-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać292
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant4
Biblioteczka
2020-08-15
2019-03-10
Po „Ostatniego Jedi” sięgnęłam z dużym opóźnieniem, patrząc na to, jak kiedyś czekałam na jego premierę, ba! nawet zastanawiałam się nad sprowadzeniem sobie wersji po angielsku. Było to też moje pierwsze spotkanie z adaptacją filmu na powieść i jak na razie będzie ostatnie. Albowiem okazało się, że tak jak większość ekranizacji jest dla mnie gorsza od pierwowzoru, tak forma książkowa uwielbianego filmu też pozostawia wiele do życzenia. Nie uważam, żeby była to zła powieść, jest w porządku, po prostu nie dorasta oryginałowi do pięt.
Żeby nie było tak negatywnie oto kilka miłych słów na temat „Ostatniego Jedi". Najlepiej wypadły sceny dodatkowe, czyli te, które nie znalazły się w filmie. Jest to jeden z dwóch powodów, dla którego sięgnęłam po tę powieść i choć nie jest ich jakoś dużo to każda z nich byłą na tyle ciekawa, żebym nie żałowała do końca, że tę książkę przeczytałam.
Największą wadą „Ostatniego Jedi” okazało się coś, na co chyba powinnam być przygotowana, biorąc pod uwagę, że jest to adaptacja filmu. A chodzi mu tutaj o rozbieżność między fabułą oryginału a tym, co zostało opisane w powieści. Nie są to może jakieś duże zmiany, przyznam, że niektóre z nich były nawet miłe i chciałabym, żeby w taki sposób zostały przedstawione w filmie, ale jakoś sam fakt, że różnice te występowały, jakoś mi zgrzytał. Nie pomaga tutaj nawet fakt, że wiem przecież, jak takie książki powstają, scenariusz jest modyfikowany itp. Po prostu, ja wiem, chyba mój mozg nie umie sobie tego oddzielić.
Muszę też przyznać, że niestety momentami wiało nudą. Aż miałam ochotę czasami ominąć kilka/kilkanaście stron, żeby dojść do jakiegoś ciekawszego fragmentu.
A więc czy warto? Osobiście już po lekturze trochę żałuję, że nie przeczytałam po prostu tych kilku interesujących mnie scen i nie dałam sobie spokoju z resztą. Ale może to wynika z mojego nowego podejścia do czytania, a mianowicie niemarnowania tego niewielkiego czasu, który mam na czytanie na coś, co mnie nudzi lub nie interesuje ;)
Serdecznie zapraszam na mojego bloga ;) :
https://kmelete.blogspot.com/2019/03/star-wars-ostatni-jedi-edycja.html
Po „Ostatniego Jedi” sięgnęłam z dużym opóźnieniem, patrząc na to, jak kiedyś czekałam na jego premierę, ba! nawet zastanawiałam się nad sprowadzeniem sobie wersji po angielsku. Było to też moje pierwsze spotkanie z adaptacją filmu na powieść i jak na razie będzie ostatnie. Albowiem okazało się, że tak jak większość ekranizacji jest dla mnie gorsza od pierwowzoru, tak forma...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-17
Małymi krokami (jak na mój gust za małymi) zbliża się okres jesienno-zimowy. Czyli idealna pora na spędzenie wieczora czy dwóch w towarzystwie kryminałów Agathy Christie. U mnie na pierwszy ogień padło na „Kieszeń pełną żyta” kolejną powieść autorki z panną Marple w roli tym razem nie głównej a dalszoplanowej.
Największą zaletą powieści jak to bywa w przypadku pozycji z panną Marple, jest sama panna Marple. Tym razem jej pojawienie się podniosło mi bardzo radość z czytania i jednocześnie zaskoczyło, bo byłam pewna, że jest to książka bez żadnego z dwójki najsłynniejszych detektywów Christie. Nie ma tej postaci może za wiele, ale jak to zwykle bywa, skrada każdą scenę, w której się pojawia. Bo kto nie mógłby się oprzeć słodkiej staruszce, która skrywa w sobie umysł równający się z umysłami innych największych detektywów?
Co do samej fabuły, to nie jest ona najgorsza. Powiedziałabym, że w porównaniu z innymi powieściami autorki to taka lepsza średnia półka. Sama zagadka wciąga od samego początku, całość skupia się na jednej rodzinie, pojawiło się tutaj dużo motywów, które świetnie działają jako zmyłki dla czytelnika próbującego samemu dociec do tego, kto zabił (chociaż jak się już czytało kilka powieści autorki to wiadomo czego szukać ;). Kilka wątków pobocznych zostało też poprowadzonych w innym kierunku, niż się spodziewałam, co bardzo u mnie zapunktowało, bo myślałam, że przejrzałam już sposób budowania podobnych elementów w innych powieściach autorki. Oczywiście również styl i atmosfera, którą stworzyła Christie, są bez zarzutu, ale to rzadko u królowej kryminałów zawodzi, nawet w najgorszych z jej powieści.
Nie wszystko oczywiście wyszło idealnie. Doszukałam się jak zwykle jakiś tam niedociągnięć, ale nic co zepsułoby mi lekturę, i o czym chciałabym się jakoś specjalnie rozpisywać. Jedną z takich rzeczy jest wrażenie, że nie wszystkie wątki zostały poprawnie zakończone. Choć z drugiej strony może właśnie miały być one taką zmyłką dla czytelnika albo miały pozostać niedokończone?
Mimo że fabuła była wciągająca to sam wątek kryminalny i jego rozwiązanie było takie… okej. Nie należały do najlepszych ani do najbardziej skomplikowanych, ale miały na tyle sensu, że można w nie spokojnie uwierzyć.
„Kiszeń pełna żyta” Agathy Christie, to bardzo przyjemna i wciągająca lektura idealna na pochłonięcie w jeden wieczór. Kto jeszcze nie zna panny Marple a interesują go kryminały, to polecam jak najszybciej to nadrobić (choć na początek zabrałabym się za jakąś inną książkę z amatorską panną detektyw, „4:50 z Paddington” na przykład). Ale „Kieszeń...” też się nada ;)
https://kmelete.blogspot.com/2018/10/kieszen-pena-zyta-agatha-christie.html
Małymi krokami (jak na mój gust za małymi) zbliża się okres jesienno-zimowy. Czyli idealna pora na spędzenie wieczora czy dwóch w towarzystwie kryminałów Agathy Christie. U mnie na pierwszy ogień padło na „Kieszeń pełną żyta” kolejną powieść autorki z panną Marple w roli tym razem nie głównej a dalszoplanowej.
Największą zaletą powieści jak to bywa w przypadku pozycji z...
2018-09-16
Na „Wieżę” Daniela O'Malley zwróciłam uwagę już kilka miesięcy temu ze względu na przepiękną okładkę, lecz dopiero dwa tygodnie temu udało mi się po nią sięgnąć. Opis obiecywał mi mieszankę komedii, mrocznego urban fantasy oraz thrillera paranormalnego. Koniec końców okazało się, że lektura nie dostarczyła do końca żadnego z tych elementów i chociaż się trochę nad tą pozycją dzisiaj poznęcam, to nie skreślam jej tak do końca. Lecz na początek to, co się autorowi udało.
Główna bohaterka, Myfanwy Thomas jest całkiem interesującą postacią, zarówno jej wersja sprzed, jak i po stracie pamięci. Pomysł na to, żeby rozdziały przeplatały się pomiędzy tym, co dzieje się, w teraźniejszości a listami i zapiskami Thomas jest dość ciekawy, nawet jeżeli czasami miałam wrażenie, że jest to po prostu sposób na wprowadzenie dużej ilości dość nudnej ekspozycji. Co do samych listów to bardzo podobało mi się, jak nakreślały dawny charakter bohaterki oraz przybliżały historię samej organizacji. Tutaj najlepiej wypadają fragmenty na temat poprzednich członków Checkquy, czasami aż żałowałam, że fabuła nie skupiała się na wydarzeniach i sytuacjach tam opisanych.
Na plus liczę autorowi ilość bohaterek kobiecych, bo jest ich tutaj całkiem sporo. Nie są może napisane jakoś wyjątkowo dobrze, ale żadna z postaci tak naprawdę nie jest, więc nie odstają one od bohaterów męskich. O, i pomysł na wampiry (a raczej szczątkowe informacje na ten temat) wydaje się ciekawy. I na koniec ta przepiękna okładka. Jedna z ładniejszych, które ostatnio widziałam, do tego już po lekturze wiem, że idealnie oddaje to, co się w fabule dzieje. Z jej powodu nie żałuję, że tę pozycję kupiłam, bo przynajmniej będzie piękne wyglądać na półce.
Czytając „Wieże”, zauważyłam niestety więcej wad niż zalet, ale wydaje mi się ze większość (choć nie wszystkie) z nich wynikają z tego, że jest to debiut autora. Co nie jest oczywiście żadnym usprawiedliwieniem, bo czytałam ostatnio kilka debiutantów fantasy, które stały na o wiele lepszym poziomie.
Wracając jednak do samej powieści. Już po kilku pierwszych stronach miałam mały zgrzyt, albowiem po tym, jak główna bohaterka budzi się z amnezją, jedną z pierwszych rzeczy, które robi, jest obejrzenie swojego nagiego ciała i dywagowanie nad tym, czy jest ładna, czy nie. I czy jest ogolona, czy nie. Ehhh. Może jestem tutaj zbyt czepliwa, ale jakoś nie wydaje mi się, że taka scena miałaby miejsce, gdyby bohaterem był mężczyzna. Zresztą uroda (czy jej brak) oraz np. biust Myfanwy są tutaj zaskakująco często komentowane i nie wiem, czy było to tak bardzo potrzebne do czegokolwiek, że autor nie mógł się powstrzymać przed wspominaniem o tym.
Miałam na początku napisać, że powieść ma jednak całkiem sporo interesujących pomysłów, gdy jednak zaczęłam nad tym myśleć, to okazało się, że tak naprawdę większość z nich to dobrze znane tropy, które tutaj nie zostały przedstawione w jakiś szczególnie świeży i nowy sposób. Tajna organizacja zajmująca się sprawami nadnaturalnymi? Szkoła dla dzieci posiadających niezwykłe umiejętności? Główna bohaterka z amnezją? To wszystko gdzieś już było i to zrobione o wiele lepiej.
Przejdźmy jednak do tego, czym ta powieść jest. Miało być „mroczne urban fantasy z thrillerem paranormalnym i komedią”. Więc jest to urban fantasy z elementami thrillera paranormalnego co do tego nie ma wątpliwości. Jednak co do reszty tego opisu to bym się kłóciła. Po pierwsze najbardziej subiektywny element, czyli humor. Przez pierwszą połowę książki nawet nie pamiętałam, że to miała być częściowo komedia. Jak już sobie o tym przypomniałam, to szukałam jej w każdym zdaniu, ale nie znalazłam prawie nic, co by mnie rozbawiło. Była jedna nawet komiczna sytuacja pod koniec, ale poza tym nic z tych dowcipów do mnie nie trafiło. Mroku było tutaj też tyle, co kot napłakał. Kilka opisów jakiś wymyślnych tortur, dziwnych zjawisk i eksperymentów, ale chyba nic co naprawdę można by nazwać mrocznym.
Kilka innych niedociągnięć, nad którymi nie chce mi się już rozpisywać:
- w powieści znajduję się kilka wątków zupełnie dla fabuły zbędnych, które spokojnie mogłyby być wprowadzone dopiero w następnych tomach, lub jako mały cliffanger pod koniec pierwszego,
- w pewnym momencie postacie, które są super tajnymi świetnie wyszkolonymi szpiegami itp.itd., zaczynają zachowywać się tak dziecinnie, i niezgodnie z charakterem, że wypadło strasznie nienaturalnie,
- tempo bardzo nierówne, początek i koniec bardzo angażujące, środek niemiłosiernie rozwleczony.
