Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Życie siedemnastoletniej Ronnie Miller wywróciło się do góry nogami, gdy jej ojciec postanowił porzucić karierę i wyjechać do niewielkiego miasteczka w Północnej Karolinie. Jego ucieczka oznaczała koniec małżeństwa Millerów. Trzy lata później Ronnie dalej nie chce mieć nic wspólnego z ojcem i nie utrzymuje z nim kontaktu.

Nieoczekiwanie matka wysyła dziewczynę i jej młodszego brata, Jonaha, by spędzili wakacje w Wilmington. Dla Ronnie to ciężka próba - przyzwyczajona do Nowego Jorku, zakochana w jego nocnym życiu i modnych klubach, musi zmierzyć się nie tylko z niechęcią do wiodącego spokojne życie pianisty i zaangażowanego w budowę miejscowego kościoła ojca, ale również z senną atmosferą nadmorskiej mieściny. Wszystko wskazuje na to, że to będzie najgorsze lato w jej życiu...


"Trzeba coś kochać, żeby to znienawidzić"


"Ostatnią piosenkę" zaczęłam czytać jeszcze w wakacje, a skończyłam w zasadzie w październiku, jednak recenzja zawitała do was dopiero teraz. Troszkę to pokręcone nie sądzicie? Nie jest to kwestia tego, że jest to powieść trudna podczas czytania, bo absolutnie nie można ją takową nazwać, albowiem styl Nicholasa Sparksa jak już wspominałam wcześniej przy omawianiu jego "Jesiennej miłości" jest bardzo przystępny, prosty, ale solidny. Jest to książka, którą śmiało można pożreć za jednym razem, no, ewentualnie za dwoma i wybaczcie, ale swoich dziwnych postępowań w ostatnich miesiącach tłumaczyć już nie zamierzam.


"Prawda tylko wtedy coś znaczy, gdy trudno się do niej przyznać!"


Historię tą znałam na długo przed przeczytaniem książki, ze względu na film, który choć oglądałam dawno, pamiętałam że wywarł na mnie spore wrażenie. Było to dobre parę lat temu, więc nie trudno przyznać, że miałam w tamtym momencie dużo mniejszy bagaż doświadczeń na swoich barkach. Teraz kiedy poznałam na nowo Ronnie i kiedy w zasadzie jesteśmy równolatkami, a domiar na początkowo czytałam tę książkę w sierpniu, chłonęłam z niej dosłownie każde słowo jeszcze bardziej czując wakacyjny klimat za oknem.

Wydaje mi się, że Ronnie jest na tyle uniwersalna, pomimo wszystko że bardzo łatwo mam przychodzi identyfikowanie się z nią, szczególnie jeśli jesteśmy obecnie w podobnym wieku do naszej głównej bohaterki. Dziewczyna ta bowiem boryka się z typowymi problemami dla swojego wieku, jest pokazana od strony dobrej jak i bardzo złej. Jej przemiana jest cudownie uwydatniona na samym końcu, gdzie możemy podziwiać to kim stała się przez te wszystkie nieoczekiwane zmiany, które zaszły w jej życiu w ciągu tego jednego lata w cichym miasteczku. Wspaniale pokazane zostało tutaj jak każde nawet najmniejsze przeżycie wciąż kształtuje nas oraz naszych bliskich.


"Ostatnio wiedział jedynie to, że jest całkiem zwykłym człowiekiem w świecie, który uwielbia niezwykłość, i ta świadomość budziła w nim lekkie rozczarowanie życiem, które dotąd prowadził."


Prawdę mówiąc w "Ostatniej piosence" raczej polubiłam tych co powinnam, to samo zresztą tyczy się znienawidzonej części postaci. I mimo, że Ronnie może wychodzić na prowadzenie w mojej własnej klasyfikacji ulubieńców, to jednak przegrała walkę o pierwsze miejsce ze swoim rodzicielem, Stevem.

Ojciec Ronnie to jedna z tych postaci, których się po prostu nie zapomina. Dzięki temu, że od początku wiedziałam do czego rzeczywiście zmierza cała ta historia oraz wątek rodzinny, że tak to ujmę, dopatrywałam się różnych smaczków podczas lektury. Zauważałam jeszcze bardziej to jak dobrym człowiekiem okazał się być, w pełni wyrozumiałym, nigdy nie podnoszącym głosu rodzicem, dopasowującym się do sytuacji, ale także jak mniemam wartościowym kompozytorem, kimś z ogromną pasją, którą przez cały czas była muzyka, choć też nie tylko ona. I wydawać by się mogło, że to opis wyidealizowany, bo przecież nie ma ludzi bez skaz, a jest to święta prawda, jednak Steve miał tych wad na tyle niewiele, że z wielkim trudem przyszłoby mi wymienić tu choć na siłę jedną. Kocham tę postać, jest to wzór książkowego rodzica, którego obecnie żaden inny bohater przebić nie jest w stanie. Pozostanie w mojej pamięci doprawdy nie boje się rzec wręcz na zawsze.


"Ludzie tak łatwo nie zmieniają upodobań. Lubią, co lubili, nawet jeśli nie rozumieją dlaczego."


Tak samo jednak na parę słów tutaj zasługuje brat Ronnie, Jonah, który także został świetnie wykreowany przez autora. Jego zapalczywość do pracy z ojcem była godna nie jednej pochwały, bo przecież tworzenie witrażu to nic prostego. Oczywiście Will także musi zostać tutaj wymieniony, bo zapewne bez jego pomocy nasza główna bohaterka nie przeszłaby aż tak wielkiej przemiany. Blaze czy też Marcus, generalnie rzecz biorąc postaci poboczne, każdy z nich był przemyślany od początku aż do samego końca. Podziwiam za to ogromnie autora, za tę szczegółowość w tworzeniu i konsekwencję. Wszystko było przedstawione po coś, nie było tam miejsca na rozdrabniania.

Rozwiązanie wątku rodzinnego jak można się domyśleć doprowadziło mnie do morza, a nawet oceanów łez - pomimo że zdawałam sobie sprawę z zakończenia już wcześniej. Śmiem twierdzić, że film nie jest w stanie już wywołać u mnie tylu emocji jak ostatnie powiedźmy 70 stron książki. Zawartych jest tam wiele przemyśleń, które siedziały także i mojej głowie, ale jak sądzę nie tylko mojej, ponieważ z tym tematem ma do czynienia niestety coraz więcej rodzin. I właśnie te myśli przemówiły do mnie najbardziej, szczególnie w tym momencie życia, kiedy to już minęło trochę czasu, a ja sama zdążyłam już (jak zresztą obecnie praktycznie każdy z nas) uczestniczyć w takich "wydarzeniach". Co ważniejsze ta powieść nie ma za zadania nas dobić, a skłonić do przemyśleń nad podstawowymi wartościami moralnymi, ma nam dać nadzieję oraz być może nawet wyprowadzić z pewnych wątpliwości, kto wie?


"Kim była? I czyje życie wiodła?"


Podsumowując, "Ostatnią piosenkę" zapamiętam na długo. Jest to historia, do której jak mniemam będę wracać, ponieważ jest przepełniona najróżniejszymi emocjami oraz jest na tyle uniwersalna w treści, że nie sposób nie odnaleźć w niej choć części, w której nie będziemy się w stanie zidentyfikować z naszymi bohaterami. Jestem więcej niż zadowolona, że udało mi się sięgnąć po tę książkę, bo właśnie dla takich powieści warto czytać! Polecam cieplutko.


"Życie, uświadomił sobie, bardzo przypomina piosenkę. Na początku jest tajemnica, na końcu - potwierdzenie, ale to w środku kryją się wszystkie emocje, dla których cała sprawa staje się warta zachodu."



Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Życie siedemnastoletniej Ronnie Miller wywróciło się do góry nogami, gdy jej ojciec postanowił porzucić karierę i wyjechać do niewielkiego miasteczka w Północnej Karolinie. Jego ucieczka oznaczała koniec małżeństwa Millerów. Trzy lata później Ronnie dalej nie chce mieć nic wspólnego z ojcem i nie utrzymuje z nim kontaktu.

Nieoczekiwanie matka wysyła dziewczynę i jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Historia ta opowiada o osiemnastoletniej Cody Reynolds zmagającej się z utratą najlepszej przyjaciółki. Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: „Czemu Meg odebrała sobie życie?” rzuci Cody w wir podróży tropem przyjaciółki, która z zapyziałego miasteczka wyjechała na prestiżowe studia, ale też na spotkanie z prawdą o niej i o sobie samej, a nawet z wielkim niebezpieczeństwem. Bohaterka będzie zmuszona zakwestionować wszystko, co dotąd uważała za pewnik. Nie tylko swoją relację ze wspaniałą Meg, ale i znaczenie takich pojęć, jak życie, miłość, śmierć i przebaczenie.



"To nie śmierci ani bólu powinniście się lękać, ale strachu przed śmiercią i bólem."


„Byłam tu” przywędrowała do mnie całkiem przypadkiem przy okazji kolejnej wizyty u przyjaciółki. Polecała mi ją, a skoro ona trzymała u siebie na półce moją książkę, „Kochani, dlaczego się poddaliście?” o dość podobnej tematyce uznałam, że czemu by nie zrobić małej wymiany?

W książce mamy do czynienia z młodą dziewczyną, która próbuje zrozumieć co stało się jej przyjaciółce Meg. Jak wiadomo na wstępie Meg popełniła samobójstwo co dla Cody, która relacjonuje nam całą historię było ogromnym szokiem. Czuje się wstrętnie po stracie tak bliskiej jej sercu osoby, więc aby dłużej zatrzymać wspomnienia o przyjaciółce przy sobie pragnie odnaleźć przyczynę jej upadku.


"Dostałaś stertę kamieni. Wyczyściłaś je do połysku i zrobiłaś ładny naszyjnik. Meg dostała klejnoty i powiesiła się razem z nimi."


Sama postać Cody była ukazana bardzo naturalnie. Poznawaliśmy jej temperament, ale i tę zagubioną stronę osobowości. Szczerze ją polubiłam. Zdołałam się wczuć w jej reakcje na różne życiowe sytuacje i zrozumieć wszelkie działania, nawet te najbardziej irracjonalne. Natomiast nie brakuje tu wychwalania zmarłej pod same niebiosa, a tym samym zakrzywiony, wyidealizowany obraz Meg. Tyle, że nie wydaje mi się to być jakąś ogromną wadą. W gruncie rzeczy każdy z nas postąpiłby tak samo, wspominał jak najlepiej i jak najbarwniej oraz żył choć na chwilę licznymi wspólnymi wspomnieniami.

Meg była interesującą osobą – przynajmniej z tego co mówiła nam o niej Cody. Kochała dobrą muzykę oraz... świetliki. Dzięki temu połączeniu dowiedziałam się o pewnym zespole wymienionym w „Byłam tu” i może nie zakochałam się od pierwszego usłyszenia, ale jest to całkiem niezłe garażowe granie wczesnego riot grrrl. Mowa o Heavens To Betsy. Pani Forman, dziękuję bardzo za to odkrycie! Wspaniale się słuchało niepohamowanych krzyków Corin Tucker!


"Piekło to inni ludzie."


Szczerze mówiąc nie spodziewałam się po tej książce paru poruszanych w niej tematów. Niektóre sprawy mnie zdziwiły, następne przygnębiły, a jeszcze inne zwyczajnie rozzłościły. Może to kwestia tego, że wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, ale byłam troszkę zszokowana miejscem, do którego Meg wylewała cały swój żal do świata. Czułam się ohydnie czytając te smutne wiadomości jak i odpowiedzi ludzi, którzy tylko napędzali tę całą machinę.

Postaci występujące w książce nie są wielce oryginalne. To zwykli ludzie, którzy próbują pocieszać naszą Cody, na szczęście nie będąc przy tym nachalni (choć różnie bywało). Nie można ich raczej nazwać papierowymi, ale wykreowani też perfekcyjnie nie są. Polubiłam, jednak znaczną ich część, a co do wątku miłosnego... był bardzo oczywisty, lecz nie stał się przez to drażniący dla oka. A co jeszcze ważniejsze był dość poboczną sprawą w całej historii, nie przysłaniał głównego tematu, co dla mnie także było istotne.


"Skomplikowane i splątane w jakiś zupełnie popieprzony węzeł."


Po skończeniu „Byłam tu” próbowałam porównać sobie tę książkę z wcześniej wspomnianym tworem Avy Dellairy, „Kochani, dlaczego się poddaliście?”. W rezultacie ta druga urzekła mnie dużo mniej. Zastanawiałam się z czego to właściwie wynika, bo przecież te książki nie różnią się od siebie tak bardzo. Doszłam, jednak do wniosku, że w „Byłam tu” temat został ugryziony w dużo lepszy sposób. Być może ze względu na to, że Gayle Forman jest bardziej doświadczoną pisarką, a może po prostu tak już czasem jest... Niemniej jednak w obu tych pozycjach można z łatwością dostrzec wiele cech wspólnych.

Styl Gayle Forman nie jest w moim odczuciu ani trochę wyszukany. To lekkie pióro, ale wyróżnia się jakimś takim nieokreślonym ciepłem. Temat jaki poruszyła autorka bardzo łatwo było sprowadzić do suchych faktów, albo też skumulować wszelkie pokłady emocji i zwyczajnie to wszystko przedramatyzować. I choć momentami było może aż za ckliwie to Forman naprawdę wywiązała się z zadania.


"Stałam się trucizną. Wypij mnie i giń."


Dopełnieniem książki są dopiski od autorki. To co zawarła tam Gayle Forman jest niezwykle ważne. Dzięki tej właśnie wypowiedzi cała historia przedstawiona w „Byłam tu” powinna stać się jeszcze żywsza i prawdziwsza dla nas wszystkich. Co prawda dla mnie pisała ona w tym krótkim tekście dość oczywiste fakty na temat samobójców czy też po prostu osób zmagających się z chorobami psychicznymi. Jednak co dla mnie jest oczywiste dla was wcale takie być nie musi, więc jeśli skończycie już czytać ostatnie słowa tej książki poświęćcie kolejne parę minut na przeczytanie dopisków od Gayle Forman oraz poznaniu powodu, dla którego powstało „Byłam tu”.


"Odczuwanie swoich uczuć jest aktem odwagi."


Przez tę książkę przeszłam tak szybko, że nie sądziłam, że będę w stanie znaleźć miejsce na wzruszenia. A jednak! Nie zalewałam się łzami, ale muszę przyznać, że czytając epilog – a dokładniej ostatnią stronę – poczułam to i owo. Akurat uważam, że to nie ze względu na książkę jako taką, ale przez pewne przeżycia o jakich przypomniała mi historia Meg i Cody. Tak, więc ja odebrałam to wszystko bardzo osobiście, a „Byłam tu” dodała mi trochę motywacji do różnych działań za co jestem ogromnie wdzięczna.

Podsumowując, „Byłam tu” przedstawia najważniejsze aspekty omawianego tematu. Każdy z nas może wyciągnąć z tej historii coś dla siebie. Przeczytanie jej zajmuje mało czasu, a można z niej wiele wynieść, także jak najbardziej polecam!


"Radzenie sobie wcale nie przychodzi łatwo."



Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Historia ta opowiada o osiemnastoletniej Cody Reynolds zmagającej się z utratą najlepszej przyjaciółki. Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: „Czemu Meg odebrała sobie życie?” rzuci Cody w wir podróży tropem przyjaciółki, która z zapyziałego miasteczka wyjechała na prestiżowe studia, ale też na spotkanie z prawdą o niej i o sobie samej, a nawet z wielkim niebezpieczeństwem....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dzień, w którym Tris dokonała swojego wyboru, porzucając Altruizm dla Nieustraszoności, zburzył jej świat, pozbawił rodziny, zmusił do ucieczki, ale i połączył z Tobiasem – Nieustraszonym o stalowych oczach. Jego uczucie pomaga jej przetrwać wśród nieustannej walki, śmierci i krwi. Tylko on rozumie dręczący ją żal i wyrzuty sumienia. I tylko on zna jej tajemnicę…

Konflikt pomiędzy frakcjami zmienia się w wojnę, łowcy zawzięcie tropią NIEZGODNYCH. Wśród Nieustraszonych szerzy się zdrada. A Tris staje przed nowym wyborem – jeszcze bardziej nieuniknionym i jeszcze bardziej dramatycznym. Czy zaryzykuje wszystko, żeby ocalić tych, których kocha?


"Poczucie winy nie jest tak ciężkie jak poczucie straty, ale więcej Ci zabiera."


Zakończenie „Niezgodnej” było dla mnie o tyle kłopotliwe, że nie byłam pewna w jakim kierunku może pójść cała akcja. Zastanawiałam się kiedy nastąpi rewolucja, czy Veronica Roth odważy się wczepić ją już do „Zbuntowanej”. Tak, więc po skończeniu drugiego tomu nie wiem co mam czuć.

„Zbuntowana” praktycznie w całości opiera się na wędrówce Tris oraz Tobiasa przez co momentami byłam naprawdę znużona lekturą. Niby coś się działo, ucieczki nie ucieczki, ale... Czytając tą część strasznie się zmęczyłam. Od połowy próbowałam się przemóc, żeby tylko to dokończyć i „mieć z głowy”, a tak być przecież nie powinno.


"Prawda, jak dzikie zwierzę, jest zbyt silna, by pozostać w zamknięciu."


Przed sięgnięciem po „Zbuntowaną” miałam okazję przeczytać dodatek do serii – „Cztery” – dzięki któremu dużo bardziej zżyłam się z Tobiasem niż z Tris. Kiedy już tak przyzwyczaiłam się do innego narratora z dodatku, w drugiej części bardzo brakowało mi jego punktu widzenia, chociażby z tego też względu, że główna bohaterka mnie najzwyczajniej w świecie potwornie irytowała.

Miałam dość tego jaka jest „zbuntowana” i wykraczająca poza normę. Miałam też dość tego, że postaci typu Beatrice Prior praktycznie zawsze przeobrażają się z cichej, szarej myszki w odważne przywódczynie. Boże dość!


