Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

"W mrocznych czasach - czy śpiewa się także? Tak, śpiewa się także - o mrocznych czasach". Bertolt Brecht

Mali chłopcy na podwórku bawią się w Indian. Ze zgubionych przez ptaki piór robią pióropusze, z gałęzi prowizoryczne łuki, proce, dzidy. Małe dziewczynki bawią się w Pocahontas, nieświadomie prawdziwej, tragicznej historii tej dziewczyny.
Takie wspomnienia z dzieciństwa mam w głowie, zatarte i przykurzone.

Tommy Orange wkrada się w moją głowę ze swoim ostrzem rzeczywistości sprytnie i precyzyjnie. Bohaterowie jego książki, prawdziwi Indianie, rdzenni Amerykanie, nie mają zbyt wielu okazji do zabaw. Ich życie zarysowane jest krwią ich przodków, rzezią Indian jakiej dopuścili się biali ludzie. Ciągłe poszukiwanie swej tożsamości i jej zrozumienia, ciągle powtarzane pytanie "jak to jest być Indianinem", mieszanki krwi, problemy z alkoholem, masowe samobójstwa, gangi pragnące pieniędzy tu i teraz.
Rzeczywistość potomków rdzennych Amerykanów w Oakland.

Świetnie zbudowana akcja i napięcie. Prowadzenie krótkich historii nagle kończących się w jednym, i zaczynających w drugim momencie, powiązane ze sobą losy głównych bohaterów, teraźniejszość pomieszana z tradycją i spuścizną przodków.
Historia wciągająca i nie pozwalająca na zapomnienie o przeszłości.

"W mrocznych czasach - czy śpiewa się także? Tak, śpiewa się także - o mrocznych czasach". Bertolt Brecht

Mali chłopcy na podwórku bawią się w Indian. Ze zgubionych przez ptaki piór robią pióropusze, z gałęzi prowizoryczne łuki, proce, dzidy. Małe dziewczynki bawią się w Pocahontas, nieświadomie prawdziwej, tragicznej historii tej dziewczyny.
Takie wspomnienia z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Van Gogh. Życie Steven Naifeh, Gregory White Smith
Ocena 8,5
Van Gogh. Życie Steven Naifeh, Greg...

Na półkach: ,

"koniecznie jest nadejście człowieka, mesjasza, siewcy prawdy, który odnowiłby naszą zniedołężniałą sztukę, a być może również nasze imbecylne społeczeństwo przemysłowe".

Przez ostatnie dwa miesiące czytałam to świadectwo życia van Gogha, liczące sobie 1000 stron. Taszczyłam książkę ze sobą do pracy, kładłam blisko łóżka, pochłaniałam weekendami i nocami.
Chciałabym rezolutnie i mądrze ująć w tej krótkiej recenzji jego drogę życiową, ale moje odbieranie Vincenta, jego umysłu i jego sztuki, wykracza daleko więcej poza rezolutność i emocjonalną stabilność, które pozwalają na tworzenie sensownych, spójnych zdań.

Powiem Wam więc jedynie, że dawno nie czytałam tak dobrej, od strony merytorycznej, biografii. Nie boję się użyć stwierdzenia, że wyczerpuje ona temat życia artysty niemalże całkowicie. Cenię w niej sobie tło historyczne, którego nie zabrakło, oraz to, że autorzy skupili się również bardzo mocno na otoczeniu Vincenta, jego rodzinie, rodzicach, rodzeństwu, malarzach, których poznał. Znajdziecie w niej też sporo zdjęć i ilustracji z obrazami artysty.

Książka jest dla mnie świetnym dopełnieniem ubiegłorocznej podróży do muzeum van Gogha w Amsterdamie (polecam gorąco) oraz obejrzenia filmu "Loving, Vincent".
Dała mi, poza szerokim spojrzeniem na życie van Gogha i jeszcze mocniejszym zacieśnieniem pewnego rodzaju emocjonalnej więzi z nim, mnóstwo propozycji tytułów książek, które uważam za godne przeczytania, oraz pomysł na kolejny wypad do Amsterdamu, tym razem do Rijskmuseum, które Vincent odwiedził tuż po jego powstaniu.
Naładowana artystycznie biorę się za kupno płyty winylowej ze ścieżką dźwiękową Clinta Mansella z filmu "Loving, Vincent" i za obejrzenie "At Eternity's Gate" który wydaje być się świetny.

Dla wszystkich miłośników van Gogha, biografię polecam serdecznie.

"koniecznie jest nadejście człowieka, mesjasza, siewcy prawdy, który odnowiłby naszą zniedołężniałą sztukę, a być może również nasze imbecylne społeczeństwo przemysłowe".

Przez ostatnie dwa miesiące czytałam to świadectwo życia van Gogha, liczące sobie 1000 stron. Taszczyłam książkę ze sobą do pracy, kładłam blisko łóżka, pochłaniałam weekendami i nocami.
Chciałabym...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Trupia Farma. Sekrety legendarnego laboratorium sądowego Bill Bass, Jon Jefferson
Ocena 7,7
Trupia Farma. ... Bill Bass, Jon Jeff...

Na półkach:

Opis z tyłu książki oznajmia, że autor "Nie tylko odkrywa przed nami fascynujące tajemnice ludzkich zwłok, ale też opowiada o swych najbardziej pasjonujących śledztwach", co, po przeczytaniu całej książki, uważam za w pewnym sensie przekłamane.

Pomysł napisania książki o słynnej Trupiej Farmie w Tennessee jest świetny, owszem. Przybliżenie tego, jak rozkłada się nasze ciało, jak wpływa na to pogoda, miejsce, waga naszego ciała, to wszystko może być, i jest, bardzo interesującym tematem, zwłaszcza dla amatora. Dodając do tego sprawy kryminalne, morderstwa, często okrutne, treść nabiera swego rodzaju dreszczyku, biorąc pod uwagę fakt, że te morderstwa nie są wymysłem jakiegoś autora kryminałów, ale zdarzeniami, które naprawdę miały miejsce.
Wszystko super, można oczekiwać poszerzającego wiedzę dokumentu, napisanego językiem, który zrozumie największy amator procesów chemicznych czy prawa sądowego. W jakimś sensie go dostajemy, możemy dowiedzieć się, jak ocenić wiek, rasę, wzrost zmarłej osoby badając jej kości, jak stwierdzić, ile minęło od czasu śmierci na podstawie stadia rozwoju czerwi i wiele innych ciekawostek, o których zwykły człowiek na co dzień raczej nie myśli.

Ale ta książka, to książka głównie o Bassie. Czuć to już po zaledwie kilku stronach. Nie mogłam pozbyć się irytującego, niewygodnego odczuwania pewnego zadufania w sobie autora przez cały czas. Jego wzmianki o przeprowadzkach, żonach, życiu prywatnym, "śmieszne" żarciki w typie wujka Janusza na przyjęciu imieninowym, były dla mnie całkowicie zbędne, a było ich sporo. Gdyby to wszystko wyciąć, książka straciłaby z połowę stron.