Mimo że „Wieża” Daniela O'Malley mnie nie powaliła ani pod żadnym względem nie zachwyciła, to nie mogę serii całkowicie skreślić. Porównałabym tę pozycję do „Ostrza zdrajcy” De Castella, obie powieści to debiuty, w obu przypadkach autorzy próbują być zabawni co (według mnie) im nie wychodzi, obie powieści mają niewykorzystany potencjał i obie mają ładne okładki. Jednak z tych dwóch pozycji wybrałabym „Wieżę”, bo jednak lepiej mi się ją czytało, bardziej też podobają mi się postacie. Książka ma wiele niedociągnięć, ale żadne z nich nie było załamujących i jednak fabuła w pewnym momencie zrobiła się na tyle interesująca, że jeżeli nie zapomnę o istnieniu tej pozycji, to na pewno sięgnę po następne tomy. Jeżeli z każdą kolejną książką warsztat autora będzie się poprawiał (mam nadzieję, że tak się stanie) to zapowiada się to na w miarę ciekawy i przyjemny cykl.
https://kmelete.blogspot.com/2018/09/wieza-daniel-omalley.html
Na „Wieżę” Daniela O'Malley zwróciłam uwagę już kilka miesięcy temu ze względu na przepiękną okładkę, lecz dopiero dwa tygodnie temu udało mi się po nią sięgnąć. Opis obiecywał mi mieszankę komedii, mrocznego urban fantasy oraz thrillera paranormalnego. Koniec końców okazało się, że lektura nie dostarczyła do końca żadnego z tych elementów i chociaż się trochę nad tą...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-30
„Śmierć Dulgath” to trzecia część Kronik Riyrii, serii, która do tej pory wywołuje u mnie dość mieszane uczucia. Bo choć z jednej strony bardzo dobrze mi się to czyta, to jednak nie mogę przeboleć kilku jej aspektów.
Zaczynając jednak od tych pozytywnych spraw. Tak jak w poprzednich tomach, najlepszym elementem „Śmierci Dulgath” była dwójka głównych bohaterów i relacja między nimi. Na przełomie tych trzech części polubiłam Royce'a i Hadriana i z coraz większą chęcią śledziłam ich losy. Nadal bardzo ciekawi mnie też to, jak potoczą się losy innych postaci i jakie kolejne przewidywalne zwroty akcji zagotuje im autor. Obie te rzeczy sprawiają, że z chęcią sięgnę po następne tomy mimo moich problemów z tą serią. Świat stworzony przez autora to taki typowy świat fantasy bez jakiś wyjątkowo wymyślnych elementów. Bardzo to wszystko standardowe i typowe, ale chyba brakuje mi takich klimatów, bo chętnie o tym wszystkim czytałam.
Jak już jestem w temacie typowości to nie ma co ukrywać nie jest to najbardziej oryginalna pod względem fabuły powieść. Rzekłabym nawet, że na razie autor nie za bardzo umie w zwroty akcji. Bo wszystkie z nich dało się bardzo łatwo przewidzieć na bardzo wczesnym etapie powieści, co mi akurat jeszcze nie zaczęło jakoś szczególnie przeszkadzać, ale niektórzy mogą być na to bardziej wyczuleni, więc ostrzegam (swoją drogą jak ktoś lubi dobre zwroty akcji to z całego serca polecam kroniki Nieciosanego Tronu Briana Staveleya, serię fantasy jak dla mnie idealną ;).
Ten brak wyjątkowości nie przeszkadza mi jednak choć w najmniejszym stopniu tak bardzo, jak to, w jaki sposób autor pisze postaci kobiece. Nie było ich jak na razie bardzo dużo i może jestem za bardzo na to wyczulona, ale te, które się pojawiły, podzieliłam sobie na dwie grupy: rekwizyty fabularne (tych zdecydowanie najwięcej było w „Róży i Cierniu”) oraz silne niezależne bohaterki, których celem jest zakochanie się w którymś z głównych bohaterów, ratowanie ich lub bycie przez nich ratowanymi. Druga z wymienionych grup nie byłaby taka zła, gdybym nie miała na razie wrażenia, że wszystkie z trzech bohaterek, które się tam znalazły, choć pozornie bardzo różne tak naprawdę są pisane na to samo kopyto lub na razie brakuje im charakteru. Potencjał na ciekawe bohaterki jest, więc liczę na to, że w pierwszej serii autora działo się z nimi coś ciekawszego niż w Kronikach Riyrii.
„Śmierć Dulgath” jest jak dla mnie idealnie średnią powieścią fantasy. Ma ciekawych bohaterów, przyzwoity świat, bardzo przewidywalną, ale na szczęście niedobijającą głupotą fabułę. Więc ogólnie nie jest źle. Ma jednak te kilka problemów, które odrobinę psuja mi radość z czytania i ponieważ na pewno sięgnę po następne części to mam małą nadzieję, że nie będą ona tam występować. Chociaż biorąc pod uwagę to, że Odkrycia Riyrii powstały najpierw są to chyba płonne nadzieje.
https://kmelete.blogspot.com/2018/08/smierc-dulgath-michael-j-sullivan.html
„Śmierć Dulgath” to trzecia część Kronik Riyrii, serii, która do tej pory wywołuje u mnie dość mieszane uczucia. Bo choć z jednej strony bardzo dobrze mi się to czyta, to jednak nie mogę przeboleć kilku jej aspektów.
Zaczynając jednak od tych pozytywnych spraw. Tak jak w poprzednich tomach, najlepszym elementem „Śmierci Dulgath” była dwójka głównych bohaterów i relacja...
2018-08-24
Za „Różę i Cierń”, drugi tom Kronik Riyrii (ha! w końcu zapamiętałam jak to poprawnie zapisać, choć wymowa to nadal wielka niewiadoma ;), zabrałam się od razu po skończeniu części pierwszej gotowa na kolejną dawkę, może niezbyt oryginalnej, ale jednak bardzo przyjemnej i wciągającej serii. Czy dostałam tego, czego oczekiwałam? Niestety nie do końca i przez to muszę sobie dzisiaj trochę ponarzekać/poprzyczepiać się, ale jednocześnie zniknęło mi to uczucie z tyłu głowy mówiące, że jednak coś mi nie do końca w tej powieści pasuje, gdyż wiem już dokładnie, co to jest.
Żeby jednak nie było tak całkowicie negatywnie, bo jednak ta książka mi się koniec końców podobała, mały spis jej aspektów, które dla mnie wyszły całkiem nieźle i dla których mimo wszystko będę całą serię kontynuować:
-dwójka głównych bohaterów, ich relacja oraz, co wyszło jak dla mnie najlepiej, to jak dobrze zestawione są ich bardzo odmienne charaktery
-powieść bardzo wciąga, przez co szybko i przyjemnie się ją czyta,
-polubiłam bohaterów, więc nadal bardzo mnie ciekawi jak to się wszystko dalej potoczy.
Może nie jest tego dużo, bo pewnie też o czymś zapomniałam, ale jednak na tę chwilę tyle mi całkowicie wystarczy, żeby się książką cieszyć w takim stopniu, że nawet te wszystkie problemy, które z nią mam nie ostudziły jakoś bardzo mojego entuzjazmu wobec tej serii.
Jednakże.
Chyba moja radość z wyrwania się z zastoju czytelniczego opadła i przez to czytając drugi tom, zwróciłam większą uwagę na rzeczy, które mi w nim nie pasowały niż na te, które wypadły przyzwoicie. A oto one w przypadkowej kolejności:
Po przeczytaniu opisu całej serii wydawało mi się, że ma ona, a przynajmniej jej początkowe tomy, opowiadać historię tego, jak Hadrian i Royce się poznali i co doprowadziło do tego, że zaczęli ze sobą współpracować. I owszem ich pierwsze spotkanie i pierwszy skok zostały przedstawione w tomie pierwszym, i nawet pojawiła się tam scena, w której przestali się nawzajem nienawidzić, jednak nie było nic o tym, jak się ich współpraca dalej rozwija, a drugi tom zaczyna się od rocznego przeskoku czasu, po którym widzimy już, że są drużyną. Więc jak dla mnie brakuje tutaj kilku dodatkowych rozdziałów lub jakiejś części pośredniej, która by o tym wspomniała, jakoś ten wątek bardziej rozwinęła.
Dodatkowo w tej części w ogóle tych głównych bohaterów trochę brakuje, a akcja skupia się bardziej wokół postaci, które dopiero poznajemy. Nie wiem nawet, czy powinnam się tego czepiać, bo jednak ta seria miała się skupiać na przedstawianiu historii sprzed Odkryć Riyrii(które nadal są przede mną), ale jakoś nabrałam, być może błędnego wrażenia, że tych głównych bohaterów powinno być tam odrobinę więcej.
Jestem czytelnikiem, któremu wiele tropów i schematów łatwo sprzedać, jeśli tylko są jakoś fajnie ograne, wykorzystane w jakiś ciekawy sposób, dobrze wplecione w fabułę itp. Lecz czytając tę część, jeden ciągle pojawiający schemat zaczął mnie trochę irytować. A mianowicie, traktowanie kobiecych bohaterek w tym tomie pozostawia wiele do życzenia. Pojawiają się one w „Róży i Cierniu” tylko po to, aby ich śmierć lub wyrządzona im krzywda była motywacja dla bohatera, lub popchnęła fabule do przodu. Co ciekawe w poprzedniej części podobny motyw pojawił się tym razem z postacią męską w roli rekwizytu fabularnego, ale tam, spoiler dla tych, którzy czytają recenzje 2 tomu bez znajomości pierwszego ;), na koniec okazuje się, że ta postać jednak żyje i ma, jak się domyślam, jeszcze większa role w Odkryciach Riyrii.
Ogólnie to okazało się, że sposób i pomysły na pisanie postaci kobiecych przez autora nie do końca przypadają mi do gustu, w czym jeszcze bardziej utwierdził mnie tom trzeci, ale o tym może napisze, gdy zabiorę się za jego recenzję.
O, i autor nie za bardzo umie w zwroty akcji, ale o tym tez się będę rozwlekać dopiero przy okazji trzeciego tomu.
Mimo że „Róża i Cierń” nie porwała mnie aż tak bardzo, jak poprzedni tom, to jednak, powtórzę się, jestem nadal ciekawa, jak potoczą się losy tych bohaterów. Nie jest to najgenialniejsza z książek fantasy, jakie czytałam ani też najbardziej oryginalna, ale jednak jest w niej coś takiego, że nie mogłam się oderwać od serii i nawet się nie obejrzałam, a już kończyłam kolejny tom. Albo to sprawka mojego dość długiego odwyku od książek i po prostu teraz pochłaniam wszystko jak leci, nie zważając na poziom ;).
