, gdy autorka pisze, że mąż ją po kilku latach zdradził. Nie zmienia to jednak faktu, że zamordowany przez Niemców podczas wojny, Jerzy powraca do niej w snach. Autorka tego typu wspomnieniami i komentarzami daje znać o sobie wielokrotnie. Wielokrotnie odnosi się do chwili obecnej tj. do chwili, w której pisze dane słowa. Zaznacza swoją obecność, nie daje nam zapomnieć, że wszystko o czym pisze naprawdę miało miejsce, a ci wszyscy ludzie naprawdę żyli. I tak przyjęta narracja czyni z tej książki coś więcej niż tylko powieść o młodzieńczych latach i paryskich intelektualistach. „Dubo…dubon…dubonnet” to przede wszystkim powieść o przemijaniu, starości i tęsknocie za młodością. Autorka pisała ją na kilka lat przed śmiercią, stąd pobrzmiewa w niej wyraźnie sentymentalny ton. Pisze, że czuje się jak „niezerwana kartka z kalendarza”, bo wszyscy jej przyjaciele, znajomi, także ci opisywani w książce, już nie żyją, a ona jedna trwa jak gdyby „przez zapomnienie”. Cieniem, który co jakiś czas rzuca się na opisy sielankowego życia paryskiej cyganerii, jest w dużej mierze wojna, która zabrała część z tych osób i która bezpowrotnie położyła kres temu beztroskiemu życiu, i która zmieniła także sam Paryż, o czym Czajka przekonała się podczas wielokrotnych powrotów w to miejsce. Czuć w słowach autorki nostalgię właśnie za tymi beztroskimi czasami, za młodością i błogą nieświadomością okrucieństwa, jakiego człowiek może zaznać z ręki drugiego człowieka.

Niewątpliwym atutem książki, który sprawia że czyta się ją wyśmienicie, jest styl autorki. Jej język trąci odrobinę staroświeckością, jest to typowy język starszej pani, której zebrało się na wspominki. Czajka umiała snuć opowieść, czynić ją interesującą i wciągającą, a jej siłą była prostolinijność i szczerość, nawet jeśli w jakiejś mierze urozmaicona zmyśleniami. Ale najważniejsza jest chyba sama bohaterka, bo to właśnie jej osobowość wpłynęła na taki a nie inny charakter powieści i takiż właśnie pozytywny odbiór. Trudno nie zapałać sympatią do Belli i nie uśmiechnąć się czytając o jej perypetiach. Taką postać chciałoby się wręcz poznać osobiście i zaprosić na „pół czarnej”. Najlepiej do paryskiej knajpki na Montparnassie.

Wszystkie cytaty za: I. Czajka – Stachowicz, „Dubo…dubon…dubonnet”, W.A.B., Warszawa 2012.

Malwina Sławińska

Bella z Montparnasse’u

Izabela Czajka – Stachowicz – nazwisko niemalże nieznane młodemu pokoleniu, zapomniane przez starszych. Prozę tej arcyciekawej pisarki, muzy artystów i bywalczyni najwyśmienitszych przedwojennych salonów, postanowiło odkurzyć wydawnictwo W.A.B. Dzięki temu miałam okazję obcować z naprawdę znakomitą prozą, napisaną z polotem godnym pozazdroszczenia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zwyczajne niezwyczajne - damy polskiego kina

Aktorki. Kobiety, których mężczyźni pożądają, a inne kobiety chcą naśladować. Aktorka. Zawód, o którym marzy każda mała dziewczynka. A w głębi duszy pewnie i jej mama. W naszej głowie osoby wykonywające go jawią się jako postaci z piedestału, niedostępne dla zwykłego człowieka i wiodące zupełnie inny, beztroski żywot. Łukasz Maciejewski w swojej książce „Aktorki. Spotkania” skutecznie obala ten mit.

Zacznijmy od tego, że książka znanego krytyka filmowego i teatralnego, jest książką bardzo osobistą. Wybitne polskie aktorki, z którymi autor spotkał się na jej potrzeby, wybrał bardzo subiektywnie, kierując się własnymi sympatiami. Dla niego każde z tych spotkań było przeżyciem – w końcu rozmawiał ze swoimi idolkami, które pamiętał jeszcze z czasów gdy jako młody chłopiec podziwiała je w tarnowskim kinie. Dlatego do takich osobowości jak Nina Andrycz, Zofia Krafftówna czy Irena Kwiatkowska podchodzi z należytą estymą. To zresztą znamienne, że tak młody, trzydziestokilkuletni krytyk spotkał się z tak dużym zaufaniem, w większości, starszych już pań. Ale Maciejewski wielokrotnie już udowodnił, że ma klasę. Na łamach „Filmu” od lat publikowane są jego znakomite wywiady z wielkimi osobowościami i wchodzącymi gwiazdami polskiego kina. To zdecydowanie jeden z najlepszych polskich „wywiadowców”, trzymający się z dala od sztampowych pytań i potrafiący wytworzyć pewną partnerską więź ze swoim rozmówcą. A to dar w tym zawodzie niezwykle cenny. Tom „Aktorki” to jak głosi podtytuł rzeczywiście spotkania, a nie suche, konwencjonalne wywiady. Maciejewski z niektórymi swoimi bohaterkami spotkał się raz (ale za to jak cenne to rozmowy – np. z Teresą Budzisz – Krzyżanowską, która znana jest z nieudzielania wywiadów), z niektórymi spotykał się regularnie. I notował. Wypowiedzi aktorek nie są wyłącznie odpowiadaniem na pytania, lecz w dużej mierze po prostu ich monologami, przeplatanymi wtrąceniami dziennikarza. Taka forma każdą część książki zamienia w fascynującą opowieść o ludzkim życiu, o „tamtych” czasach, a wreszcie także o historii polskiego kina i teatru. Opowieść, która po prostu płynie z serca tych kobiet, potwierdzając jak ciekawymi i mądrymi są osobami.