"- Nie jestem ważna. Wszyscy sobie beze mnie poradzą.
- Kogo obchodzą wszyscy? Co ze mną?"


W charakterze Tris najbardziej chyba denerwuje mnie bezmyślność. Owszem wydaje jej się, że chce dobrze – chyba dla siebie co najwyżej – ale od pewnego momentu kompletnie ignoruje sprawę Tobiasa. Odtrąca oraz kłóci się bez żadnego ładu i składu. Trzyma wszystkich na dystans, a zwłaszcza właśnie jego przez co zapala mi się czerwona lampka. Porównałabym tę relację lekko (leciuteńko naprawdę) do sytuacji z Igrzysk śmierci Suzanne Collins:

Otóż Tris zachowuje się jak nieustraszona Katniss, która traktuje Tobiasa niczym Gale’a, tyle że panna Everdeen miała w zanadrzu pociesznego Peetę i prawdę mówiąc z tego przecież brały się wszelkie wahania. Natomiast wokół Tris nie ma takiego osobnika, a nadal stoi jak ta święta krowa na „niepewnym gruncie”, który sama utworzyła. W skrócie panna Prior robi co chce i nie patrzy na innych, a tym bardziej na skutki swoich działań. W końcu musi pojawić się jakaś dramaturgia prawda?


"Serce to bardzo silny mięsień, pod względem długowieczności najsilniejszy w całym ciele."


Co, jednak podobało mi się ogromnie to nagłe zwroty akcji oraz pokłady nowych informacji. I właśnie. Niektóre sprawy nie były dla mnie szokujące przez wcześniej przeczytany dodatek, ale to nic. W zasadzie to bardzo polubiłam ogrom nowych postaci, ogólnie rzecz biorąc sprowadza się to głównie do bezfrakcyjnych, ale i nie tylko. Cieszę się także, że Veronica Roth skupiła się ukazaniu nam życia innych frakcji, które to mieliśmy tutaj okazję poznać trochę bliżej (dotąd z oczywistych względów trzymaliśmy się tylko wizji świata Altruistów oraz Nieustraszonych). Mogliśmy ujrzeć bogactwo wykreowanego przez autorkę świata jak i wiążące się z nim zgrzyty.

Podsumowując, tak to już czasem jest, że nie wszystko przypada nam do gustu. Mimo paru rażących w moich oczach mankamentów przeczytam „Wierną” oraz skonfrontuje tę historię z ekranizacjami (chociażby dla świętego spokoju, ale i z czystej ciekawości jak to wszystko może się rozwiązać, a z tego co wiem muszę przygotować sobie chusteczki..).



"Każde z nas toczy wewnętrzną wojnę. Czasem to ona utrzymuje nas przy życiu. A czasem to ona nam zagraża."


Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Dzień, w którym Tris dokonała swojego wyboru, porzucając Altruizm dla Nieustraszoności, zburzył jej świat, pozbawił rodziny, zmusił do ucieczki, ale i połączył z Tobiasem – Nieustraszonym o stalowych oczach. Jego uczucie pomaga jej przetrwać wśród nieustannej walki, śmierci i krwi. Tylko on rozumie dręczący ją żal i wyrzuty sumienia. I tylko on zna jej tajemnicę…

Konflikt...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szesnastoletni Tobias, syn przywódcy Altruizmu, dokonał swojego wyboru. Stał się Nieustraszonym o imieniu Cztery, by zacząć wszystko od nowa. I nie pozwolić, by strach zmieniał go w tchórza.

Teraz musi dowieść, że zasłużył na swe miejsce wśród Nieustraszonych. Jego decyzje zaważą na losach innych nowicjuszy. A odsłonięte tajemnice zagrożą przyszłości – jego i całego społeczeństwa frakcyjnego.

Dwa lata później Cztery staje przed następnym trudnym wyborem. Wtedy spotyka Tris, która właśnie porzuciła Altruizm. Z nią droga do naprawienia ich świata może być łatwiejsza. Ale czy z nią Cztery może stać się znów Tobiasem?


"Jeśli gdzieś się zakradasz, lepiej nie sprawiaj wrażenia, jakbyś gdzieś się zakradał."


W zasadzie nie byłam pewna czy mam sięgać po ten dodatek po przeczytaniu całej trylogii Niezgodnej czy też od razu po skończeniu pierwszej części. Przyjaciółka jednak twierdziła, że nie mam się o co martwić - spojlery, cokolwiek - i mogę spokojnie zabrać się do lektury. Tak wiem, wiem problematyczny ze mnie człowiek, nawet jeśli widać, że to tom 0.5 to i tak muszę się upewniać, eh przepraszam za siebie.

I rzeczywiście. "Cztery" to bardzo dobre uzupełnienie do "Niezgodnej"! Poznajemy tutaj postać, której historia mimo rozwoju akcji w pierwszej części trylogii nadal owiana była tajemnicą. Całość prowadzona jest z perspektywy znanego instruktora nowicjuszy - transferów. W tym dodatku mamy szanse dowiedzieć się kim był Cztery zanim przystąpił do Nieustraszoności, jakie były jego motywacje oraz nad czym rozmyślał przez ten burzliwy dla niego czas.


"Może jest we mnie coś z masochisty - wykorzystuje jeden rodzaj bólu, żeby poradzić sobie z innym."


Szczerze mówiąc kiedy już przeczytałam tę książkę i poznałam wszystkie punkty widzenia to muszę przyznać, że bardzo żałuje tego, że dodatek jest tylko jeden. Postać jaką jest Tobias ma według mnie dużo większy potencjał od samej Beatrice, która relacjonuje nam wszelkie wydarzenia występujące w "Niezgodnej".

Całość jest podzielona na określone sekwencje. Większość rozdziałów to epizody z życia Cztery jeszcze sprzed Ceremonii Wyboru. Dowiadujemy się tutaj jaka jest jego historia - przynajmniej częściowo. Jak żyło mu się w dawnej frakcji. W dalszej części lektury nie brakuje także spotkań z Tris, jednak mimo że jest ona ważną dla niego osobą to nie tylko to zajmuje mu głowę. Wychodzą na jaw może nie o tyle wielce szokujące fakty, ale informacje, które będą wydawały mnie się być istotne na późniejszym etapie całej historii.


"Chcę, żeby coś mi przypominało, że choć rany się goją, to nie znikają na zawsze – noszę je ze sobą zawsze i wszędzie, taka jest natura rzeczy, taka jest natura blizn."


Mam jednak dziwne wrażenie, że mimo tak sporego potencjału jaki miała postać Tobiasa w tym dodatku nie został on w pełni wykorzystany. Co prawda przyjemnie było wreszcie podziwiać kim właściwie jest ta postać i co sobą reprezentuje, ale to były tylko skrawki, które na pewno nie można nazwać esencją. Dodatek ten jest potrzebny, ponieważ dzięki niemu można zrozumieć tą zagadkową postać, choć nadal nie w pełni. Dużo bardziej podobała mnie się narracja prowadzona od strony Cztery niż od Tris w samej "Niezgodnej" - choć dziewczynę tą w miarę polubiłam.

Czy tego chcemy czy też nie "Niezgodna" oraz dodatek "Cztery" są od siebie uzależnione. Oddzielne książki, lecz mimo wszystko współgrają ze sobą oraz są na pewien sposób nierozerwalne. Jedna bez drugiej nie byłaby już tak ważna, a wydźwięk zdaje się też mógłby być zgoła odmienny.

Podsumowując, nie jest to nic spektakularnego, lecz bez tego dodatku miałabym zapewne inne podejście do całej trylogii. Książka ta otwiera trochę oczy, dzięki niej możemy zrozumieć postać jaką jest Cztery oraz jak to się stało, że przeszedł on taką przemianę.


"To ty będziesz musiał żyć ze swoją decyzją."



Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Szesnastoletni Tobias, syn przywódcy Altruizmu, dokonał swojego wyboru. Stał się Nieustraszonym o imieniu Cztery, by zacząć wszystko od nowa. I nie pozwolić, by strach zmieniał go w tchórza.

Teraz musi dowieść, że zasłużył na swe miejsce wśród Nieustraszonych. Jego decyzje zaważą na losach innych nowicjuszy. A odsłonięte tajemnice zagrożą przyszłości – jego i całego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Altruizm (bezinteresowność), Nieustraszoność (odwaga), Erudycja (inteligencja), Prawość (uczciwość), Serdeczność (życzliwość) to pięć frakcji, na które podzielone jest społeczeństwo zbudowane na ruinach Chicago. Każdy szesnastolatek przechodzi test predyspozycji, a potem w krwawej ceremonii musi wybrać frakcję. Ten, kto nie pasuje do żadnej, zostaje uznany za bezfrakcyjnego i wykluczony. Ten, kto łączy cechy charakteru kilku frakcji, jest Niezgodny – i musi być wyeliminowany...

Szesnastoletnia Beatrice dokonuje wyboru, który zaskoczy wszystkich, nawet ją samą. Porzuca Altruizm i swoją rodzinę, by jako Tris stać się twardą, niebezpieczną Nieustraszoną. Będzie musiała przejść brutalne szkolenie, zmierzyć się ze swoimi najgłębszymi lękami, nauczyć się ufać innym nowicjuszom i przekonać się, czy w nowym życiu, jakie wybrała, jest miejsce na miłość.

Tymczasem wybucha krwawa walka między frakcjami. A Tris ma tajemnicę, której musi strzec przed wszystkimi, bo wie, że jej odkrycie oznacza dla niej śmierć.


"Czasem ból służy większemu dobru."


Tak, dobrze widzicie.
Wiem, jestem beznadziejna nie musicie mi przypominać.

Kto normalny dopiero od niedawna czyta takie książki jak "Niezgodna" czy "Igrzyska śmierci"? Oczywiście, że ja, bo któż by inny. Może wiecie lub nie, ale kiedy większość z was czytała takie "klasyki" ja po prostu czytałam dużo mniej, a jeśli już to sięgałam po cięższe książki. Naprawdę długo miałam wstręt do młodzieżówek i dlatego teraz muszę sporo nadrabiać. W chociażby te wakacje dowiecie się o mnie dużo może i dla was szokujących rzeczy na temat tego z czym jeszcze nie miałam okazji się zapoznać... Ale to potem, teraz przejdźmy do "Niezgodnej"!

Moja przyjaciółka błagała mnie, żebym wreszcie przeczytała tę serię, więc proszę bardzo oto jestem!


"-Myślałem, że za dużo pytań będzie zadawać tylko jedna, Prawa - mówi chłodno. - A teraz jeszcze Sztywniaczka?
-To na pewno dlatego, że jesteś taki miły - wyjaśniam spokojnie. - Wiesz, jak łóżko z gwoździ."


Sama koncepcja podziału społeczeństwa na strefy może nie jest nazbyt oryginalnym posunięciem, jednak kiedy te grupy są wyszczególnione poprzez sposób bycia i myślenia jest to dużo ciekawsze. Wszakże można by pomyśleć, że to plan nie do realizowania, frakcje gdzie każdy się podporządkowuje, nie ma rewolucjonistów. Tak, więc właśnie! Pokój nigdy nie trwa wybitnie długo czy to w książkach czy w realnych życiu. "Niezgodna" to wprowadzenie. Zarys rozchwianej sytuacji politycznej oraz społecznej. Jak zwykle nasza główna bohaterka jest "luką w systemie", która jest niebezpieczna - w tym wypadku ze względu na swą inteligencję.

Tris to przykład dziewczyny, która z szarej myszki przerodzi się jak myślę w przywódczynię. Przez lata spędzone w szablonowym i bezbarwnym Altruizmie była na swój sposób tłamszona. Panujące tam zasady jasno głosiły o niewychylaniu się oraz podporządkowaniu tej najbezpieczniejszej ze wszystkich frakcji. Tris musiała dojrzeć do sprawy, zrozumieć że to miejsce w którym znajduje się obecnie nie daje jej możliwości rozwoju na jaki liczyła. Wybrała, więc Nieustraszoność. Na każdym etapie szkolenia otwierała się coraz bardziej, zaczęła wreszcie odkrywać swoje realne szanse na zdobycie dobrych wyników w nowicjacie. Książka prawdę mówiąc opowiada tylko o tym, o poznawaniu życia wykraczających poza wszelkie normy frakcji Nieustraszonych. Nawet ją polubiłam, nie jest to jednoznaczne, ale mimo wszystko jest naprawdę znośną postacią, z którą wielu ludzi może się identyfikować.


"Zostawić nas z Erikiem to jak wynająć opiekunkę, która spędza czas na
ostrzeniu noży."


Wchodząc do świata Nieustraszonych poznajemy panujące tam zwyczaje oraz surowe szkolenie, które daje pożądane efekty. Widoczna podczas nowicjatu, na którego składają się chociażby walki z innymi transferami, brutalność jest chyba jedynym rzeczywistym elementem zaskoczenia z mojej strony w całej książce. Krew leje się bez jakiegokolwiek umiaru co jest dość interesujące biorąc pod uwagę, że to w gruncie rzeczy młodzieżówka.

Pojawia się sporo postaci, które są całkiem ciekawie nakreślone. Większość ma w sobie coś na tyle nietypowego, że szybko można ich zapamiętać. Poznajemy instruktora, któremu poświęcamy dużo większą uwagę niż czasem samym przeciwnikom Tris. Bowiem Cztery to interesująca postać, głównie przez swoją tajemniczość i powagę, choć przecież jest jedynie dwa lata starszy od tegorocznych nowicjuszy. Nie zdążył on jeszcze skraść mojego serca, ale będę cierpliwie czekać, ponieważ ewidentnie ma na to warunki.


"Oto moja dziewczyna. Twarda jak bawełniana kulka."


Jednak poza tym kiedy skończyłam czytać "Niezgodną" dopadła mnie pewna myśl: "Dlaczego to wszystko jest tak wtórne?". Nie skierowane to było bezpośrednio do tworu Veronici Roth, ale mówiąc ogólnie do książek z kategorii dystopii. Jak już wcześniej wspomniałam dopiero teraz zaczynam przygodę z młodzieżówkami i mimo że przeczytałam jeszcze tak nie wiele - podstawy podstaw - to już strasznie bije mi po oczach wtórność. Fundament z reguły jest ten sam we wszystkich przypadkach, a jedynie dane tytuły wyszczególniają się bardziej trafiającymi do nas bohaterami oraz lepszym lub gorszym wykonaniem. Wszystko tak naprawdę się do tego sprowadza i biorąc pod uwagę stałych czytelników tego gatunku kompletnie nie dziwię im się, że czasem muszą ponarzekać na brak jakiejkolwiek oryginalności, ponieważ już nawet ja to zauważam, a przeczytałam najwyżej pięć serii młodzieżowych w życiu...

Ta widoczna wtórność także i w "Niezgodnej" nie oznacza, że jest to zła książka. Nie, w żadnym razie, ale na pewno podchodziłam do niej z większą rezerwą niż przy czytaniu chociażby "Igrzysk śmierci". Wydawcy twierdzili, że Tris z Cztery będą lepszą odpowiedzią dla ludzi niż Katniss i Peeta, jednak patrząc na wrażenie jakie wywarła na mnie historia dziewczyny igrającej z ogniem już po pierwszym tomie trudno jest mnie się z tym zgodzić.


"Komu spośród nas starczy odwagi, żeby zanurzyć się w ciemności, nie wiedząc co ona kryje?"


Styl Veronici Roth jest naprawdę przyjemny, plusem jest to że nie broni nas przed drastycznymi obrazami poharatanych po walkach nowicjuszy. Jednak znowu - może i jestem czepliwa, ale trudno - porównując panią Roth z Suzanne Collins to pani Collins przynajmniej jak na mój gust posiada znacznie lepszy warsztat co skutkowało niejednokrotnie większym nakładem emocji w trakcie czytania.

Zakończenie nie wbiło mnie w fotel, ponieważ miałam w głowie parę wersji wyjścia i trafiłam z tymi teoriami w prawie 100%. Nie jest to nic złego, ale miałam nadzieję, że już na końcu pierwszego tomu nastąpi efekt "Wow!". Ja jednak łatwo się nie zniechęcam, więc liczę na poprawę w "Zbuntowanej".

Podsumowując, to była całkiem przyjemna przygoda, którą będę chciała kontynuować. Choć ta historia jak na razie nie zapiera dech to także nazbyt nie rozczarowuje. Na niezobowiązujący wieczór z herbatką jak najbardziej polecam.


"Frakcja ponad krwią."



Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Altruizm (bezinteresowność), Nieustraszoność (odwaga), Erudycja (inteligencja), Prawość (uczciwość), Serdeczność (życzliwość) to pięć frakcji, na które podzielone jest społeczeństwo zbudowane na ruinach Chicago. Każdy szesnastolatek przechodzi test predyspozycji, a potem w krwawej ceremonii musi wybrać frakcję. Ten, kto nie pasuje do żadnej, zostaje uznany za bezfrakcyjnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po trudnych przeżyciach najpierw z dręczącą ją ciotką, a następnie z uzależnioną od alkoholu matką, Emma zupełnie odcięła się od tego, co było. Ale tylko pozornie. Ma nowe życie i nowych znajomych w Kalifornii, a mimo to każdego dnia ścigają ją te same wspomnienia. Broni się przed natrętnymi głosami z przeszłości, również za pomocą tego, czego tak się brzydzi – alkoholu. Tak rozpaczliwie próbuje zapomnieć i ochronić bliskich przed sobą samą…

Co jeszcze ją czeka? Czy nauczy się kochać siebie? Czy wybierze miłość i nadzieję zamiast rozpaczy i mroku? Czy Evanowi uda się ją ocalić? A może zrobi to ktoś inny?


"-Miałaś kiepski dzień, co?
-Kiepskie życie."