PS. Czy tylko ja mam wrażenie, że na okładkach do 2 i 3 tomu, zamiast dwóch różnych postaci występuje dwa razy ta sama? Bo jak dla mnie to wyglądają one identycznie, a z opisu bohaterów wynika, że jednak sporo się od siebie różnią i mimo zachwytu nad tym wydaniem to mnie to trochę irytuje.
https://kmelete.blogspot.com/2018/08/roza-i-ciern-michael-j-sullivan.html
Za „Różę i Cierń”, drugi tom Kronik Riyrii (ha! w końcu zapamiętałam jak to poprawnie zapisać, choć wymowa to nadal wielka niewiadoma ;), zabrałam się od razu po skończeniu części pierwszej gotowa na kolejną dawkę, może niezbyt oryginalnej, ale jednak bardzo przyjemnej i wciągającej serii. Czy dostałam tego, czego oczekiwałam? Niestety nie do końca i przez to muszę sobie...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-18
Chociaż już od kilku lat miałam wielką ochotę sięgnąć po serię Odkrycia Riyrii, z powodu kiepskiej dostępności tych książek w Polsce jeszcze nie miałam okazji ich przeczytać. Dlatego jak tylko dowiedziałam się, że wydawnictwo Mag wydaje sequel do serii, który spokojnie można czytać bez znajomości oryginalnych książek, w dodatku w tak przepięknych okładkach od razu je zamówiłam i zabrałam się do czytania. I była to bardzo dobra decyzja, bo pierwsza część Kronik Riyrii „Wieża koronna” jest pierwszą książką, którą udało mi się przeczytać od jakiś 6/7 tygodni.
Powieść nie wciągnęła mnie może od pierwszych stron, ale po 3/4 rozdziałach przepadłam całkowicie. Największą zaletą książki są jak dla mnie bohaterowie. Bardzo lubię jak czuć, że postacie, o których czytam, mają jakiś charakter, nawet jeśli nie jest on nie wiadomo jak wymyślny i skomplikowany. Po prostu bohaterowie nie mogą byś nudni i nijacy. Na szczęście w „Wieży koronnej” udało się autorowi uniknąć bezbarwności i dobrze zarysować przynajmniej te kilka główniejszych postaci.
Nie mam za dużo do napisania o tej pozycji, bo jest to jednak tylko wstęp do jakiejś większej historii. Jasne posiada on swoją własną zamkniętą fabułę, która się całkiem nieźle sprawdza, jednak najwięcej frajdy, ponieważ nie czytałam jeszcze pierwszej serii, sprawiało mi zastanawianie się jak te postacie i ich relacje będą wyglądać w przyszłości, jak potoczą się ich losy, którzy z bohaterów pobocznych się jeszcze pojawią, którzy nie itp. Przez takie rozważania jeszcze bardziej nie mogę doczekać się dalszej lektury, żeby zobaczyć, ile z moich teorii się sprawdzi. Jeszcze nigdy nie czytałam jakiejś serii wbrew chronologii wydania i przez to bardzo ciekawie czytam mi się początki postaci, o których wiem, że największe przygody mają jeszcze przed sobą. Muszę jednak przyznać, że wątek, który mnie najbardziej zaintrygował nie dotyczył Royca i Hadriana, a Gwen, jedynej postaci kobiecej z jakimś osobnym wątkiem. Jest on może odrobinę przewidywalny, tak że od razu można odgadnąć, jak to się potoczy, lecz dla mnie nadal okazał się najbardziej wciągający. Dodam jeszcze, że choć budowania świata było w tej części niewiele, to te skrawki, które dostałam, mnie zaintrygowały i chętnie dowiem się o nim jak najwięcej, szczególnie o tym, jak działa tam magia.
Mimo tego, że czytało mi się tę pozycję bardzo dobrze to jednak mam z tyłu głowy uczucie, które mi mówi, że coś nie do końca zadziałało. Jednak jeśli o tym dłużej myślę, to nie mogę znaleźć żadnego większego problemu z tą książką. Jest jak zwykle kilka jej aspektów, które jak dla mnie mogłyby być inaczej poprowadzone/zrobione, ale nie jest to nic, co by mi przeszkadzało albo było wadą. Dwa przykłady:
Mimo że jest to powieść o dwójce złodziei to wszystko, co się dzieje ma 'jakiś większy cel' i 'nic nie dzieje się bez przypadku', ale jest to powieść fantasy, w dodatku prowadząca do jakiejś dłuższej serii więc można się było tego spodziewać.
Styl autora nie wyróżnia się niczym specjalnym i nie zapada w pamięć, ale tak naprawdę to, co z tego skoro jest lekki i swobodny i sprawia, że książkę czyta się łatwo, szybko i przyjemnie.
„Wieża koronna” dostarczyła mi dokładnie tego, czego potrzebowałam, żeby powoli wrócić do czytania: bohaterów z charakterem wrzuconych w niegłupią fabułę. Niby nic, a jednak w moim wypadku zadziałało świetnie i tylko czekam aż będę mogła mieć okazje przeczytać całą serię o Riyrii.
https://kmelete.blogspot.com/2018/08/wieza-koronna-michael-j-sullivan.html
Chociaż już od kilku lat miałam wielką ochotę sięgnąć po serię Odkrycia Riyrii, z powodu kiepskiej dostępności tych książek w Polsce jeszcze nie miałam okazji ich przeczytać. Dlatego jak tylko dowiedziałam się, że wydawnictwo Mag wydaje sequel do serii, który spokojnie można czytać bez znajomości oryginalnych książek, w dodatku w tak przepięknych okładkach od razu je...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-01
Czuję się oszukana.
Bo myślałam, że ta książka będzie mieć fabułę. Jakąkolwiek fabułę.
Bo myślałam, że znajdę choć jednego bohatera, którego będzie się dało polubić. Albo takiego, który będzie miał jakkolwiek znośny charakter.
Bo z jakiegoś powodu ta książka jest oznaczona jako fantasy. Co w sumie bardziej mnie bawi, bo czytałam romanse historyczne które miały więcej elementów fantastyki niż to dzieło. Jak tak dłużej nad tym pomyśle to lata temu czytałam nawet harlequiny, które bardziej nadawałyby się do tej kategorii.
Bo zawiodły mnie recenzję osób, których opinie zwykle zgadzały się z moimi. Co się oczywiście zdarza, ale jeszcze nigdy nie miałam aż tak różnych odczuć.
Bo mam wrażenie, że dostałam tylko połowę wstępu do całej historii.
Czy wspomniałam już o braku jakiejkolwiek fabuły?
I nie zrozumcie mnie źle. Wiedziałam, że jest to głównie romans, ja kocham czytać romanse nawet te najgłupsze z najbardziej pretekstową fabułą na świecie (pod kilkoma warunkami, o których nie będę się rozpisywać, ale których „Zniewolony Książę” w żaden sposób nie spełnia). Byłam przygotowana na kicz i wszystkie te durnowate schematy, ale z powodu tego, że jest to (podobno) fantasy, miałam nadzieję na to, że będzie to to miało jakiś sens i może jakąś akcję w tle, dodatek czegoś ciekawego czy coś w tym rodzaju. O ja naiwna...
Ta powieść?? nie posiadała nawet zalążka romansu, nie wspominając już o czymkolwiek więcej. Już abstrahując od bardziej kontrowersyjnych części tego dzieła (a jest tego sporo, o czym można by pisać i pisać, ale nawet nie chce mi się o nich myśleć) to dwójka głównych bohaterów w moim odczuciu nie miała żadnej chemii między sobą. Nic. Null.
Także tego, „Zniewolony Książę”:
Nie sprawdza się jako romans ani nawet wstęp do niego.
Nie sprawdza się jako powieść z elementami fantasy.
I nie sprawdza się jako coś zdatnego do czytania. Moim skromnym zdaniem, oczywiście.
https://kmelete.blogspot.com/2018/08/zniewolony-ksiaze-cspacat.html
Czuję się oszukana.
Bo myślałam, że ta książka będzie mieć fabułę. Jakąkolwiek fabułę.
Bo myślałam, że znajdę choć jednego bohatera, którego będzie się dało polubić. Albo takiego, który będzie miał jakkolwiek znośny charakter.
Bo z jakiegoś powodu ta książka jest oznaczona jako fantasy. Co w sumie bardziej mnie bawi, bo czytałam romanse historyczne które miały więcej...
2018-07-19
Po przeczytaniu „Dawcy Przysięgi II” mogę z całą pewnością stwierdzić: dzielenie książek na pół i wydawanie ich w odstępie kilku miesięcy to zło. I jedna z najbardziej irytujących rzeczy którą może zrobić wydawca, zaraz po niewydawaniu serii do końca. Jednak może na początek kilka zdań o samej powieści (cóż, a przynajmniej jej połowie).
Na wydanie drugiej części „Dawcy Przysięgi” czekałam chyba jeszcze bardziej niż na cześć pierwszą. I kiedy w końcu udało mi się ją skończyć, mimo że minął od tego już miesiąc mam zaskakująco dużo do napisania.
Po pierwsze, nie spodziewałam się, że jeszcze cokolwiek mnie w tej serii zaskoczy. Myślałam, że wszystkie najważniejsze aspekty świata zostały już wcześniej przedstawione, dlatego wprowadzenie czegoś nowego, nie tylko mnie zaintrygowało, ale też wprowadziło powiew świeżości. Który był mi chyba potrzebny, bo myślę, że bez niego moja opinia o całości byłaby o wiele niższa.
Tym razem najciekawszym wątkiem okazał się, ten dotyczący Shallan. Muszę przyznać, że z każdym kolejnym tomem mam o tej postaci coraz lepsze wrażenie. Oby zostało to jakoś ciekawie pociągnięte w kontynuacji. Jestem również zaintrygowana wątkiem Adolina, czym jestem bardzo zaskoczona, bo nie spodziewałam się, że kiedykolwiek tak się stanie.
Bardzo podobało mi się również że autor zdecydował się na zakończenie niektórych sporów i wyjawienie niektórych tajemnic. Nie spowodowało to zamknięcia wątków niektórych postaci, ale otworzyły przed nimi nowe perspektywy i zrobiły miejsce dla innych historii.
Jednak największą frajdę sprawiło mi pojawienie się starej/nowej postaci. Której było o wiele więcej, niż się spodziewałam, co oczywiście strasznie mnie ucieszyło i tylko utwierdziło w przekonaniu, że Cosmere Sandersona jest naprawdę wyjątkowe. Chociaż jeśli w następnej części nie dojdzie do pewnego spotkania, to będę bardzo zawiedziona.
Najwięcej moich zastrzeżeń co do tej pozycji wynika ze sposobu, w jaki została w Polsce wydana. Choć mam też kilka innych uwag związanych z fabułą.
Lecz na początek: jak ja nienawidzę dzielenia książek na pół!
Miałam przez to problemy z zebraniem wszystkich wątków razem i mam wrażenie, że przez to wiele straciłam. Na przykład traki Renarin. Pamiętam, że podczas czytania pierwszej połowy, jego postać bardzo mnie zainteresowała, i byłam bardzo ciekawa, jak jego historia się potoczy, ale przypomniałam sobie o tym dopiero w połowie części drugiej po tym, jak spostrzegłam, że jego postać w ogóle się jeszcze nie pojawiła. Podobnych sytuacji było jeszcze kilka i jestem tylko ciekaw czy gdybym czytała całość za jednym razem, też miałabym takie wrażenie.
Co do wad „Dawcy Przysięgi II” niezwiązanych z wydaniem to znalazłam ich niestety więcej niż w poprzednich częściach. Częściowo wynikają one z mojej niechęci do niektórych postaci, więc np. wątek Dalinara w pewnym momencie zaczął strasznie mnie nużyć i nie mogłam się doczekać, aż rozdziały z jego perspektywy się skończą. Choć wiele postaci tworzonych przez Sandersona jest trochę zbyt idealna, to jednak zazwyczaj mają na tyle charakteru, że da się je polubić. I chociaż nie mogę zaprzeczyć temu, że Dalinar jest postacią bardzo spójną i dobrze skonstruowaną to jednak jak dla mnie dość nijaką, przez co jego wątek bardzo mi się dłużył. Nie będę też ukrywać, że wątki stricte polityczne nie należą do moich ulubionych, a autor w tej części sobie ich nie żałował. Ciężko mi stwierdzić czy zostały napisane dobrze, czy źle, bo w czasie ich czytania trochę przysypiałam.
