rozwiń zwiń
Melete

Profil użytkownika: Melete

Nie podano miasta Kobieta
Status Czytelniczka
Aktywność 13 tygodni temu
313
Przeczytanych
książek
342
Książek
w biblioteczce
49
Opinii
341
Polubień
opinii
Nie podano
miasta
Kobieta
Dodane| Nie dodano
Jestem wierną fanką wszystkiego, co napisał/a Neil Gaiman, Jane Austen, Kurt Vonnegut oraz Rick Riordan. Mam zdecydowanie zbyt dużo książek, które chciałabym przeczytać w stosunku do wolnego czasu, który posiadam, choć nadal nie mogę się powstrzymać przed wyszukiwaniem nowych tytułów :)

Opinie


Na półkach: ,

Po ponad roku zwłoki w końcu udało mi się zabrać za (wbrew temu, co właśnie napisałam) bardzo wyczekiwaną przeze mnie piątą i finalną część serii Kampanii Cienia Django Wexlera. Oczekiwania miałam duże, bo chociaż poprzednie części swoje małe wady miały, to jednak tak się wciągnęłam w fabułę, i postacie, że niespodziewanie seria ta stała się jedną z moich ulubionych w ciągu ostatnich lat.

Nie będzie to długa opinia, bo wiele moich zastrzeżeń i miłości do tych książek wylałam przy okazji poprzednich części. Skończyłam też czytać „Piekielny batalion” jakieś dwa miesiące temu więc wiele uwag, które mogłam mieć, zatarło się w czasie. Pamiętam jednak to, jak wielki momentami miałam uśmiech na twarzy, czytając tę część. Od dawna w książkach nie doświadczyłam takiego zadowolenia z różnych twistów, zakończeń, i ogólnie tego, jak fabuła się toczy. Chociażby z tego powodu moja ocena całości będzie pewnie wyższa niż zwykle by była, w odniesieniu do poprzednich części. Lepiej idzie autorowi pisanie środków i rozwoju historii niż jej zakończenia co odczułam też trochę w poprzedniej części. Był to jednak finał bardzo dla mnie satysfakcjonujący, choć może trochę przesłodzony i można by się kłócić, że samo zakończenie okazało się zbyt optymistyczne, ale ja tak się przywiązałam do tych bohaterów, że nie przeszkadzało mi to nic a nic (szczególnie w 2020, kiedy potrzebuję jak najwięcej miłych rzeczy, żeby jakoś przeżyć). Jak pisałam nie będę się nad szczegółami rozpisywać, rozbawiła mnie jednak trochę jedna rzecz, a mianowicie nagły Standardowy Opis Piersi Bohaterki, który był tak niepotrzebny i typowy, że aż ogarnęło mnie chyba pierwszy raz podczas czytania tej serii zażenowanie. Jakby, możemy po prostu nie pisać takich rzeczy? Poza tą chwilą cringu nic innego przez całą serię nie wywołało u mnie podobnych emocji także i tak jest dobrze na tle konkurencji.

Z jednej strony doczekałam się mimo wszystko satysfakcjonującego zakończenia serii, a z drugiej nie czeka mnie żadna następna część, co jednak trochę smuci. Cała seria, mówiąc szczerze była dla mnie zaskoczeniem, bo nie spodziewałam się, kiedy sięgnęłam po pierwszą część kilka lat temu, że aż tak się wciągnę i tak bardzo będzie mi się podobać. Dlatego planuję powtórzyć sobie kiedyś całość, bo czytając „Piekielny Batalion”, cały czas wracałam myślami do tego, jak dobrze mi się to wszystko czytało i jak chętnie wróciłabym do wcześniejszych części, znając zakończenie. I to chyba najlepsza rekomendacja, jaką mogę Kampaniom Cienia wystawić.