Nie. Wcale się nie przewidzieliście. Co prawda możecie potrzeć teraz trochę zmęczone oczy, myśląc że zwyczajnie zwariowałam, jednak obecny widok w dalszym ciągu pozostanie niezmienny. Ci którzy mieli okazję zapoznać się z moją opinią na temat poprzednich części z serii Oddechy zapewne wiedzą w czym rzecz, jednak dla ogólnego wyjaśnienia:

Dwie pierwsze książki składające się na tę serię lekko mówiąc mnie nie zachwyciły. Powiem więcej, czytając drugi tom - „Oddychając z trudem” - miałam ochotę rzucać tą książką przez całą długość mojego pokoju byleby tylko jakoś wyżyć się za to, że musiałam zapoznać się z czymś tak bezbarwnym, nijakim. Jak można się, więc domyśleć podchodziłam bardzo sceptycznie do tomu trzeciego, którego to swoją drogą nie miałam ochoty za bardzo czytać. Dlaczego, więc to zrobiłam? To chyba kwestia mojego charakteru, ponieważ nie lubię mieć niedokończonych spraw oraz uznaje też, że jeśli coś już się zaczęło należy to odpowiednio zakończyć, mimo wszystko. Przemogłam się, więc i absolutnie nie żałuje tej decyzji!

Akcja książki rozgrywa się dwa lata po tragicznych wydarzeniach z końca drugiego tomu. Emma jest wyczerpana ciągłym życiem w poczuciu winy w tym czasie, więc próbuje odciąć się od Weslyn. Wyjeżdża na studia, poznaje sporo nowych twarzy i stara się zapomnieć, lecz z marnym skutkiem.


"- Czujesz czasem chęć, żeby po prostu wsiąść do samochodu i jechać przed siebie? - spytałam, zapatrzona w wodę lśniącą w blasku księżyca.
- Skąd byś wiedziała, kiedy się zatrzymać? - odparł Cole(...).
- Pewnie zatrzymałabym się, gdybym znalazła coś, co jest tego warte."


Ten tom diametralnie różni się od swoich poprzedniczek! Opuszczamy wreszcie dobrze nam znane Weslyn, które przywołuje tylko te najsmutniejsze oraz najboleśniejsze wspomnienia i wraz z Emmą zaczynamy studenckie życie. Jakże potrzebny był ten powiew świeżości zarówno pod względem miejsca pobytu jak i ogólnego otoczenia, w którym obracała się nasza główna bohaterka. Czytając „Oddychając z trudem” odnosiłam wrażenie, że Emma zwyczajnie dusi się w Weslyn, że to miasto ją męczy i potrzebuje ona odpoczynku. Okazało się, że nasza kochana Em nauczyła się przez te lata bawić, jednak na jej nieszczęście przy okazji licznych imprez poznała także prawdziwy smak alkoholu. Dość szybko się to na niej odbiło, ale muszę przyznać, że odkrywanie coraz to nowych obliczy Emmy było naprawdę pasjonującym zajęciem. Pijana Em okazuje się być całkiem znośną dziewczyną, choć wcześniej miałam ochotę ją przynajmniej spoliczkować. Ogólnie rzecz biorąc drugi tom w zasadzie przekartkowałam byleby tylko to wreszcie skończyć, natomiast w przypadku czytania „Biorąc oddech” chłonęłam każde słowo z ogromną przyjemnością oraz zaangażowaniem.

Jak już wcześniej wspomniałam nowe towarzystwo także mnie pozytywnie zaskoczyło. Poznajemy masę wspaniałych ludzi, dzięki którym znów zżyłam się z tą całą historią. Opiekuńcza Meg, pyskata Peyton, nieoczywista Serena – której to wizerunek kompletnie nie odzwierciedla tego co może kryć się w środku – stonowany Cole, oddany Nate, zabawny Brent... Można tak wymieniać i wymieniać, a choć nie są to postaci perfekcyjnie wykreowane wydają się być dużo mniej papierowe od tych wcześniej występujących w serii.

Genialnym zabiegiem użytym w książce było poszerzenie perspektywy o Evana. Dotąd to Emma relacjonowała nam wszelkie wydarzenia zawarte w książkach, natomiast w ostatnim tomie do głosu doszedł także dobrze nam znany niebieskooki. Było to doprawdy fantastyczne posunięcie ze strony autorki! Dzięki takiemu rozwiązaniu poznaliśmy wreszcie co ma do powiedzenia w tej całej sprawie chłopak, którego niektórzy mogli wcześniej traktować jako, hm... dodatek.


"It’s only a dream(...). Open your eyes and live."


„Biorąc oddech” dało nam szansę na ujrzenie relacji Evana i Emmy od innej, tak sądzę, dużo dojrzalszej strony. Nareszcie wszystkie te wymiany zdań nie były przeżarte fałszem. W końcu mogliśmy w pełni odczuć tę relację.

Patrząc na samą postać Emmy jest to niebywałe jaką przebyła ona trudną drogę oraz jak bardzo się przy tej wędrówce zmieniła. Łatwo jest nam gdybać co by się zrobiło na miejscu takiej dziewczyny. Czy byłoby się dość odważnym do tego, aby przebić się przez mur nawet jeśli wydaje się nam to być proste. Lecz to tylko pozory. Trzeci tom był o tyle trafny, że wydaje mnie się, iż nareszcie pokazał to co powinien oraz w taki sposób jaki powinien. Co prawda nie znajdziemy tutaj już ani grama przemocy - tej fizycznej czy też psychicznej, która to królowała w tomach poprzednich - ale dobijający jest tu ten najprawdziwszy obraz dziewczyny, która musi poradzić sobie po fakcie co uważam za nawet trudniejsze do przedstawienia niż same akty bezprawia. W „Biorąc oddech” nareszcie byłam w stanie zrozumieć Emmę oraz jej czasem wręcz irracjonalne działania, ponieważ nic nie jest tak oczywiste jak myślimy na wstępie. A już na pewno nie dla naszej bohaterki, która przez to, że to bezpośrednio ją dotyczą te krzywdy nie potrafi dostrzec najprostszych z naszej strony rozwiązań.


"Do oczu napłynęły mi łzy, spływały po rzęsach i po policzkach. Byłam taka zmęczona walką. Zmęczona bólem. Zmęczona poczuciem winy, które nigdy nie da mi spokoju. I żalem z powodu niemożności zmiany tego, co się już stało. Nie chciałam tego życia."


Wszelkie wymienione wcześniej czynniki wpłynęły na to, że gdy usiadłam do czytania „Biorąc oddech” koło 23 skończyłam dopiero o 8:34 – tak, zapamiętałam dokładnie tę godzinę, ponieważ byłam co najmniej zdumiona tym jakim cudem czas tak szybko minął, a ja zwyczajnie nie dostrzegłam wschodu słońca... Oj, już dawno nie przesiedziałam całej nocy z książką, więc dlatego też nie mogłam dać innej oceny. Historia ta wciągała w sposób dla mnie do tej chwili niepojęty, co nie zmienia faktu, że przetrwałam całą noc bez najmniejszego zmęczenia lekturą, a zakończenie było doprawdy zacne!

Podsumowując, panią Donovan byłam gotowa skreślić już na zawsze, jednak dałam jej ostatnią szansę za co teraz sama sobie ogromnie dziękuję. Myślałam już, że ten czas mogę śmiało uznać za stracony, ponieważ ulotniła tam się w pewnym momencie nawet przyjemność z czytania – przy zapoznawaniu się z drugim tomem - lecz „Biorąc oddech” ewidentnie zaszokowało mnie i „nawróciło” na twórczość Rebecci Donovan :) Jak więc widzicie, książka ta jest dowodem na to, że wytrwałość daje nam niesamowite efekty! Nie zrażajcie się przedwcześnie do czegokolwiek, ponieważ takim oto sposobem można przegapić naprawdę wiele. Chciałabym, więc wam życzyć powodzenia w szlifowaniu tej trudnej sztuki oraz jak zwykle do zobaczenia niebawem!


"Oddychaj, Emmo. Po prostu się poddaj i ... oddychaj."



Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Po trudnych przeżyciach najpierw z dręczącą ją ciotką, a następnie z uzależnioną od alkoholu matką, Emma zupełnie odcięła się od tego, co było. Ale tylko pozornie. Ma nowe życie i nowych znajomych w Kalifornii, a mimo to każdego dnia ścigają ją te same wspomnienia. Broni się przed natrętnymi głosami z przeszłości, również za pomocą tego, czego tak się brzydzi – alkoholu....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Witaj w świecie, w którym najbliższa Ci osoba staje się Twoim wrogiem, a każda podjęta decyzja może być ostatnią w życiu. W świecie, w którym łzy szczęścia mieszają się z zapachem krwi.

Dla Helen Grace praca w policji jest wszystkim. Dla mordercy, którego tropi, śmierć to gra. Zdeterminowana, twarda, ale też skrzywdzona Helen będzie musiała zagrać z mordercą według jego reguł.

Zagrasz?


"Witaj Amy.
Chcesz żyć?
Chcesz czy nie?"


Nawet nie macie pojęcia jak pragnęłam ostatnio przeczytać jakiś kryminał. Intrygi, morderstwa, nieszablonowa zagadka. To jest to! Przejrzałam, więc moją biblioteczkę oraz rzuciłam krótkie spojrzenie na wyzwaniowy stosik - krótkie, żeby zwyczajnie nie pogrążać się jeszcze bardziej. Padło na "Ene, due, śmierć", które to ciekawiło mnie od kiedy tylko poznałam zarys fabuły.

"Ene, due, śmierć" to książka otwierająca serię z krwawymi przygodami inspektor Helen Grace. Po początkach można spodziewać się suchych faktów, mnogości szczegółów i (najczęściej) nużącego wstępu. Natomiast tutaj mamy do czynienia z co prawda sporą dawką informacji, ale są one umiejętnie rozprowadzone po całej książce. W "Ene, due, śmierć" nie znajdziemy, ani jednego męczącego dla czytelnika momentu.

Przez całą książkę dzieje się naprawdę dużo. Rozdziały są krótkie oraz w każdym skupiamy się na innej postaci ważnej dla właściwego obrotu spraw. Oczywiście głównie skupiamy się na głównodowodzącej Helen, która jest niezwykłą postacią. To bohaterka z krwi i kości, która ma swoje tajemnice, nie jest bez skaz, choć dla większości współpracowników jest aż za idealna. Na pierwszy rzut oka jest to kobieta po trzydziestce mieszkająca samotnie od niepamiętnych czasów. Sprawia wrażenie oziębłej, nie dopuszcza do siebie wielu ludzi. Jest konkretna, skrupulatna i sumienna, choć może czasami aż za bardzo? Jednak jak każdy skrywa przed światem wiele trudnych momentów z przeszłości, do których nie chciałaby wracać ani na sekundę. Grace to naprawdę cudna postać, nieoczywista oraz dopracowana w najmniejszym stopniu.


"Każdy człowiek przeżywa niezliczone chwile, w których zastanawia się, czy lepiej się wycofać, czy skoczyć na głęboką wodę. W miłości, pracy, wśród przyjaciół i rodziny nadchodzą czasem momenty, kiedy musisz zdecydować, czy jesteś gotowy do wyjawienia całej prawdy o sobie."


Nawet jeśli po kryminały nie sięgamy na co dzień, sam pomysł na zbrodnie powinien zaciekawić nie jednego z nas. Plan ten nie jest bardzo skomplikowany: porywane są dwie osoby, zostają zamknięte przez porywacza w pustym pomieszczeniu, w którym prócz nich samych znajduje się jeszcze telefon, który za chwilę i tak się rozładuje (dodatkowo zabezpieczony odpowiednim hasłem) oraz pistolet z jednym nabojem w środku. Telefon dzwoni, porwani dowiadują się, że ich jedyną szansą na przetrwanie jest zabicie drugiego uwięzionego. Koniec rozmowy, telefon rozładowany, zostaje tylko pistolet i dwoje nieszczęśników.

Z jednej strony można było domyślać się kto w odpowiedniej parze padnie pierwszy, kto się odważy, a kto stchórzy, wybierze powolną śmierć, a może i będzie chciał przechytrzyć porywacza (?). Jednak nic tutaj nie jest pewne, nawet dla samej sprawczyni wszystkich tych zbrodni co chyba pociągało ją jeszcze bardziej. Nieprzewidywalność i mnogość końcowych scenariuszy to coś co czytelnik kocha najbardziej. Można wybierać oraz wymyślać co tylko dusza zapragnie, a co najlepsze finał najczęściej okazuje się być i tak niezwykle emocjonujący. Niejednokrotnie zostałam zaskoczona przez Arlidge'a, przez całą książkę przecież podsuwane są nam pod sam nos tropy, które niestety w większości kierują nas w złym kierunku. Zakończenie bowiem jest jak na mój gust doprawdy spektakularne, wydaje mnie się, że byłby z tego całkiem niezły film/serial :D

Na okładce książki widnieje napis: "Mroczniejszy niż Jo Nesbø". Takie stwierdzenie zobowiązuje. Po przeczytaniu "Ene, due, śmierć" jak i wcześniejszym poznaniu twórczości Nesbø, mogę śmiało rzec, że coś w tym jest. Co prawda styl obu panów różni się diametralnie, jednak dostrzegam pewne cechy wspólne. Jo lubuje się w ogromnej szczegółowości widocznej głównie na samym początku historii przez co czasem trudno jest nam się wgryźć w opowieść. Natomiast styl Arlidge'a określiłabym jako bardzo plastyczny. Od pierwszych stron wszystko jest wyważone, niczego za dużo, ani też za mało, a opisy zbrodni może jeszcze nie wbijają w fotel, ale na pewno są godne uwagi. Potrafią oni budować klimat powieści poprzez stopniowe przedstawianie coraz to istotniejszych elementów układanki. Szczegółowość także jest w przypadku Nesbø jak i Arligde'a ważnym aspektem ich twórczości, bez której książki te nie byłyby już takie same.

Jednakże o ile "Syn" Nesbø z wielu względów pozostał w mojej pamięci do dziś o tyle sądzę, że "Ene, due, śmierć" może zostać dużo szybciej zapomniane. Jest to mimo wszystko książka na jeden, góra dwa wieczory, w której akcję co prawda czytelnik bardzo się angażuje, ale jest to chwilowa rozrywka. Jak szybko przeczytane tak szybko zapomniane, ale emocje pozostają!

Podsumowując, jest to bardzo dobry kryminał na raz. A już na bezsenny wieczór na pewno! Zbrodnie poprzez swoją tajemniczość i nie oczywistość przyciągają nas od samiutkiego początku, nie pozwalając odejść póki nie dowiemy się jaka była ich właściwa przyczyna. Jak najbardziej polecam :)


"Solidarność jajników nie istnieje."



Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Witaj w świecie, w którym najbliższa Ci osoba staje się Twoim wrogiem, a każda podjęta decyzja może być ostatnią w życiu. W świecie, w którym łzy szczęścia mieszają się z zapachem krwi.

Dla Helen Grace praca w policji jest wszystkim. Dla mordercy, którego tropi, śmierć to gra. Zdeterminowana, twarda, ale też skrzywdzona Helen będzie musiała zagrać z mordercą według jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Emma przetrwała dramatyczną noc w domu swojej ciotki, ale niewiele z niej pamięta. Obudziła się w szpitalnym łóżku, w koszmarnym stanie. Odbył się proces sądowy, w którym na szczęście nie musiała uczestniczyć. Teraz Carol nie może już zrobić jej nic złego, ale wysoką ceną za to jest utrata kontaktu z Laylą i Jackiem.

Emma wróciła do szkoły i na boisko, i stara się po prostu prowadzić zwyczajne życie nastolatki, z wierną Sarą i oddanym Evanem u boku. Nie jest to jednak łatwe – wciąż budzi się zlana potem po koszmarnych snach, a na ulicach prześladują ciekawskie spojrzenia. Gdy decyduje się zamieszkać ze swoją matką, sytuacja jeszcze bardziej się komplikuje. Tak trudno oddychać, gdy trzeba radzić sobie z tak silnymi emocjami…



"Sześć miesięcy temu byłam martwa. Serce przestało bić w moich piersiach. Oddech nie wydobywał się spomiędzy moich warg. Wszystko minęło. Nie żyłam."


Nie przypominam sobie kiedy ostatnio tak wynudziłam się podczas czytania książki! Być może to kwestia świetnie znanego większości syndromu drugiego tomu serii, czyli tzn. przejściówki, gdzie najczęściej nie dzieje się nic szczególnego, a jednak dziać się powinno coś zdecydowanie więcej. Nie wiem, nie wiem. A może po prostu pani Donovan do mnie kompletnie nie trafia?

Na razie trudno mi to jeszcze jednoznacznie stwierdzić skoro znam ją tylko z tej jednej historii. Ok, ale spokojnie nie popadajmy w dygresje... Interesują was pewnie konkrety ze względu na to, że jak widać należę do mniejszości, której to ta seria jak na tę chwilę nie zwala z nóg, a nawet powiedziałabym, że ani trochę nie smyra.

Podchodziłam do tego tomu z lekkim dystansem, ze względu na to, że pierwsza część w moim mniemaniu była średniaczkiem. Ot, niby to ckliwa historyjka o pokrzywdzonej przez los Emmę, której trzeba współczuć, ale trudno czasem spełniać ten obowiązek. Od pewnego momentu główna bohaterka irytowała mnie niemiłosiernie. Miałam nadzieję na poprawę... i ponownie się zawiodłam.


"- Nie mieszkałam z nią niemal od pięciu lat - wyjaśniłam wymijająco,
patrząc przez okno w ciemną noc. - Już kiedyś ktoś ją zranił, nie
chciałabym, żeby znów przez to przechodziła. Chcę, żeby teraz było z nią...
z nami inaczej.
- A gdzie byłaś przez te pięć lat?
- W piekle."