Schemat każdej części książki jest podobny – aktorka opowiada o swoim dzieciństwie, o tym skąd wziął się pomysł na aktorstwo, jak ciężko stawiało się pierwsze kroki na scenie i o kolejnych etapach kariery. Co ważne, książka w żadnym momencie nie popada w plotkarski ton. Owszem, pojawia się alkoholizm Stanisławy Celińskiej, czy rodzinna tragedia Ewy Błaszczyk, jednak to dokonania zawodowe są na pierwszym planie, a sprawy prywatne pojawiają się wyłącznie jako wątki poboczne. Dzięki dokładnemu researchowi autora możemy zapoznać się z całym dorobkiem danej aktorki, przypomnieć sobie jakie grała role i z jakimi reżyserami współpracowała. Przez karty książki niezmiennie przewijają się wielkie nazwiska, które wpłynęły na kształt dzisiejszego kina i teatru, co sprawia że jej lektura to wielka lekcja historii polskiej kultury. A tym samym okazja do znalezienia mnóstwa inspiracji filmowych i literackich, zwłaszcza dla młodych czytelników, którzy niektóre z aktorek mogą kojarzyć z nazwiska, ale już niekoniecznie z konkretnych ról. Maciejewski stara się zdefiniować aktorstwo każdej z nich i nie ulega wątpliwości, że wszystkie swoje rozmówczynie postrzega jako równie wybitne (choć może zastanawiać brak w tym gronie Krystyny Jandy i obecność Danuty Stenki).

Co jednak najważniejsze, dzięki tej książce możemy się przekonać, jakimi osobami są kobiety, o których myślimy „gwiazda”. A większość z nich przyznaje i potwierdza to swoim życiem, że z gwiazdorstwem niewiele ma wspólnego. Każda z nich to zwykła kobieta, niejednokrotnie naznaczona przez piętno wojny, jak Alina Janowska czy Danuta Szafarska, osobiste dramaty jak Ewa Błaszczyk czy Anna Dymna, albo zapomniana już przez reżyserów jak Anna Nehrebecka czy Zofia Kucówna. Aktorki dają się jednak poznać jako pogodzone z losem, szczęśliwe kobiety, które prawdziwą radość czerpią z sukcesów dnia codziennego, a nie ze sławy i poklasku. Łączy je jedno – misja. Tak właśnie postrzegają swój zawód – w kategoriach misji. Beata Tyszkiewicz przyznaje, że nie ma nic przeciwko temu, że obsadzano ją głównie w rolach wytwornych dam. Takiej jej chcieli ludzie, a ona jest wszak dla ludzi. Wtórują jej pozostałe koleżanki po fachu, przyznając że do zawodu wchodzi się z myślą o grze w teatrze, która ma za zadanie edukować ludzi, mówić im o czymś ważnym. Kino pojawia się zawsze przy okazji (choć wspomniana Tyszkiewicz jest tu wyjątkiem, bo gra wyłącznie w kinie i telewizji), a sława to wręcz nieproszony gość.

„Aktorki” to książka wyjątkowa, bo wielowymiarowa. Wspomnienie, biografia, publicystyka, leksykon teatralno – filmowy w jednym. Jedyne, czego w niej brakuje to zdjęć, które ilustrowałyby kariery jej bohaterek. Ale nawet bez tego fotograficznego akcentu, nie sposób nie wsiąknąć w ich historie.

Malwina Sławińska

Zwyczajne niezwyczajne - damy polskiego kina

Aktorki. Kobiety, których mężczyźni pożądają, a inne kobiety chcą naśladować. Aktorka. Zawód, o którym marzy każda mała dziewczynka. A w głębi duszy pewnie i jej mama. W naszej głowie osoby wykonywające go jawią się jako postaci z piedestału, niedostępne dla zwykłego człowieka i wiodące zupełnie inny, beztroski żywot. Łukasz...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wielkie małe kobietki Aleksandra Krzanowska, Aleksandra Polewska
Ocena 7,8
Wielkie małe k... Aleksandra Krzanows...

Na półkach: , ,

Bajki życiem pisane

Każda ze słynnych kobiet, wielkich postaci kultury, nauki czy mody, była kiedyś małą dziewczynką. Psociła, nie słuchała się rodziców, bujała w obłokach. Aleksandra Polewska postanowiła poprzez odwołanie do dzieciństwa, przybliżyć najmłodszym czytelnikom sylwetki kobiet, o których w dorosłym życiu pewnie niejednokrotnie usłyszą. „Wielkie małe kobietki” to niezwykle ciekawy projekt, który dla dzieci może być nie tylko przyjemną lekturą, ale także inspiracją na przyszłość.