https://kmelete.blogspot.com/2020/11/piekielny-batalion-django-wexler.html

Po ponad roku zwłoki w końcu udało mi się zabrać za (wbrew temu, co właśnie napisałam) bardzo wyczekiwaną przeze mnie piątą i finalną część serii Kampanii Cienia Django Wexlera. Oczekiwania miałam duże, bo chociaż poprzednie części swoje małe wady miały, to jednak tak się wciągnęłam w fabułę, i postacie, że niespodziewanie seria ta stała się jedną z moich ulubionych w ciągu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Płacz”, czyli bardzo bardzo wyczekiwana przeze mnie kontynuacja „Toni” (? nadal nie jestem pewna czy to tak się w tym przypadku odmienia), którą zachwycałam się kilka lat temu i zachwycam się do dzisiaj. Oczekiwania były więc duże, wielkie i olbrzymie, przez co może trochę odkładałam lekturę w czasie, żeby się przypadkiem nie rozczarować. I mimo że nie udało się w mojej opinii przebić poziomem swojej poprzedniczki (i tutaj pomijam „Nomen Omen”, które nagle się stało częścią drugą, co przyprawiło mnie w księgarni o mały zawał, gdy po przeczytaniu, że „Płacz” to część 3 nie mogłam zrozumieć, jak mogłam przegapić premierę jeszcze jakiejś części pomiędzy) to nadal nie było to do końca rozczarowanie. Ale po kolei.

Postacie. Książka postaciami, stoi, ich charakterami, relacjami itd. To, co najlepsze w książkach autorki i w tym przypadku nie zawiodło. Zawsze czuć, jaką osobowość ma dany bohater/bohaterka/(s)twór nadnaturalny. Szczególnie lubię czytać dynamiczne dialogi i sceny między poszczególnymi postaciami (w tym przypadku głównie Dzusi).
Dużą zaletą jest też humor, czy to sytuacyjny, czy ukryty w dialogach, czy opisach. Ale to kolejny standard powieści Marty Kisiel, tak samo, jak język, opisy, narracja, które w większości przypadków do mnie trafiały, dlatego nie będę po raz kolejny ich wychwalać, zamiast tego skupię się na innym aspekcie, który w tym przypadku bardzo mi przypadł do gustu. A mianowicie na tym, jak została pokazana trauma i sposób, w jaki poszczególne postacie sobie z tym lepiej lub gorzej radzą. Co bardzo do mnie trafia w tym nieszczęsnym 2020, który szczególnie miły nie jest. Różne reakcje od pogodzenia się z przeszłością do wyparcia wydawały się prawdziwe i ludzkie. Żałuję tylko, że nie było o tym więcej, ale niestety „Płacz” ma niewiele ponad 300 stron, a trzeba też było zmieścić inne rzeczy.

Co prowadzi nas do fabuły, która wydawała mi się trochę pretekstowa. Postacie przechodzą swoją drogę od punktu A do B, a w międzyczasie dzieją się rzeczy, bo trzeba je jakoś zając. Co w sumie brzmi jak fabuła większości książek i muszę przyznać, że oprócz innej książki Marty Kisiel ostatnio czytałam tylko romanse, gdzie fabuła inna niż rozwijanie relacji jest i ma być tylko pretekstem, więc mogę mieć tutaj trochę zaburzony obraz, jak to ma wyglądać. „Płacz” jednak opiera się trochę na traumach i bardzo żałuję, jak pisałam wcześniej, że nie było tego więcej. Po prostu za mało, za krótko o niektórych postaciach, co może nie odbiło się na ich wątkach, bo nadal wiele z nich jest w porządku, ale bardziej by to wybrzmiało, gdyby było tych kilka scen, interakcji, dialogów więcej. Bo wydawało mi się jakby tych bohaterów (albo o tych bohaterach) było bardzo mało. Ale może to też wina tego, że uwielbiam książki ałtorki i mogłabym je czytać bez końca, szczególnie kiedy są tak wciągające, jak „Toń” i „Płacz”.
Muszę jeszcze dodać jeden mały przytyk nie do treści a do tej pięknej okładki: czemu tytuł i nazwisko nie są na środku, tylko jakoś dziwnie z boku?! W „Toń” to pasowało, bo okładka była powiedzmy przedzielona na pół, ale tutaj gdzie twarz znajduje się pośrodku, wygląda to tak źle, że psuje mi to podziwianie ilustracji. Pewnie większość osób nawet nie zwróci na to uwagi, ale mi to tak przeszkadza, że musiałam to z siebie wyrzucić no. Ale tak poza tym to okładka, jak zawsze świetna.