Może i temat szalenie ciekawy, ale dochodzę do konkluzji, że książkę o Trupie Farmie powinien napisać ktoś całkowicie z zewnątrz. Na szczęście dla kogoś, kto tak jak ja książką się rozczarował, w Internecie krąży chyba dosyć spora liczba dokumentów na temat tego Ośrodka Antropologii Sądowej, którymi można się "dopchać" i wiedzę zaspokoić.

Opis z tyłu książki oznajmia, że autor "Nie tylko odkrywa przed nami fascynujące tajemnice ludzkich zwłok, ale też opowiada o swych najbardziej pasjonujących śledztwach", co, po przeczytaniu całej książki, uważam za w pewnym sensie przekłamane.

Pomysł napisania książki o słynnej Trupiej Farmie w Tennessee jest świetny, owszem. Przybliżenie tego, jak rozkłada się nasze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z formą krótką nie jest mi po drodze, zdecydowanie wolę pełne powieści od krótkich opowiadań. Zawsze przy opowiadaniach czuję niedosyt i irytację, że to takie dobre, a tak szybko się kończy.
Ale... Czechom jestem w stanie wszystko wybaczyć, bo, jak to mówił jeden z moich ulubionych polskich autorów, Tadźka Konwicki, Czesi mają takie kino i taką literaturę, że klękajcie narody. Powtarzam to chyba przy każdym czeskim tytule, jaki recenzuję. I powtarzać będę.

Przechodząc do książki, cóż my tu mamy za opowiadania. Przede wszystkim mocno nacechowane codziennością, co daje im postać bardzo ludzką i przyjazną. Pełne charakterystycznej czeskiej goryczy życiowej, przewrotnego humoru, ciętych zakończeń, miejscami groteskowych sytuacji. Jest w nich smutna, jesienna miłość, ta wczesna, stracona, i ta późna, na którą już brak sił i nadziei. Właściwie posiadają wszystko, czego można od dobrego zbioru opowiadań oczekiwać, a wartością dodaną jest ich czeskość.

Jeśli miałabym wybrać jedną ulubioną historię, byłoby nią opowiadanie tytułowe, które Svěrák zaserwował mi na deser. Zaczynało się niewinne, bez fajerwerków, ale gdy w połowie przerodziło się w historię przypominającą mi "Okruchy dnia" Ishiguro, a gdy Hopkins w swoim kamerdynerskim wdzianku stanął mi przed oczami, przepadłam. I tak zgubiona czeskością zostanę aż do kolejnej "pepikowej" lektury, którą chyba okaże się jeden z reportaży sportowych Pavla.

Z formą krótką nie jest mi po drodze, zdecydowanie wolę pełne powieści od krótkich opowiadań. Zawsze przy opowiadaniach czuję niedosyt i irytację, że to takie dobre, a tak szybko się kończy.
Ale... Czechom jestem w stanie wszystko wybaczyć, bo, jak to mówił jeden z moich ulubionych polskich autorów, Tadźka Konwicki, Czesi mają takie kino i taką literaturę, że klękajcie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Boli tylko, gdy się śmieję... Listy i rozmowy Stanisław Lem, Tomasz Lem, Ewa Lipska
Ocena 7,0
Boli tylko, gd... Stanisław Lem, Toma...

Na półkach:

"Jak leżałem bardzo obolały po operacji, internista mój (w ramach psychoterapii) opowiedział: leżał człek jakiś w rowie, mając w plecy nóż ogromny wbity, przechodzień pyta <<och, czy pana to nie boli?>>, a on: NUR WENN ICH LACHE (tylko wtedy, gdy się śmieję)! No i faktycznie zaśmiałem się i zabolało jak diabli".

Moje relacje z Lemem są dosyć okrojone, łagodnie mówiąc. Ograniczają się do tego, iż przeczytałam "Solaris" i "Bajki robotów", na lodówce przez ponad pół roku wisiała lista z chyba 20 książkami Lema do kupienia i przeczytania, a z tyłu głowy co jakiś czas rozlega się przypomnienie, żeby zamówić mojemu facetowi "Niezwyciężonego", bo kiedyś, dawno temu, gdy będąc szczecińskim taksówkarzem woził pięknie panie do drzwi pięknych panów (lub na odwrót), słuchał Trójkowej audycji, podczas której właśnie tę książkę czytano.
Jakaś pokuta więc za zaniedbanie Lema musi być i jest nią ta książka.
Żadna to pokuta zresztą, sama przyjemność.

Trzyczęściowa książeczka, której pierwszą częścią są listy Lema i Ewy Lipskiej, wymieniane w latach 80/90, gdy Stanisław wraz z rodziną mieszkał w Wiedniu, gdzie co rusz udawał się na stół operacyjny, by dać sobie coś wyciąć, ująć, niekoniecznie dodać. Pamflet na swój własny stan zdrowia towarzyszy mu w tych listach często. Nie brak czarnego humoru, nie brak rozważań egzystencjalnych i tych mniej, pytań o zdrowie Ewy i pytań o zdrowie Polski, które kulało. Zdrowie Polski, oczywiście. Satyra na ówczesny ustrój polityczny naszej ojczyzny jest sporą kwestią listów, jaką Ewa wraz ze Staszkiem poruszali.

W drugiej części umieszczone są, chociaż krócej i skromniej, listy Ewy i Tomka, syna Stanisława, który studiował wówczas na uniwersytecie w Princeton. A czegóż on tam nie studiował: fizyka, astronomia, matematyka, germanistyka, ekonomia, filozofia. Istny, studencki zawrót głowy.

I na deser, rozmowy Lipskiej z Lemem, w tym jedna nigdy wcześniej nie publikowana, poruszająca zainteresowanie Lema motoryzacją, temat trabantów i wartburgów, pierwszych mercedesów i fiatów.
Są też rozmowy z numerów "Gazety Wyborczej", bardzo poważne rozmowy, o tym, dlaczego śnimy, jak śnimy, po co śnimy, o tym, że Freud to był po prostu świr, a i Jung też od tego określenia nie odstawał. Rozmowy o Polsce i polskości, o upadku naszej kultury i gustów literackich, o skomercjalizowanym świecie i o tym, że dekadencja trwa w najlepsze.

Ogólnie, książeczka przyjemna, zwłaszcza te ostatnie rozmowy kopią po nogach i skłaniają do myślenia. Czyta się ją szybko, ze względu na dość spore marginesy (paskudny zwyczaj ostatnio), opatrzona jest też zdjęciami ze wspólnych spotkań Ewy i Stanisława (i nie tylko). Dla fanów Lema fajny dodatek, mogący miło prezentować się na półce obok jest powieści. No i w głowie, oczywiście.

"Jak leżałem bardzo obolały po operacji, internista mój (w ramach psychoterapii) opowiedział: leżał człek jakiś w rowie, mając w plecy nóż ogromny wbity, przechodzień pyta <<och, czy pana to nie boli?>>, a on: NUR WENN ICH LACHE (tylko wtedy, gdy się śmieję)! No i faktycznie zaśmiałem się i zabolało jak diabli".