Dużym rozczarowaniem była też dla mnie końcówka powieści. Spodziewałam się, że tak jak w poprzednich częściach na końcu dojdzie do jakiegoś wielkiego starcia, bitwy itp. co samo w sobie nie jest złe, ale ilość bohaterów, z których perspektywy prowadzona była narracja, sprawiło, że całość stała się jak dla mnie zbyt zatłoczona. Przynajmniej na początku, bo później się do tego przyzwyczaiłam, ale cały ten bajzel spowodował, że zniechęciłam się do lektury i musiałam ja na kilka dni odłożyć.
No i było jak na mój gust za mało Kaladina. Tylko że nie miałabym nic przeciwko temu, żeby całość powieści była mu poświęcona, więc nie jestem w tej sprawie zbyt obiektywna ;).
„Dawca Przysięgi II” to nie jest zła pozycja. Ba, pewnie to jedna z lepszych powieści fantasy, którą przeczytałam w tym roku (choć nie miała też za bardzo konkurencji, bo jakoś mi w tym roku to czytanie nie idzie tak jak bym chciała ;). Jednak spodziewałam się, że tak jak po przeczytaniu poprzednich części, nawet kilka tygodni po skończeniu lektury, będę miałam ochotę znowu po nią sięgnąć a niestety, tak nie jest. Nadal jest to dobra kontynuacja, w której bohaterowie się rozwijają, fabuła ma sens, jest kilka świetnych elementów, więc niby wszystko jest tak, jak powinno. Jednak na następną część czekam jednak jakoś mniej niż na poprzednie.
https://kmelete.blogspot.com/2018/07/dawca-przysiegi-ii-brandon-sanderson.html
Po przeczytaniu „Dawcy Przysięgi II” mogę z całą pewnością stwierdzić: dzielenie książek na pół i wydawanie ich w odstępie kilku miesięcy to zło. I jedna z najbardziej irytujących rzeczy którą może zrobić wydawca, zaraz po niewydawaniu serii do końca. Jednak może na początek kilka zdań o samej powieści (cóż, a przynajmniej jej połowie).
Na wydanie drugiej części „Dawcy...
2018-06-18
Nie ma to, jak dowiedzieć się w środku najbardziej zapracowanego przed sesyjnego okresu, że książka, której wydania wyczekiwałam najbardziej, ma niespodziewanie premierę za kilka dni. Bardzo lubię takie wiadomości, jednak polubiłabym je jeszcze bardziej, gdybym miała mniej rzeczy na głowie. W tym przypadku okazało się na szczęście, że nie ma rzeczy niemożliwych i udało mi się znaleźć kilka wolnych godzin, które mogłam we względnym spokoju poświęcić na lekturę wymarzonej pozycji, w którą zaopatrzyłam się, jak najszybciej mogłam.
„Czaszkowiercy” to prequel opowiadający o przeszłości jednej z pobocznych bohaterek Kronik Nieciosanego Trony Briana Staveleya, serii, która w zeszłym roku podbiła moje czytelnicze serce. Miałam co do tej pozycji bardzo wysokie oczekiwania i z przyjemnością mogę napisać, że jedynym zawód, jaki przeżyłam, był w momencie, w którym zobaczyłam, że książka ma mniej stron niż ostatnia część oryginalnej trylogii.
Uwielbiam czytać o świecie stworzonym przez Staveleya, a najbardziej o jego religiach i mitologii. „Czaszkowiercy” skupiają się oczywiście na rozwinięciu i poznaniu Czaszkowierców, kapłanów śmierci. Główna bohaterka i jej towarzysze kierują się zasadami wyznania, którego logika może z początku wydawać się bezsensowna i z powodu swojej brutalności ciężka do zrozumienia. Jednak autor już w Kronikach Nieciosanego Tronu jakimś cudem sprawił, że to wszystko wydaje się logiczne a w „Czaszkowiercach” w jeszcze lepszy sposób przedstawił tok myślenia osób wyznających Ananshaela.
Centrum powieści jest próbą, którą musi przejść główna bohaterka, by w pełni zostać kapłanką swojego boga. Już przedtem uwielbiałam Pyrre, dlatego bardzo się cieszę, że autor zachował konsekwencję w budowaniu jej postaci. Jest to nadal ta sama bohaterka, kilkanaście(?) lat młodsza, mniej doświadczona, ale cały czas miałam wrażenie, że czytam o tej samej Czaszkowierczyni, którą poznałam wcześniej. Bardzo podobało mi się też to, że autor nie zrobił z niej nastolatki. Zwykle jak w książkach pojawiają się jakieś Bardzo Ważne Próby, Ostateczne Egzaminy itp., bohaterowie mają naście lat, dlatego jakaś odmiana w tym względzie jest zawsze mile widziana.
Tym razem autor zdecydował się na narrację pierwszoosobową, co wyszło mu bardzo dobrze i idealnie pasowało do opowiadanej historii, która tym razem była na o wiele mniejszą skalę i całkowicie skupiała się na emocjach jednostki i drodze, którą musi ona przejść.
No właśnie, emocje.
Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że jednym z głównych wątków powieści jest miłość. Co nie jest takie oczywiste, gdy czytasz książkę o kapłanach śmierci.
Język i styl, którego używa Staveley, na początku nie wydają się niczym wyjątkowym, nic ich nie wyróżnia. Mogłoby się zdawać, że jest to po prostu poprawnie napisana powieść. Jednak dość często łapałam się na tym, że zachwycałam się jakimś zdaniem lub dialogiem, ich konstrukcją, doborem słów, po prostu wszystkim. I jest to kolejny powód, dla którego tak uwielbiam książki Staveleya, pod powłoką przeciętności, kryję się coś wyjątkowego.
„Czaszkowiercy” to jak na razie chyba najlepsza książka fantasy, którą w tym roku przeczytałam, a cała seria autora powoli staje się moją ulubioną serią fantasy. Powieść świetnie sprawdza się zarówno jako prequel Kronik Nieciosanego Tronu oraz jako osobne dzieło (ale nie polecam czytać tej powieści przed główną serią, bo jak dla mnie obie pozycje na tym stracą). Książka ta pewnie ma jakieś wady, ale ciężko jest mi przyczepić się do czegokolwiek w powieści, która tak idealnie trafia w moje gusta. Świat i postacie stworzone przez autora wciągają tak, że nie ma się ich dość. Na szczęście w przygotowaniu jest już prequel o Kettlarze (który chyba będzie całą serią) więc wewnętrznie skaczę z radości i nie mogę się doczekać wydania. Nawet na czwartą część Archiwum Burzowego Światła, czy Niecnych Dżentelmenów (jeśli ta kiedykolwiek się ukaże) nie czekam tak bardzo. A w międzyczasie powtórzę sobie całą serię, bo lektura „Czaszkowierców” narobiła mi na to jeszcze większej ochoty i będę polecać ją każdemu, bo te książki i ich autor zasługują na większy rozgłos.
https://kmelete.blogspot.com/2018/06/czaszkowiercy-brian-staveley.html
Nie ma to, jak dowiedzieć się w środku najbardziej zapracowanego przed sesyjnego okresu, że książka, której wydania wyczekiwałam najbardziej, ma niespodziewanie premierę za kilka dni. Bardzo lubię takie wiadomości, jednak polubiłabym je jeszcze bardziej, gdybym miała mniej rzeczy na głowie. W tym przypadku okazało się na szczęście, że nie ma rzeczy niemożliwych i udało mi...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-06-13
Mój schemat działania jest bardzo prosty: dowiaduję się o nowej powieści Marty Kisiel → widzę przepiękną okładkę, która pięknem przebija wszystkie dotychczasowe (które też są niczego sobie) → z utęsknieniem wyczekuję daty premiery → a jak już dostanę książkę w swoje ręce czytam ją jak najszybciej mogę → i po skończonej lekturze płaczę, bo nie wiadomo kiedy kolejna powieść autorki się ukarze.
Tak mniej więcej wyglądała moja przygoda z powieścią „Toń” wyżej wspomnianej ałtorki.
Minęły już prawie trzy tygodnie, od kiedy przeczytałam tę pozycję i choć trochę żałuję, że nie napisałam o niej czegoś od razu, to z drugiej strony te wszystkie emocje, które towarzyszyły mi podczas lektury, zdążyły opaść (no, powiedzmy, bo nadal jak sobie pomyślę o jednym wątku, to mnie one dopadają), i mogę teraz z dystansem podejść do tego wszystkiego.
I na szczęście mój entuzjazm nie zmniejszył się ani trochę. Bo choć teraz widzę, że nie wszystko wyszło idealnie, to jednak te mocne strony są na tyle dobre, że przesłaniają wszystko inne. I jak dla mnie to wystarczy, żeby się czymś bez przeszkód zachwycać. A będę się tą powieścią zachwycać i to jak, bo idealnie trafiła w mój gust i tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że Marta Kisiel to zdecydowanie moja ulubiona polska autorka.
Miałam nadzieję, że „Toń” będzie bardziej przypominać klimatem „Szaławiłę” niż „Siłę niższą”, bo ta pierwsza mnie zachwyciła, a ta druga zawiodła. I tym razem był to strzał w dziesiątkę. Moim zdaniem jest to Marta Kisiel w najlepszym wydaniu. A składa się na to:
Dobrze poprowadzona, zabawna, lekka i wciągająca narracja.
Grupka dobrze napisanych, wyjątkowych postaci, których integracje między sobą wygrywają wszystko, nieważne czy mowa tu o relacjach rodzinnych, romantycznych czy wszystkich innych.
Dialogi!
Główny wątek fabularny który, mimo że pozornie ma bardzo ograny motyw, to przedstawia go w dość świeży sposób, tak że nie nudzi ani przez moment.
Według mnie największą "wadą" tej pozycji jest to, że potrafiła złamać mi serduszko. A przynajmniej tę jego część, która jest przeznaczona wzruszanie się bohaterami literackimi. Oczywiście w pozytywnym sensie, bo chociaż w głębi duszy miałam nadzieję na chyba zbyt przesłodzony koniec, to ta gorzka nuta bardzo do całości pasuje i nadaje jej mroczniejszy ton.
Miałam wrażenie, że akcja pod koniec trochę za bardzo przyśpieszyła, ale książka ma jakieś 300 stron więc może to dlatego. Dodatkowo postać, która wydawała się jedna z tych głównych, jakoś od drugiej połowy pojawia się coraz rzadziej, a szkoda, bo naprawdę ją polubiłam i miałam nadzieję, że będzie jej więcej.
W czasie lektury wyszło też moje nieogarnięcie. Kilka razy przyszła mi do głowy myśl, że fajnie by było, gdyby okazało się, że „Toń” rozgrywa się w tym samym świecie co „Nomen Omen”. Nawet w momencie, kiedy w powieści pojawiły się postacie z tej drugiej, moją jedyną myślą było: o, widzę, że autorka lubi ten motyw, i dopiero ostatnie strony uświadomiły mi, że chyba powinnam sobie „Nomen Omen” powtórzyć (i mam na to wielką ochotę, bo była to dotychczas moja ulubiona powieść autorki) i zobaczyć ile nawiązań przegapiłam.