Przyznam, że po skończeniu lektury prawie był prawdziwy Płacz, bo książka pozostawiła mnie w bardzo słodko-gorzkim nastroju. Chociaż chyba lepsze będzie stwierdzenie, że w satysfakcjonująco-gorzkim, bo chociaż na koniec, świat się nie kończy, to było to zadziwiająco melancholijne zakończenie. Które, mimo że rozczarowało mnie tym, jak niektóre wątki się potoczyły to wybrane przez autorkę rozwiązanie, jest mimo wszystko satysfakcjonujące a jedno z nich szczególnie. „Toń” nadal pozostaje moją ulubioną powieścią Marty Kisiel i za nią znajdą się jeszcze ze dwie które w moim prywatnym rankingu znajdują się wyżej niż „Płacz”, nie zmienia to jednak faktu, że nadal czytało się to świetnie i szybko i jeśli choć trochę podobały wam się poprzednie tomy, to warto po ten najnowszy sięgnąć.

Zapraszam na bloga:
https://kmelete.blogspot.com/2020/08/pacz-marta-kisiel.html

„Płacz”, czyli bardzo bardzo wyczekiwana przeze mnie kontynuacja „Toni” (? nadal nie jestem pewna czy to tak się w tym przypadku odmienia), którą zachwycałam się kilka lat temu i zachwycam się do dzisiaj. Oczekiwania były więc duże, wielkie i olbrzymie, przez co może trochę odkładałam lekturę w czasie, żeby się przypadkiem nie rozczarować. I mimo że nie udało się w mojej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

”Imię wiatru” Patricka Rothfussa, czyli w moim wypadku - Kiedy hype cię zwiódł, ale tak tylko odrobinę. Książka, która kurzyła się na mojej półce kilka dobrych lat, zanim siły trzecie przekonały mnie, żeby w końcu po nią sięgnąć. Czego nie żałuję, bo to dobra powieść jest, lecz tak jak głosi pierwsze zdanie - w moim odczuciu trochę zbyt zachwalana, choć pewnie, gdybym po nią sięgnęła, wtedy gdy ją kupiłam, to pewnie zachwycałabym się jak inni. Ale że im starsza jestem, tym bardziej czepliwa się staję “Kronikom Królobójcy” się trochę oberwie.

Jak zwykle, zanim zacznę się znęcać nad tymi kilkoma drobnostkami, przez które nie mogę się zachwycać tą powieścią tak jak znakomita większość czytelników, wymienię te jej elementy, które przypadły mi do gustu.
Zacznę od tego, co najbardziej doceniam w “Imieniu Wiatru”, czyli wrażliwość, zarówno tą okazywaną przez bohaterów, jak i tą, którą widać w opisach, głównie muzyki i sztuki. Jak dużo tego było, dotarło to do mnie dopiero podczas pisania tego tekstu, i jest to coś, dzięki czemu naprawdę warto sięgnąć po tę książki. Postacie nie boją się wyrażać swoich emocji czy wzruszeń spowodowanych między innymi sztuką. Dodaje im to jakiejś głębi, co zawsze jest na plus.
Coś, na co zawsze zwracam dużą uwagę, czyli mitologia wykreowanego świata też wypadły nawet nawet. To znaczy te skrawki mitów, bajek i folkloru którymi uraczył nas autor, bo niestety mimo ponad 800 stron nie znalazło się tego za wiele. Ale te fragmenty które już się tam znalazły, wyglądały całkiem zachęcająco, więc mam nadzieję, że w następnych tomach będzie tego o wiele więcej.
Kvothe, czyli główna postać wokół której kręci się cała historia, też wypada całkiem nieźle. Jest to bardzo sympatyczny bohater, z własnym charakterem i mnóstwem sekretów co całkowicie wystarcza, by wciągnąć się w jego historię. I nie jest dzięki bogu idealny, choć autor prawie w tym kierunku poszedł. Oczywiście występuje też tutaj “tajemnicza tajemnica” będąca główną motywacją bohatera i która ładnie wiąże się z mitologią świata i która jak podejrzewam, będzie się ciągnąć aż do końca serii.
Sam pomysł na opowiedzenie całej historii w formie wspomnień bardzo dobrze się tutaj sprawdza szczególnie w połączeniu z kilkoma rozdziałami dziejącymi się w “teraźniejszości”. Dużo frajdy dawały mi fragmenty w których widać było powoli jak rodzi się legenda jeszcze lepiej jak było to połączone z opowieściami, jak obrosły one w mit.
Chociaż język i styl w dłuższej mierze nie były niczym wyjątkowym, chociaż prolog obiecywał coś innego, to jakoś pod koniec znalazł się rozdział zawierający kilka zdań które przyznam mnie niespodziewanie poruszyły. Całość czytało się też szybko, miło i przyjemnie, czyli tak jak ostatnio lubię najbardziej. Podobało mi się też kilka zabaw ze znanymi w fantastyce schematami i trochę z nich kpienie jednocześnie nadal z nich korzystając.