Książeczka składa się z pięciu opowiadań. Każde z nich pokazuje, w jakich okolicznościach dorastały, a także jak wpadły na to kim chcą zostać, tytułowe „małe kobietki”. Wszystkie historie przekazują też naukę o podstawowych wartościach, jakimi należy się kierować w życiu. Opowieść o Marie Curie – Skłodowskiej w nienachalny sposób zachęca do nauki. Historia Coco Chanel skłania natomiast do kreatywności i dążenia do celu. Od Agathy Christie dziecko może zaczerpnąć rezolutności, a od Edith Piaf – świadomości, że nigdy nie wolno tracić nadziei. Jest jeszcze historia Audrey Hepburn, która jako jedenastolatka wstąpiła do ruchu oporu dając przykład niezwykłej jak na dziecko odwagi. Oczywiście, fakty i fikcja występują w tych opowiadaniach obok siebie, przybierając formę typowej bajki dla dzieci. Moim faworytem jest opowiadanie o małej Gabrielle Chanel, z którego dowiemy się jak powstała pierwsza „mała czarna” i dlaczego dwie splecione litery C stały się symbolem domu mody Chanel. Nawet jeśli to tylko fantazja autorki, każda z opowiedzianych historii brzmi tak, jakby wydarzyła się naprawdę. Natomiast krótkie notki biograficzne po każdej części książki porządkują fakty, uzmysławiając dziecku, że dana postać naprawdę istniała. Książka jest bogato ilustrowana i estetycznie wydana. Rysunki Oli Krzanowskiej są dość minimalistyczne – dominują szkice ołówkiem, a miejsca pokolorowane wyglądają na dzieła niewprawnych dziecięcych rąk, co daje ciekawy efekt. Do tego niektóre strony są jakby niechcący „porysowane” kredkami. Opowiadania wydane są na świetnej jakości papierze, zadrukowanym dostatecznie dużymi literami i oprawione twardą obwolutą, a poręczny format umożliwia wygodną, wspólną z dzieckiem, lekturę.

Książka adresowana jest do dzieci powyżej siódmego roku życia. Osobiście jednak skierowałabym ją do dzieci jeszcze nieco starszych. Znajdziemy tu bowiem gdzieniegdzie sformułowania czy określenia, które dla siedmiolatków mogą być jeszcze nie zrozumiałe. Generalnie jednak, jest to książka, która na rynku literatury dziecięcej wydaje się być dziełem szczególnie oryginalnym i godnym polecenia. To dowód na to, że można pisać mądre bajki o postaciach całkowicie nie fikcyjnych. Co ważne, książka pisana jest tak, że spodoba się nie tylko dziewczynkom. Historie tu opowiedziane są dość uniwersalne, a płeć bohaterek nie jest dla tych historii najważniejsza. Chłopcy nie powinni więc mieć problemów z ich polubieniem i wczuciem się w ich sytuację. „Wielkie małe kobietki” mogą być zresztą inspiracją do działania nie tylko dla wszystkich młodych dam i kawalerów, ale także ich rodziców, którzy – jestem tego pewna – znajdą w tej lekturze nie małą przyjemność.

Malwina Sławińska

Bajki życiem pisane

Każda ze słynnych kobiet, wielkich postaci kultury, nauki czy mody, była kiedyś małą dziewczynką. Psociła, nie słuchała się rodziców, bujała w obłokach. Aleksandra Polewska postanowiła poprzez odwołanie do dzieciństwa, przybliżyć najmłodszym czytelnikom sylwetki kobiet, o których w dorosłym życiu pewnie niejednokrotnie usłyszą. „Wielkie małe kobietki”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kobiety w epoce „Mad Men”

Od pewnego czasu możemy zaobserwować zbiorowe szaleństwo na punkcie amerykańskiego serialu „Mad Men”. Największe oczywiście w Stanach Zjednoczonych, bo to historia tego kraju stanowi tło serialowych wydarzeń, ale właściwie cały świat dzięki Mad Men ogarnęła moda na retro klimaty – w wyglądzie czy stylizacji wnętrz. Serial doczekał się mniej udanych telewizyjnych naśladowców, a ludzie zaczęli pisać o nim książki (np. „Analyzing Mad Men”, która póki co nie znalazła polskiego wydawcy). Na fali znalazła się też problematyka kobiet i polskiego wydania doczekała się m.in. książka Betty Friedan „Mistyka kobiecości”, traktująca o gospodyniach domowych z amerykańskich przedmieść lat 60. Ostatni raz takie poruszenie miało miejsce w przypadku dobrze każdemu znanego „Dr. House’a”. Nie wiem, co nas czeka dalej, ale na razie na polskim rynku, nakładem małego wydawnictwa Epika, ukazała się książka, która już samą swoją okładką nawiązuje do serialu „Mad Men”. I oczywiście tytułem.