Niech moim podsumowaniem „Toń” („Toni”???która wersja jest poprawna?) Marty Kisiel będzie te kilka zdań:
Mam nadzieje, że będzie kontynuacja. Najlepiej na wczoraj. Jak najszybciej. Bo potrzebuję jej bardzo. Bo pomimo tylko 300 stron przywiązałam się bardzo do bohaterów i chcę wiedzieć o nich więcej. O wiele więcej. Choć nawet jak się okaże, że jest to pojedyncza powieść, to nie będę zawiedziona, bo idealnie się jako taka sprawdza, że świetną zamkniętą historią, dobrze skonstruowanymi bohaterami i przecudowną narracją. Ale sequelem bym nie pogardziła ;)
https://kmelete.blogspot.com/2018/06/ton-marta-kisiel.html
Mój schemat działania jest bardzo prosty: dowiaduję się o nowej powieści Marty Kisiel → widzę przepiękną okładkę, która pięknem przebija wszystkie dotychczasowe (które też są niczego sobie) → z utęsknieniem wyczekuję daty premiery → a jak już dostanę książkę w swoje ręce czytam ją jak najszybciej mogę → i po skończonej lekturze płaczę, bo nie wiadomo kiedy kolejna powieść...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-28
Nigdy nie miałam zamiaru sięgać po „Chroń ją” K.A. Tucker. Nie wiedziałabym nawet, że ta książka wychodzi, gdyby autorka nie była obecna na tegorocznych Warszawskich Targach Książki. A ponieważ mam miłe wspomnienia jej serii „Dziesięć płytkich oddechów”, postanowiłam kupić jej najnowszą powieść, której opis mnie zaciekawił i zdobyć podpis, bo czemu by nie, po to właśnie są targi ; )
Tym, co czyniło dla mnie książki K.A.Tucker wyjątkowe na tle innych powieści z gatunku New Adult, jest jakaś dawka rozsądku w nich zawarta. Nadal są to romanse, więc fabuła potrafi być pretekstowa i naiwna, ale jednocześnie Miłość nie rozwiązywała wszystkiego i niektórych problemów bez pomocy specjalisty się nie zwycięży. I stety/niestety ta minimalna ilość rozsądku jest najlepszym aspektem tej pozycji. Nikt nie udaje, że dwójce młodych ludzi uda się w pojedynkę rozwiązać sprawę morderstwa sprzed kilkunastu lat, chociaż na początku tak to wyglądało. I to by było na tyle pozytywów.
Dwójka głównych bohaterów Grace i Noah nie jest zła, tylko odrobinę zbyt bezbarwna. On jest dobrze wychowanym chłopakiem, który zawsze chce postąpić dobrze, ona, dziewczyna wychowana w biedzie, która ma porywczy charakter, bo życie jej nie oszczędzało. Te schematy postaci pojawiają się w takich książkach dość często i po prostu zabrakło jakiś cech charakterystycznych, które by je przełamały.
Dałoby się jeszcze przymknąć na to oko, gdyby fabuła była wciągająca. Jednak również na tym polu spotkało mnie rozczarowanie. Od początku wiedziałam, że autorka chciała połączyć thriller i romans, ale nie wyszło jej to na dobre. To znaczy, samo połączenie obu wątków nie wypada źle. Po prostu oba są, to chyba słowo klucz tej książki, nijakie.
Książka do najkrótszych nie należy, ale jakimś cudem prawie nie ma tu rozwoju relacji między bohaterami, nawet najpłytszej przyjaźni, nie mówiąc już o romansie. Jest kilka rzuconych spojrzeń, kilka myśli i bum!, mamy Wielką Miłość (koniecznie przez wielkie M).
Część thrillerowa wypada lepiej, ale też nie zachwyca. Jakoś od połowy książki można się łatwo domyślić, co się mniej więcej naprawdę stało i czytelnik zostaje z marnym romansem bez jakiejkolwiek chemii i thrillerem bez jakiegokolwiek napięcia.
Jest no, nijako.
Nie chcę pastwić się tak bardzo nad tą pozycją, bo zdarzyło mi się czytać o wiele gorsze, ale muszę wspomnieć o dwóch małych szczegółach, które mnie osobiście irytowały.
Pierwszy to błąd rzeczowy, który znalazłam. Jedna z postaci wspomina w pewnym momencie o YouTubie i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie mówiła ona o 2003 roku, w którym ten serwis jeszcze nie istniał. Niby mała rzecz, ale dziwię się, że żaden redaktor tego nie wyłapał.
Druga rzecz, która mi przeszkadzała, jest bardzo subiektywna i wiele osób pewnie w ogóle nie zwróci na nią uwagi. Mianowicie główny bohater Noah, prawie cały czas ma przy sobie broń (przez 'przy sobie' mam na myśli w schowku w samochodzie itp., niekoniecznie musi paradować z nią w ręku). Mam z tym problem, patrząc na ilość strzelanin, które się w USA odbywają i całą tę dyskusję o prawie do posiadania broni. Dość ryzykowne jest dla mnie posiadanie takiego bohatera, w książka które w większości czytają młodsze osoby, osobiście czułam się dość niezręcznie, czytając o tym. Z jednej strony wiem, że jest to fikcja itd., ale z drugiej strony nie mogłam się pozbyć niezbyt fajnego odczucia, że nie tak to powinno wyglądać.
Kiedy postanowiłam przeczytać „Chroń ją” miałam nadzieję, że będzie co najmniej tak dobra, jak pierwsze części „Dziesięciu płytkich oddechów” i niestety się zawiodłam. Może gdyby autorka zdecydowała się bardziej skupić na którymś z dwóch głównych wątków, wypadłoby to lepiej, a tak wyszła z tego dość nijaka mieszanka romansu i thrillera. Spodziewałam się po K.A. Tucker więcej albo po prostu zapamiętałam jej książki lepiej, niż na to zasługują. Tak czy inaczej, jest dużo o wiele lepszych pozycji w tym gatunku, po które można sięgnąć, i lekturę „Chroń ją” bym sobie odpuściła.
https://kmelete.blogspot.com/2018/05/chron-ja-ka-tucker.html
Nigdy nie miałam zamiaru sięgać po „Chroń ją” K.A. Tucker. Nie wiedziałabym nawet, że ta książka wychodzi, gdyby autorka nie była obecna na tegorocznych Warszawskich Targach Książki. A ponieważ mam miłe wspomnienia jej serii „Dziesięć płytkich oddechów”, postanowiłam kupić jej najnowszą powieść, której opis mnie zaciekawił i zdobyć podpis, bo czemu by nie, po to właśnie są...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-14
„Grzesznik” był jedną z tych pozycji, którą planowałam przeczytać, jak tylko dowiedziałam się, że powstała, ale jakoś nigdy nie miałam okazji po nią sięgnąć. Może była to kwestia tej okropnej polskiej okładki, która oprócz tego, że mnie odrzuca, to jeszcze nijak nie pasuje do mojego wydania serii, i tego, że byłam zbyt leniwa, żeby zamówić ją w oryginale. Może tego, że miałam duże wątpliwości co do autorki, którą kiedyś uwielbiałam, ale po przeczytaniu drugiej i trzeciej części Króla Kruków (które wynudziły mnie okrutnie) jakoś się do niej zniechęciłam. A może potrzebowałam po prostu argumentu w postaci ceny, bo po tym, jak zobaczyłam tę książkę za grosze w którejś z tanich księgarni, nawet ta straszna okładka przestała mi przeszkadzać ;).
I takim sposobem zabrałam się za kończenie serii, którą zaczęłam czytać siedem lat temu.
Albo raczej dokończyć jeden z jej wątków, bo „Grzesznik” nie jest nawet czwartą częścią a companion novel (powieścią towarzyszącą?? próbowałam znaleźć polskie tłumaczenie, ale jak widać, mi się nie udało), opowiadającą historię dwójki moich ulubionych bohaterów z oryginalnej trylogii, Cole i Isabel. Jakoś zawsze wolałam tę dwójkę od Grace i Sama (którzy zawsze byli odrobinę mdli), bo na ich tle ich wątek wydawał mi się bardzo poważny i dorosły. I byłam bardzo zaskoczona po skonfrontowaniu wrażeń mojej kilkunastoletniej mnie z tym, jak te postacie prezentują się naprawdę. Bo okazało się nagle, że wcale tak dojrzałe nie są i gdyby nie moja wcześniejsza sympatia oraz to, że zostały nieźle napisane, to nie wyróżniałyby się za specjalnie od wszystkich innych podobnych bohaterów. Na szczęście nadal nie można odmówić tej parze wyrazistości, bo zarówno Isabel, jak i Cole mają swoje własne osobowości, które może nie wydają mi się aż tak oryginalne, jak kiedyś, ale nadal duży plus za to, że nie miałam wrażenie, że w ich miejsce mógłby się pojawić ktokolwiek.
Styl Maggie Stiefvater przy ostatnich kilku jej pozycjach, które czytałam, zamiast zachwycać, bardzo mnie męczył, do tego stopnia, że zaczęłam się zastanawiać czy od zawsze taki był i po prostu nie byłam na tyle wyrobiona literacko, żeby to zauważyć. Jest on jednak jak na literaturę młodzieżową wyjątkowy, choć miejscami jej metafory mogą wydawać się dość kiczowate i „over the top”, ale taki już ich urok. I w tym przypadku bardzo się sprawdził. Miałam wrażenie, że czytam tę samą autorkę, którą tak kiedyś lubiłam. Skrzywiłam się czasami nad jakimś zdaniem, ale ani nie byłam znudzona, ani zirytowana. To po prostu specyfika stylu autorki.
„Grzesznik” jest jedną z tych pozycji które, mimo że bardzo mi się podobała, to jednak miałam wrażenie, że coś nie do końca jest z nią w porządku.
A mianowicie zauważyłam, że właściwie nie ma ona fabuły. Co może brzmieć jak poważny problem dla powieści, ale wydaje mi się, że jestem przyzwyczajona do tego, że w książkach Maggie Stiefvater dzieje się o wiele więcej, jest co najmniej kilka wątków. A tutaj mamy romans i w sumie nic poza tym. Na nim opiera się cała oś fabularna, jak to w romansach zwykle bywa i chyba jestem po prostu zaskoczona, że to wszystko, co dostałam. Jest to po prostu historia o związku dwóch osób z problemami (której dodatkowo nie da się do końca zrozumieć bez znajomości poprzednich trzech części). Oczywiście pojawiają się mini wątki poboczne, ale są one albo mało istotne, albo nawet jak są bardziej rozbudowane, to ściśle związane ze związkiem Cola i Isabel. I to wszystko nie powinno mi przeszkadzać, w końcu sięgnęłam po „Grzesznika”, ponieważ opowiadał o ich relacji, ale nie wiem, jestem po prostu zdziwiona jak spokojna? była to pozycja w porównaniu z innymi dziełami autorki.
Bardzo się ciesze, że udało mi się w końcu przeczytać „Grzesznika”, bo przypomniało mi to, że Maggie Stiefvater potrafi pisać fajne książki młodzieżowe. Dodatkowo miło było cofnąć się w czasie i powrócić do postaci, które kiedyś naprawdę lubiłam. Wiem, że moja pozytywna opinia wynika w tym przypadku w większości z dużej sympatii do serii i może gdybym nie czytała tej jej wiele lat temu, miałabym o niej całkowicie inne zdanie. Wydaje mi się jednak, że „Grzesznik” jest skierowany właśnie do fanów, którzy byli ciekawi, jak ta historii dalej się potoczy. I jako taki twór sprawdza się idealnie.