Co więc zgrzytało? Głównie zachowanie Emmy, która nagle z cichej myszki stała się dosłownie jedną z najpopularniejszych osób w szkole. Co więcej przez młodsze roczniki postrzegana jest dość... zdzirowato, bo inaczej tego nazwać się po prostu nie da. Ale już pomijając nagłe zainteresowanie innych Emily to od pewnego momentu dosłownie irytowała mnie samą swoją egzystencją. Narzekała na jakieś pierdoły typu, że w nowo zamieszkałym przez nią domu podłogi skrzypią i ją to doprowadza do furii. Biedna zasnąć nie może, bo „słyszy odgłosy domu”. Przykro mi – nie, w zasadzie to jednak nie - ale jak chciałaś mieszkać w willi to należało skorzystać z okazji dużo wcześniej, a nie teraz marudzić! Naprawdę wielokrotnie nachodziła mnie myśl, aby wejść do książki i ją spoliczkować, choć w jej przypadku na wiele by się to zapewne zdało. Ach, no i ciągle płakała. CIĄGLE. Ja nie żartuje, co rozdział Emma zalewa się łzami z byle powodu. Rozumiem, że wcześniej w sobie wszystko kumulowała i nie pozwalała wypuścić, nie chciała okazywać słabości przed Carol, ale to już przesada. Czytając niektóre sytuację po prostu nie wytrzymywałam i wręcz krzyczałam: „Ja Cię kobieto już kompletnie nie ogarniam, przecież tu nie było żadnego powodu do płaczu, a ty zalewasz się łzami!” – tak, zdarza mi się unosić podczas czytania, ups. Rozumiem, że być może te wahnięcia nastroju mają być zapowiedzią depresji lub zaburzeń lękowo-depresyjnych, ale uwierzcie mi, ona jest nie do zniesienia. Przed rzucaniem o ścianę hamowało mnie tylko to, że książka jest pożyczona i w sumie nawet dobrze, bo nie chciałabym mieć tego cholerstwa na półce na stałe.


"-Potrafię być spontaniczny - powtórzył. - Poczekaj tylko!
-Nie możesz zaplanować bycia spontanicznym."


Evan był moim promyczkiem nadziei i jakoś tak nagle zgasł... Zaczął mnie potwornie denerwować swoją osobą. Ogólnie relacja Emmy i Evana w tym tomie była tak do bólu przewidywalna i nudna – pamiętajcie, że normalnie wzbraniam się przed takim określeniem książki, ale w tym wypadku nie dałam rady. Akcja w tym tomie bardzo zwolniła tempo przez co z rozdziału na rozdział czułam się coraz bardziej dobijana przeważającą w tej części obyczajowością. To było nieznośne. Istna katorga. Z drugiej też strony zdarzały się momenty otrzeźwienia, dzięki sytuacją bardzo przerysowanym i ironicznym jak chociażby sprawa ze spadkiem. Z tego też względu czytałam tę książkę naprawdę długo, bo zwyczajnie utknęłam. Brakowało mi jakiejkolwiek motywacji, myślałam że nie zmęczę „Oddychając z trudem”, ale jak widzicie na szczęście okazało się być inaczej.

Ta książka mnie wykończyła. Od pewnego momentu nie obchodziło mnie już co stanie się z Emmą. Równie dobrze mogła zginąć, kogo to interesuje (?), oczywiście nie mnie. Było, jednak parę czynników dzięki, którym dotrwałam do końca ze znikomym procentem zainteresowania rozgrywającą się akcją. Nowi bohaterowie! Rachel i Jonathan byli powiewem świeżości jakiego potrzebowałam. Byli jedynymi postaciami, które mnie szczerze intrygowały. W maleńkim stopniu relacja Emmy i Jonathana przypominała mi więź jaka łączyła Ruby oraz Cole’a z trylogii Mrocznych umysłów. To opierało się na podobnym schemacie, ale ten wątek był muszę przyznać bardzo udany, przynajmniej na wstępie. Przedstawienie istoty strachu, różnych fobii jak i ogólnego podłamania było najwyraźniej głównym celem powstania tej relacji. Tak samo nieobliczalna oraz do samego końca tajemnicza Rachel była bohaterką dużo ciekawszą od samej Emmy, jednak nie poświęcono jej tyle czasu ile bym tego chciała, a szkoda. Żałuję ogromnie tej przewidywalności w przypadku obu tych wątków. Zostały one bowiem rozwinięte w sposób tak oczywisty, że aż krzywdzący, bo tu już widać było potencjał i nagle autorka wszystko zniweczyła.


"-Dlaczego chociaż nie spróbujesz? Co masz do stracenia?
-Serce."


Co do napawających nadzieją wstawek: bardzo polubiłam rodziców Sary, Annę i Carla. Wykreowani może wybitnie nie są, ale przedstawieni zostali na tyle sympatycznie, że trudno o nich nie wspomnieć. Także mama Evana, Vivian była przyjemna w odbiorze jak i jego brat, Jared był znośny.

Jeśli chodzi o zakończenie nie mam żadnych większych uwag, poza moją oczywistą irytacją z powodu rzucającej się w oczy przewidywalności, która jest głównym mankamentem tej książki.

Podsumowując, czuję się zawiedziona jeszcze bardziej niż przedtem. Jest to książka licząca ponad 500 stron, z której nie wyniosłam kompletnie nic nowego. Nie jestem pewna czy w tym wypadku chcę sięgnąć po trzeci tom, choć podobno jest najlepszy z tej całej „przewspaniałej” historii. Może się jeszcze przekonam, ale jak na razie muszę odpocząć od Emmy i jej idiotycznych problemów.


"Kiedy patrzę w niebo i mam przed oczyma cały wszechświat, wszystko wydaje się możliwe."



Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Emma przetrwała dramatyczną noc w domu swojej ciotki, ale niewiele z niej pamięta. Obudziła się w szpitalnym łóżku, w koszmarnym stanie. Odbył się proces sądowy, w którym na szczęście nie musiała uczestniczyć. Teraz Carol nie może już zrobić jej nic złego, ale wysoką ceną za to jest utrata kontaktu z Laylą i Jackiem.

Emma wróciła do szkoły i na boisko, i stara się po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy Emma wraca do miejsca, które nazywa domem, bo nie ma żadnego innego, o którym mogłaby tak myśleć, nigdy nie wie, co ją tam spotka. Tylko wyzwiska? A może bolesne uderzenia? Ile kolejnych ran i siniaków będzie musiała skrywać pod długimi rękawami?

Dlatego Emma nie ma przyjaciół i robi wszystko, by mieć jak najlepsze wyniki w nauce – marzy o dniu, w którym będzie mogła wyrwać się z tego piekła.

Tylko jedna osoba zna jej tajemnicę. Ale jest jeszcze ktoś, kto bardzo pragnie się do niej zbliżyć. Emma jednak za wszelką cenę chce tego uniknąć. Chociaż to rozrywa jej serce na kawałeczki.


"Nikt nie chciał się specjalnie ze mną zadawać, więc trzymałam się z boku. Tak miało być bezpieczniej i łatwiej. Jak do tego doszło, że Evan Matthews z dnia na dzień wywrócił mój stabilny świat?"


Kiedyś coś nie coś słyszałam o twórczości Rebecci Donovan. Podobno piszę ona w sposób niezwykły. Potrafi świetnie przedstawiać trudne tematy w przystępny sposób, a przy tym świat który kreuje jest bogaty o różne szczególiki. Jej historię chwytają za serce. Nic tylko wziąć chusteczki na tę przejażdżkę i czekać na łzy... A jednak niekoniecznie.

Emma to bardzo zakompleksiona dziewczyna, która jest przepięknym przykładem kolejnego ze znanych schematów wykorzystywanych nagminnie w książkach młodzieżowych. Nie zdaje ona sobie sprawy ze swojej atrakcyjności. Ba, nie myśli nawet o tym, że może się komuś podobać w taki czy inny sposób! Okazuje się, że mimo, iż jest szarą myszą z wyboru to ma w sobie coś przyciągającego, czego oczywiście ona sama nie potrafi dostrzec. Kompleksy, jednak już odstawmy na bok, ponieważ można jej to wybaczyć ze względu na jej skomplikowaną sytuację rodzinną.

Tak oto właśnie zmierzamy do kolejnego schematu... Emma jest dziewczyną, której należy współczuć. Czytelnik ma to tak naprawdę z góry narzucone co później okazuje się być bardzo męczące. Na początku byłam wkręcona w tę historię, poznawałam teren i byłam ciekawa jak zostanie przedstawiona przemoc sama w sobie. Muszę z przykrością stwierdzić, że spodziewałam się więcej mięsa! Co prawda pojawiają się sceny znęcania się nad naszą główną bohaterką (czy to fizycznego czy też psychicznego), ale jedynie przy wprowadzeniu możemy się tym w pełni „nacieszyć”. Dalej tych sytuacji zdarza się stopniowo coraz mniej, ekscytacja powoli topnieje, a w zamian wprowadzana jest rozwijająca się relacja Emmy i Evana. W moim odczuciu wyglądało to mniej więcej tak jakby autorka na ten czas kompletnie zapomniała o istnieniu Carol i George’a – głównych sprawców małych zamachów na Em. To było po prostu dziwne i nie na miejscu skoro podobno książka ta miała skupiać się praktycznie tylko i wyłącznie na chorych relacjach wujostwa z naszą miss szarych mysz. Być może pani Donovan nie chciała nas przytłoczyć tymi makabrycznymi opisami (?), bo muszę przyznać, że jeśli już te ostrzejsze sceny się zdarzały to były naprawdę dobrze poprowadzone, bardzo skrupulatnie opisane i można było poczuć się wreszcie spełnionym.


"Nawet koszmary nocne stały się przewidywalną częścią mojego życia. Zaakceptowałam je.
I szłam dalej.
Żyłam."


Nie myślcie sobie teraz, że ze mnie jest jakaś wielka masochistka. Nie. Co prawda lubuje się w mrocznych klimatach i raczej nie czytywałam wcześniej dużo książek z kategorii „dla młodzieży”, ale tutaj naprawdę miałam nadzieję na coś więcej. Na wyciśnięcie każdej kropelki. Potencjał jak dla mnie był ogromny, choć historia raczej nie należy do skomplikowanych, jednak moim zdaniem coś nie do końca zagrało.

Z czym jeszcze miałam problem? Ano nie chcę tak ciągle pluć na Emmę, ale to ona była największą skazą... Przepraszam młoda, ale taka jest prawda. Od połowy książki skrupulatnie stawała się ona coraz bardziej irytująca, przynajmniej w moim mniemaniu. Wtedy to właśnie autorka także porzuciła troszkę temat przewodni, czyli znęcanie się nad naszą biedulką, przez co Emma wypadała tam jak zwykła rozkapryszona małolata, która psioczy że nie może się wymknąć w nocy na imprezę do znajomych jak normalna nastolatka. No ludzie!

Ta książka bardzo przypomina mi poziomem pisania „Kochani, dlaczego się poddaliście?”. Obecnie kiedy to wciągnęłam się w czytanie opowiadań na Wattpadzie mogę śmiało rzec, że jest to podobny poziom. Przepraszam, oczywiście chodzi mi o tą jaśniejszą stronę tego serwisu – dobre opowiadania, ale jednak nadal zaliczane do klasy B. Poza tym główne bohaterki łączą ich kompleksy oraz ogólna nieporadność życiowa. Obie autorki próbowały zaczynać chyba za trudny dla nich temat, który okazał się być zbyt wielkim wyzwaniem, które je po prostu przerosło. Coś widać w tym jest, ta książka także była dla mnie średnia... – Co do Oddechów oczywiście nic jeszcze nie jest pewne, bo daje jeszcze szansę tej trylogii także może jeszcze zmienię zdanie ;)

Emma to człowiek zagadka. Może to ona ma jakieś ukryte popędy masochistyczne, nie ja? No, bo pomyślcie sobie na spokojnie, kto przy zdrowych zmysłach pozwoliłby na traktowanie się jak ostatnie psie gówno rozjechane na ulicy przez tak długi okres czasu? Ja wiem, wiem łatwo mi mówić. Wcale w tej chwili nie żartuje, bo ten temat jest poważny i należy to trochę nagłośnić, ale może niekoniecznie w taki sposób w jaki robi to pani Donovan. Jej pomysł jest mocno odrealniony i raczej w niczym nie pomoże ludziom pochodzącym z takich rodzin. To takie proste hasła typu: „Dzięki miłości przetrwamy nawet najgorsze” – co z tego, że po drodze ciotka Carol może cię zabić patelnią? Pff, Emma nie przejmuj się, miłość Evana Cię uratuje! Nie, jeśli nic nie zrobi w tym kierunku... To mnie tak bardzo tutaj śmieszyło. Ci którzy wiedzieli o jej problemach, a była to na początku najlepsza przyjaciółka Sara, choć też dowiadywała się prawdy częściowo, mimo to nie zrobiła kompletnie nic. Nie rozumiem tego.


"Moim sposobem na życie było trzymanie nerwów na wodzy, dławienie w sobie emocji i ich wypieranie."


Może to kwestia charakteru, ale na miejscu Sary zadzwoniłabym chociażby na policję lub spróbowała po prostu coś zrobić, aby pomóc Emmie. Em natomiast była przez cały czas płochliwa i to jest całkiem normalne, ale na samym początku – oczywiście nikt nie wie jakby się zachował w tak skrajnej sytuacji – gdybym mogła się z nią na chwilę zamienić to wzięłabym tą głupią patelnie to ręki i przyłożyła wreszcie Carol raz, a dobrze. I tak by się najprawdopodobniej zakończyły rządy tej żmii. To, że baty tej kobiecie się jak najbardziej należą jest rzeczą raczej dla wszystkich nas oczywistą. Czułam obrzydzenie do tej postaci przez całą książkę. Nigdy także nie pojmę jak można czerpać radość z zadawania najbliższym bólu, to chyba pozostanie dla mnie zagadką do końca życia.

Emma i Evan to ciekawa parka, choć od razu widać, że z góry narzucona. Wiadome jest, że będą razem i to nie ze względu na opis, ale to po prostu jest pewne. Co powiedźmy było z lekka denerwujące (?) to ich początki, czyli dziwne komentarze Emmy (tak, dzisiaj dzień narzekania) oraz co śmieszne Evan, którego to wszystko niezmiernie bawiło i był on nią jednocześnie ogromnie zafascynowany – choć jak dla mnie nie było czym się ekscytować. Niemniej jednak ich dalsze poczynania głównie za sprawą wspaniałego Evana są przeurocze i bardzo przyjemnie śledziłam to jak rozwijała się ta relacja. Ten chłopak to zdecydowanie lepsza połowa w tym związku, choć przyznam się, że gdy porównałam sobie go z np. Liamem z "Mrocznych umysłów" to doszłam do wniosku, że ogólnie postaci wykreowane w Oddechach są dość... średnio.


"Wolę zachować niesamowite wspomnienia z tych kilku dni spędzonych razem, niż nie mieć ich w ogóle. Mimo świadomości, że ten czas już się nie powtórzy."


Ta historia generalnie wydawała mi się bardzo odrealniona, nie ze względu na temat – większość z nas ma mam nadzieję normalną sytuację w domu, bez bicia i najgorszych bluzg –, ale ogólne wykonanie. Świat nie został wykreowany praktycznie w ogóle, bo to przecież jest USA i tu nie trzeba nic tłumaczyć, wszyscy wiedzą w czym rzecz... Postaci są papierowe, nie czułam z nimi także wielkiej więzi. Pojawia się wiele schematów, także słynne American dream znane z większości filmów amerykańskich o „idealnych życiu”, a przynajmniej do tego najwyraźniej chcę dążyć autorka.

A jednak mimo wszystko bawiłam się przy tej książce naprawdę dobrze! Wiem to dziwne, bo dotąd zmieszałam trochę tę książkę z błotem, ale ta historia była po prostu... odprężająca. Przyjemna chociażby z tego względu, że było sporo momentów, gdzie można było się nieźle pośmiać, ale i pojawiały się także – nieco sztucznie co prawda wywoływane – sceny dramatyczne, gdzie Ci bardziej wrażliwi mogliby nawet uronić parę łez. Co prawda ja przy książce nie płakałam, za to uśmiałam się oraz odpoczęłam, oderwałam od natłoku myśli, a historia Emmy mnie rzeczywiście wciągnęła. Może ta książka nie przyjęła się u mnie tak dobrze, bo ja po prostu nie czytuje typowych new adult? To także chyba w tym rzecz, choć pewna nie jestem... Nie ważne. Nie było źle! Czekam na więcej mięska w „Oddychając z trudem” i mniej migdalenia. Wtedy wszystko powinno być cacy.

Podsumowując, mimo że ta książka ma sporo wad to przeczytam następne tomy ze względu na to, że jestem po prostu ciekawa czy autorce uda się wreszcie pokazać obraz nędzy i rozpaczy tak jak on powinien w rzeczywistości wyglądać, a nie jakieś ugładzone jego wersje.


„Oddech. Oczy mi napuchły, z trudem przełykałam ślinę z powodu guli w gardle. Sfrustrowana własną słabością, wierzchem dłoni szybko otarłam łzy, które wbrew mojej woli spływały po policzkach. Nie mogłam dłużej o tym myśleć. Wybuchłabym.”


Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Gdy Emma wraca do miejsca, które nazywa domem, bo nie ma żadnego innego, o którym mogłaby tak myśleć, nigdy nie wie, co ją tam spotka. Tylko wyzwiska? A może bolesne uderzenia? Ile kolejnych ran i siniaków będzie musiała skrywać pod długimi rękawami?

Dlatego Emma nie ma przyjaciół i robi wszystko, by mieć jak najlepsze wyniki w nauce – marzy o dniu, w którym będzie mogła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mam na imię Ruby. Nie mogę oglądać się za siebie.
Wraz z tymi, którzy przetrwali, kieruję się na północ, aby uwolnić tysiące więzionych dzieci. Gdy jest się odpowiedzialnym za los całego pokolenia, nie ma miejsca na błędy. Jeden fałszywy ruch może wzniecić iskrę, która podpali świat.


"Czerń jest kolorem pamięci.
Czerń to nasz kolor.
Jedyny, którego użyją, by opowiedzieć naszą historię."


Nawet nie możecie sobie wyobrazić z jak wielkim podekscytowaniem piszę tę recenzję. Jestem w szoku, że to tak szybko minęło i jednocześnie jestem naprawdę ogromnie zaskoczona tym jak całościowo spodobała mi się ta historia, jednak zacznijmy od początku.