Jane Maas, autorka książki „Mad Women”, jest dziś weteranką amerykańskiej branży reklamowej. Od lat 60. pracowała w agencjach reklamowych, w tym tych najlepszych jak Ogilvy&Mather czy Wells Rich Greene (ich nazwy padają zresztą w „Mad Men”), na których prawdopodobnie wzorowana jest serialowa agencja Sterling Cooper. Trzeba przyznać, że pomysł na książkę Maas miała świetny - skonfrontować rzeczywistość, jaką przedstawia serial z tym, jak naprawdę wyglądały lata 60. i praca w agencji reklamowej. Co ważne, nie chodzi tu o wytykanie twórcom błędów, lecz raczej przedstawienie tamtych czasów z perspektywy kogoś, kto naprawdę je przeżył i - co nie bez znaczenia – jest kobietą. „Mad Women” nie jest więc nudną książką o teorii reklamy i marketingu, lecz żywą opowieścią o kulisach pracy w tej branży. Co ciekawe, nie są to wyłącznie wspomnienia autorki. Przygotowując książkę, przeprowadziła ona sporo rozmów ze swoimi dawnymi współpracownikami czy znajomymi, dzięki czemu poznajemy różne punkty widzenia i różne aspekty tamtych czasów.

Jak głosi slogan na okładce książki, „Jane Mass mogłaby być jedną z bohaterek Mad Men”. Rzeczywiście, mogłaby, tyle że od Peggy Olson różni ją coś więcej niż to, że jest postacią rzeczywistą. Maas szybko pięła się po szczeblach kariery i zdecydowanie nie była przeciętną kobietą tamtego okresu. Była szefową copywriterów, wiceprezeską firmy i jako nieliczna z ówcześnie żyjących kobiet godziła pracę z rolą matki, co było wówczas zdecydowanie źle widziane, zwłaszcza przez – paradoksalnie- inne kobiety. Bo, jak pisze Maas, urlop macierzyński wtedy nie istniał. Kiedy odchodziłaś z pracy, żeby urodzić dziecko, odchodziłaś z niej definitywnie. Maas udało się tego uniknąć dzięki ogromnemu samozaparciu. Matek pracujących było może niewiele, ale były i, jak podkreśla Maas, to jedna z tych niewielu kwestii, o których zapomnieli producenci „Mad Men”.

Sytuacja kobiet w latach 60. to jeden z dominujących tematów książki. Zainteresowani na pewno odnajdą w lekturze cenne źródło wiedzy o ówczesnym traktowaniu kobiet. W serialu „Mad Men” nie znajdziemy zbyt wielu bohaterek które byłyby rozdarte między swoimi życiowymi rolami – matki i żony oraz pracownika. A takie rozdarcie towarzyszyło wielu kobietom, które pojawiają się we wspomnieniach Maas. Co znamienne, ten problem towarzyszy kobietom do dziś, być może nawet w jeszcze większym natężeniu, dzisiaj bowiem kobieta właściwie nie ma wyboru, lecz wręcz zmuszona jest godzić te dwie społeczne funkcje, w przeciwieństwie do mężczyzny, którego pozycja z biegiem lat nie uległa zmianie. Czytając wspomnienia Maas, w gruncie rzeczy nasuwa się wniosek, że jeśli chodzi o postrzeganie kobiet i mężczyzn niewiele się dzisiaj zmieniło. W czasach „Mad Men” kobiet zwyczajowo nie traktowano poważnie, nawet jako konsumentek. Kobiety pracujące w branży reklamowej zajmowały zazwyczaj stanowiska sekretarek. Przekonanie o ich intelektualnej niższości było na tyle silne, że nawet teksty do reklam podpasek pisali najczęściej mężczyźni. To nic, że ich przekonania na temat tego, co spodoba się i przemówi do kobiet były błędne. W serialu stacji AMC jednym z przykładów takiej sytuacji jest reklama napoju dietetycznego Patio, do której wybrano szczupłą, piękną kobietę, co spotyka się z krytyką Peggy, która uważa, że seksowna dziewczyna nie skłoni kobiet do zakupu napoju im dedykowanego. I rzeczywiście, reklama okazuje się niewypałem. Ale takie reklamy szły w zgodzie z tym, o czym dużo pisze Maas, że „całe społeczeństwo było podporządkowane potrzebom mężczyzn”. Kobiety w reklamach miały uszczęśliwiać mężczyzn. Kawa, margaryna, środek do czyszczenia kuchni – każdy z tych produktów reklamowany był jako ten, dzięki któremu twój mąż cię doceni. A czy nie taki jest sens życia kobiety? – zdawały się mówić w podtekście. Czy dziś, patrząc na reklamę, w której kobieta rozmawia z margaryną, możemy mówić o znacznym postępie w kwestii równego traktowania płci? Wątpliwa sprawa.

Jane Maas w swojej książce nie pomija tematu reklamy, wspominając m.in. o tzw. okresie twórczej rewolucji lat 60. Wylicza szereg anegdot związanych z kręceniem reklam, ich wymyślaniem i realizacją, opowiada jak to było z seksem w reklamie i jakie role odgrywali w nich mężczyźni. Przede wszystkim jednak pisze o samym środowisku twórców reklam. Czy rzeczywiście w agencjach tyle się piło, jak to jest pokazane w „Mad Men”? Czy każdy nałogowo palił? Czy kobiety rzeczywiście nosiły spiczaste biustonosze jak Joan Holloway? Czemu Don Draper z taką estymą traktuje noszenie kapelusza? Czy biurowe romanse rzeczywiście były na porządku dziennym? Czemu niektórzy mieli w swoich biurach kanapy, a inni nie? Na te i inne pytania, które mogą pojawić się podczas oglądania serialu, znajdziemy odpowiedź w książce. Maas pisze z odrobiną ironii, żywym językiem, niczego nie ukrywając i wspominając nawet o swoich najbardziej wstydliwych sekretach. A fakt, że przeszła wszystkie etapy biurowej kariery i pracowała w kilku różnych agencjach, sprawia że ma naprawdę wiele do powiedzenia.