Moje relacje z Lemem są dosyć okrojone, łagodnie mówiąc....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Śpiące królewny Owen King, Stephen King
Ocena 6,7
Śpiące królewny Owen King, Stephen ...

Na półkach: ,

Sięgnęłam znów po Kinga, a nawet dwóch w jednym, po kilku latach przerwy. Nie najlepsze czytelnicze posunięcie, muszę przyznać, ale dobrnęłam do końca. Coś w kościach czuję, że to ostatnia książka Kinga jaką przeczytałam w swoim życiu, bo jednak czas na książki jest cenny i nie warto go tracić na byle co, a niestety takie określenie mi przychodzi na myśl, po tej pozycji. Utwierdziła mnie ona jeszcze bardziej w przekonaniu, że starsze książki Stefana tak, ale te nowsze zdecydowanie na nie. Chociaż właściwie trzeba brać poprawkę na to, że książkę współtworzył syn, co, nie urażając Owena, mogło lekko zmniejszyć jej poziom.

Pomysł na fabułę, przyznam, nie taki całkiem zły. Tajemnicza epidemia Aurory, która sprawia, że wszystkie kobiety, które zasnęły budzą się w innym, wolnym od mężczyzn świecie, a ich pozostałe w realnym świecie ciała spowija kokon, którego rozerwanie skutkuje przemianą kobiet w krwiożercze bestie atakujące tylko i wyłącznie rodzaj męski. Za wyjątkiem Evie Black, która jest ponadnaturalnym zjawiskiem, potrafiącym czytać w myślach, mogącym zasypiać i budzić się bez obawy, że już się nigdy nie obudzi, a jej ciało spowinie tajemniczy kokon. Evie Black, która jest posądzona o odpowiedzialność za to, co dzieje się z kobietami na świecie. Akcja powieści rozgrywa się w małym miasteczku, a jej głównym punktem jest kobiecy zakład karny.

Mamy w książce wojnę pomiędzy "dobrymi" a "złymi", trochę kulawej psychoanalizy, jako, że jeden z głównych bohaterów pracuje jako psychiatra w zakładzie karnym. Mamy lekki klimat postapo. Trochę tego, trochę tamtego, i właściwie nic konkretnego.

Brakowało mi wartkiej akcji. Książka wciągnęła mnie dopiero po 400 stronach, które to strony męczyłam przez trzy tygodnie, jak nie dłużej. Z chęcią zobaczyłabym też więcej sytuacji, jakie mogą wynikać z długiego braku snu. Brakowało mi pełniejszych, głębszych sylwetek bohaterów.

Muszę jednak przyznać, że motyw wyginięcia rasy ludzkiej bardzo mi się spodobał. To już bardzo personalne, bo mam cichą nadzieję, że tak się w końcu stanie i nasza planeta odetchnie, chociaż, być może, jest już dla niej za późno.

Ot, i wszystko. Książkę komuś oddam i jednak w dalszych planach czytelniczych pozostanę przy reportażach i literaturze, w której czuję się dobrze. Nie zawsze warto wychodzić ze swojej "strefy komfortu".

Sięgnęłam znów po Kinga, a nawet dwóch w jednym, po kilku latach przerwy. Nie najlepsze czytelnicze posunięcie, muszę przyznać, ale dobrnęłam do końca. Coś w kościach czuję, że to ostatnia książka Kinga jaką przeczytałam w swoim życiu, bo jednak czas na książki jest cenny i nie warto go tracić na byle co, a niestety takie określenie mi przychodzi na myśl, po tej pozycji....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Żyjemy w czasach, kiedy można legalnie umrzeć, ale nie można legalnie się leczyć".

Książka, dla mnie, rewolucyjna, otwierająca szeroko oczy na tematykę medycznej marihuany.
Napisana rzeczowo, krok po kroku, nie ubarwiająca rzeczywistości.
A rzeczywistość jest ostra i bezkompromisowa.
Medyczna marihuana, pomagająca w leczeniu takich chorób jak: przewlekłe nowotwory, padaczki lekooporne, astmy, stwardnienie rozsianie, migreny, chorobę Leśniowskiego-Crohna, uśmierzająca ból, dająca ukojenie, często umożliwiająca zrezygnowanie z multum leków, chemioterapii czy radioterapii, wciąż jest w Polsce nielegalna.
Podczas gdy większość leków wywołuje mocne skutki uboczne, zwłaszcza u dzieci, głównym skutkiem ubocznym medycznej marihuany jest senność i brak koncentracji.

Czym różnią się dzieci w Polsce, które chorują na padaczkę lekooporną, która objawia się nawet i trzystoma atakami na dobę, od dzieci, które żyją w Izraelu, Holandii, Kanadzie i które mają legalny dostęp do tego leku? Ile osób chorujących na raka straciło szansę na uśmierzenie bólu, wydłużenie życia, czy na samo, po prostu, życie, tylko dlatego, że jedyny lek, który mógł okazać się skuteczny, jest w naszym kraju nielegalny, a jeśli już uda się go jakimś cudem zdobyć, zazwyczaj nielegalnie, za co nad głową krąży zmora więzienna, cenę za jedną dawkę liczy się w tysiącach złotych? Jak długo jeszcze czarny rynek dilerski będzie wspierany, póki rząd nie zdecyduje się na wprowadzenie leków zawierających CBD lub THC na rynek farmaceutyczny?

Historie zawarte w tym reportażu są mocnym tupnięciem o posadzkę polskiej medycyny. Historie dzieci, u których dzięki marihuanie udało się zredukować liczbę ataków padaczkowych z kilkuset dziennie do kilku miesięcznie. Historie osób, które dostały wyrok w postaci raka, a które dzięki przyjmowaniu ekstraktów z THC i CBD funkcjonują i mają się dobrze, którym udało się przedłużyć życie o kilka miesięcy, o kilka lat, którzy znaleźli ucieczkę od codziennego, zniewalającego ciało bólu.

Czytać. Czytać i chłonąć wiedzę, koniecznie.

"Żyjemy w czasach, kiedy można legalnie umrzeć, ale nie można legalnie się leczyć".

Książka, dla mnie, rewolucyjna, otwierająca szeroko oczy na tematykę medycznej marihuany.
Napisana rzeczowo, krok po kroku, nie ubarwiająca rzeczywistości.
A rzeczywistość jest ostra i bezkompromisowa.
Medyczna marihuana, pomagająca w leczeniu takich chorób jak: przewlekłe nowotwory,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Powiedziałbym, że to jest główny cel architektury - formowanie człowieka. Odpowiedzialność, która w tym zawodzie tkwi, jest porównywalna z odpowiedzialnością lekarza. [...] Celem twórcy, który formuje przestrzeń, jest formowanie - może to wzniośle zabrzmi - zarówno duszy, jak i ciała człowieka".