Drugi tom zakończył się dość niespostrzeżenie. Moment jaki sobie wybrała autorka był ciekawy, na swój sposób przełomowy, a ja sama byłam ciekawa jak to wszystko się dalej potoczy. Cieszyłam się za praktycznie każdym skończonym tomem, że mam od razu do dyspozycji następny, ponieważ szczerze mówiąc nie wiem jakbym przetrwała tak długi czas oczekiwań, gdyby przyszło mi zapoznać się z "Mrocznymi umysłami" w terminie. Chyba bym zwariowała!

Akcja ani trochę nie zwalnia tempa, a może nawet śmiem twierdzić, że jeszcze bardziej przyśpiesza! To jednak nie był dla mnie jakimś wielkim problemem, wręcz przeciwnie, w końcu nasi bohaterowie są tak impulsywni, że taki rozwój wypadków idealnie się do nich wpasowuję.


"- Czyżbyś opuścił zastępy realistów?
- Pieprzyć realistów. Wstępuję w szeregi ryzykantów."


Styl autorki na początku określiłam jako w zasadzie niczym się nie wyróżniający. Jest tak naprawdę bardzo charakterystyczny tylko dla tego określonego gatunku: leciuteńki. Jednak z tomu na tom zauważyłam różnicę. Alexandra Bracken jak na moje oczko bardzo się poprawiła! Jestem wręcz oczarowana tym jak wykreowała ten brudny świat, świat pełen kłamstw, w które wszyscy wierzą. Dopiero gdy przeczytałam ostatnie zdanie w książce zdałam sobie sprawę jak przywiązałam się do tej historii. Nie sądziłam, że ta więź jest tak silna... Na początku jeszcze dość nieśmiało obserwowałam poczynania Ruby, ten najskuteczniejszy szok objawił się u mnie zdecydowanie przy zakończeniu pierwszego tomu. Wtedy poczułam, że wnikam w ten świat, zadamawiam się wśród tego ciągłego strachu i niepewności jaką czuli nasi bohaterowie przez prawie cały czas. Pokochałam tam dosłownie wszystko co nie zmieniło się, ani troszkę po poznaniu całej prawdy. Teraz czuje się tak dziwnie jak może czuć się człowiek, który stracił kogoś bliskiego. Chcę tam wrócić! Teraz! Zaraz! Już dziś! Lecz po raz pierwszy, a to już niemożliwe... Odczuwam także swego rodzaju pustkę, nie wiem co ze sobą począć. Ciągle w głowie siedzi mi ta irracjonalna myśl, że za chwilę przecież sięgnę po następny tom z kolejnymi barwnymi przygodami Ruby, Cole'a, Liam, Pulpeta, Vidy i Zu. To takie idiotyczne, bo sama sobie zaprzeczam! Nie macie pojęcia jak wielkie czuje w tej chwili rozdarcie ;-; Inaczej mówiąc, przechodzę ciężką odmianę kaca książkowego...


"-Mógłbyś się ruszyć, słoneczko? - rzucił do Liama. - Wyglądasz jakby cię coś przeżuło i wypluło.
- Spójrz na siebie. Wyglądasz jakby cię coś przeżuło i wydaliło drugim końcem."


Muszę także przyznać, że mimo wszystko pałałam jakimś rodzajem sympatii do każdego z bohaterów.

Pokochałam braci Stewart jeszcze mocniej niż wcześniej (o ile to w ogóle możliwe). Jakby to powiedziała Anitka z Book Reviews oni po prostu "rozpierniczają system i to totalnie"! Co prawda miałam do Cole'a pewne obiekcje (2 tom), ale to chyba tylko ze względu na to, że nie zdążyłam go wtedy jeszcze poznać. Nie da się ukryć, że zżyłam się także z nim - "Perełka" na zawsze pozostanie w mej pamięci, jak i jego niezapomniany uśmiech. Wylałam przez niego trochę łez (no dobra, było tego więcej niż trochę), ale nie tylko przez niego czułam się tak, a nie inaczej. Liam, Liam, Liam. Czy ja muszę tu cokolwiek tłumaczyć? Bardzo mi go szkoda, po prostu. Należy on do osób, u których wszystko widać jak na dłoni, każda najdrobniejsza emocja jest automatycznie ujawniana na jego twarzy. Te niebieskie oczy mówią wszystko :) Moje biedactwo zwyczajnie miało ciężko, teoretycznie jak wszyscy nasi bohaterowie, jednak szczerze mówiąc biorąc pod uwagę ile krzywd wyrządziła mu sama Ruby jestem skłonna przyznać mu medal dla najbardziej sponiewieranego - psychicznie - mężulka książkowego w moim osobistym zestawieniu. A pomyśleć, że zaczęło się od niewinnych skarpetek :D


"Chcę na chwilę o tym zapomnieć. Zostawić za sobą cierpienie. Ostatni raz pragnę uciec gdzieś, gdzie nikt nas nie znajdzie."


Nie potrafiłabym także zapomnieć o Pulpecie "Charliem" i Vidzie. Oni są po prostu niedopisania! Wspaniali! Uśmiałam się przy ich scenkach po wsze czasy. Jeszcze indywidualnie podchodząc do sprawy: Pulpecika będę pamiętać zawsze za te niesamowite monologi i słodkie zakłopotania. Vidę natomiast będę podziwiać za ogromną determinację oraz waleczność, której powinnam się od niej uczyć.

Zet, Zu, Suzume. Moja kochana młoda dorosła, która także jest moją wielką inspiracją. Płynie w niej tak wiele dobra pomimo tego, że przeżyła więcej niż nie jeden dorosły. Mocno stąpa po ziemi, choć nadal jest dzieckiem. Niesamowita, niezapomniana, jak i Lee, jest wzorem dla innych. Ich dobroć jak i wiara w ludzi nie powinna zostać pominięta, bo jest to coś niezwykłego oraz niezaprzeczalnego. Empatia na najwyższym poziomie, ciągle rozwijająca się i kiełkująca na nowo.


"Zmierzam do tego, że mimo całego zła, które nas otacza, uważam, że w samej esencji życie jest dobre. Nie obarcza nas niczym, czego nie bylibyśmy w stanie znieść... I nawet jeśli to trochę trwa, wszystko zawsze kończy się tak jak powinno."


Już nawet Clancy nie był taki znowuż zły, choć wielu rzeczy nie wybaczę mu nigdy. Przez niego zginęło tak wielu, przejmował się tylko swoim losem (co w gruncie rzeczy nie było takim najgorszym podejściem), jednak on w pewnym sensie nie jest temu winien, aż tak mocno jak można by się było tego spodziewać. Wszystko sprowadza się do tego co z człowieka może zrobić nieodpowiednio dopracowany system.


"-Ruby, jak wygląda przyszłość? (...) Jude mawiał, że jest jak szeroka droga tuż po deszczu."


Kim jednak bym była, gdybym nie wspomniała o głównej sprawczyni tego całego procederu. Ruby, Roo, Perełka. Przeszła ogromną przemianę z roztrzęsionej dziesięciolatki do świadomej zagrożenia siedemnastoletniej liderki, rewolucjonistki. Współczuje jej co prawda tego co musiała przejść (Thurmond był niczym obóz koncentracyjny), lecz chciałabym zabrać trochę dla siebie jej woli walki i opanowania, którego musiała się nauczyć, aby kontrolować swe jeszcze rozwijające się moce. Sama nie wiedziała, że mają one taki zasięg, ale nareszcie przestała się ich bać, bo wiedziała, że są jej nieodłączną częścią, choć większość społeczeństwa miała na ten temat odmienne zdanie. Kochana, pozostaniesz w moim umyśle chociażby ze względu na tę sentencję: "Akceptacja, adaptacja, reakcja."

Zapamiętam was wszystkich jak najlepiej potrafię, obiecuję!


"Bo marzyciele zawsze budzą się z koszmarów i zostawiają w tyle nękające ich potwory."


Wiecie co mnie cieszy w tej całej trylogii? Brak trójkątów, które są już tak nużące, a pojawiają się w młodzieżówkach notorycznie... Tutaj co prawda były zamiary, nawet parokrotne i to przy różnych postaciach, jednak Bracken pozostała przy swej myśli o jednym prawdziwym związki, któremu kibicowałam od początku! Mimo tak krótkiej znajomości nasza para główna, że tak to ujmę stworzyła całkiem dojrzałą relację, tyle że hej! To nastolatki, więc nie zabrakło tu ogromnej impulsywności, emocje wylewają się na każdej stronie.

Mimo, że ta książka jest podobna do "Igrzysk śmierci" to nie wydaję mi się to być minusem. W rzeczy samej to tylko lekkie podobieństwo, a chodzi o ogólny odbiór, że są to dwa bardzo dobre dzieła pokazujące jak błędy innych wpływają na ogół. Jak wielkie plony daje dobrze przeprowadzona manipulacja. Jak okrucieństwo nadal jest i będzie uznawane za bezkarne, a cierpieć w dalszym ciągu będą ci najzwyklejsi ludzie, którzy chcą żyć i mieć do tego prawo.


"Rewolucję wygrywa się krwią, nie słowami."


Zakończenie jest takie jakie powinno być. Bałam się trochę tego czy nie będzie nazbyt sztuczne jak przy np. serii "Więzień labiryntu", ale było naprawdę udane i szczere. Kupiłam końcówkę w 100%, jak i ogólne zamknięcie wszystkich wątków także stąd taka wysoka ocena tego tomu jak i całości.

Podsumowując trudno jest mi się żegnać z tym uniwersum. Jak widać... Wylałam podczas czytania tej trylogii wiele łez... spowodowanych przez śmiech, ale pojawiały się i te bolesne po stratach najbliższych. Ogrom emocji, moc akcji, może starczy wam czasu na oddech, choć nie jestem tego taka pewna?
Jest to definitywnie jedna z najlepszych trylogii młodzieżowych jakie w życiu czytałam!
Ten świat pochłania, uwierzcie mi na słowo ;)


"Im cięższe staje się serce, tym silniejszy musi być człowiek, by je udźwignąć."


Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Mam na imię Ruby. Nie mogę oglądać się za siebie.
Wraz z tymi, którzy przetrwali, kieruję się na północ, aby uwolnić tysiące więzionych dzieci. Gdy jest się odpowiedzialnym za los całego pokolenia, nie ma miejsca na błędy. Jeden fałszywy ruch może wzniecić iskrę, która podpali świat.


"Czerń jest kolorem pamięci.
Czerń to nasz kolor.
Jedyny, którego użyją, by...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mam na imię Ruby.
Niektórzy nazywają mnie Liderką, ale tylko ja wiem, kim jestem naprawdę. Potworem.
Przede mną najbardziej ryzykowana misja w moim życiu – wojna, w której stawką jest ocalenie tych, których kocham. Zwycięstwo może oznaczać przegraną bitwę o samą siebie.
Jestem ostatnią z Pomarańczowych i jestem gotowa na wszystko.


Pierwsza część podobała mi się, nie mogę powiedzieć, że nie. Nie była to jednak książka nad wyraz powalająca. Druga część natomiast niby napisana podobnie, aczkolwiek trafiła chyba do mnie dużo lepiej od swej poprzedniczki.

Od samego początku jesteśmy wrzuceni w wir akcji. Niestety to nie za bardzo mi zagrało. Strasznie ciężko czytało mi się początkowe rozdziały. Próbowałam przystosować się do nowego otoczenia i paru osobliwych twarzy. Nie mogę, więc powiedzieć, że się nie męczyłam, do czasu kiedy to pojawił się pewien bohater, który okazał się być światełkiem w tuneli dla dalszego rozwoju historii. Dzieje się to na samiutkim początku, więc nie jest to chyba tak ogromny spojler, a po pierwszej części można było się spodziewać, że kiedyś w końcu go poznamy. Mianowicie chodzi o Cole’a Stewarta, starszego brata Liama, z którym to Lee nie ma za dobrych relacji. Sama trochę nie wiem co mam o nim sądzić. Na początku miałam wrażenie, że miał być tylko przerywnikiem, który miał nam choć troszkę wynagrodzić brak innej postaci. W zasadzie to trudno mi przyznać, żebym go jakoś przez ten tom wybitnie poznała, więc procentuje on jak na razie jedynie tym, że nosi nazwisko Stewart. Choć to w jaki sposób zwracał się do Ruby było zdecydowanie urocze.


"Z opresji ratuję tylko damy, faceci muszą sami sobie radzić."


Ale w końcu nie tylko Colem ta książka żyje, więc pojawili się także inni, m.in. byli to Jude i Vida. Co prawda także wprowadzeni (w moim mniemaniu) jako zapchajdziury ze względu na brak niektórych bohaterów z pierwszego tomu. Na początku nikomu za bardzo nie ufałam. Tylko Ruby była tą bezpieczną, sprawdzoną postacią, na której mogłam polegać, choć też nie zawsze. Po jakimś czasie przekonałam się do Jude’a, co nie było aż tak znowuż trudne, bo to naprawdę doby dzieciak. Dużo trudniejsza okazała się być Vida, którą określiłabym jako Ruby na początku pierwszej części z końską dawką sarkazmu i waleczności, jednak mimo wielu oporów chociażby przez jej niebieską czuprynę zdołałam ją polubić. A teraz znowu muszę ostrzec przed spojlerem, ale nie byłabym sobą jakbym o tym nie wspomniała, więc uwaga: Czy tylko mi się wydaję, że pomiędzy Vidą, a Pulpecikiem iskrzy i to nie płomieniem nienawiści, a czymś zupełnie odwrotnym? No proszę was, może i ja czasem mam manie wyszukiwania par w tekście na siłę, ale ich naprawdę do siebie ciągnie! :D


"-Cześć, czołem.
-Czołem, cześć, nie daj się zjeść."


Być może jest to subtelne, ale jednak jest. Styl autorki poprawił się! Jest istotnie lepiej niż w „Mrocznych umysłach”, wszystko jest opisywane troszkę bardziej swobodniej, mam wrażenie, że jest także dużo mniej powtórzeń, opisy są bardziej plastyczne, wszystko jest nareszcie spójne i jeszcze przyjemniejsze w odbiorze (pomijając nieznośny początek, brrr).

Przez nowe otoczenie Ruby trochę spoważniała, opanowała swoje moce przynajmniej do takiego stanu, że nie musi martwić się oto co tak ją trapiło w pierwszej części trylogii, choć nadal żyje w stresie. Rozwinęła się fizycznie: w walce, ale i emocjonalnie: stała się troszkę taką maszyną bez uczuć w odbiorze dla innych. Ruby praktycznie wszystko generuje w sobie, nie pozwala ponieść się emocją, bo już wie czym to grozi. Jest natomiast jedno „ale”, które można zdecydowanie nazwać jej słabym punktem, jest to Liam, chłopak dla którego mogłaby zrobić naprawdę wszystko, byleby nie skazać go na takie cierpienie jakie przeżywa ona sama. To jak dla mnie bardzo pozytywna przemiana, dla samego odbioru książki było chyba potrzebne, aby Ruby zdobyła się na takie zmiany w swoim stylu życia.


"To własne wspomnienia, nie duchy, nawiedzają ludzi."


Przypomniała mi się teraz pewna rzecz. Kiedy tak próbowałam sobie przyporządkować do kogoś mi znanego Clancy’ego Graya to prócz twarzy i fryzury - bo to oddzielna sprawa - przypomina mi on bardzo Dandy’ego z serialu American Horror Story (Freak Show). Podobieństwo jest uderzające, przynajmniej dla tych, którzy wiedzą kim Dandy jest i do czego jest zdolny. Z zachowania wszystko się praktycznie zgadza. Ta nieobliczalność oraz od czasu do czasu widoczny obłęd w oczach. Ubiór natomiast u obu panów jest nieskazitelny, elegancki, wręcz pedantyczny, choć niejednokrotnie poplamiony krwią i to nie własną. Co prawda Clany’ego nie nazwałabym psychopatą (chyba jeszcze nie zasłużył sobie na ten tytuł), ale gdy tak patrzę na takiego Dandy’ego jestem skłonna uwierzyć, że i młody Gray byłby zdolny do takich okropieństw, brak mu jednak jeszcze jakiegoś czynnika, który by go na stałe przełamał i utworzył z niego monstrum. Coś czuję, że nie będę musiała na to długo czekać...


"Czasem jedyną chwilą, gdy przeciwnik opuszcza gardę, jest ta, kiedy się na ciebie zamierza."


Moja przyjaciółka jest za Colem i no nie wiem, może w „Po zmierzchu” się do koleżki przekonam, ale mimo tego co stało się z Liamem nadal jestem za nim całym serduchem. Szkoda mi bardzo tego, że został on mimo wszystko z lekka pozbawiony tego czegoś co miał ten słodki Lee z pierwszej części. To było po prostu dobijające patrzeć jak jest taki zagubiony i na swój sposób bezsilny przez to co się z nim stało. Nic na to nie poradzę, wybaczcie. Choć nie, to nie moja wina, protesty proszę pisać do Alexandry Bracken za niezliczoną ilość momentów, za które ja przez cały czas podskakiwałam ze szczęścia i śmiałam się jak głupia. A propos ile tutaj było zwrotów akcji! Dosłownie nie mogłam usiedzieć w miejscu, pisałam do ludzi, którzy przeczytali dopiero pierwszą część, że mają się zająć drugą, bo jest po prostu epicko, no i w taki oto sposób jestem tutaj, piszę recenzję i nie mogę uwierzyć, że jeszcze tylko jeden tom do końca ;-; To takie przygnębiające. Co prawda został jeszcze dodatek, ale i tak mi smutno. Coś czuję, że po przeczytaniu ostatniego zdania „Po zmierzchu” wpadnę w wielgaśny dół, z którego nie będę mogła się wygrzebać przez przynajmniej najbliższy tydzień. Ale to wszystko przede mną, więc sama już sobie zaczynam życzyć powodzenia.


"Drżałam na samą myśl, że los chce mnie uwięzić w świecie, w którym będę ich tracić w kółko, ciągle od nowa, dopóki nie zostanie mi już nawet kawałek niezłamanego serca."