Osobom, które także lubiły Cole i Isabel, zdecydowanie polecam tę pozycję, pomimo braku fabuły ;) A ja aż nabrała ochoty na powtórkę „Drżenia” co pewnie nigdy się nie stanie, ale mogę sobie przynajmniej powspominać.
https://kmelete.blogspot.com/2018/05/grzesznik-maggie-stiefvater.html
„Grzesznik” był jedną z tych pozycji, którą planowałam przeczytać, jak tylko dowiedziałam się, że powstała, ale jakoś nigdy nie miałam okazji po nią sięgnąć. Może była to kwestia tej okropnej polskiej okładki, która oprócz tego, że mnie odrzuca, to jeszcze nijak nie pasuje do mojego wydania serii, i tego, że byłam zbyt leniwa, żeby zamówić ją w oryginale. Może tego, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-11
Rzadko zaczynam polskie serie książkowe i jeszcze rzadziej je kończę. Dlatego jestem bardzo dumna z tego, że udało mi się właśnie skończyć czwarty i ostatni tom cyklu Kwiat Paproci Katarzyny Bereniki Miszczuk. Poprzednie części do końca mnie nie zachwyciły, jednak jest coś takiego w tych powieściach, że nie mogłam się od nich oderwać i czytałam je w ekspresowym tempie. Dlatego też z niecierpliwością jak najszybciej po premierze, sięgnęłam po „Przesilenie”.
Bardzo podobał mi się to, że widać było rozwój postaci Gosławy. Mogę nie do końca lubić jej charakter, ale doceniam to, że jej postać przeszła jakąś drogę, wydarzenia, przez które przechodzi, nie spływają po niej jak po kaczce, tylko faktycznie mają na nią wpływ.
Co do drugiego najważniejszego bohatera, to nigdy nie byłam fanką Mieszka (i się to nie zmieniło, chociaż muszę przyznać, że mnie tym razem nie irytował), to jego związek z Gosią został w tym tomie przedstawiony bardzo sympatycznie. Jego reakcje na pewne informacje były o dziwo bardzo logiczne i zgodne z charakterem, i nic na szczęście nie było przedramatyzowane.
Jeśli chodzi o względy estetyczne, to okładka „Przesilenie” ma bardzo dobrze dobrane kolory, połączenie tego niebiesko/fioletowego odcienia z czerwienią wygląda na grzbiecie naprawdę ślicznie.
Ogólnie to byłoby naprawdę dobrze, jednak nie mogę nic poradzić na to, że cały czas zwracałam uwagę na jakiś szczegół, który mi przeszkadzał. A szkoda, bo choć sama idea romansu paranormalnego osadzonego w mitologi słowiańskiej jest jak dla mnie bardzo interesująca i autorka miała kilka naprawdę fajnych pomysłów, szczególnie jeśli chodzi o świat przedstawiony, to niestety niektóre zachowania głównych postaci oraz kilka innych czynników, o których napiszę, nie pozwalały mi całkowicie cieszyć się historią.
Moim największym problemem z tymi książkami jest fakt, że nigdy do końca nie polubiłam głównej bohaterki, nie mówiąc już o jej absztyfikancie, którego wprost nie cierpię. Zawsze jakoś łatwiej mi przymknąć oko na dziury fabularne lub różne inne niedociągnięci, gdy lubię postacie, niestety tutaj to nie miało miejsca.
Gosława co prawda jest bardziej ogarnięta niż w pierwszej części, ale nadal ma jedną bardzo dla mnie irytującą cechę, czyli straszne zwracanie uwagi na powierzchowność i ocenianie po wyglądzie. Zwróciłam już na to uwagę, czytając poprzednie tomy i paradoksalnie jest to jakaś konsekwencja w charakterze postaci.
Miałam też wrażenie, że kilka wątków zostało poruszonych, ale nie do końca zamkniętych. Pal licho, jeśli dotyczyły postaci już znanych, bo one z czegoś wynikały, ale na przykład pojawia się znikąd wątek dziennikarki, który niczemu nie służy i do niczego nie prowadzi. I jest przy tym strasznie przerysowany i chyba miał służyć za element komiczny, jednak u mnie wzbudził tylko zażenowanie.
Przy okazji wspomnę, że tak jak podczas lektury poprzednich części zdarzało mi się kilka razy zaśmiać, i jakoś ten humor bardziej do mnie trafiał to teraz, mimo że widziałam, w którym momencie pojawiały się żarty, to często mnie nie bawiły.
Oprócz tego postaciom nie zaszkodziłoby, gdyby od czasu do czasu normalnie ze sobą porozmawiały, ale wtedy kilka rzeczy zbyt szybko by się rozwiązało i nie byłoby, o czym pisać. Irytowało mnie też kilka powtórzeń, dla przykładu: bohaterka w pewnym momencie zrywa jakieś płótno czy inną szmatkę z jakiegoś okna w jakimś pokoju. I przez następne kilkadziesiąt stron, za każdym razem, gdy wchodzi do rzeczonego pokoju, jest wspomniane to, że światło sączyło się z tego okna, z którego zostało zerwane płótno. Rozumiem przypomnienie tego za pierwszym razem, ale naprawdę więcej nie trzeba, szczególnie że nie miało to żadnego większego wpływu na fabułę.
„Przesilenie” koniec końców czytało mi się niestety odrobinę gorzej niż poprzednie części. Miałam o wiele więcej uwag krytycznych (w sumie to prawie tylko takie), mimo to mam dość sporo sympatii dla tej serii, jej lektura sprawiała mi radość, i będę ją nawet miło wspominać. Ba, jeżeli autorka kiedykolwiek zdecyduje się napisać kolejną serię osadzoną w tym świecie, to bardzo chętnie po nią sięgnę.
https://kmelete.blogspot.com/2018/05/przesilenie-katarzyna-berenika-miszczu.html
Rzadko zaczynam polskie serie książkowe i jeszcze rzadziej je kończę. Dlatego jestem bardzo dumna z tego, że udało mi się właśnie skończyć czwarty i ostatni tom cyklu Kwiat Paproci Katarzyny Bereniki Miszczuk. Poprzednie części do końca mnie nie zachwyciły, jednak jest coś takiego w tych powieściach, że nie mogłam się od nich oderwać i czytałam je w ekspresowym tempie....
więcej mniej Pokaż mimo to2018-04-27
Po kilku miesiącach przerwy od czytania powieści Christie, zdążyłam zatęsknić za atmosferą jej dzieł. Postanowiłam sięgnąć więc po „Niedzielę na wsi”, kolejną pozycję ze sławnym Herculesem Poirot.
Zaczynając od zalet, autorce już od pierwszych stron bardzo dobrze udało się nakreślić charaktery postaci, w szczególności Johna Christowa. Od dawna nie zapałałam do żadnego bohatera aż taką niechęcią, żeby z niecierpliwością czekać, aż go w końcu zamordują. Inne postacie również są dość wyraziste. Nie są one może jakoś specjalnie rozwinięte, w końcu książka ma jedynie 250 stron. Autorce jednak udaje się przekazać czytelnikowi wszystkie najważniejsze informacje, tak że postacie nie zlewają mu się w jedną szarą masę.
Dodatkowo, styl Christie jak zwykle pozwolił łatwo wczuć się w klimat i wciągnąć w historię.
Mimo jednego sporego problemu to pod względem pomysłu na fabułę jest to jeden z ciekawszych kryminałów Agathy Christie, które ostatni przyszło mi przeczytać. Lubię, jak rozwiązanie mnie zaskakuje i chociaż tak było w tym przypadku, to jednak miałam wrażenie, że wszystko wyjaśniło się jakoś za łatwo.
Książki Christie zwykle nie zawierają spektakularnych scen akcji itp. (jak już się pojawiają, to zwykle nie wychodzą za dobrze), ale zwykle samo śledztwo, szczególnie jak prowadzi je Poirot, jest bardzo ciekawie poprowadzone i opisane. Tutaj niestety mi tego zabrakło, a szkoda, bo historia zapowiadała się na bardziej ekscytującą.
Lubię jednak, jak Poirot jest jedna z centralnych postaci danej historii, niestety „Niedziela na wsi” należy do grona tych powieści, w której detektyw przewija się gdzieś na drugim planie. I pewnie to wpłynęło na mój jej końcowy odbiór, może dla innych osób, które dopiero zaczynają przygodę z Christie lub nie przepadają za Poirot, ta pozycja bardziej się spodoba.
Pod względem samej zagadki, „Niedzielę na wsi” zaliczyłabym do takiego mocnego średniaka, czytało się to nie najgorzej. Jako fanka kryminałów Christie nie jestem jakoś zachwycona, bo zabrakło mi czegoś, co by tę powieść w jakiś sposób wyróżniło. Nie jest to na pewno pozycja, która zapadnie mi w pamięć, ale nie żałuję też czasu, który na nią poświęciłam.
https://kmelete.blogspot.com/2018/04/niedziela-na-wsi-agatha-christie.html
Po kilku miesiącach przerwy od czytania powieści Christie, zdążyłam zatęsknić za atmosferą jej dzieł. Postanowiłam sięgnąć więc po „Niedzielę na wsi”, kolejną pozycję ze sławnym Herculesem Poirot.
Zaczynając od zalet, autorce już od pierwszych stron bardzo dobrze udało się nakreślić charaktery postaci, w szczególności Johna Christowa. Od dawna nie zapałałam do żadnego...
2018-03-29
Po przeczytaniu „Księżniczki po przejściach” czułam niedosyty opowieści Carrie Fisher, dlatego jak najszybciej sięgnęłam po wydany kilka miesięcy temu „Pamiętnik księżniczki”. Było to moje drugie spotkanie z twórczością autorki, i to spotkanie bardzo udane.
„Pamiętnik księżniczki” był dokładnie tym, czego oczekiwałam, czyli zbiorem opowieści Carrie o czasie, w którym kręciła Gwiezdne Wojny. Autorka zaczyna opowieść od tego, jak została aktorką, a kończy ją na tym, jak te filmy wpłynęły na jej całe życie.
Spora część książki została poświęcona romansowi Carrie Fisher z Harrisonem Fordem podczas kręcenia pierwszej części filmu. Wątek ten mógłby być łatwo przedstawiony jako tania sensacja, ale jak dla mnie udało się autorce wszystko przedstawić po prostu tak, jak wyglądało to z perspektywy bardzo młodziutkiej, i być może naiwnej dziewczyny. Bardzo ciekawym dodatkiem są fragmenty pamiętnika Fisher sprzed ponad 40 lat, które zawierają zaskakująco dużo wierszy. Idealnie uzupełniają poruszony wcześniej wątek jej romansu.
Również bardzo przyjemnie czytało się o tym, jakie podejście miała Carrie do jej fanów. Ponownie największą zaletą książki Carrie Fisher jest jej styl i humor. Uwielbiam jej metafory i porównania np. te dotyczące tego, jak postrzegała rozdawanie autografów za pieniądze. Widać, że miała duży talent do opowiadania, co sprawia, że mogłabym jej książki (a przynajmniej te autobiograficzne, bo nie miała jeszcze okazji przeczytać żadnej z jej powieści) czytać godzinami, i to na dowolny temat.
Bardzo podoba mi się wydanie tej książki, okładka jest bardzo przyjemna w dotyku, książkę wygodnie się czyta, a małe detale w postaci zarysu słynnej fryzury księżniczki Lei (o której swoją drogą sporo jest w tekście) nad numerem strony są uroczym dodatkiem. Do tego każdy rozdział poprzedzała inna fotografia, co fajnie wzbogaciło lekturę.
Dlatego ponownie bardzo żałuję, że „Pamiętnik księżniczki” nie był, choć odrobinę dłuższy. Muszę się jednak zadowolić tym, co dostałam ;) I to jest chyba jedyna wada tej książki, bo tak dobrze bawiłam się, czytając ją, że nie zauważyłam żadnych innych.
„Pamiętnik księżniczki” idealnie uzupełnił to, czego brakowało mi podczas lektury „Księżniczki po przejściach”, czyli historii Carrie związanych z Gwiezdnymi Wojnami. Ostatnio mam gwiezdno wojenną fazę, dlatego bardzo dobrze mi się to czytało. Po dwóch książkach Fisher cały czas mam ochotę na więcej, więc chyba zrobię sobie jakiś maraton jej wywiadów. A książkę polecam każdemu zainteresowanemu tematem, bo zdecydowanie jest warta uwagi.
https://kmelete.blogspot.com/2018/03/pamietnik-ksiezniczki-carrie-fisher.html
Po przeczytaniu „Księżniczki po przejściach” czułam niedosyty opowieści Carrie Fisher, dlatego jak najszybciej sięgnęłam po wydany kilka miesięcy temu „Pamiętnik księżniczki”. Było to moje drugie spotkanie z twórczością autorki, i to spotkanie bardzo udane.