Kompletnie nie pamiętam, dlaczego kupiłam ten reportaż. Może ze względu na Wydawnictwo Karakter, chociaż dopiero zaczynam je poznawać, może to przez moją czytelniczą intuicję (jak się okazało, nie zawiodła mnie), a może przez słowo "zaczyn", które przywołuje w mojej głowie zapach świeżego chleba domowej roboty. Myślę, że przeważyło to ostatnie, czyli jak zawsze, idziemy w emocje.

Na architekturze, Formie Otwartej czy wielu innych pojęciach, który nie potrafię przywołać bez zaglądania w książkę, zupełnie się nie znam, co w ogóle nie przeszkodziło mi w chłonięciu całej treści, a to wielka zasługa autora, który postawił w swojej książce na człowieka i jego historię.

Historia Oskara Hansena i jego żony jest niezwykle pasjonująca. Hansenowie, wiecznie uciekający przed Formą Zamkniętą, z szalonymi architektonicznymi pomysłami, niekiedy wcielający je w życie, czego skutkiem jest nie do końca udany projekt Przyczółka Grochowskiego w Warszawie.
Najważniejszą postacią w książce jest Oskar Hansen, człowiek jednej idei, nie znoszący sprzeciwu, oderwany od PRL-owskiej rzeczywistości, buntujący się przeciwko komunizmowi i socrealizmowi, wyprzedzający swymi pomysłami czasy, w którym przyszło mu żyć, przez co został skazany na wieczne niezrozumienie.

Bardzo podoba mi się to, co zrobił Springer. To, jak bardzo nastawiony był na zrozumienie, na zgłębianie, na szukanie pytań i odpowiedzi, na szacunek do pracy architektów, na ciszę i głos sprzeciwu, tam, gdzie były wymagane, na staranność, z jaką układał słowa.

Książka napisana z wielką troską, historia polskiej architektury lat powojennych oraz ludzi, którzy do końca byli gotowi bronić tego, w co głęboko wierzyli.

"Powiedziałbym, że to jest główny cel architektury - formowanie człowieka. Odpowiedzialność, która w tym zawodzie tkwi, jest porównywalna z odpowiedzialnością lekarza. [...] Celem twórcy, który formuje przestrzeń, jest formowanie - może to wzniośle zabrzmi - zarówno duszy, jak i ciała człowieka".

Kompletnie nie pamiętam, dlaczego kupiłam ten reportaż. Może ze względu na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Dotyk mówi to, co trzeba wiedzieć, ale przede wszystkim mowi o tobie samym. Edmond de Goncourt tak to ujął: <<oto - w nawiązaniu do subtelności, delikatności, pewnej sztywności, że tak powiem, przedmiotów doskonałych, które bierzemy do ręki - aforyzm: dotyk to doznanie, które pozwala amatorowi odkryć samego siebie. Człowiek, który obraca przedmiot w obojętnych palcach, niezgrabnych paluchach, palcach, którym obca jest pieszczota, to człowiek wyzuty z namiętności do sztuki>>"

Długo się to tej książki zbierałam i często ją omijałam wzrokiem - błędnie.
Kwintesencja sztuki, kwintesencja znaczenia rodziny i dbania o jej historię.

Autor próbuje na podstawie drogi, jaką przebyła kolekcja netsuke (małe, japońskie rzeźby), odtworzyć historię swojej rodziny, Żydów z polskimi korzeniami, arystokracji, mocno związanej ze sztuką oraz bankowością.

Historia zaczyna się w Odessie, gdzie znajduje się główna siedziba rodu, następnie trafiamy do XIX Paryża, która właśnie przeżywa swój wielki bum na japońszczyznę. Płyniemy przez XX wieczny Wiedeń a następnie dwie wojny światowe, by trafić do Anglii i, na samym końcu, do zrujnowanej wojną Japonii.

Sztuka, mnóstwo sztuki. Członkowie rodziny Ephrussich byli mecenasami oraz przyjaciółmi malarzy impresjonistycznych, wielką serdecznością obdarzał ich również Proust, a główny bohater "W stronę Swanna" wzorowany jest na osobie Charles'a Ephrussiego.
Byli wielkimi pasjonatami sztuki oraz kolekcjonowania i mimo tego, iż druga wojna światowa ograbiła ich z niemalże całego dobytku, miłość do estetyzmu oraz posiadania i celebrowania dzieł sztuki nigdy w nich nie umarła.

Cudowna literacka uczta, cudowna, prawdziwa historia.
A ja mogę tylko żałować, iż nie przeczytałam książki przed moją podróżą do Paryża, gdy mogłam świadomie spacerować ulicami, którymi spacerowali w XIX wieku młodzi panowie Ephrussi i podziwiać piękne kondygnacje ich rezydencji.
A może jest to okazja, by kolejny raz wybrać się do Paryża.

"Dotyk mówi to, co trzeba wiedzieć, ale przede wszystkim mowi o tobie samym. Edmond de Goncourt tak to ujął: <<oto - w nawiązaniu do subtelności, delikatności, pewnej sztywności, że tak powiem, przedmiotów doskonałych, które bierzemy do ręki - aforyzm: dotyk to doznanie, które pozwala amatorowi odkryć samego siebie. Człowiek, który obraca przedmiot w obojętnych palcach,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Jeśli, czytając książkę, od czasu do czasu napotykamy strony, które eksplodują, stronice, które nas ranią i przypiekają, wywołują jęki, łzy i przekleństwa, wiedzcie, że napisał je człowiek o wyprostowanym grzbiecie; człowiek, którego ostatnią linią obrony są słowa, a słowa te są zawsze mocniejsze od kłamliwego, łamiącego karki ciężaru świata, silniejsze są od trybów i kół wynalezionych przez tchórzy po to, by złamać ten cudowny twór, jakim jest osobowość. Gdyby jakiś człowiek ośmielił się kiedyś przełożyć wszystko, co nosi w sercu, zapisać to, w czym naprawdę zawiera się jego doświadczenie, co jest jego najprawdziwszą prawdą, sądzę, że wówczas świat by się roztrzaskał, rozleciał na drobne kawałki, i żaden bóg, żaden wypadek, niczyja wola nie byłaby w stanie pozbierać tych skorup, tych atomów, tych na pozór niezniszczalnych elementów, z których się składał".

Nigdy wcześniej nie spotkałam się z tak soczystą wulgarnością i plugastwem. Nigdy wcześniej odraza, brak wstydu, negacja wszystkich społecznych wartości nie były tak magnetyzujące, jak podczas czytania tego dzieła.
Nie użyłam słowa "dzieło" przypadkowo.

Jest wielkim orzeźwieniem, wielkim poruszeniem umysłu, wielkim kopniakiem, ogłuszającym i obracającym o sto osiemdziesiąt stopni.
Chodzę po ulicach Nottingham, chodzę po swoim miejscu pracy i zastanawiam się, jak ludzie mogą żyć nie mając na sobie piętna przeczytania millerowskich słów. Jak mogą żyć w tej mlecznej otoczce, która spowalnia ich umysły.