Na temat zakończenia z „Mrocznych umysłów” wypowiadałam się bardzo emocjonalnie. W „Nigdy nie gasną” przyznam się, że ponownie nie spodziewałam się takiego rozwoju wypadków, ale nie czytałam też tego z tak wielkimi wypiekami na twarzy. Moja reakcja była zdecydowanie bardziej stonowana, bo chyba w głębi duszy czułam, że autorka spróbuje ponownie zakończyć tom spektakularnie i rzeczywiście tak było, choć mnie dużo bardziej obchodziła końcówka z wcześniejszej części, ponieważ skupiła się na zupełnie innych postaciach.

Podsumowując, ten tom był lepszy od pierwszej części. Jak zwykle dużo akcji, ale i także sporo wyczekiwanych rozmów. Nowe postaci także nie zawiodły. Nic tylko zabierać się za „Po zmierzchu”!


"Naszym kolorem jest czerń."


Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Mam na imię Ruby.
Niektórzy nazywają mnie Liderką, ale tylko ja wiem, kim jestem naprawdę. Potworem.
Przede mną najbardziej ryzykowana misja w moim życiu – wojna, w której stawką jest ocalenie tych, których kocham. Zwycięstwo może oznaczać przegraną bitwę o samą siebie.
Jestem ostatnią z Pomarańczowych i jestem gotowa na wszystko.


Pierwsza część podobała mi się, nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mam na imię Ruby.
Potrafię wedrzeć się do twojego umysłu, a nawet wymazać wspomnienia. Jako dziecko zostałam wysłana do obozu „rehabilitacyjnego” dla takich jak ja. Zieloni, Niebiescy, Żółci, Pomarańczowi, Czerwoni. Mroczne umysły. Zostałam przydzielona do Zielonych, ale w rzeczywistości jestem ostatnią z Pomarańczowych. Ukrywam to, żeby przetrwać.


"Nie bój się. Nie pozwól, by to zauważyli."


Jako, że jestem ciągłym nadrabiaczem najbardziej znanych serii (głównie młodzieżówek, kiedyś miałam do nich lekką awersje, teraz jestem zdecydowanie bardziej tolerancyjna :)) po dość sporym poślizgu zapoznałam się z pierwszym tomem trylogii „Mroczne umysły”. Można by wręcz rzecz nareszcie! Moja przyjaciółka zachęcała mnie do tej lektury ogromnie i po jej wrażeniach po lekturce czułam, że będzie to coś co przypadnie mi do gustu – najczęściej jest tak, że jeśli coś jej się spodoba to mnie także i na odwrót, pomijając horrory, bo w tym temacie chyba nigdy ją nie przekonam... No cóż, trudno.

Przyjaciółka czytała tę trylogię już także jakiś czas temu i sama już zdążyłam zapomnieć o czym właściwie miały być „Mroczne umysły”. Nie czytałam nawet opisu na odwrocie książki i zwyczajnie zaczęłam zagłębiać się w ten tajemniczy świat. W zasadzie od samego początku wciągnęłam się w opowiadaną nam historię przez główną bohaterkę Ruby. Styl autorki nie jest jakiś powalający. To pióro charakterystyczne przy młodzieżówkach: lekkie, nie wymagające, momentami może za ubogie, ale zapewne rozwinie się w następnych częściach.


"Kiedy stracisz wszystko, nikt się już z tobą nie liczy."


Pierwszoosobówka ma to do siebie, że jeśli nie polubimy przedstawiającej nam wszystkiego osoby to będzie krucho. Na szczęście polubiłam Ruby. Może nie należy ona do moich ulubionych bohaterek w ogóle, ale jest znośna i jak dla mnie da się ją lubić, choć niektórzy mieli problemy z tą właśnie postacią. Że niby była za spokojna, brak jej odwagi i własnego zdania. Jak dla mnie nie każdy bohater prowadzący musi być wybuchowy, wtedy to nawet nie można dobrze ocenić sytuacji. Ruby natomiast jest stonowana, ale nie przez cały czas. Jest po prostu przygnębiona tym, że nie panuje nad swoimi mocami i na jej miejscu też bym nie dała się dotknąć.

Wraz z Ruby poznajemy sporo ciekawych osób. Jedną z nich jest niejaki Liam Stewart, który bardzo szybko okazał się być moją kolejną książkową miłością. Mogłabym się długo rozpisywać o jego słodkim uśmiechu i oczach, które mówią więcej niż nawet milion słów, ale nie dajmy się zwariować, więc określę go jednym słowem i wystarczy: Cudny. Poza przegenialnym Lee poznajemy także Pulpeta i małą Zu, którzy skradli moje serce. Każdy z nich jest zupełnie inny, a ich więź jest bardzo silna. Są naprawdę nierozłączni. Jest jeszcze Clancy, o którym warto wspomnieć choć chwilkę. Jak dla mnie był aż nazbyt tajemniczy i nigdy do końca nie potrafiłam mu zaufać mimo jego kruczoczarnej (z tego co pamiętam) czupryny.


"Gdy dziewczyna płacze, nie ma na świecie nikogo bardziej bezużytecznego niż chłopak."


Koncepcja książki nie jest za bardzo oryginalna, ale ja już powoli przestaje zwracać na to uwagę w gatunkach takich jak: young adult czy też kryminał. Po prostu trudno jest znaleźć już coś na tyle świeżego w literaturze, żeby dało się powiedzieć, że ten pomysł jest w 100% oryginalny i jedyny w swoim rodzaju. Takie przypadki to perełki, do których „Mroczne umysły” jak i znaczna większość książek się nie zalicza, ale jakoś to mi nie przeszkadzało przy zagłębianiu się w dalsze losy Ruby jak i występujące w książce systemu „ochrony” niezwykłych dzieci.

Bardzo podobało mi się to, że większa część historii jest w zasadzie ciągłą podróżą (kochana Czarna Betty ♥). W trakcie tejże podróży radio grało prawie cały czas, a ja jak to ja, kiedy pojawiał się jakiś tytuł w książce grzecznie przesłuchiwałam piosenkę i oceniałam na szybko. Jak zwykle piosenki te dodawały klimatu książce, za co jestem wdzięczna autorce.


"Marzenia kończyły się zawodem, a ciągłe rozczarowania sprawiały, że pojawiało się przygnębienie, z którego trudno było się otrząsnąć. Lepiej już było żyć w szarości, niż zostać pochłoniętym przez ciemność."


Jednak dość czułości! To co Alexandra Bracken zrobiła pod koniec pierwszego tomu niesamowicie mnie wkurzyło. Ja to odebrałam jako próbę, która miała określić nasze emocjonalne zżycie się z bohaterami książki. Myślałam, że tak bardzo się nie przejmuje losami ich wszystkich, ale kiedy to się stało to jakoś tak zaczęłam krzyczeć do książki: „Nie! Co ty robisz?! Przestań! Natychmiast! Nie zezwalam! Jak możesz?!” – Dobrze, że akurat tę książkę udało mi się przeczytać w zasadzie w całości w moim domowym zaciszu... - Poczułam obrzydzenie do pewnej bohaterki (nie chcę wskazywać palcem, to by było zwyczajnie niegrzeczne), a samą autorkę miałam ochotę ukatrupić za tą jedną jedyną scenę – Kto jeszcze miał takie skłonności prócz mnie? Dajcie znać :D - Co prawda jakby tak sobie przypomnieć to miałam szczątkowe informacje na temat tego, że coś takiego może się wydarzyć, ale miałam nadzieję, że stanie się to pod koniec drugiego tomu, a nie od razu na wstępie. Przez to moje serce cierpi, bardzo boleśnie.

Podsumowując, moja tablica korkowa ze wszystkim i niczym zostanie chyba przyozdobiona za chwilkę znakiem Psi... To chyba mówi samo za siebie.


"Najmroczniejsze umysły skrywają się za fasadą najzwyklejszych twarzy."


Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Mam na imię Ruby.
Potrafię wedrzeć się do twojego umysłu, a nawet wymazać wspomnienia. Jako dziecko zostałam wysłana do obozu „rehabilitacyjnego” dla takich jak ja. Zieloni, Niebiescy, Żółci, Pomarańczowi, Czerwoni. Mroczne umysły. Zostałam przydzielona do Zielonych, ale w rzeczywistości jestem ostatnią z Pomarańczowych. Ukrywam to, żeby przetrwać.


"Nie bój się. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Opowieść ta chwyta za serducho!
Mimo, że Scrooge jest bardzo przygnębiający (a przynajmniej z początku) to wracam do jego historii praktycznie co roku, aby choć trochę poczuć ducha świąt :) I to działa, więc zostaje przy mojej metodzie.

Opowieść ta chwyta za serducho!
Mimo, że Scrooge jest bardzo przygnębiający (a przynajmniej z początku) to wracam do jego historii praktycznie co roku, aby choć trochę poczuć ducha świąt :) I to działa, więc zostaje przy mojej metodzie.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Na świecie istnieją dobre i złe miejsca. Nowy dom rodziny Creedów w Ludlow był niewątpliwie dobrym miejscem - przytulną, przyjazną wiejską przystanią po zgiełku i chaosie Chicago. Cudowne otoczenie Nowej Anglii, łąki, las; idealna siedziba dla młodego lekarza, jego żony, dwójki dzieci i kota. Wspaniała praca, mili sąsiedzi - i droga, po której nieustannie przetaczają się ciężarówki. Droga i miejsce za domem, w lesie, pełne wzniesionych dziecięcymi rękami nagrobków, z napisem na bramie: CMĘTARZ ZWIEŻĄT (cóż, nie wszystkie dzieci znają dobrze ortografię...).

Ci, którzy nie znają przeszłości, zwykle ją powtarzają... i nie chcą słuchać ostrzeżeń.


Po „Osobliwym domu pani Peregrine” chciałam pozostać na trochę dłużej w mrocznych klimatach, także zajrzałam do mojej skromnej biblioteczki, spojrzałam na ogrom nie przeczytanych książek Mistrza i wybrałam „Cmętarz zwieżąt”. Dlaczego akurat padło na tę pozycję? Po pierwsze miałam ochotę na coś w tym stylu (Cmentarzysko owiane potworną tajemnicą, groby tworzone przez tutejsze dzieci... Jak można się temu nie oprzeć?), a po drugie już od jakiegoś czasu zwracałam uwagę na kota z okładki, który wydaję się mieć niezwykle przenikliwe spojrzenie, dosłownie wżerające się do naszego umysłu! (Tylko popatrzcie na te oczy :))


"Tak to już jest w życiu, Ellie. Póki jesteś na ścieżce, nie dzieje się nic złego. Jeśli z niej zboczysz i nie dopisze ci szczęście, zgubisz się, a wtedy ktoś będzie musiał cię szukać."


Ostatnio miałam lekki problem z Kingiem. Akuratnie natrafiałam na takie książki, które zupełnie mnie nie satysfakcjonowały, a szukanie w nich klimatu z „To” graniczyło z cudem... Oczywiście nie mogę powiedzieć, że te historie były kompletnym zawodem, ponieważ ja wręcz uwielbiam to jak Stephen King tworzy za każdym razem nowe światy, niezwykle szczegółowo, ale i nie nazbyt przytłaczająco dla samego czytelnika. Wszystko jest najczęściej bardzo dobrze wyważone i to sobie u niego cenie, więc mimo że pewne powieści nie okazały się być dziełem, które zapiera dech to ze względu na chociażby ten charakterystyczny styl autora jestem w stanie przeboleć pewien konflikt jaki pojawił się między nami.

„Cmętarz zwieżąt” jest natomiast tym czego powinno się oczekiwać od dobrej książki. Od dobrego Kinga w zasadzie bez skaz. Naprawdę znalazło się tu wszystko. Śmierć. Tajemnica. Mord. Dramat. Groza! (Niestety i z tym czynnikiem miałam swego czasu problem u Mistrza. Nawet przez moment odechciało mi się już sięgać po resztę jego książek, aż tu nagle powiedziałam sobie: Nie! I tak też m.in. trafił do mnie zbawienny „Cmętarz zwieżąt”.) Nawet nie wiecie jak się cieszę, że ta książka mi się spodobała. Ba, ja jestem nią zachwycona! Od tej chwili oficjalnie jest ona na równi z „To” moją ulubioną powieścią Stephena Kinga.


"Śmierć jest tajemnicą, a pogrzeb - sekretem."


Chyba nie powinno to być dla nikogo dziwne, że akcja książki rozgrywa się w słynnym dla autora stanie Maine. Co prawda akurat przy tej pozycji miasteczko (Ludlow) samo w sobie nie jest jakoś wybitnie nakreślone, wydaję się być dość przeciętną mieściną. Pojawiają się tu natomiast subtelne (ale jednak!) nawiązania do innych znanych miast z książek Kinga. Chociażby Derry gdzie rozgrywa się akcja „To”, które jest tak mi się przynajmniej wydaję przywoływane parę razy ze względu na to, że w tym czasie nasz Stephen był także w trakcie pisania tej jakże grubaśnej książki (Jeju ile ja już w tej recenzji wspominałam o tej powieści... Zresztą nieważne. Jeśli lubicie grozę to szczerze polecam ;)).

Co do głównych bohaterów: Louis Creed jak i jego cała mała rodzinka to naprawdę przyjemne postaci. Każde z nich przechodzi zmianę, u niektórych jest diametralna u innych widoczna dużo lżej, jednak nie można powiedzieć, że nie nastąpiła. Jud Crandall to także kolejny ciekawy bohater. Więź jaka go łączy z Louisem jest niezwykle prawdziwa, naturalna, zupełnie nie zadziwia nas to, że tak łatwo się dogadali... Czasem tak po prostu jest (choć rzadko, ale zdarzyć się zdarza), że gdy poznajemy nową osobę od razu czujemy z nią tak silną więź, że już od samiutkiego początku można to uznać za początek długoletniej znajomości. Taka ot, bratnia dusza.


"Ziemia serca mężczyzny jest kamienista. Mężczyzna hoduje, co może i opiekuje się tym."


Jedyne co mnie obruszyło to film, który obejrzałam zaraz po przeczytaniu książki. Nosi on tytuł „Smętarz dla zwierzaków” oraz został zekranizowany w 1989 roku. Szczerze mówiąc: Film miał bardzo ładną otoczkę (wyobrażenie samego miasteczka, zabójczej drogi jak i cmentarzyska było dobre), natomiast aktorzy byli do bólu bezbarwni. Pomijając już to, że Jud wyglądał w mojej wyobraźni kompletnie inaczej (takie tam moje widzi mi się), to aktor ten mnie powalił. Zupełnie nie czułam tej niesamowitej chemii między Judem i Louisem jaka się wręcz wylewała z książki. W filmie Juda odebrałam jako postać zdecydowanie negatywną, która jest kimś komu człowiek nie zaufałby nigdy w życiu. W niczym to niestety nie przypomina potulnego i pozytywnego staruszka zawsze mającego przynajmniej jedną paczkę chesterfieldów w zanadrzu. Ta historia zasługuję na coś zdecydowanie lepszego od produkcji, którą miałam niemiłą przyjemność zobaczyć... Także czekam, a może się doczekam? :D

Najważniejsze pytanie: Czy straszy? Wiadomo, każdy z nas jest inny, każdego więc rusza coś innego. Są jednak pewne „kategorie” strachu, na które możemy liczyć. Jak dla mnie straszy. Chyba największym winnym tej zbrodni jest Church... Jego złowrogie oczy jak i osobliwy zapach robią wrażenie. Poza tym samo miejsce jakim jest Cmętarz zwieżąt nosi w sobie pełno grozy. Może nawet troszkę żałuje, że nie było o nim aż tak wiele jakbym oczekiwała, chciałabym zdecydowanie więcej scen rozgrywających się w tym miejscu! Ale poza tym wszystko było ok.


"Koty to gangsterzy świata zwierzęcego, żyjący poza prawem i tam ginący."


Muszę się jeszcze zatrzymać na końcówce. Cudna. Wspaniała. Zjawiskowa. Po prostu kocham takie rozwiązania, na które King decyduje się dość często, więc jeśli jesteście stałymi czytelnikami tegoż pana to może będziecie wiedzieć w czym rzecz, a nawet jeśli nie to w zasadzie tym lepiej dla was! W końcu będziecie mieć jeszcze większy element zaskoczenia. Powiem wam tyle: epilog można śmiało nazwać mianem spektakularnego.

Podsumowując, to była wspaniała przygoda. Dużo emocji jak to zwykle zresztą. Z niecierpliwością wyczekuje następnego tak dobrego spotkania. Wahającym się przed poznaniem Mistrza powiem, że to jest dobra książka na początek, uwydatnia u Kinga to co w nim najlepsze, podkreśla jego kunszt. Naprawdę warto.


"To najfajniejsze miejsce w mieście. Ludzie umierają by się tu dostać."


Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Na świecie istnieją dobre i złe miejsca. Nowy dom rodziny Creedów w Ludlow był niewątpliwie dobrym miejscem - przytulną, przyjazną wiejską przystanią po zgiełku i chaosie Chicago. Cudowne otoczenie Nowej Anglii, łąki, las; idealna siedziba dla młodego lekarza, jego żony, dwójki dzieci i kota. Wspaniała praca, mili sąsiedzi - i droga, po której nieustannie przetaczają się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Życie Jacoba nie zapowiadało się ekscytująco. Pogodził się z myślą, że nigdy nie zostanie odkrywcą i nigdy nie będzie miał wielu przyjaciół. Ważne miejsce w jego życiu zajmował dziadek. To on najbardziej mu imponował i to on opowiadał mu najlepsze historie na dobranoc o pogodnym sierocińcu na walijskiej wysepce, ukrytym przed złem, wojną i potworami… Aż pewnego dnia dziadek Portman umarł w niejasnych okolicznościach. I wtedy wszystko się zaczęło…

Jacob wyrusza na odciętą od świata wyspę, by zgłębić jej tajemnice. Czy zmierzy się z potworami ze swoich snów? Czy osobliwe dzieci ze starych fotografii naprawdę istniały? Co jest bajką, a co prawdą? Co jest faktem, a co urojeniem?