Niestety, ale jak to zwykle bywa, nic nie jest takie proste i pośród wielu dobrych i bardzo dobrych elementów znalazło się kilka takich które kładą się cieniem na całości.
“Imię Wiatru” ma jak dla mnie dwa podstawowe problemy: nic mnie całkowicie nie zachwyciło i nie podobała mi się wizja autora à propos niektórych elementów świata przedstawionego.
Nad tym pierwszych chyba nie muszę się rozpisywać. Po prostu nie znalazłam tutaj żadnego elementu, który całkowicie chwyciłby mnie za serce, zachwycił swoją unikalnością, nie znalazłam też tutaj żadnego ulubionego motywu, kliszy czy archetypu postaci, a nawet wręcz przeciwnie, pojawiły się schematy bohaterów, za którymi nie przepadam. Co płynnie pozwala mi przejść do drugiej z wymienionych wad. Nad którą się trochę dłużej pochylę.
Jest to oczywiście powieść o Kvothe i na nim się wszystko skupia, więc nie wymagam nie wiadomo jakiego worldbuildingu i dokładnego przemyślenia i opisania życia wszystkich warstw społecznych itp.itd. I zaznaczę, że mam problem z wizją, a nie z wykonaniem. Na razie jednak po pierwszych 800 stronach, obraz życia kobiet jest przedstawiony bardzo jak na fantastykę standardowo. Czyli niezbyt kolorowo. Oczywiście wszyscy biedni mają tam w jakiś sposób ciężko, ale kurczę irytuje mnie, że w kolejnej książce kobiety nie są traktowane na równi z mężczyznami, bo tak. A ja jestem już zmęczona czytaniem o kolejnym uniwersum, w którym kobiety są oh tak pokrzywdzone i ich nieszczęsny los skazany jest na pomoc mężczyzn/poleganie na nich (chyba że mają pieniądze - tego autor nie opisał, skupiam się na tym, co było w pierwszym tomie) Zaznaczone było, że kobiet na uniwersytecie jest zdecydowanie mniej, nie znalazła się też żadna wśród kadry nauczycielskiej bez żadnego sensownego powodu. Podejrzewam, że po prostu autorowi nie przyszło do głowy, że może być inaczej, co dla większości okaże się błahe i nieważne, ale dla mnie jest to pójście na łatwiznę. Nie chodzi mi oczywiście o to, żeby postacie kobiece miały łatwiej czy coś w tym stylu - po prostu brak tutaj jakiejkolwiek oryginalności w tym temacie.
Co prowadzi nas do postaci, z którą mam duży problem - Denną. Schematyczna i nudna, że bardziej się nie dało. To ten typ postaci, głównie kobiecych, za którym nie przepadam. Pojawia się znikąd, ma tajemniczą przeszłość, mężczyźni się za nią uganiają, jest wolny duchem. Eh. Zawsze wychodzę z założenia, że nawet najbardziej oklepany schemat da się przedstawić ciekawie, ale tutaj nie było nic oryginalnego, tylko banał za banałem. Co, jeśli dodać stwierdzenie samego narratora, że dziewczyna w jej sytuacji gdziekolwiek by nie trafiła, byłaby wykorzystywana przez płeć przeciwną, więc jest od niej zależna, wywołuje tylko irytację i dużą niechęć do postaci.

Na koniec kilka mniej ważnych luźnych uwag i moich małych spostrzeżeń.