Za dwa dni będę chodzić po ulicach Paryża szukając Paryża Millera. I jakoś jestem pewna, że go znajdę. Może nie w całej okazałości, ale jakiś jego cień z pewnością przemknie mi przed oczami na skrzyżowaniu ulic czy w odbiciu Sekwany. Może przepłynie przeze mnie i wtedy wszystko zmieni się w powolne wybudzanie się z zimowego snu.

"Jeśli, czytając książkę, od czasu do czasu napotykamy strony, które eksplodują, stronice, które nas ranią i przypiekają, wywołują jęki, łzy i przekleństwa, wiedzcie, że napisał je człowiek o wyprostowanym grzbiecie; człowiek, którego ostatnią linią obrony są słowa, a słowa te są zawsze mocniejsze od kłamliwego, łamiącego karki ciężaru świata, silniejsze są od trybów i kół...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Cały czas mnie wszystko dziwi. Chodzę w stanie ogromnego zdziwienia. Wszystkie wasze konieczności wydają mi się bezsensowne i śmieszne".

Wróciłam do starego, dobrego zrzędy.
Zawsze pisząc o Konwickim mam w sobie niepewność słów i niepokój o to, że nie zdołam wycisnąć z nich tego wszystkiego, na co on zasługuje.
A ja jestem w jego słowach zadurzona jak prowincjonalna panienka, i może samo to zadurzenie oślepia mnie na tyle, że czasem te moje zdania wydają mi się krzywe i zatarte.

Jestem zadurzona w jego niepokoju, jego lęku wypływającego z głębi człowieka, ze wszystkich możliwych szczelin, w jego tkliwości do wileńszczyzny i umiejętności pokazywania wewnętrznej strony rzeczywistości, strony którą ciężko spotkać, która zdarza się tylko raz na jakiś czas, w pustym tramwaju o czwartej nad ranem albo w poświacie księżyca padającej na łóżko.

Znalazłam to w wielu jego książkach, znalazłam też i we "Wniebowstąpieniu", które opisuje jedną noc człowieka o utraconej pamięci, człowieka błąkającego się po Warszawie lat 60, bez imienia, bez nazwiska, bez przeszłości, z ludźmi spotkanymi przypadkowo, z ludźmi upitymi przemożoną chęcią ucieczki przed samymi sobą.
Wszystko się może zdarzyć, można mówić, że się kocha, można mówić, że się boi, można mówić, rzeczy, których mówić nie wypada.

I gdzie szukać tego Konwickiego świata tu, na ziemi.

Jak to dobrze, że przede mną jeszcze tyle jego książek.

"Cały czas mnie wszystko dziwi. Chodzę w stanie ogromnego zdziwienia. Wszystkie wasze konieczności wydają mi się bezsensowne i śmieszne".

Wróciłam do starego, dobrego zrzędy.
Zawsze pisząc o Konwickim mam w sobie niepewność słów i niepokój o to, że nie zdołam wycisnąć z nich tego wszystkiego, na co on zasługuje.
A ja jestem w jego słowach zadurzona jak prowincjonalna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Te wszystkie ręce, które uścisnęłam, wszystkie promienne uśmiechy, które zamieniłam, wszystkie zwyczajne rozmowy, które przeprowadziłam - jakże mogłabym je rozegnać, niczym wicher rozwiewa szaty na wszystkie strony świata, i bezdusznie zapomnieć?
Potrafię obdarzyć uczuciem każdy jeden kamyk na pustyni. Nie potrafię zapomnieć ani jednego wschodu czy zachodu słońca. Tym bardziej nie jestem w stanie więc wymazać z pamięci tych twarzy, żywych twarzy.
Właściwie takie wyjaśnienia są zbyteczne".

"Saharyjskie dni" to ponoć klasyka literatury tajwańskiej, z którą nigdy wcześniej nie miałam do czynienia. No, ale wystawiłam głowę zza drzwi literatury czeskiej, reportaży i wszystkich tych wygodnych, bo znanych, gatunków, i przyjrzałam się nowemu. Warto było.

Jest to powieść autobiograficzna, Sanmao opisuje swoje życie z mężem na Saharze.
Napisała ją pięknym stylem, posługując się wykwintnym poczuciem humoru i całym swoim życiowym oderwaniem od rzeczywistości.
Pozwala nam poznać wady i zalety życia na pustyni, która potrafi być tak samo piękna jak i przerażająca.
Autorka daje nam wgląd w życie tubylców, ich dzikość, nieokrzesanie, religijną bojaźń i strach przed Hiszpańskimi żołnierzami.

Powieść jest dobra, ciekawa, to "coś innego", ale mimo wszystko największym magnesem dla mnie była sama postać autorki. Bo Sanmao wydaje się być kimś "obcym". Wydaje się być istotą, która przybyła z wewnętrznej strony rzeczywistości, pełną magii, odrealnienia, rozedrgania duszy, niespokojności myśli. Kimś, kogo skórę mogłabym przymierzyć stwierdzając "pasuje idealnie".

Myślę, że to sprawia, że ta książka jest dla mnie istotna na tyle, by za każdym razem zawieszać wzrok na jej obwolucie.

"Te wszystkie ręce, które uścisnęłam, wszystkie promienne uśmiechy, które zamieniłam, wszystkie zwyczajne rozmowy, które przeprowadziłam - jakże mogłabym je rozegnać, niczym wicher rozwiewa szaty na wszystkie strony świata, i bezdusznie zapomnieć?
Potrafię obdarzyć uczuciem każdy jeden kamyk na pustyni. Nie potrafię zapomnieć ani jednego wschodu czy zachodu słońca. Tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"[...] można zostać przejętym zgrozą - nie z powodu zbrodni popełnianych przez złych, ale z powodu kar nakładanych przez dobrych". - Oskar Wilde, "Dusza ludzka w socjalizmie", przeł. Stanisław Jan

Obecnie kara śmierci może być zasądzona w 31 z 50 stanów USA. Linda Polman zabiera nas do Teksasu, który może "pochwalić się" największą ilością skazanych na karę śmierci i największą ilością egzekucji, jakie zostały wykonane.

Reportaż można podzielić na trzy części.
W pierwszej z nich poznajemy "dollies", kobiety, które zaczęły korespondować ze skazanymi na śmierć, czekającymi na swój wyrok w celi śmierci. Korespondencja trwa nawet i kilkanaście lat, bo tyle też może trwać oczekiwanie na wyrok.
Przypadków poślubienia skazanego nie jest wcale tak mało.
Można zastanawiać się, co prowadzi te kobiety do decyzji o wyjściu za mąż za mordercę, gwałciciela, pedofila. Często są one nieszczęśliwe w swoich związkach, a relacja z człowiekiem, który rozpaczliwie potrzebuje jakiegokolwiek kontaktu ze światem zewnętrznym, daje im stuprocentową pewność, że będą "tymi jedynymi" i "najważniejszymi". Laleczki skazańców utrzymują z nimi kontakt aż do dnia wyznaczonej egzekucji, często przyjeżdżając na nią jako świadek.