„Mad Women” to ciekawa książka, która powinna się spodobać nie tylko fanom serialu stacji AMC. Ci, którzy jeszcze go nie oglądali powinni jednak zachować ostrożność – autorka zdradza kilka kluczowych wątków. Czy czuć w książce ten serialowy klimat złożony z oparów dymu i alkoholu doprawiony nutą seksualności? I tak, i nie. Książka to tak naprawdę luźne zapiski i wypowiedzi na poszczególne tematy przywoływane w serialu. I o ile wymowa serialu jest raczej gorzka, o tyle Jane Maas i jej rozmówcy podkreślają, że dla nich lata 60. i praca w agencji reklamowej to była cudowna zabawa. Pasja, przyjaźń, radość z tego, co się robi – to można było znaleźć w agencji. Wydaje mi się jednak, że ten sielankowy ton w jakim napisana jest książka, nie do końca oddaje rzeczywistość. Każda praca ma swoje blaski i cienie. W „Mad Men” widać to jak na dłoni, w „Mad Women” cienie wyparte są przez blaski. Nie zmienia to jednak faktu, że książka jest cennym świadectwem epoki, do której za sprawą „Mad Men” nie jeden z nas chciałby się choć na chwilę przenieść.

Malwina Sławińska

Kobiety w epoce „Mad Men”

Od pewnego czasu możemy zaobserwować zbiorowe szaleństwo na punkcie amerykańskiego serialu „Mad Men”. Największe oczywiście w Stanach Zjednoczonych, bo to historia tego kraju stanowi tło serialowych wydarzeń, ale właściwie cały świat dzięki Mad Men ogarnęła moda na retro klimaty – w wyglądzie czy stylizacji wnętrz. Serial doczekał się mniej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przez około 3/4 czytania tej książki płakałam. Czy to nie jest najlepsza rekomendacja?

Przez około 3/4 czytania tej książki płakałam. Czy to nie jest najlepsza rekomendacja?

Pokaż mimo to


Na półkach:

"Szkarłatny płatek i biały" to książka, która zawładnie Waszym czasem na kilkanaście dni. 850 stron początkowo przeraża, ale wydaje się być obietnicą fascynującej podróży w przeszłość, do drugiej połowy dziewiętnastego wieku. Warto podjąć to wyzwanie, bo takiego obrazu wiktoriańskiego Londynu, który wyłania się z tej powieści, nie znajdziemy u tworzących ówcześnie sióstr Bronte czy Dickensa. Wtedy szanującym się pisarzom pisać o ciemnych zakamarkach miasta i dusz ludzi je zamieszkujących, pisać nie wypadało. W XXI wieku to co innego. Michael Faber nie musiał stosować żadnych ograniczeń. Jego Londyn to miasto prawdziwej rozpusty. Zderzenie świata próżniaczej klasy wyższej ze światem nędzarzy i prostytutek. W tym mieście ludzie kierują się swoimi żądzami i obsesjami. To miejsce nie jest ani piękne, ani przyjazne, nie jest miastem z przewodnika.

W pierwszym rzędzie, ta napisana z rozmachem powieść, to historia młodej prostytutki, Sugar, do której pewnego dnia uśmiecha się szczęście: oczarowany nią, a przede wszystkim jej nadzwyczajnym intelektem, William Rackham, właściciel fabryki perfum, odmienia jej nieciekawy los. Najpierw wyciąga ją z domu publicznego pani Castaway, de facto jej rodzonej matki, którego jest niejako „znakiem firmowym” i daje własne mieszkanie, a po jakimś czasie zatrudnia ją jako guwernantkę swej kilkuletniej córki. Możnaby więc tę powieść odczytywać po prostu jako pocieszającą historię o tym, że los potrafi się cudownie odmienić. Coś w rodzaju „od pucybuta do milionera”. Ale po pierwsze, życie Sugar w rezydencji Williama wcale nie jest usłane różami, a po drugie Faber podejmuje zbyt wiele innych interesujących tematów, by traktować jego debiut powieściopisarski (wcześniej pisał opowiadania) tak powierzchownie. Co autora interesuje znacznie bardziej to religia (od obłąkańczego fanatyzmu do jej negacji), kwestia moralności, pożądania, seksualności, a nader szczególnie wzajemne relacje w jakie wchodzą z sobą te zjawiska.

Przybliża nam je za pomocą galerii oryginalnych postaci, spośród których wymienić należy przede wszystkim: Agnes – chorą umysłowo żonę Williama, mającą obsesję na punkcie wiary, Henry’ego – brata Williama, rozdartego miedzy pożądaniem a duchownym powołaniem, panią Fox – sfrustrowaną erotycznie kobietę, która sprowadza prostytutki na lepszą drogę, ale jednocześnie sama pragnie zaznać namiętności u boku Henry’ego. Poznajemy też Ashwella i Bodleya – rozpustnych przyjaciół Williama, piszących obrazoburcze książki….W końcu istotnym bohaterem jest sam William, znudzony swoim życiem, chorą żoną, obowiązkami zawodowymi, szukający ucieczki od domowych spraw w ramionach prostytutek. One same też są ważnymi bohaterkami – w większości bezrefleksyjnie wykonują swoją pracę, nie mając żadnych ambicji, przyjmując swój los za z góry przesądzony.