Ta historia interesowała mnie od dawna. Nie tylko ze względu na fotografię, ale i także pewne odczucie jakie mi towarzyszyło, że to będzie coś dobrego. W pewnym sensie moja oczekiwania ponownie zawiodły, ale nie dlatego, że to jest zła książka, a dlatego, że spodziewałam się grozy, której brakuje mi już naprawdę od dawna.

Ok przyznaje, kiedy to odkrywaliśmy dopiero w czym jest rzecz, nie wiedzieliśmy jeszcze nic o osobliwym domu oraz samym Ptaszysku było naprawdę niepokojąco i czuć było ten pozytywny ucisk na żołądku. Fotografię podbijały ten specyficzny klimat. Wszystko jednak rozwiało się wraz z poznaniem prawdy, która nie okazała się być tak spektakularną na jaką liczyłam, choć też była ciekawa.

Co do samych fotografii rzeczywiście są one interesujące i zastanawiające jednocześnie. Ogólnie rzecz biorąc książka ta została prześwietnie wydana. Wydawnictwu nie można zarzucić absolutnie nic, ponieważ naprawdę się postarali. Chociażby dla znajdującej się na okładce lewitującej Olive warto kupić „Osobliwy dom...” :)

Przed poznaniem pani Peregrine jak i całej gromady dzieci uważałam je za coś co najmniej tajemniczego. Po rozwianiu przynajmniej większości tajemnic dziwnego domu postaci te z osobliwych stały się zwyczajne, choć nikt nie ukradł im ich niesamowitych zdolności. To akurat chyba nie jest do końca wina autora, lecz samego naszego myślenia. Wszakże jako istoty ludzkie boimy się rzeczy nam nieznanych, bo to co tajemnicze najlepiej, aby znikło i nie martwiło nas już więcej. Rzeczy niewyjaśnione budzą grozę i właśnie jednym z czynników dających w efekcie to zjawisko są opuszczone stare domy (choć może nie do końca osamotnione?). Kiedy, więc tajemnica znika, strach odchodzi wraz z nią.

Czytać czytało mi się tę książkę naprawdę dobrze i byłam szczerze ciekawa rozwoju wypadków. Styl autora także jest przyjazny. Byłam też zainteresowana tym co będą przedstawiać kolejne zdjęcia i czy będą choć trochę realne, czy będę mogła je ogarnąć rozumem... Nie powiem, więc że nie było warto się zapoznać z tą historią, bo skłamałabym i to bardzo.

Podsumowując, tajemnica w tej książce jest kluczowa. Wzbraniam was wszystkich przed przeglądaniem zdjęć przed doczytaniem do odpowiedniego momentu! Stracicie zabawę z choć krótkiego zastanawiania się co znajdziecie na następnej stronie. Choć nie było aż tak groźnie jakby się tego można było spodziewać, jestem oczarowana osobliwym domem i na pewno niedługo postaram się zakupić drugi tom oraz przeczytać go jak najszybciej :)


"Kiedyś marzyłem o ucieczce przed zwykłym życiem, ale tak naprawdę moje życie nigdy nie było zwyczajne. Po prostu nie zauważałem jego niezwykłości."


Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Życie Jacoba nie zapowiadało się ekscytująco. Pogodził się z myślą, że nigdy nie zostanie odkrywcą i nigdy nie będzie miał wielu przyjaciół. Ważne miejsce w jego życiu zajmował dziadek. To on najbardziej mu imponował i to on opowiadał mu najlepsze historie na dobranoc o pogodnym sierocińcu na walijskiej wysepce, ukrytym przed złem, wojną i potworami… Aż pewnego dnia dziadek...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki No.6 #6 Atsuko Asano, Hinoki Kino
Ocena 8,0
No.6 #6 Atsuko Asano, Hinok...

Na półkach: ,

Jestem zachwycona :)

Z coraz większym trudem przychodzi mi czytanie "No.6". Dlaczego? Przecież coraz mniej tomików do końca tej wspaniałej historii i aż mi się serce kraje :'(

U Shiona dokonało się wiele zmian w charakterze. W pewnym sensie nadal wydaję się być pozbawiony ogólnego okrucieństwa, jakie każdy z nas potrafi komuś wymierzyć. Choć... Ostatnio to wszystko się zmienia. Nie umiem, jednak jeszcze stwierdzić czy jest to zmiana na lepsze. Jest istotnie inny. Nawet Szczur w pewnych sytuacjach go nie poznaję. A co do samego Szczura to cóż... Jak zwykle genialny, choć już troszkę po tym tomie mniej tajemniczy ;) I zgłaszam protest! Czy tylko ja chcę więcej momentów Shiona i Szczura? Oni są tacy cudowni :>

Wszystko zapowiada się prze smakowicie! Czyżby No.6 nareszcie upadło?
I jak zwykle dziękuję pani Asano i panu Kino. Chyba już nie muszę wspominać za co?

http://zapachstron.blogspot.com/

Jestem zachwycona :)

Z coraz większym trudem przychodzi mi czytanie "No.6". Dlaczego? Przecież coraz mniej tomików do końca tej wspaniałej historii i aż mi się serce kraje :'(

U Shiona dokonało się wiele zmian w charakterze. W pewnym sensie nadal wydaję się być pozbawiony ogólnego okrucieństwa, jakie każdy z nas potrafi komuś wymierzyć. Choć... Ostatnio to wszystko się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ennis Del Mar i Jack Twist poznają się w trakcie poszukiwania zatrudnienia. Ich nowy pracodawca wysyła ich do pracy na majestatyczne wzgórze Brokeback. Tam mają miejsce wydarzenia, które na zawsze odmienią ich dotychczasowe życie. Ennis i Jack postanawiają jednak zachować je w tajemnicy… Każdy z nich rozpoczyna nowe życie. Mijają 4 lata. Pewnego dnia żona Ennisa przynosi mu pocztówkę, w której Jack zapowiada swój przyjazd do Wyoming. Ennis wyczekuje przyjaciela, a po jego przybyciu przekonuje się, że rozłąka jedynie wzmocniła ich więź... Czy tajemnica ze wzgórza Brokeback wyjdzie na jaw?


Jak to się stało, że zainteresowałam się tym jakże kontrowersyjnym tematem, który obiega cały świat? Odpowiedzią na to jest jeden człowiek. Heath Ledger. Jednym z moich licznych długoterminowych postanowień było i jest nadal obejrzenie wszystkich filmów, w których występował ten utalentowany aktor. Przeglądałam, więc listę filmów i dostrzegłam „Tajemnicę Brokeback Mountain”. Zaintrygował mnie opis, a także obsada, ponieważ prócz Heath grał tam również Jake Gyllenhaal :) Film został przeze mnie obejrzany, a potem rozmyślałam o nim przez dłuższy czas... Kiedy natknęłam się na pierwowzór byłam praktycznie pewna, że to musi być równie dobre, a nawet lepsze. Czy się nie pomyliłam?

Chyba większość ludzi podchodzi bardzo sceptycznie do tego tematu. Nawet podczas zbierania obsady do ekranizacji tego króciutkiego opowiadania praktycznie wszyscy aktorzy odradzali brania udziału w tym projekcie Ledgerowi i Gyllenhaalowi mówiąc, że to pogrąży ich kariery. A jak dla mnie byli po prostu cudni co zresztą inni także potem docenili.

Styl autorki nie jest jakoś bardzo wyróżniający. W sumie nie jest także wyczerpujący, w miarę prosty w odbiorze, nic szczególnego.

Co ciekawe myślałam trochę o tym jak wyglądałoby życie Ennisa der Mara i Jacka Twista gdyby mieli szansę poznać się w dzisiejszych czasach. Na pewno Brokeback nie byłoby już magicznym miejscem. Nawet pewnie by się tam nie spotkali, tylko gdzieś zupełnie indziej, ale za to mogliby być tym kim są. Czasem mam jednak wrażenie, że ten brak problemów zabrałby im także wiele emocji, które czuli gdy widzieli się po dłuższych rozłąkach. W szczególności zapada mi w pamięć ich pierwsze spotkanie po czteroletniej ciszy. Oboje przecież byli tak szczęśliwi, że nie wiedzieli co ze sobą zrobić.

Pozostaje, jednak jeszcze sprawa żon obojgu panów. Alma i Lureen. W opowiadaniu były znacznie pominięte, a szkoda. W końcu one także przeżywały swoje osobiste tragedie... W filmie natomiast ich postaci zostały o wiele bardziej nakreślone. Właśnie trochę tego mi brakowało w książce co zostało na szczęście dopełnione przez film. W gruncie rzeczy można by powiedzieć, że ekranizacja jest rzeczywiście w pewnych aspektach uzupełnieniem książki. Te dwa dzieła są nierozerwalną jednością.

Jak pewnie już zdążyliście zauważyć opowieść ta zrobiła na mnie wrażenie. Dlaczego? Chociażby dlatego, że cieszę się, że takie historię w ogóle powstają, ponieważ według mnie i takie książki są potrzebne, żeby uświadamiać ludzi w pewnych kwestiach. Można mieć do tego stosunek jaki się chcę, w końcu obowiązuje nas wolność słowa i poglądów, chodzi mi wyłącznie oto, aby się wzajemnie nie wyniszczać. W gruncie rzeczy historia opisana w „Tajemnicy Brokeback Mountain” jest jak dla mnie jedną z najbardziej poruszających opowieści o miłości oraz niemożności doświadczenia pełni szczęścia jakie miałam okazję poznać.

Podsumowując, to wszystko co tu napisałam sprowadza się do jednego: przeczytajcie tę książkę! Co ja w sumie piszę... Książeczkę. Nie jest to czasowo zajmująca lektura. Godzinka i koniec, a w sumie nie koniec, ponieważ potem nadchodzi czas przemyśleń (a przynajmniej u mnie). Po prostu mi zaufajcie i jeśli będziecie mieć takową możliwość to z niej skorzystajcie i zapoznajcie się z tą historią (a może jeszcze potem z filmem?), ale już, bo jeśli tego nie zrobicie będzie mi bardzo, ale to bardzo smutno!



"Między tym, co wiedział, a tym, w co starał się wierzyć, istniał pewien rozziew, ale nic na to nie można było poradzić, a jeśli nie można czegoś zmienić, trzeba z tym żyć."


Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Ennis Del Mar i Jack Twist poznają się w trakcie poszukiwania zatrudnienia. Ich nowy pracodawca wysyła ich do pracy na majestatyczne wzgórze Brokeback. Tam mają miejsce wydarzenia, które na zawsze odmienią ich dotychczasowe życie. Ennis i Jack postanawiają jednak zachować je w tajemnicy… Każdy z nich rozpoczyna nowe życie. Mijają 4 lata. Pewnego dnia żona Ennisa przynosi mu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Klucz Ziemi został już odnaleziony. Pozostały jeszcze dwa. I dziewięciu Graczy. Tylko jeden może zwyciężyć. Toczy się gra o istnienie ludzkości.

Klucz Niebios – gdziekolwiek jest i czymkolwiek jest – będzie następny. Pozostałych przy życiu dziewięciu graczy nic nie powstrzyma przed jego zdobyciem.


Nadszedł czas powrotu do świata Endgame.
Nadszedł czas na odnalezienie Klucza Niebios.

I w końcu wszystko tutaj zaczęło się dziać w taki sposób jaki powinno od samego początku!

W drugiej części mamy dużo więcej akcji niż sama mogłam się spodziewać. Nie miałam pojęcia na jakim etapie zakończyć choć na chwilę czytanie, ponieważ ciągle książka zaskakiwała nowym zwrotem akcji. Pościgi, walki na noże (i czym tylko się da), ucieczka pod miastem, wkroczenie służb specjalnych... To wszystko znajdziemy właśnie w „Kluczu Niebios”.

Nareszcie mogę bardziej przyjrzeć się wszystkim bohaterom. Wreszcie mam wrażenie, że nie są oni tak papierowi, bezbarwni i po prostu nijacy poza tą trójką może czwórką, która była bardziej opisana w poprzedniczce. Jest ich troszkę mniej niż w pierwszej części, wobec tego mamy okazję do ich głębszego poznania. Pierwsza część była o tyle rozczarowująca, że wymuszała na nas stawianie na pewnych Graczy w Endgame. Pojawiali się trochę więcej niż inni, a przez to można by było myśleć, że to oni będą się bardziej liczyć, jednak nie zawsze tak bywało. Druga część rozszerza nam obraz na mniej znanych nam dotąd Graczy i ich historię, które w „Wezwaniu” były jedynie wspomniane. Dzięki temu nareszcie mogę się utwierdzić w przekonaniu kto jest moim faworytek/faworytką (Niestety nie mogę wam powiedzieć kim oni są, bo to byłby po prostu przepiękny spojler o nazwie: „Kto przeżył”). Co do jeszcze samych bohaterów, gdzie w „Wezwaniu” irytował mnie Christopher, w „Kluczu Niebios” także znalazł się taki osobnik wychodzący przed szereg, który kiedy tylko się odzywa masz ochotę mu przywalić...

Czy coś mnie bardzo zdziwiło w „Endgame”? Było parę takich momentów. W sumie same sceny walk były bardzo obrazowo opisane, a takich scen było wiele, więc jest to książka pełna rozlewów krwi. Chyba spodziewałam się bardziej tego, że właśnie w drugiej części to wszystko zwolni, jednak nawet jeśli książka była inna niż się tego spodziewałam to nie jestem z tego powodu bardzo smutna (lubię kiedy w książkach dużo się dzieje). W „Wezwaniu” było dużo teorii jak to na samym początku i wzmianek o starożytnych cywilizacjach jakie reprezentują dani Gracze. W „Kluczu Niebios” jest tego zdecydowanie mniej. Wszystko idzie z prądem i tyle. Zdziwiła mnie jeszcze sprawa Stwórców. Oczywiście domyślałam się do czego mogą dążyć autorzy, ale miałam nadzieję, że jednak nie pójdą tym tropem. Rzeczywiście jest on oryginalny jak na dzisiejsze książki, które już raczej nie zajmują się tym tematem (był on wyraźnie bardziej obecny jakieś 20-30 lat temu w zagranicznej jak i polskiej literaturze). Natomiast w „Kluczu Słońca” może wszystko rozwiąże się całkiem dobrze?

Nadal te pięćset parę stron czyta się bardzo szybko chociażby dlatego, że autorzy nie piszą za wymagającym stylem. Biorąc, więc pod uwagę co w tej książce się dzieje i jak wiele się zmieniło względem „Wezwania” muszę to uznać za ogromny plus.

Podsumowując, „Klucz Niebios” jest lepszy od pierwszej części. Zaczyna być naprawdę ciekawie, więc z dużo większą niecierpliwością czekam na premierę „Klucza Słońca”, który zapewne pojawi się dopiero koło października :(


"Żyjcie, umierajcie, kradnijcie, kochajcie, nienawidźcie, zdradzajcie, mścijcie się. Co tylko chcecie. Endgame jest zagadką życia, powodem śmierci. Grajcie. Co ma być to będzie."


Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Klucz Ziemi został już odnaleziony. Pozostały jeszcze dwa. I dziewięciu Graczy. Tylko jeden może zwyciężyć. Toczy się gra o istnienie ludzkości.

Klucz Niebios – gdziekolwiek jest i czymkolwiek jest – będzie następny. Pozostałych przy życiu dziewięciu graczy nic nie powstrzyma przed jego zdobyciem.


Nadszedł czas powrotu do świata Endgame.
Nadszedł czas na odnalezienie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Katniss po ciężkich przeżyciach na arenie przebywa z matką, Prim i przyjaciółmi w Trzynastce, dystrykcie, który szykuje się do rozprawy z Kapitolem. Katniss, mimo początkowej niechęci, decyduje się zostać Kosogłosem – symbolem rewolucji przeciwko Kapitolowi.


W „Kosogłosie” dzieje się naprawdę dużo. Odchodzimy wreszcie od Głodowych Igrzysk (jako tako) i możemy „spokojnie” przyglądać się rozprzestrzeniającej się rebelii. Jest to zdecydowanie najkrwawsza część ze wszystkich, jest w niej najwięcej ofiar, których większość czytelników by nie chciała. Suzanne Collins szokuję! :D Podczas tego całego chaosu możemy na szczęście dostrzec jeszcze Katniss. Jest oszołomiona tak wielkim nagromadzeniem informacji, przez co akcja książki w przynajmniej pierwszej części znacznie zwalnia. Sądzę, jednak że było to trochę nam potrzebne. Trzeba wreszcie dać odpocząć czytelnikowi po dwóch Igrzyskach, a co tu dopiero mówić o głównej uczestniczce obu wydarzeń. Katniss przechodzi wiele pomniejszyć załamań, w końcu musiało to nadejść. Powoli zaczęła analizować co się właściwie z nią działo przez te 2 lata. Jedno wiemy na pewno. Katniss sprzed pierwszych dożynek, a Katniss w Trzynastce to dwie zupełnie inne osoby. Suzanne Collins bardzo wiernie oddała lęki czy też pomniejsze upadki głównej bohaterki.


"Pozbierać jest się dziesięć razy trudniej, niż rozsypać."


Przez wszystkie części mogliśmy obserwować różnych zwycięzców oraz to jak i oni zostali zmuszeni do zmiany przez obecny system. Każdy z osobna przeżył swoją osobistą tragedię. Już sam udział w Igrzyskach powinien być czymś wstrząsających, lecz chyba najgorsze było dla nich wszystkich pogodzenie się z tym, że ciągle będą istnieć dla Kapitolu. Muszą się pokazywać, robić rzeczy, które ich tłamszą, a wszystko po to, aby czuli się słabi. Wydaje mi się, że także oto chodziło przywódcy Panem. Strach jest przecież jednym z najsilniejszym uczuć, czyż nie? Niektórzy jednak mieli odwagę mu się przeciwstawić.


"Ja poluję, on piecze, Haymitch pije. Każde z nas na swój sposób zabija czas i stara się uciec od wspomnień związanych z Głodowymi Igrzyskami."