W drugiej części Polman przedstawia świat w celi śmierci. Opisuje codziennie życie skazanych, więzienne procedury, nieliczne przypadki ucieczek, statystyki. Udaje jej się zorganizować wizytę u jednego z więźniów, kilka dni przed jego egzekucją. Opisuje strach, panikę, zrezygnowanie, okrutne czekanie na swój koniec. Przedstawia też całą procedurę, jaka odbywa się w dniu egzekucji.

Trzecia, końcowa część reportażu, poświęcona jest systemowi prawnemu w USA. Przypadków absurdalnych pomyłek prawników, sędziów, obrońców, przez które niejeden więzień położył głowę, jest bez liku. Polman odsłania system sądownictwa amerykańskiego taki jaki, często gęsto jest: bez cienia sprawiedliwości.

Reportaż napisany skrupulatnie, na zimno, bez zbędnych emocji czy narzucania subiektywnych wniosków autorki. Jedna z kolejnych perełek, jakie wpadły mi w ręce od Wydawnictwa Czarne.

"[...] można zostać przejętym zgrozą - nie z powodu zbrodni popełnianych przez złych, ale z powodu kar nakładanych przez dobrych". - Oskar Wilde, "Dusza ludzka w socjalizmie", przeł. Stanisław Jan

Obecnie kara śmierci może być zasądzona w 31 z 50 stanów USA. Linda Polman zabiera nas do Teksasu, który może "pochwalić się" największą ilością skazanych na karę śmierci i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Odbudowałam, co zostało zniszczone, wzniosłam, co było niedokończone, odkąd Azjaci żyli w kraju północnym, a między nimi barbarzyńcy, którzy zawalili to, co było stworzone i panowali, nie znając Re".

Starożytny Egipt od zawsze mnie fascynował. Będąc dzieckiem wymyśliłam sobie, że zostanę archeologiem, który odkryje nieznane dotąd ludzkim oczom grobowce starożytnych faraonów. Spotęgował to jeszcze mój ojciec, który wziął mnie pewnego dnia na wykopaliska archeologiczne zorganizowane w mojej wiosce, gdzie z zachwytem przypatrywałam się odkrytym kościom czy kawałkom naczyń. Z nie mniejszym zachwytem świdrowałam oczami młodych, bo świeżo po studiach, i przystojnych, archeologów.
Życie, a właściwie szkoła, szybko zweryfikowały moje marzenia, gdy okazało się, że historia to mnóstwo dat, które w mojej głowie tworzą chaos nie do ogarnięcia. Mrzonki o zostaniu archeologiem poszły w niepamięć, ale fascynacja starożytnym Egiptem została.

Peter Nadig zarysowuje, a przynajmniej, próbuje zarysować postać i życie piątego faraona z XVIII dynastii okresu Nowego Państwa, Hatszepsut. Faraon nietuzinkowy, będący kobietą. Była jedną z czterech kobiet w historii starożytnego Egiptu, które nosiły tytuł faraona, jednocześnie panowała ona najdłużej.
Córka Totmesa I, przyrodnia siostra i żona Totmesa II, sprawowała regencję w imieniu swojego bratanka, Totmesa III. W drugim bądź trzecim roku swojej regencji ogłosiła się władcą.

Nadig podejmuje trudne zadanie opisania jej życia, począwszy od narodzin, przez koronację, sprawowanie władzy, aż po śmierć, o której zresztą nie wiemy zbyt wiele.
Hatszepsut zasłynęła z wielu dokonań budowlanych, które prześcignęły te stworzone przez jej poprzedników, m.in ze Świątyni Milionów Lat czy Czerwonej Kaplicy. Autor dosyć sporo stron poświęca również wyprawie do kraju Punt, z której przywieziono wiele wartościowych rzeczy, takich jak maści, olejki zapachowe, mirrę, żywe zwierzęta, czy rośliny.

Po śmierci Hatszepsut, Totmes III nakazał usunąć niemal wszystkie podobizny królowej, wymazać jej imię i zburzyć niektóre ze wzniesionych przez nią budowli.
Wiele z nich jednak się zachowało, przez co dziś możemy odkrywać życie kobiety - faraona.

Książka napisana jest bardzo rzetelnie, chronologicznie, bez zbędnych pobocznych wątków. Zostali w niej również wspomniani Polscy archeolodzy, którzy przyczynili się do odkryć budowli, które zostawiła po sobie Hatszepsut.
Jeśli ktoś interesuje się starożytnym Egiptem, warto przeczytać.

"Odbudowałam, co zostało zniszczone, wzniosłam, co było niedokończone, odkąd Azjaci żyli w kraju północnym, a między nimi barbarzyńcy, którzy zawalili to, co było stworzone i panowali, nie znając Re".

Starożytny Egipt od zawsze mnie fascynował. Będąc dzieckiem wymyśliłam sobie, że zostanę archeologiem, który odkryje nieznane dotąd ludzkim oczom grobowce starożytnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Wojenny świat rządził się swoimi prawami - naznaczony wzajemnymi zależnościami, nie zawsze jasnymi interesami, choć, zdarzało się, niepozbawiony pierwiastka najczystszej dobroci i empatii. Wcześniej nikomu do głowy by nie przyszło, że strach zmieszać krew Stanisława z krwią Paraskweii. Teraz nikt nie chciał się tym chwalić. Kiedyś odważnie szli do cerkwi lub do kościoła - gdzie bliżej. W czas wojenny i nieco później bezpieczniej było się modlić w domu.
Nienawiść wkradła się w ludzi, wlewając w ich serca toksyczny jad, choć nie tak dawno tańczyli razem na weselach i trzymali nawzajem swoje potomstwo do chrztu. Łamali się też opłatkiem przy jednym stole. Żydzi wcześniej także przy nim siadali, zaproszeni przez sąsiadów, chociaż za sprawą odmiennej wiary i obyczajów trochę z boku. Leczy Ukraińcy i Polacy - zawsze pośrodku. Niezmiennie gotowi podzielić się najmniejszą kromką chleba i ostatnim kieliszkiem wódki. Za darmo odstąpić ziarna na zasiew, kosy do żniw. Niepojęte, jak całe dziesięciolecia obrócono nagle w niepamięć, negując ich sens. Jak gdyby ten stół, odwieczny symbol zgody i przyjaźni, ktoś rozrąbał na dwie nieprzystające do siebie części".

Mimo, że jest to reportaż o poprawianiu granic, kiedy to w 1951 roku Polska na życzenie Stalina zrzekła się terenów nadbużańskich i otrzymała w zamian fragment Bieszczadów, zaczyna się on już w latach 30, gdy jeszcze nie przeczuwano, że niemalże wszyscy Żydzi zostaną zgładzeni, a Polak będzie mordowany z rąk sąsiada Ukraińca, z którym nie jeden raz zasiadał przy butelce wódki.