Jest to też w pewnym stopniu książka o seksie, jego mocy, o tym, co można dzięki niemu osiągnąć i o tym, że jest on ogromną pokusą, zwłaszcza, że rządzą nami popędy. Siłą rzeczy pojawiają się tu więc stosowne opisy. Są one dość naturalistyczne, nieszczególnie metaforyczne, ale też nie wulgarne czy obrzydliwe. Co prawda, Faber nie przebiera w słowach, ale język jest dostosowany do czasów w których rozgrywa się akcja. Nie stroni jednakże od opisywania czynności fizjologicznych w sposób jak najbardziej dosłowny czy od nazywania wprost intymnych części ciała. Ta książka jest więc w pewnym sensie odważna, ale raczej nie dlatego, że w ogóle podejmuje takie kwestie, lecz dlatego, że przyzwyczajeni jesteśmy raczej do innego sposobu przedstawienia czasów wiktoriańskich.

To, bez czego pewnie nie byłoby nad "Szkarłatnym płatkiem i białym" tylu zachwytów to jednak przede wszystkim szczególny rodzaj narracji – wszechwiedzący narrator (a właściwie narratorka) zwraca się bezpośrednio do czytelnika wprowadzając go w świat przedstawiony używając słów, które mają pobudzić jego wyobraźnię ażeby poczuć, że jest w samym środku opisywanych wydarzeń. Dla przykładu:

"Możesz już wyjść z ukrycia. Rozgość się, bo w pokoju zapadł całkowity mrok, który będzie tu panował aż do świtu. Jeżeli chcesz, możesz nawet zaryzykować i położyć się obok Caroline, która zapomina o Bożym świecie, gdy śpi, i nie zauważy twojej obecności – o ile tylko zdołasz się powstrzymać i nie dotkniesz jej".

Jesteśmy przez narratora prowadzeni za rękę, a to zacieśnia nasz kontakt ze światem przedstawionym. Czujemy się podglądaczami obserwującymi mieszkańców Londynu z odrobiną wyższości, bo narrator wpaja nam, że właściwie nikt tu nie jest kryształowo czysty. Największe jednak na mnie wrażenie zrobiło przyrównanie naszej relacji z ową książką do relacji…no właśnie:

"A przecież nie wybrałeś mnie na chybił trafił. Wzbudziłam w tobie pewne oczekiwania. Nie wstydź się: miałeś nadzieję, że spełnię wszystkie twoje pragnienia, do których boisz się przyznać, a w najgorszym wypadku zapewnię ci dobrą zabawę. Teraz wahasz się, ciągle mnie obmacujesz, ale masz ochotę wypuścić mnie z rąk. Kiedy po raz pierwszy mnie dotknąłeś, nie od razu się zorientowałeś, jaka jestem duża. Nie przypuszczałeś także, że tak szybko i głęboko cię zainteresuję".

Bardzo zaskakuje zakończenie, zwłaszcza, że na końcowych kartach powieści atmosfera robi się coraz gęstsza, akcja zdecydowanie przyspiesza, a sprawy przyjmują nieprzewidywalny obrót, naturalne jest więc, że chce się pochłonąć następne strony jak najszybciej, by dowiedzieć się jak to wszystko się skończy. A finał nie daje niestety tych odpowiedzi. Z drugiej strony, mimo iż otwarte zakończenie daje poczucie niedosytu, lepsze jest chyba od zakończenia ckliwego lub od najprostszego rozwiązania, za którym szedłby jakiś podnoszący na duchu morał. Zamiast kończyć happy endem albo odwrotnie, gorzkim endem, pozostawiono dalszy los bohaterów w sferze niedomówień, dając możliwość interpretacji czytelnikowi, co raczej rzadko spotykane jest w literaturze. Ale dla tych którzy nie wyobrażają sobie życia w takiej niewiedzy Faber wydał "Jabłko", tom opowiadań, w których śledzimy dalsze losy kilku bohaterów "Szkarłatnego płatka…".

Bardzo polecam Wam tę powieść. Mocno wciąga. Jeśli lubicie dłuższe wyprawy w świat fikcji to powinno się wam spodobać, a czas spędzony z bohaterami nie będzie stracony. Ta pozycja to nie tylko rozrywka, ale przede wszystkim inne spojrzenie na czasy wiktoriańskie, które być może rzeczywiście nie były wcale mniej grzeszne od dzisiejszych. A może nawet były bardziej?

Recenzja pochodzi z mojego bloga http://filmyicalareszta.blogspot.com/

"Szkarłatny płatek i biały" to książka, która zawładnie Waszym czasem na kilkanaście dni. 850 stron początkowo przeraża, ale wydaje się być obietnicą fascynującej podróży w przeszłość, do drugiej połowy dziewiętnastego wieku. Warto podjąć to wyzwanie, bo takiego obrazu wiktoriańskiego Londynu, który wyłania się z tej powieści, nie znajdziemy u tworzących ówcześnie sióstr...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kazuo Ishiguro to brytyjski pisarz japońskiego pochodzenia. Urodził się w Nagasaki, ale od piątego roku życia mieszka w Anglii. Te dwa oblicza jego natury widać w jego twórczości. Wcześniej czytałam "Nie opuszczaj mnie", które wywarło na mnie spore wrażenie. Po lekturze jego drugiej książki mogę już chyba wysunąć twierdzenie, że jego język jest bardzo brytyjski - elegancki, kunsztowny, trochę formalny, chłodny, a z kolei treść jego książek jest przesiąknięta charakterystycznym dla japońskich pisarzy smutkiem, melancholią, zadumą. Mi bardzo takie połączenie odpowiada.