Pierwszą postacią, która przywodzi mi na myśl bunt jako taki wcale nie okazuje się być Katniss. Jest nim niezastąpiony Cinna. Był jedynym kapitolińczykiem, który otwarcie pokazał co naprawdę sądzi o panu prezydencie Snow. To co także zrobił dla Katniss było... po prostu zjawiskowe. Długo pozostanie on w mojej pamięci chociażby ze względu na jego ogromne oddanie sprawie.


"Nadal na ciebie stawiam."


Kapitol, a w zasadzie prezydent Snow ma na zniszczenie każdego inny sposób, jednak w znacznej większości jest on bardzo skuteczny. Jednym z jego ofiar był chociażby Finnick. Mój ulubieniec. W „Kosogłosie” widzieliśmy go od zupełnie innej strony. Przytłoczony. Zraniony. Cierpiący. Wystarczy Snow i koniec z naszym entuzjastycznym Odairem. Bardzo mi go brakowało, właśnie takiego roześmianego, który to zawsze umiał uleczyć rany. Wszyscy jednak przez trwającą rewolucję byli bardzo zgaszeni i szczerze mówiąc nie ma się im co takim reakcją dziwić. Takie zachowanie automatycznie narzucało się i mnie. W pewnym momencie gdy odkrywaliśmy coraz to bardziej ponure sekrety, było mi wszystkich szkoda. Czy to Haymitcha, który to próbował zapomnieć o wszystkich okropieństwach jakie wyrządził mu Kapitol poprzez alkohol czy też Johanny, która straciła przez Snowa dosłownie wszystko. W pewnym sensie można było nawet współczuć Effie, która to przez otoczenie w jakim w dużej mierze przebywała, ukształtowało ją w kogoś kto nie widzi niczego nieodpowiedniego w mordowaniu niewinnych dzieci. Cały ten system przemienił ludzi w kogoś kim nigdy nie chcieli być. Mawiano, że Finnick jest z wariatką (Annie), jednak powiedźmy otwarcie: Kto po przeżyciu takich okrucieństw mógłby nazwać siebie normalnym? Rząd zmusił ich do zabijania siebie nawzajem, zmienił ich w istne potwory, a co najlepsze niektórzy z nich nawet tego nie zauważyli. To dopiero sztuka.


"Jesteśmy kapryśnymi, głupimi istotami o marnej pamięci i wielkim talencie do samozniszczenia."


Za tym wszystkim stał jeden człowiek. Prezydent Snow. Oczywiście nie był on prekursorem. Był jedynie przyzwoitym kontynuatorem dzieła, które miało trwać do tyle ile warunki na to pozwolą. Zastanawiało mnie ostatnio to dlaczego Collins wybrała ogrodnictwo jako jego hobby. Uważał on, że najszlachetniejszym z kolorów jest biel. Z wiadomych później nam względów nosił zawsze przy sobie właśnie białą różę. Sądzę, jednak że prócz tamtego powodu było jeszcze wiele pomniejszych. Róże są z góry uznawane za symbol miłości, są piękne, ale posiadają także kolce, które mogą nas czasem mocno zranić. Lecz pomyślmy, czy ta biała róża nie była symbolem władzy idealnej (oczywiście z perspektywy Snowa)? Przemyślcie to sobie.


"Panem et circenses."


Co do samej postaci prezydenta Snowa, nie zmieniłam zdania na jego temat ani ociupinkę. Nadal pozostaję on w mojej osobistej topcę ulubionych czarnych charakterów :) A skoro już o prezydentach mowa to może chwilka o prezydent Coin. Nienawidzę baby. Dziękuję za wysłuchanie...

Nie no, a tak serio to jej osoba jest nagromadzeniem wszelkich rzeczy jakich nie cierpię u polityków. Niestety nie uratowała tej postaci nawet wspaniała Julianne Moore, która była jej odtwórczynią w filmowej wersji. Co innego Donald Sutherland! Będę to powtarzać w uporem maniaka, ale pan Sutherland był przewspaniałym prezydentem Snowem i jestem mu niezmiernie wdzięczna za takie zaangażowanie w film (w końcu dzięki niemu mieliśmy chociażby dodatkowe sceny w ogrodzie różanym!).


"Najtrudniej jest wykorzenić najstraszniejsze wspomnienia, przecież je zapamiętujemy najlepiej."


Zgadnijcie jaka piosenka leciała mi ciągle w głowie podczas czytania „Kosogłosa”? Oczywiście, że „Drzewo wisielców” w wykonaniu Jennifer Lawrence, jakżeby mogło być inaczej. Aż chciałam czasem odpędzić tą piękną piosenkę z myśli, choć wiadomo, że to ma najczęściej odwrotny skutek (nawet takich wspaniałości, gdy jest za dużo to naprawdę ma się dość). W sumie to nie dziwię się, że Pollux się popłakał przy tym wykonaniu, słuchając jej naprawdę poczułam się bliższa temu wszystkiemu...

Kochani, zorientowałam się, że nie zdradziłam wam jeszcze jednej z ważniejszych rzeczy... Już chyba do końca mojego życia będę Team Gale. Kocham, kocham i jeszcze raz kocham tę parę :) Do Peety nic oczywiście nie mam. W sumie przez dłuższy czas lubiłam Katniss w każdym zestawieniu, ale ostatecznie Gale wygrał. Wybaczcie.

Czy koniec mnie usatysfakcjonował? Troszkę tak i troszkę nie. Nie będę wypisywać szczegółów, ponieważ to zbyt duże spojlery, a nikomu nie chciałabym odebrać tych emocji jakie towarzyszyły mi przy czytaniu całej trylogii. Było na pewno bardzo emocjonująco.

Podsumowując, wciąż trudno mi uwierzyć, że piszę tą recenzje. Nie wierzę, że już wszystko wiem, wiem co się zdarzyło. Czuję jakby to wcale nie był koniec. Dziwne uczucie. Cała ta trylogia jest przewspaniała. Spędziłam w tymi wszystkimi bohaterami przecudne chwilę, wylałam morza, a może i nawet oceany łez (serio, ostatnie 100 stron „Kosogłosa” pod tym względem było istną mordęgą, bo przecież trochę trudno jest czytać przez non-stop załzawione oczy). Na pewno za jakiś czas wrócę do Katniss i spółki, chciałabym to zrobić nawet w tej chwili, ale nie mam jeszcze do dyspozycji całej trylogii, ponieważ ostatnio cały czas krąży po znajomych. Jednak nawet jeśli już będę mieć „Igrzyska śmierci” w swoich łapkach, to wiem, że jest jeszcze wiele, oj wiele książek do przeczytania i to trzyma mnie przy siłach, aby pozbyć się jakoś tego kaca książkowego, choć na razie idzie mnie to wyjątkowo beznadziejnie...


"Panem dzisiaj, Panem jutro, Panem zawsze."


Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Katniss po ciężkich przeżyciach na arenie przebywa z matką, Prim i przyjaciółmi w Trzynastce, dystrykcie, który szykuje się do rozprawy z Kapitolem. Katniss, mimo początkowej niechęci, decyduje się zostać Kosogłosem – symbolem rewolucji przeciwko Kapitolowi.


W „Kosogłosie” dzieje się naprawdę dużo. Odchodzimy wreszcie od Głodowych Igrzysk (jako tako) i możemy „spokojnie”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szesnastoletnia Laurel nie może się pogodzić z tragiczną stratą siostry. Szuka pomocy idoli, którzy też odeszli: Kurta Cobaina, Amy Winehouse, Jima Morrisona, Janis Joplin… Pisze do nich listy. Z tych listów układa się opowieść o niej samej, jej cierpieniu, samotności, poszukiwaniu siebie i przebaczeniu.

Laurel podziwiała siostrę, ale czuła się przez nią zepchnięta w cień. Teraz usiłuje pogodzić się z tym, co się stało i odnaleźć siebie. Choć nie jest łatwo opłakiwać kogoś, komu się nie wybaczyło…


Już nawet nie pamiętam dokładnie z jakiego źródła dowiedziałam się o tej właśnie książce. Na pewno była to jakaś recenzja, na którymś z blogów. Ocena była chyba całkiem niezła, a sam pomysł na tę opowieść był dla mnie bardzo interesujący.

Trochę trudno jest mi pisać cokolwiek o tej historii. Dlaczego? Czasem jest tak, że mamy względem jakiegoś filmu czy powieści zbyt wielkie oczekiwania i kiedy wreszcie zapoznamy się z treścią nie wiemy czy to nasza wina czy może filmu, ale czujesz niedosyt. Może zbyt wiele oczekiwałam? Bowiem chciałam chyba czegoś nierealnego. Odpowiedzi na pytania, które sama kiedyś zadawałam i wciąż zadaję, ciągle smucąc się, że i tak ich nie poznam. I znowu dlaczego? Bo odpowiedzieć na to wszystko może tylko i wyłącznie ktoś kto już nie żyję. Czasem już tak wiele lat...


"Gdyby oczyścić wrota postrzegania,
wszystko ukazałoby się człowiekowi w takiej postaci,
w jakiej istnieje: nieskończone."
- William Blake


„Kochani...” jest powieścią epistolarną. Uwielbiam tę formę przekazu. Chyba najbardziej do mnie trafia. Listy są różne. Adresowane do wielu sławnych ludzi. Z nich wszystkich najwięcej listów jest kierowanych do bardzo ważnej dla mnie osoby, do Kurta Cobaina. O tym dlaczego Kurt był jest i będzie dla mnie kimś wyjątkowym może nie będę się rozwodzić. Po pierwsze wielu z was uzna mnie pewnie za jedynie głupią nastolatkę, która hm... ma „fazę”. Inni może zrozumieją, że nie jestem kolejną idiotyczną „fanką”, która nic nie wie o swoim idolu (choć nie, już to chyba kiedyś wyjaśniałam, ale Kurt nie jest moim idolem). Nieważne. Kurt jest ważny. To wszystko. Więcej będziecie mogli się dowiedzieć co sądzę na jego temat kiedy będę recenzować „Pod ciężarem nieba”, a teraz wracając do tematu...

Czułam, że ta książka może być dla mnie trudna do przebrnięcia, jednak wcale taka nie była. Przeczytałam ją w jeden dzień. Autorka książki nie piszę skomplikowanym stylem. Jest on zwyczajnie prosty, co jak widziałam niektórym BARDZO przeszkadzało. Ja tego dnia wyłączyłam mózg i zwyczajnie nie przejmowałam się tym, nie widziałam więc nic w jej stylu drażniącego.

Najśmieszniejsze chyba w tej całej historii jest to, że trudno nam jest poznać samą Lauren, choć to właśnie ona jest autorką wszystkich tych listów. Przez całe życie była wpatrzona w swoją siostrę jak w święty obrazek i uważała ją za ideał. Chciała być jak ona, co chwila myślała „Co by zrobiła May?” i zapomniała o tym, żeby być sobą.


"Piękno jest prawdą, prawda pięknem!" – oto
Co wiesz na ziemi i co wiedzieć trzeba.
- John Keats


W „Kochani...” mamy do czynienia z stratą najbliższej nam osoby. Prawda jest taka, że Lauren jest w takim, a nie innym wieku, że odczuwa wszystko znacznie mocniej. Wiadomo, nie można tym samym usprawiedliwiać jej poczynań, ale można też trochę spróbować ją zrozumieć. Każdy inaczej przeżywa stratę. Większość chcę iść na przód, jednak dzielą się oni na takich, którym się ta sztuka udaje oraz na takich, którzy próbują, jednak na tym się kończy. Czasem nawet upadają i to boleśnie. Mnie osobiście było zwyczajnie smutno patrzeć na liczne małe potknięcia naszej Lauren, które chcąc nie chcąc mogą doprowadzić do upadku. Trzeba, jednak zawsze mieć nadzieję, prawda?

Wreszcie Lauren przełamuję się i przychodzi do nowej szkoły, gdzie nikt nie wie o jej historii. Czuje się z tym dobrze, ale ciągle myśli o May. W końcu zmarła dość niedawno, lecz ciągle nie wiemy co było przyczyną jej śmierci. To główna zagadka książki. Wreszcie Lauren udaje się poznać różnych ludzi i tworzy z nimi osobliwą grupę, gdzie każdy jest zupełnie inny. Niektórych czytelników także to drażniło. Ta grupa znajomych, zbyt różnych, zbyt dziwnych dla ogólnego otoczenia. Mnie jednak oni odpowiadali. Bądź co bądź sama należę do takiej grupki przyjaciół, gdzie każdy z nas jest naprawdę nietypowy, można by powiedzieć, że to cud, że się ze sobą dogadujemy. Jednak nasza grupa żyje dobrze w swoim towarzystwie i mam wrażenie, że większość ludzi po prostu nie potrafi tego zrozumieć i tak też jest z grupą Lauren. Żadne z osobna nie mieści się w normach, a gdy się łączą wszystko jest nagle proste i normalne.


"W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy;
tak wiele rzeczy budzi w nas zaraz przeczucie
straty, że kiedy się je traci – nie ma sprawy.
[...]
Nawet gdy stracę ciebie (ten gest, śmiech chropawy,
który kocham), nie będzie w tym kłamstwa. Tak, w sztuce
tracenia nie jest wcale trudno dojść do wprawy;
tak, straty to nie takie znów (Pisz!) straszne sprawy."
- Elizabeth Bishop


Czasem denerwowało mnie to, że Lauren pisała na początku każdego z listów tylko jak zwykle formułkę „Kochany/a...”, a sam list był tylko i wyłącznie o niej samej, jakby zapomniała, że też jest adresat, który także się liczy (nawet jeśli już nie żyje). Zdarzało się, że musiałam na koniec przy przejściu do następnych listów cofać się, żeby przypomnieć sobie do kogo właściwie był kierowany list. Troszkę drażniące.

Lauren była bardzo rozstrojona... Niezmiernie łatwo było ją zmanipulować, jakby zabrano jej te naturalną ochronną bańkę, którą posiada każdy z nas. Jakby czuła wszystko za mocno i tym samym wyrzucała z siebie emocje dość niepostrzeżenie.

Polskie wydawnictwo nadało tej książce zupełnie nowy tytuł. Oryginalny jest z jednej strony lepszy („Love Letters to the Dead”), ale przez nasz polski tytuł zaczęłam się zastanawiać nad tym pytaniem: „Kochani, dlaczego się poddaliście?” i nie do końca jest ono adekwatne do tej książki, ponieważ mogłoby gdyby listy były kierowane tylko do samobójców, ale tak nie jest. Mamy tutaj naprawdę wiele różnych silnych osobowości, które upadały i powstawały. Jedynie niektórzy się poddali. Jednak pomimo tego są uznawani za kogoś wartego uwagi. Za kogoś o kim nie można tak po prostu zapomnieć. Wydaje mi się także, że niektórzy odpowiedź na to pytanie dawno już zabrali ze sobą do grobu. To takie oczywiste. Jednak to właśnie jedno z tych pytań, na które i tak usilnie chcemy znać odpowiedź. Tylko co jeśli nawet poddani nie wiedzą dlaczego się poddali? Co wtedy?
(W gruncie rzeczy mam po prostu takie wrażenie, że gdyby się spytać takiego Kurta czy Amy dlaczego to wszystko tak wyszło, sami by nie potrafili powiedzieć czemu.)


"Nirvana znaczy wolność. Wolność od cierpienia. Pewnie niektórzy uważają, że to jest właśnie śmierć. No to gratuluję odzyskania wolności... My wciąż tu jesteśmy i użeramy się z tym, co zostało." - Ava Dellaira


Przez cały czas kiedy czytałam „Kochani...” w głowie miałam ciągle jedną piosenkę, która jak dla mnie całkiem dobrze oddaję to co czuje ktoś po stracie bliskiej osoby. Jest to piosenka zespołu Hole, a tytuł jej „Dying”. Dla tych, którzy być może pierwszy raz stykają się z nazwą tegoż tworu, jest to zespół założony przez Courtney Love, której mężem był Kurt Cobain. Courtney od zawsze sama piszę teksty do wszystkich swoich piosenek, a „Dying” jest najprawdopodobniej właśnie o Kurcie. Choć piosenka ta pochodzi z płyty („Celebrity Skin”), która jest dla mnie dość słaba jak na Hole to ma ona w sobie jeszcze trochę dawnego temperamentu oraz zawiera takie właśnie perełki jak „Dying”.
(Jednak jeśli ktoś chciałby się zapoznać bliżej z twórczością Love to płyta „Live Throught This” powinna być dobra na początek. I proszę nie szczujcie ją psami! (patrz Courtney) Choć trochę spróbujcie ją poznać, a dopiero potem „oceniać”.)

Podsumowując, dla każdego ta powieść jest inna. Wydaję mi się, że jeśli choć jedna ze sławnych adresatów nie jest dla was w jakiś sposób ważna to trochę nici ze zrozumienia tego dlaczego są oni wyjątkowi dla bohaterów tejże książki. „Najedzony nie zrozumie głodnego” i takie tam... Ta książka nie jest ani dobra ani zła. Może po prostu średnia. Ale jest to też debiut (i to także trzeba brać pod uwagę!), który w miarę dobrze rokuje na przyszłość. Wiedząc, że autorka pała dość sporą sympatią do jednego z moich ulubionych zespołów już czekam na jej drugą książkę, nad którą podobno pani Ava Dellaira obecnie pracuje.


"Wydaje mi się, że wiele osób chciałoby być kimś, ale boją się, że jeśli spróbują, nie okażą się tak dobrzy, za jakich ich przeważnie mają." - Ava Dellaira


Tę i inne recenzje zostały opublikowane także na moim blogu o recenzjach książek: http://zapachstron.blogspot.com/

Serdecznie zapraszam :)

Szesnastoletnia Laurel nie może się pogodzić z tragiczną stratą siostry. Szuka pomocy idoli, którzy też odeszli: Kurta Cobaina, Amy Winehouse, Jima Morrisona, Janis Joplin… Pisze do nich listy. Z tych listów układa się opowieść o niej samej, jej cierpieniu, samotności, poszukiwaniu siebie i przebaczeniu.

Laurel podziwiała siostrę, ale czuła się przez nią zepchnięta w cień....

więcej Pokaż mimo to