Mamy tu świadectwo tragedii i nagle wybuchającej nienawiści, strachu, ucieczek, terroru, ale też i niespodziewanej empatii, gdy Polak ukrywał Żydów, a Ukrainiec ostrzegał Polaka przed nadchodzącymi banderowcami.

Mamy też historię powojennych wysiedleń, historię ludzi, którzy nagle stracili własny dom, zmuszeni do jego opuszczenia, rzuceni w tereny, do których nie byli całkowicie przystosowani, zmuszeni do rozpoczynania nowego życia. Wielu się buntowało, wielu nie chciało przestąpić progu nowo otrzymanej, często w opłakanym stanie chaty, wielu nie chciało rozpakować swoich rzeczy, myśląc, że za miesiąc, dwa, pół roku, znów będą mogli wrócić na swoje stare ziemie. Ale nie mogli. Borykali się z depresją, niechęcią do życia, niektórzy nie wytrzymali nowego klimatu, srogich, bieszczadzkich zim, i zmarli niedługo po przybyciu, często młodo, dożywając zaledwie 50 lat.

Jest to też historia dla mnie w pewnym stopniu osobista, bo w Bieszczadach się urodziłam i wychowałam. Wiele z miejsc, które są przytoczone w książce znam, w wielu często bywałam.
I w trakcie czytania z tyłu głowy ciągle miałam obraz cmentarza w rodzinnej wiosce, gdzie na pochylonych pod naporem czasu grobach można odczytać "zginęła tragiczną śmiercią z rąk band UPA", obraz miejsca, w którym stała cerkiew, a po której zostały już tylko dwa groby z zatartymi napisami w cyrylicy i przekrzywiony krzyż.
Słowa starego sołtysa, opowiadającego o napaści banderowców, o ciele przyjaciela, o które się potknął i świadomości, że w każdej chwili może zginąć on albo jego rodzina.
I słowa cioci, mówiącej "ja nie jestem stąd, mojego ojca tu przesiedlili".

Mimo, iż książka jest reportażem, wciąga niesamowicie, czyta się ją cudownie, autor z wielką wprawą maluje przed czytelnikiem świat polskich Kresów w którym żyła w symbiozie wielokulturowa społeczność polsko-ukraińsko-żydowska, póki nie nadeszły ciemne lata wojny.

"Wojenny świat rządził się swoimi prawami - naznaczony wzajemnymi zależnościami, nie zawsze jasnymi interesami, choć, zdarzało się, niepozbawiony pierwiastka najczystszej dobroci i empatii. Wcześniej nikomu do głowy by nie przyszło, że strach zmieszać krew Stanisława z krwią Paraskweii. Teraz nikt nie chciał się tym chwalić. Kiedyś odważnie szli do cerkwi lub do kościoła -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"A potem zdarzyło się to, co zdarza się na tarasie w księżycowy wieczór, kiedy jedna z dwojga osób zaczyna odczuwać zawstydzenie, bo ma już tego dosyć, a druga siedzi w milczeniu, bardzo spokojnie, spoglądając smętnie na księżyc, nie chce przerywać ciszy, przesuwa nogę, chrząka, spostrzega żelazną gałkę na nodze stolika, ale nic nie mówi".

Klasyka brytyjskiej literatury xx wieku. Powieść krótka, opisująca jeden dzień z życia Klarysy Dalloway, a jednocześnie tak obszerna w emocje i rysunki psychologiczne bohaterów.
Woolf z wyśmienitą precyzją prowadzi monologi wewnętrzne postaci, zarysowuje ich życie, płynnie przechodzi z jednego bohatera do drugiego. Nie ma w jej książkach czasu na zbędne opisy, sytuacje, dialogi, wszystko ze sobą współgra bardzo przemyślanie. Prócz swej rzeczowości fabuła jest również bardzo emocjonalna, po kobiecemu emocjonalna, łącząca w postaciach pierwiastek męski z pierwiastkiem żeńskim.
Wszystko to na tle powojennego londyńskiego społeczeństwa, pełnego konwenansów, dystyngowności oraz nie tak rzadkiej fałszywej uprzejmości.

"Panią Dalloway" zaliczam do dobrego startu czytelniczego romansu z Virginią Woolf, kolejne książki wskoczyły bardzo szybko na listę do przeczytania.

"A potem zdarzyło się to, co zdarza się na tarasie w księżycowy wieczór, kiedy jedna z dwojga osób zaczyna odczuwać zawstydzenie, bo ma już tego dosyć, a druga siedzi w milczeniu, bardzo spokojnie, spoglądając smętnie na księżyc, nie chce przerywać ciszy, przesuwa nogę, chrząka, spostrzega żelazną gałkę na nodze stolika, ale nic nie mówi".

Klasyka brytyjskiej literatury xx...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Palinka ze śliwek i lubaszek; to właśnie krew tego kraju... […] Dzika krew tego kraju upojna i złowroga; karmiąca i pożerająca jak ogień; rozwiązuje język i burzy świat złym słowem; wyciąga rękę do przyjacielskiego uścisku i chwyta za gardło w wirze nieprzytomnej bójki; wyciąga z grobów prastare wspomnienia i ciska w płomienie tym, co stało się wczoraj... Dobro czy zło, nie da się tu wybrać: palinka, ta gościnna, oferowana przez każdego chłopa w polu, kiedy trudzi się za spoconym, jasnogrzywym koniem; palinka — ta sama, z tej samej butelki — później poznaczy siniakami twarze jego żony i dzieci (śliwkowe siniaki; dojrzewające lubaszki wokół oczu)".

Literatura czeska już na zawsze będzie w moim domu. Celebrowana, czytana niezliczoną ilość razy. Pavel, Hrabal teraz również i Hořava.
Mam wrażenie, że Czesi mają w sobie cierpkość aronii pomieszanej ze słodyczą leniwie złożonych zdań. Przez ich pęknięcia przedostaje się ciepłe, jesienne słońce ogrzewając wewnętrzne ściany skóry.

Palinka właśnie taka jest. Gorzko-słodka historia młodego nauczyciela z Moraw, który wśród drzew robinii próbuje rozprawić się ze swoją przeszłością. Pijąc palinkę z Rumunami czy Romami miesza słowa czeskie, niemieckie i rumuńskie, przywołując wspomnienia i emocje z lat nie do końca szczęśliwych, ale być może do końca potrzebnych. Wspomnienia ziębią, palinka rozgrzewa.
A ja przypominam sobie ciepłe, letnie wieczory przy kieliszku bieszczadzkiego bimbru i słowa ojca "no, to zdrowie, córa".
Twoje zdrowie, tato.

Proza lekka i sycąca.
Nie trzeba chyba więcej słów polecania.