Po kilku stronach "Okruchów dnia" wydawało mi się, że książka mnie rozczaruje, po kilkunastu byłam już tego niemal pewna. Bo co może być ciekawego w opowieści o podstarzałym kamerdynerze, który pierwszy raz od dziesiątek lat jedzie na urlop i podczas tej podróży wspomina stare czasy? Zwłaszcza, że nie wiadomo na początku jak traktować jego przemyślenia. Nie wiadomo do czego to wszystko ma prowadzić. Potem jednak jest już znacznie lepiej, książka niepostrzeżenie wciąga. Powody tego są co najmniej dwa: wspomniany piękny język oraz forma narracji. Narratorem jest sam kamerdyner, pan Stevens, a co ważniejsze zwraca się wprost do czytelników, nazywając ich "Państwem". Zdecydowanie wpływa to na odbiór, czytelnik jest bardziej uważny i skupiony, tak mi się wydaje, bo wywody Stevensa przypominają zwierzenia kogoś bardziej dystyngowanego od nas, przewyższającego nas klasą i manierami. Z każdą kolejną stroną robi się też coraz ciekawiej, bo Stevens wprowadza nas w fascynujący świat brytyjskiej arystokracji, w tajniki swego zawodu i za kulisy wielkiej polityki. Jest w tym wszystkim także miejsce na odrobinkę humoru. Wydaje się, że niby książka jest o niczym. Kamerdyner wspomina pracę w Darlington Hall, posiadłości nieżyjącego już brytyjskiego lorda. Teraz posiadłość zamieszkał Amerykanin, a Stevens ma problemy ze służbą, która odeszła wraz ze śmiercią poprzedniego pana. Pragnie więc namówić do powrotu dawną gospodynię domu, pannę Kenton, z którą bardzo dobrze mu się współpracowało, dopóki ta nie odeszła z pracy po ślubie. To właśnie podczas podróży do Kornwalii, na spotkanie z nią przypominają mu się te tytułowe "okruchy" niektórych dni spędzonych w Darlington Hall. Wyłania się z nich portret człowieka całkowicie oddanego pracy. Stevens w pewien sposób budzi sympatię, jest profesjonalistą w swoim fachu, ale wstrząsające jest to, że zachowuje się jak robot i nigdy nie wychodzi ze swojej roli wielkiego kamerdynera. Uderzający jest jego sposób pojmowania godności. Uważa, że swoją służbą uczestniczy w czymś wielkim, jest poddańczo uległy swemu panu, którego uważa za wybitny umysł. Ale co więcej - Stevens nie pozwala sobie na życie prywatne ani na okazywanie jakichkolwiek emocji, czego ilustrację otrzymujemy w postaci opowieści o śmierci ojca. Ponadto "Okruchy dnia" można odczytywać też jako opowieść o miłości, bardzo subtelną, a przez to niezwykle wzruszającą. Stevens nie pozwolił sobie na miłość, oczywiście również w imię pracy.

Ishiguro, jak mniemam, tą książką chciał zwrócić naszą uwagę na kwestię przemijania naszego życia i wagi wszelkich wyborów jakich w nim dokonujemy, a które mają fundamentalne znaczenie dla naszej przyszłości. Słowem, zdaje się mówić, że należy życie przeżyć tak, by niczego nie żałować. Stevens czegoś niewątpliwie żałuje (choć wyczytamy to jedynie między jego słowami), ale czasu nie da się cofnąć, o czym gorzko przekonuje się podczas rozmowy z panną Kenton. O ile swoją podróż rozpoczynał w entuzjastycznym nastroju, o tyle kończy ją rozczarowaniem. Na ostatnich kartach książki w końcu wychodzi z niego człowiek, wątpiący w sens całego swego dotychczasowego życia, bo okazuje się, że za późno już na zmiany. Autor zostawia nas z gorzką refleksją, dającą nam jednakże poczucie sensu lektury. Przeczytanie "Okruchów dnia" na pewno nie będzie czasem zmarnowanym. Polecam więc, a sama poluję już na nominowaną do Oscara ekranizację z Anthonym Hopkinsem w roli głównej.