Po pierwsze po tych wszystkich zachwytach spodziewałam się czegoś epickiego i na razie tego nie dostałam. Jasne to był opis jego młodości i lat szkolnych, które, choć interesujące ze względu na rozwój bohatera, aż tak ekscytujące nie były, a co ciekawsze fragmenty miały miejsce poza murami szkolnymi - jak w prawdziwym życiu muszę przyznać.
Choć polubiłam Kvothe to reprezentuje on sobą jednak typ postaci, który dawno mi się przejadł, czyli bohatera, który jest genialny w swojej genialności i za co by się nie zabrał, to nauczy się tego o wiele szybciej i lepiej od wszystkich innych. Chodzi tutaj tylko o naukę. Jak pisałam wyżej, nie odbiera mu to sympatii, ale też zachwycona nie byłam.
I na sam koniec, znaleźć można w tej książce dużo dobra. Ale wiele z elementów, które się pojawiły i które zostały zrobione dobrze, już widziałam gdzieś indziej zrobione jeszcze lepiej. Jest miejscami brutalna, ale nie aż tak brutalna, jak świat w Niecnych Dżentelmenach. Jasne, biedne dzieci żyjące w biedzie są biedne i smutne, ale już to widziałam, więc jakoś emocjonalnie mnie to specjalnie nie ruszyło (oprócz dwóch scen, które wyszły naprawdę dobrze, co nie zmienia tego, że całość nie wzruszyła mnie specjalnie). Jest tutaj magia - i choć nawet ciekawa to było jej dość mało i po przeczytaniu tego, co produkuje Sanderson - nie robiła aż takiego wrażenia. Żadna z tych rzeczy nie ujmuje oczywiście nic poziomowi powieści, ale też nie powoduje większych zachwytów.

Najlepiej mogę podsumować moje wrażenia z lektury “Imienia Wiatru” tym zdaniem:
dobre to było, ale nie miało tego czegoś, żeby przeskoczyć kilka moich ulubionych serii i autorów. Po prostu tego nie czuję - jest tu tych kilka małych irytujących szczegółów, które może przy innej powieści by mi tak nie przeszkadzały, ale tutaj może przez to, że nic mnie tak naprawdę nie zachwyciło, to zwróciłam na to uwagę. Po kontynuację sięgnę z pewnością i to już niedługo, i pewnie nawet dołączę do grona tych biednych osób, które czekają aż Rothfuss skończy się ścigać z Martinem o tytuł autora najdłużej odwlekającego wydanie ostatniego tomu.

”Imię wiatru” Patricka Rothfussa, czyli w moim wypadku - Kiedy hype cię zwiódł, ale tak tylko odrobinę. Książka, która kurzyła się na mojej półce kilka dobrych lat, zanim siły trzecie przekonały mnie, żeby w końcu po nią sięgnąć. Czego nie żałuję, bo to dobra powieść jest, lecz tak jak głosi pierwsze zdanie - w moim odczuciu trochę zbyt zachwalana, choć pewnie, gdybym po...

więcej Pokaż mimo to

Więcej opinii

Aktywność użytkownika Melete

z ostatnich 3 m-cy

Tu pojawią się powiadomienia związane z aktywnością użytkownika w serwisie


ulubieni autorzy [12]

Jack Kerouac
Ocena książek:
6,8 / 10
26 książek
1 cykl
442 fanów
J.R.R. Tolkien
Ocena książek:
7,9 / 10
103 książki
7 cykli
8665 fanów
Rick Riordan
Ocena książek:
8,0 / 10
68 książek
17 cykli
3754 fanów
Stephen Chbosky Charlie Zobacz więcej
Sylvia Plath Szklany klosz Zobacz więcej
Jane Austen Opactwo Northanger Zobacz więcej

statystyki

W sumie
przeczytano
313
książek
Średnio w roku
przeczytane
21
książek
Opinie były
pomocne
341
razy
W sumie
wystawione
306
ocen ze średnią 7,0

Spędzone
na czytaniu
2 019
godzin
Dziennie poświęcane
na czytanie
23
minuty
W sumie
dodane
0
cytatów
W sumie
dodane
0
książek [+ Dodaj]