"Palinka ze śliwek i lubaszek; to właśnie krew tego kraju... […] Dzika krew tego kraju upojna i złowroga; karmiąca i pożerająca jak ogień; rozwiązuje język i burzy świat złym słowem; wyciąga rękę do przyjacielskiego uścisku i chwyta za gardło w wirze nieprzytomnej bójki; wyciąga z grobów prastare wspomnienia i ciska w płomienie tym, co stało się wczoraj... Dobro czy zło,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Nie mam cierpliwości do tych, którzy mówią, że podniecenie seksualne przynosi ujmę i że bodźce seksualne mają swoje źródło nie w naturze lecz grzechu. Nic dalszego od prawdy. Tak jakby małżeństwo, którego funkcja nie może zostać spełniona bez tych zachęt, nie wznosiło się ponad winę. Skąd pochodzą te bodźce u innych żywych stworzeń? Z natury czy z grzechu? (Erazm Rotterdamu 1519:66)".

Frans de Waal próbuje w swojej książce znaleźć miejsce w świecie, w którym nauka i religia mogłyby ze sobą w zgodzie współżyć. Mimo deklarowania swojego ateizmu stara się zrozumieć, jak ważną rolę może spełniać religia w naszym społeczeństwie, będąc bodźcem dla zachowań empatycznych czy wręcz altruistycznych. Próbuje znaleźć również odpowiedź na pytanie, czym religia może być zastąpiona czymś innym. Czy nasze prawo moralne i empatia potrzebują nałożonych z góry zasad religijnych by dobrze prosperować?
Sięga on do zachowań bonobo, szympansów czy innych zwierząt, by udowodnić, że my, ssaki, mamy empatię i chęć niesienia pomocy zakorzenione w sobie od bardzo dawna, i nie potrzebujemy religii by je w sobie wzbudzić.

Ciekawa polemika na temat "walki" pomiędzy nauką a religią.

"Nie mam cierpliwości do tych, którzy mówią, że podniecenie seksualne przynosi ujmę i że bodźce seksualne mają swoje źródło nie w naturze lecz grzechu. Nic dalszego od prawdy. Tak jakby małżeństwo, którego funkcja nie może zostać spełniona bez tych zachęt, nie wznosiło się ponad winę. Skąd pochodzą te bodźce u innych żywych stworzeń? Z natury czy z grzechu? (Erazm...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Read the stories in this book, then make them your own, and on some dark and icy winter's evening, or on a summer night when the sun will not set, tell your friends what happend when Thor's hammer was stolen, or how Odin obtained the mead of poetry for the gods..."

Zakończenie 2018 roku Gaimanem to był bardzo dobry wybór.
Zapomniałam już, że jego "Nigdziebądź" oraz "Chłopaki Anansiego" pochłonęły mnie doszczętnie, i że Gaiman jest autorem, do którego lubię wracać.
W ogóle mitologia jest czymś, do czego lubię wracać. No, może nie licząc tej koreańskiej, która swego czasu nieźle namieszała mi w głowie.

Gaiman zabiera nas w świat równocześnie piękny i niebezpieczny. W świat olbrzymów, przebiegłych bogów, zachłannych krasnoludów, mitycznych istot gotowych zabić w każdej chwili. W świat lasów objętych tajemniczością, pół pełnych złotych zbóż, ciemności, która spowija ziemię i światła, które z nią walczy.
Odyn, Thor, Loki, Frey, Freya i wielu inne nordyckich bóstw stają się bliżsi, nadal niebezpieczni, ale z pewnością bardziej wyraziści.

Książka wciąga, na co dowodem może być to, że pochłonęłam ją w jeden dzień, pozostawia niedosyt i chęć na więcej historii o tych nordyckich bóstwach.
Na pewno zaostrzyła mi apetyt na zgłębienie tematu mitologii nordyckiej.

"Read the stories in this book, then make them your own, and on some dark and icy winter's evening, or on a summer night when the sun will not set, tell your friends what happend when Thor's hammer was stolen, or how Odin obtained the mead of poetry for the gods..."

Zakończenie 2018 roku Gaimanem to był bardzo dobry wybór.
Zapomniałam już, że jego "Nigdziebądź" oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czytając książkę miałam jednocześnie dwa odczucia. Pierwsze to wrażenie dotknięcia czegoś naprawdę obrzydliwego. Drugim z nim było coś w rodzaju "cholera, jaki on był przebiegły".
Inteligencji, ojcu Macielowi, niestety nie można odmówić.

Perfidny i przebiegły do granic możliwości. Już jako duchowny, tworząc fałszywą tożsamość, założył dwie rodziny. Jedną w Rzymie, drugą w Hiszpanii. Związał się z dwoma kobietami, które nie miały pojęcia o tym, że ich "mąż" tak naprawdę jest wpływowym księdzem. Dzięki konsekwentnemu unikaniu konferencji prasowych, zdjęć i jakichkolwiek mediów, udało mu się ukryć przed nimi swe prawdziwe oblicze. Prawda wyszła na jaw po dwudziestu latach.

Pedofil, oszust, narkoman.
Ulubieniec i bliski współpracownik najwyższych dostojników Watykanu. Bardzo szybko zaskarbił sobie łaski Jana Pawła II. Był przez niego szanowany niemalże do końca życia.
Czy papież wiedział coś o prawdziwym obliczu ojca Maciela? Oficjalna wersja brzmi: nie. Jednak ciężko uwierzyć w to, że przez tyle lat, mając tylu zaufanych ludzi wokół siebie, nie usłyszał ani jednej wzmianki, chociażby małej plotki, która mogłaby go zaalarmować.

Założyciel Legionów Chrystusa żył, wzbogacał się i folgował swoim chorym pragnieniom pod okiem samego Ojca Kościoła.
Jednak w końcu mur milczenia musiał pęknąć. Krok po kroku, nitka po nitce, tajemnica życia Maciela ujrzała światło dzienne.

Czy dosięgnęła go w takim razie sprawiedliwość? Czy został przez Kościół należycie ukarany?
Otóż: nie. Maciel nie został poddany żadnemu procesowi kanoniczemu ani nie zepchnięto go do stanu świeckiego. Jako powód tego postanowienia, Kościół podał jego sędziwy wiek oraz kiepski stan zdrowia.

Zło jest w każdym człowieku. W większym, bądź mniejszym stopniu. Nie można popadać w skrajność, mówiąc, że każdy ksiądz to potencjalny pedofil, którym rządzi chciwość. Nie można też zaprzeczyć temu, iż zło w takim natężeniu, jakie przedstawił swoją osobę Maciel, w środowisku, od którego oczekuje się miłosierdzia i ochrony przed wszystkim, co zgubne, razi bardzo mocno i jest ciężkie do wybielenia.

Czytając książkę miałam jednocześnie dwa odczucia. Pierwsze to wrażenie dotknięcia czegoś naprawdę obrzydliwego. Drugim z nim było coś w rodzaju "cholera, jaki on był przebiegły".
Inteligencji, ojcu Macielowi, niestety nie można odmówić.

Perfidny i przebiegły do granic możliwości. Już jako duchowny, tworząc fałszywą tożsamość, założył dwie rodziny. Jedną w Rzymie, drugą...

więcej Pokaż mimo to