Recenzja pochodzi z mojego bloga: http://filmyicalareszta.blogspot.com/

Kazuo Ishiguro to brytyjski pisarz japońskiego pochodzenia. Urodził się w Nagasaki, ale od piątego roku życia mieszka w Anglii. Te dwa oblicza jego natury widać w jego twórczości. Wcześniej czytałam "Nie opuszczaj mnie", które wywarło na mnie spore wrażenie. Po lekturze jego drugiej książki mogę już chyba wysunąć twierdzenie, że jego język jest bardzo brytyjski - elegancki,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Akunin bardzo ciekawie nawiązuje do spuścizny literackiej swoich przodków. Czułam się trochę jakbym czytała o Moskwie z "Mistrza i Małgorzaty" choć nie sposób porównywać tych dwóch powieści, ale panujący w książce klimat przywołuje na myśl ten tytuł. To ogromna zaleta. Ciekawa jest oczywiście sama postać głównego bohatera, w niczym nie przypominający dzisiejszych Wallanderów, którzy mnożą się jak grzyby po deszczu, ani też detektywów z klasą, jak Herkules Poirot. To zupełnie inny typ bohatera, nie pomyślelibyście, że nadającego się do tropienia zagadek (nie na pierwszy rzut oka). Co chyba najważniejsze, sama sprawa kryminalna obfituje w wiele zwrotów akcji, z rozdziału na rozdział coraz bardziej wciąga. Autorowi bardzo udało się zakończenie, które jak się domyślam ma być magnesem do sięgnięcia po kolejną część cyklu. I prawdopodobnie w moim przypadku, cel zostanie osiągnięty :)

Akunin bardzo ciekawie nawiązuje do spuścizny literackiej swoich przodków. Czułam się trochę jakbym czytała o Moskwie z "Mistrza i Małgorzaty" choć nie sposób porównywać tych dwóch powieści, ale panujący w książce klimat przywołuje na myśl ten tytuł. To ogromna zaleta. Ciekawa jest oczywiście sama postać głównego bohatera, w niczym nie przypominający dzisiejszych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Początkowo podchodziłam do "Lolity" sceptycznie, wszak trudno uwierzyć, że książka o pedofilu może być arcydziełem. Pierwszych kilkanaście stron czytało mi się ciężko, opornie przewracałam kartki, ale teraz wiem, że po prostu w przypadku tej książki, trzeba złapać jej rytm, oswoić się ze sposobem narracji, aż wsiąknie się na dobre i nie będzie można się oderwać od lektury. A ów sposób narracji to jest mistrzostwo. Narratorem jest bowiem sam pedofil (choć czy rzeczywiście należałoby go aż tak okrutnie nazywać?), Humbert Humbert. Przedstawienie punktu widzenia osoby niewątpliwie chorej, zboczonej i o kompletnie wypaczonym rozumieniu słowa „moralność” to dopiero sztuka. Sztuka, która udało się Nabokovowi wyśmienicie. Mało tego, że czyta się wynaturzenia Humberta z pasją, to autorowi udało się osiągnąć coś więcej – wywołać u czytelnika ambiwalentny stosunek do narratora, zarazem głównego bohatera. Bo choć w realnym świecie pedofilię tępimy i najchętniej pedofili skazalibyśmy na karę śmierci, to Humberta nie sposób…nie polubić. Ja zapałałam do niego sympatią, na pewno nie odrazą. Myślę, że to właśnie przez język jakim się posługuje. Opisuje historię swojego życia z dużą dozą humoru, z dystansem do siebie, traktuje swoje zachowanie jako coś normalnego – jest jak dziecko, które pierwszy raz się zakochało i nie może powstrzymać swoich pragnień i obsesji. Poza tym każdy dzień z Lolitą to nowa przygoda. Książka bynajmniej nie jest nudna. Szczerze mówiąc, zupełnie inaczej ją sobie wyobrażałam. Myślałam, że będzie w niej mnóstwo bardzo dosłownie opisanych scen seksu, może niesmacznych, i wulgarnych tekstów padających z ust nastoletniej nimfetki. Obawiałam się, że książka ta będzie ociekać perwersją i nie dam rady jej przeczytać. Tymczasem niespodzianka. Autor nie musiał uciekać się do tak drastycznych środków, by nas zaciekawić i być przy tym wiarygodnym i to chyba też kolejne źródło jego sukcesu. A co do samej Lolitki. Myślę sobie, że problem zjawiska nastolatek opętanych seksem i uwodzących starszych mężczyzn został doskonale wyjaśniony. Znamy takie bohaterki z filmów czy innych książek, znamy pewnie też z prawdziwego życia. Przyczyna takiej a nie innej postawy jak zwykle leży w domu, w rodzinie, może niepełnej, może nie dość kochającej. Chodzi chyba głównie o zwrócenie na siebie uwagi, a kiedy to już się uda, dziewczyna najczęściej nie ma ochoty na nic więcej. Lolita Nabokova niby uwodzi Humberta, ale potem oskarża go o gwałt, niby go lubi, ale jednak nie znosi. A kiedy uświadamia sobie, że jest tylko zabawką w jego rękach, seks-maszyną, odchodzi. Naprawdę, ciekawa to i pouczająca książka, a przede wszystkim wybitnie napisana i skonstruowana (są to notatki na temat związku z Lolitą, które sporządza Humbert w więzieniu). Warto znać.

Opinia pochodzi z mojego bloga : http://filmyicalareszta.blogspot.com/

Początkowo podchodziłam do "Lolity" sceptycznie, wszak trudno uwierzyć, że książka o pedofilu może być arcydziełem. Pierwszych kilkanaście stron czytało mi się ciężko, opornie przewracałam kartki, ale teraz wiem, że po prostu w przypadku tej książki, trzeba złapać jej rytm, oswoić się ze sposobem narracji, aż wsiąknie się na dobre i nie będzie można się oderwać od lektury....

więcej Pokaż mimo to