„Pamiętnik księżniczki” był dokładnie tym, czego oczekiwałam, czyli zbiorem opowieści Carrie o czasie, w którym...
2018-03-18
O „Wishful Drinking” lub po polsku „Księżniczce po przejściach. Nie tylko o gwiezdnych wojnach” (dłuższego tytułu chyba nie można było wymyślić) słyszałam już jakiś czas temu. Jednak dopiero po tym, jak jakiś czas temu natrafiłam na fragmenty show o tym samym tytule (które po polsku nazywa się „Księżniczka na kacu”, co moim zdaniem jest o wiele lepszym tłumaczeniem), postanowiłam w końcu sięgnąć po tę pozycję.
„Księżniczka po przejściach” jest autobiografią Fisher, skupiającą się przede wszystkim na jej uzależnieniach i relacjach z rodziną.
Niektóre aspekty jej życia były mi znane, ale nigdy nie zgłębiałam się jakoś szczególnie w ten temat, dlatego byłam naprawdę zaskoczona niektórymi z nich. Patrząc na ilość uzależnień i choroby psychiczne nie mogę nie być pod wrażeniem, że udało jej się z tego wyjść. Niestety jeszcze bardziej przygnębiający staje się fakt, że aktorka zmarła zbyt wcześnie.
Najciekawszą częścią książki są chyba fragmenty dotyczące relacji Carrie z jej matką Debbie Reynolds. Niczego nowego nie odkryję, kiedy napiszę, że była to relacja skomplikowana, bo chociaż z pozoru życie córki gwizdy filmowej musi być bajką, to tak naprawdę nic nie jest takie, jak się wydaje. Z dużą ciekawością sięgnę teraz po „Pocztówki znad krawędzi”, czyli książkę opartą na tym właśnie wątku z życia autorki.
Największą zaletą tej pozycji jest zdecydowanie styl Carrie. Humor, lekkość pióra czy dystans, z jakim autorka podchodzi np. do swoich uzależnień, sprawiają, że „Księżniczkę po przejściach” czyta się naprawdę dobrze. Niestety z powodu tego, że sięgnęłam po polskie tłumaczenie ciężko było mi wyobrazić sobie głos Carrie, ale koniecznie muszę teraz obejrzeć show, na którym książka bazuje. W czasie lektury naszła mnie myśl, że chciałabym umieć podejść do swojego życia z bodaj najmniejszym ułamkiem humoru i dystansu, który posiadała Fisher. Myślę, że żyłoby mi się odrobinę lepiej ;)
W książce znalazło się dość sporo zdjęć, nie tylko samej autorki na różnych etapach jej życia, ale też większości wymienionych w tekście osób. Fajnie wzbogaciło to lekturę i było bardzo pomocne, w szczególności przy opisach skomplikowanych rodzinnych powiązań autorki.
Chociaż pełen polski tytuł autobiografii Fisher brzmi „Księżniczka po przejściach. Nie tylko o Gwiezdnych Wojnach” byłam odrobinę rozczarowana, jak mało było o wpływie tych filmów na jej życie. Nie jestem niezadowolona z tematów, które poruszyła autorka czy z anegdot, które opowiedziała, po prostu patrząc na okładkę i całą oprawę graficzną chyba dałam się nabrać na marketing i oczekiwałam odrobinę czegoś innego.
Jak dla mnie największą wadą „Księżniczki po przejściach” jest jednak jej długość. Książka ma niespełna 180 stron, z czego wiele miejsca zajmują zdjęcia, nawet się nie zorientowałam, kiedy ją przeczytałam.
Jestem zadowolona z lektury „Księżniczki po przejściach” Carrie Fisher, szkoda tylko, że pozostawiła mnie z niedosytem. Nie pozostało mi teraz nic innego, tylko jak najszybciej sięgnąć po „Pamiętnik księżniczki” lub obejrzeć „Księżniczkę na kacu” i zapełnić tę pustkę.
https://kmelete.blogspot.com/2018/03/ksiezniczka-po-przejsciach-nie-tylko-o.html
O „Wishful Drinking” lub po polsku „Księżniczce po przejściach. Nie tylko o gwiezdnych wojnach” (dłuższego tytułu chyba nie można było wymyślić) słyszałam już jakiś czas temu. Jednak dopiero po tym, jak jakiś czas temu natrafiłam na fragmenty show o tym samym tytule (które po polsku nazywa się „Księżniczka na kacu”, co moim zdaniem jest o wiele lepszym tłumaczeniem),...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-02
Ponieważ „Pieśń krwi” była dla mnie rozczarowaniem, pewnie nie sięgnęłabym po drugą część, gdybym już jej nie miała. I chociaż w tym przypadku okazało się, że nie zmarnowałam pieniędzy, to muszę się w końcu oduczyć kupowania naraz kilku części serii, której jeszcze nie czytałam, w dodatku autora, którego dobrze nie znam, bo czuję, że wyczerpuję powoli swoje szczęście ;)
Jest lepiej. Nadal jak dla mnie nie dorównuje to poziomowi „Ognia przebudzenia” (pierwszej części drugiej serii autora), ale czyta się to o wiele lepiej. A wszystko to za sprawą rozwinięcia wątków innych postaci i dodania kilku nowych.
W „Lordzie Wieży”, zamiast śledzić losy tylko Vaelina, czyli głównego bohatera poprzedniej części, całość jest podzielona pomiędzy cztery postacie (dwie męskie oraz dwie żeńskie). Trzy postacie pojawiły się w poprzedniej części, jedna jest całkowicie nowa.
Mamy więc bezpośrednią kontynuację historii Vaelina, który być może nadal jest odrobinę zbyt idealny, ale za to muszę przyznać, że jego wątek nie nie do końca poszedł w kierunku, jaki sugerowała końcówka pierwszej części, i jeżeli się to później nie zmieni, to będę musiała pochwalić za to autora.
Do tego dochodzi wątek Frentisa, który w małej roli pojawił się poprzednio, a którego losy przez pierwszą połowę tej książki były zdecydowanie najciekawsze. Niestety staję się on w pewnym momencie Vaelinem 2.0, oby w trzeciej części ta postać nie poszła całkowicie w tę stronę.
Całościowo najlepiej wypadły jednak rozdziały poświęcone księżniczce Lyrnie, która w „Pieśni krwi” wydała mi się dość schematyczna, ot kolejna księżniczka/intrygantka, która nadaje się na tron o wiele bardziej niż prawowity dziedzic, i jest z tego powodu rozgoryczona. Jednak jej postać bardzo się rozwinęła, można poznać jej motywacje, uczucia, przemyślenia, to dlaczego podejmuje takie, a nie inne decyzje, i jak dla mnie zostało to wszystko bardzo dobrze przedstawione. Jej historia dzieli się na dwie części (w sumie jak wątki wszystkich głównych postaci, może oprócz Vaelina) i każda z nich jest jednakowo ciekawa.
Ostatnią bohaterką, na której skupia się fabuła jest Reva. Czyli kolejna bardzo fajna postać kobieca/dziewczęca, która przechodzi długą drogę, może miejscami nie najoryginalniejszą, ale dzięki kilku dodanym aspektom, jej historia jednak nie popadła w banał i ostatecznie wypadła dość interesująco.
Mam wrażenie, że autor poświęcił wszystkim czterem postaciom tyle samo czasu, co bardzo dobrze wpłynęło na fabułę, dostarczając jej różnorodności oraz spowodowało zniknięcie monotoniczności, która czasami pojawiała się w pierwszej części. W „Lordzie Wieży” pojawiło się też o wiele więcej postaci kobiecych, pełniących różne role, co zawsze u mnie bardzo punktuje. Dopiero jak to zauważyłam, to poczułam, że książkę napisał ten sam autor co „Ogień przebudzenia”, w którym postacie kobiece również były dużym plusem. Ogólnie bohaterowie zostali całkiem nieźle napisani i są na tyle różnorodni, że nie nudzą. Sama historia jest też na tyle ciekawa, że nie mogłam się od niej oderwać na dobre kilkaset stron.
Przechodząc do tej mniej przyjemnej części, lektura „Lorda wieży” udowodniła mi, że Trylogia Kruczych Cieni jest po prostu serią niezapadającą w pamięć. Bo pomimo tego, że dobrze, przyjemnie i szybko czytało mi się tę część, to pisząc ten tekst 2/3 godziny od skończenia książki, staje się ona nijaka. Byli sobie bohaterowie, była jakaś akcja, styl może nie powalał, ale czytało się to przyjemnie, ale tak naprawdę nic na dłuższą metę nie zapada w pamięć. Książka sprawdza się więc bardzo dobrze jako niewymagające czytadło, ale nie oczekiwałabym od niej czegoś więcej.
Podobnie jak ostatnio, można się przyczepić do zbyt dużej ilości nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, tajemniczej mocy, która działa trochę jak deus ex machina, zbyt idealnych postaci itp. Jest to odrobinę irytujące, ale tak naprawdę to chyba nie oczekuje już po tej serii nic więcej, i łatwiej jest mi przymknąć oko na takie mankamenty.
„Lorda Wieży” podsumuję podobnie jak pierwszą część, dwoma słowami: jest lepiej. Gdyby „Pieśń krwi” była na podobnym poziomie, myślę, że nie byłabym rozczarowana. Jeśli jest powód, by sięgnąć po tę serię, to myślę, że jest to postać Lyrny, Revy oraz częściowo wątek Frentisa. Nie czekam może jakoś specjalnie na zakończenie trylogii, ale wiem, że na pewno po nie sięgnę. Jestem ciekawa, jak skończą się wątki kilku postaci, które nawet zdążyłam w tej części polubić. „Lord Wieży” nie jest żadną rewelacją, ale ma na tyle dużo plusów, że świetnie się sprawdzi jako zapychacz czasu, który wciągną mnie w lekturę, ale nie pozostawił po sobie nic więcej.
https://kmelete.blogspot.com/2018/03/lord-wiezy-anthony-ryan.html
Ponieważ „Pieśń krwi” była dla mnie rozczarowaniem, pewnie nie sięgnęłabym po drugą część, gdybym już jej nie miała. I chociaż w tym przypadku okazało się, że nie zmarnowałam pieniędzy, to muszę się w końcu oduczyć kupowania naraz kilku części serii, której jeszcze nie czytałam, w dodatku autora, którego dobrze nie znam, bo czuję, że wyczerpuję powoli swoje szczęście...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-16
Po przeczytaniu „Ognia przebudzenia”, który bardzo mi się podobał, postanowiłam jak najszybciej sięgnąć po debiutancką serię Anthony’ego Ryana. Miałam co do niej dość wysokie oczekiwania, które niestety nie do końca zostały spełnione.
„Pieśń Krwi” to takie czytadło, które zajęło mi kilka dobrych godzin z życia, dostarczając niewymagającej rozrywki. Potrzeba było jednak jakiś 100/150 stron, żeby fabuła zrobiła się ciekawa i mnie wciągnęła. Od tego momentu czytało mi się tę powieść przyjemnie mimo obecności dość sporej ilości sztampy. Widać, że był to debiut autora, bo pomimo obecności kilku ciekawych pomysłów, żaden z nich nie został do końca rozwinięty.
Główny bohater, Vaelin Al Sorna dla niektórych może wydawać się takim Garym Stu. Nie nadałabym mu jednak tej łatki, chociaż niewiele mu brakuje. Jasne, prawie wszystko mu się udaje, jest nie do pokonania, ma super specjalne umiejętności i wydaje się, że na razie nie ma żadnych wad. Jednak przez większość książki jak dla mnie wpadał w schemat rycerza, który zawsze chce postąpić honorowo, i ocalić wszystkich, przez co podejmuje dość idiotyczne decyzje i który mimo wszystko nie jest najlepszy we wszystkim, i tak naprawdę jest kukiełką, którą przez większość czasu ktoś popycha naprzód lub wykorzystuję dla własnych celów. Nie jest to może najbardziej oryginalny typ bohatera, jednak został napisany jako dość przyjemna, choć odrobinę nijaka postać, tak że mnie nie irytował.
Musze też wspomnieć o wątku romansu, który jest dla mnie odrobinę śmieszny, bo polega on na tym, że bohaterowie widzą się przez jakiś tydzień, i tworzy się z tego wielka miłość na wieki, wieków.
„Pień Krwi” idealnie podsumowują dwa słowa: bez szału. Szczególnie w porównaniu z drugą serią autora, która wypada o wiele, wiele, lepiej, pod każdym względem, i gdybym nie wiedziała, że napisał to ten sam człowiek to w życiu bym tego nie zgadła. Nie jest to może grafomania, ale bardzo przeciętna powieść fantasy. Historia jednak na tyle mnie zaciekawiła, że na pewno sięgnę po drugi tom (który z rozpędu kupiłam razem z pierwszym więc za bardzo nie mam wyjścia ;).
https://kmelete.blogspot.com/2018/02/piesn-krwi-anthony-ryan.html
Po przeczytaniu „Ognia przebudzenia”, który bardzo mi się podobał, postanowiłam jak najszybciej sięgnąć po debiutancką serię Anthony’ego Ryana. Miałam co do niej dość wysokie oczekiwania, które niestety nie do końca zostały spełnione.
„Pieśń Krwi” to takie czytadło, które zajęło mi kilka dobrych godzin z życia, dostarczając niewymagającej rozrywki. Potrzeba było jednak...
2017
Nie jestem największą fanką polskiej fantastyki. Oprócz opowiadań książkowy „Wiedźmin” jakoś szczególnie mi nie podszedł, do wielu innych popularnych autorów zraziły mnie recenzje i tak naprawdę znam i uwielbiam tylko twórczość Marty Kisiel. Po przeczytaniu wielu pozytywnych recenzji „Czterdzieści i cztery” postanowiłam jednak dać szansę temu gatunkowi i zobaczyć czy książka faktycznie zasługuje na tyle pochwał i czy warto może poszukać i przekonać się do innych polskich pisarzy fantasy.
Nie będzie to długi wywód, ale zbiór luźnych myśli, bo książkę skończyłam już jakiś czas temu, jednak brak wolnego czasu skutecznie powstrzymywał mnie od pisania, a myślę, że zasługuję ona na kilka pochwalnych zdań.
Na największą uwagę zasługuje stworzony przez Piskorskiego świat. Nie jestem żadną znawczynią steampunku jednak przeczytałam w życiu kilka powieści z tego gatunku i da się zauważyć, kiedy autorowi brakuje na niego pomysłu. Na szczęście nie jest tak w tym przypadku. Równoległe światy i wszystko, co z nimi związane, wyszły bardzo dobrze i interesująco, ani przez moment nie wątpiłam w tę wizję.
Bardzo podobało mi się też to, w jaki sposób autor połączył wydarzenia historyczne z fabułą. Wyszło to bardzo naturalnie i ani razu nie miałam wrażenia, że coś jest wciśnięte na siłę, byleby tylko dorzucić kolejne nawiązanie.
Jednak jednym z elementów, dla których tak bardzo lubię steampunk jest wplatanie w fabułę postaci historycznych. Miło było zobaczyć tym razem trochę polskich postaci takich jak np. Juliusz Słowacki, ponieważ często przynajmniej część tych osób się powtarza, i taki dodatek ciekawie urozmaicił ich grono. Postacie stworzone wyłącznie na potrzeby książki również dawały rade, chociaż żadna z nich nie wyróżniała się jakoś specjalnie.
„Czterdzieści i cztery” nie ma jak dla mnie większych wad, ma jednak kilka elementów, które mogłyby wypaść lepiej.
Jednym z nich jest sama końcówka. Miałam wrażenie, że pod koniec akcja zbyt przyśpieszyła i nie zaszkodziłoby jej kilkadziesiąt stron więcej. Zdarzyły się może też z raz czy dwa zbyt duże zbiegi okoliczności, żeby można było w nie uwierzyć. Całość była skupiona na świecie przedstawionym, co jak dla mnie przyćmiło bohaterów. Oczywiście jestem pod wrażeniem całości, szkoda tylko, że nie miałam okazji bardziej przywiązać się do postaci. Dodatkowo minął już ponad miesiąc, odkąd skończyłam tę powieść i mimo tego, że bardzo dobrze ją wspominam, to nie zapadła mi jakoś głęboko w pamięć. Nie powiedziałabym jednak, że jest to wada, po prostu kwestia gustu.
Lektura „Czterdzieści i cztery” Krzysztofa Piskorskiego sprawiła, że powoli przekonuję się do polskiej fantastyki. Co prawda małymi krokami, ale to zawsze coś. Na pewno w tym roku sięgnę po inne dzieła autora, ciekawa czy utrzymują one poziom tej powieści, i poszukam innych polskich pisarzy, którzy mam nadzieje pozytywnie mnie zaskoczą.
https://kmelete.blogspot.com/2018/02/czterdziesci-i-cztery-krzysztof.html
Nie jestem największą fanką polskiej fantastyki. Oprócz opowiadań książkowy „Wiedźmin” jakoś szczególnie mi nie podszedł, do wielu innych popularnych autorów zraziły mnie recenzje i tak naprawdę znam i uwielbiam tylko twórczość Marty Kisiel. Po przeczytaniu wielu pozytywnych recenzji „Czterdzieści i cztery” postanowiłam jednak dać szansę temu gatunkowi i zobaczyć czy...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Płacz”, czyli bardzo bardzo wyczekiwana przeze mnie kontynuacja „Toni” (? nadal nie jestem pewna czy to tak się w tym przypadku odmienia), którą zachwycałam się kilka lat temu i zachwycam się do dzisiaj. Oczekiwania były więc duże, wielkie i olbrzymie, przez co może trochę odkładałam lekturę w czasie, żeby się przypadkiem nie rozczarować. I mimo że nie udało się w mojej opinii przebić poziomem swojej poprzedniczki (i tutaj pomijam „Nomen Omen”, które nagle się stało częścią drugą, co przyprawiło mnie w księgarni o mały zawał, gdy po przeczytaniu, że „Płacz” to część 3 nie mogłam zrozumieć, jak mogłam przegapić premierę jeszcze jakiejś części pomiędzy) to nadal nie było to do końca rozczarowanie. Ale po kolei.
Postacie. Książka postaciami, stoi, ich charakterami, relacjami itd. To, co najlepsze w książkach autorki i w tym przypadku nie zawiodło. Zawsze czuć, jaką osobowość ma dany bohater/bohaterka/(s)twór nadnaturalny. Szczególnie lubię czytać dynamiczne dialogi i sceny między poszczególnymi postaciami (w tym przypadku głównie Dzusi).
Dużą zaletą jest też humor, czy to sytuacyjny, czy ukryty w dialogach, czy opisach. Ale to kolejny standard powieści Marty Kisiel, tak samo, jak język, opisy, narracja, które w większości przypadków do mnie trafiały, dlatego nie będę po raz kolejny ich wychwalać, zamiast tego skupię się na innym aspekcie, który w tym przypadku bardzo mi przypadł do gustu. A mianowicie na tym, jak została pokazana trauma i sposób, w jaki poszczególne postacie sobie z tym lepiej lub gorzej radzą. Co bardzo do mnie trafia w tym nieszczęsnym 2020, który szczególnie miły nie jest. Różne reakcje od pogodzenia się z przeszłością do wyparcia wydawały się prawdziwe i ludzkie. Żałuję tylko, że nie było o tym więcej, ale niestety „Płacz” ma niewiele ponad 300 stron, a trzeba też było zmieścić inne rzeczy.
Co prowadzi nas do fabuły, która wydawała mi się trochę pretekstowa. Postacie przechodzą swoją drogę od punktu A do B, a w międzyczasie dzieją się rzeczy, bo trzeba je jakoś zając. Co w sumie brzmi jak fabuła większości książek i muszę przyznać, że oprócz innej książki Marty Kisiel ostatnio czytałam tylko romanse, gdzie fabuła inna niż rozwijanie relacji jest i ma być tylko pretekstem, więc mogę mieć tutaj trochę zaburzony obraz, jak to ma wyglądać. „Płacz” jednak opiera się trochę na traumach i bardzo żałuję, jak pisałam wcześniej, że nie było tego więcej. Po prostu za mało, za krótko o niektórych postaciach, co może nie odbiło się na ich wątkach, bo nadal wiele z nich jest w porządku, ale bardziej by to wybrzmiało, gdyby było tych kilka scen, interakcji, dialogów więcej. Bo wydawało mi się jakby tych bohaterów (albo o tych bohaterach) było bardzo mało. Ale może to też wina tego, że uwielbiam książki ałtorki i mogłabym je czytać bez końca, szczególnie kiedy są tak wciągające, jak „Toń” i „Płacz”.
Muszę jeszcze dodać jeden mały przytyk nie do treści a do tej pięknej okładki: czemu tytuł i nazwisko nie są na środku, tylko jakoś dziwnie z boku?! W „Toń” to pasowało, bo okładka była powiedzmy przedzielona na pół, ale tutaj gdzie twarz znajduje się pośrodku, wygląda to tak źle, że psuje mi to podziwianie ilustracji. Pewnie większość osób nawet nie zwróci na to uwagi, ale mi to tak przeszkadza, że musiałam to z siebie wyrzucić no. Ale tak poza tym to okładka, jak zawsze świetna.
Przyznam, że po skończeniu lektury prawie był prawdziwy Płacz, bo książka pozostawiła mnie w bardzo słodko-gorzkim nastroju. Chociaż chyba lepsze będzie stwierdzenie, że w satysfakcjonująco-gorzkim, bo chociaż na koniec, świat się nie kończy, to było to zadziwiająco melancholijne zakończenie. Które, mimo że rozczarowało mnie tym, jak niektóre wątki się potoczyły to wybrane przez autorkę rozwiązanie, jest mimo wszystko satysfakcjonujące a jedno z nich szczególnie. „Toń” nadal pozostaje moją ulubioną powieścią Marty Kisiel i za nią znajdą się jeszcze ze dwie które w moim prywatnym rankingu znajdują się wyżej niż „Płacz”, nie zmienia to jednak faktu, że nadal czytało się to świetnie i szybko i jeśli choć trochę podobały wam się poprzednie tomy, to warto po ten najnowszy sięgnąć.
Zapraszam na bloga:
https://kmelete.blogspot.com/2020/08/pacz-marta-kisiel.html
„Płacz”, czyli bardzo bardzo wyczekiwana przeze mnie kontynuacja „Toni” (? nadal nie jestem pewna czy to tak się w tym przypadku odmienia), którą zachwycałam się kilka lat temu i zachwycam się do dzisiaj. Oczekiwania były więc duże, wielkie i olbrzymie, przez co może trochę odkładałam lekturę w czasie, żeby się przypadkiem nie rozczarować. I mimo że nie udało się w mojej...
więcej Pokaż mimo to