Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Gdyby tak mniej było twistów, a więcej Literatury, to bym się nie obraził. Jednak nie mogę napisać, żeby był to czas stracony.

A i przemyśleń wpadło parę do głowy.

Gdyby tak mniej było twistów, a więcej Literatury, to bym się nie obraził. Jednak nie mogę napisać, żeby był to czas stracony.

A i przemyśleń wpadło parę do głowy.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest coś w zdaniach Baricco, co nakazuje się zatrzymać i pomyśleć. Nawet nie o fabule, tak po prostu. I ja w książkach właśnie tego szukam.

Piękna!

Jest coś w zdaniach Baricco, co nakazuje się zatrzymać i pomyśleć. Nawet nie o fabule, tak po prostu. I ja w książkach właśnie tego szukam.

Piękna!

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Debiut Roth’a zaskoczył mnie tym, jak dużo w nim odnalazłem tego co w pisarstwie Amerykanina jest znakiem rozpoznawczym: Newark, amerykański żyd wraz ze swoją rodziną, humor oraz pisanie bez skrępowania o intymnych relacjach dwojga ludzi. I oczywiście jest to nowela: nie należy zatem oczekiwać wielowątkowej fabuły i kilkunastu odniesień filozoficznych. Jak możemy przeczytać w posłowiu: jest to sprawdzony schemat opowieści o dwojgu ludzi, którzy pomimo wzajemnej miłości, być ze sobą nie mogą. Nie mogą, bo wywodzą się z innych światów (a przynajmniej aktualnie w innych żyją). I tak, jest to zgrany temat, i nie, nie fakt, że wciąż aktualny broni „Goodbye, Columbus” przed (moją) krytyką. Uważam, że tak jak Roth bezpośrednio i lekko pisze o seksie, tak niezwykle subtelnie zaznacza cały dramat. Wszystko tu zostało pokazane przy pomocy pojedynczych zdań (chciałoby się niemal napisać spojrzeń). Cały czas czujemy, że coś jest nie tak, że nic z tego nie będzie, ale autor przedstawia nam to na tyle niewinnie, iż koniec końców czujemy się takim obrotem spraw zaskoczeni. I gdy w końcu uświadomimy sobie, że cały czas wiedzieliśmy co się dzieje (stanie), a i tak czujemy rozczarowanie/smutek/żal, to wiemy, że zostaliśmy inteligentnie oszukani. Tak jak w sztuce być powinniśmy. Ponadto, Roth zostawia nas z paroma pytaniami, które gdzieś tam mogą się, raz na jakiś czas, odezwać (czy ona zostawiła to specjalnie?). Dla mnie debiut marzenie – ani genialny, by nigdy go nie przeskoczyć, ani nieśmiały by przejść obok nie zauważając.

Debiut Roth’a zaskoczył mnie tym, jak dużo w nim odnalazłem tego co w pisarstwie Amerykanina jest znakiem rozpoznawczym: Newark, amerykański żyd wraz ze swoją rodziną, humor oraz pisanie bez skrępowania o intymnych relacjach dwojga ludzi. I oczywiście jest to nowela: nie należy zatem oczekiwać wielowątkowej fabuły i kilkunastu odniesień filozoficznych. Jak możemy przeczytać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To nie biografia (Bogu dzięki), to anegdota. Śmieszna, angażująca i idealna na raz. Tom jest jedyny w swoim rodzaju i zasługuje też na taką książkę. Myślę, że nie można narzekać.

To nie biografia (Bogu dzięki), to anegdota. Śmieszna, angażująca i idealna na raz. Tom jest jedyny w swoim rodzaju i zasługuje też na taką książkę. Myślę, że nie można narzekać.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo źle znoszę docenianie kogoś przez obniżanie wartości innych. Nie ma znaczenia kim jest lub co robi Madonna albo zespoły punk rockowe. Nie ma znaczenia czy Bjork jest słusznie porównywana do Kate (moim zdaniem słusznie, gdyż wywodzi się z jej spojrzenia, a chyba nikt nie chciałby kopii Brytyjki, a tylko zauważa INSPIRACJĘ).

Kate jest wyjątkową postacią. Tak artystycznie jak i prywatnie. I faktycznie, można się tu czegoś o niej dowiedzieć (nawet niemało), ale już ocenianie płyt (ich poziomu) pozostawię bez komentarza. Z tej książki niemal wynika, iż ta geniuszka muzyka popełniła dwie w pełni satysfakcjonujące płyty.

No ale cóż, lepsze to niż nic.

Bardzo źle znoszę docenianie kogoś przez obniżanie wartości innych. Nie ma znaczenia kim jest lub co robi Madonna albo zespoły punk rockowe. Nie ma znaczenia czy Bjork jest słusznie porównywana do Kate (moim zdaniem słusznie, gdyż wywodzi się z jej spojrzenia, a chyba nikt nie chciałby kopii Brytyjki, a tylko zauważa INSPIRACJĘ).

Kate jest wyjątkową postacią. Tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdzieś między świętością nauki, a usystematyzowaniem religii stoi człowiek. Sam nie wie, czy pojął już wszystko co do zbawienia niezbędne czy raczej to, co zapanować mu nad światem pozwoli. Bo fakt, iż pojął wszystko jest niezaprzeczalny. Dumny jest z siebie wielce. Zdetronizował wszak w laboratorium samego Boga. Tylko po to, by móc go na nowo powołać do życia, tylko gdy wyda się to wygodne. Przepraszam – optymalne. I w tej świeżo nałożonej na życiu pogoni (za sukcesem ma się rozumieć) błyszczy moc, trwałość i geniusz naszego gatunku. Błyszczy z taką siłą, że aż nie sposób zauważyć drobniutkich pęknięć. Rys przy samiutkich krańcach, spod których, niezwykle powoli, wyłazi bezsens. Bezsens i autodestrukcja.

Kurt Vonnegut chciał chyba napisać o wyścigu zbrojeń. Nie wiem czy przez przypadek czy nie, ale napisał o… wszystkim. Napisał o nas, o ludziach. I wszyscy odnajdziemy tu siebie. Niestety.

Każdy rozdział to element układanki i każdy to osobna historia. Jak życie. Dlatego też, na litość boską, błagam was, czytajcie nadal!

Gdzieś między świętością nauki, a usystematyzowaniem religii stoi człowiek. Sam nie wie, czy pojął już wszystko co do zbawienia niezbędne czy raczej to, co zapanować mu nad światem pozwoli. Bo fakt, iż pojął wszystko jest niezaprzeczalny. Dumny jest z siebie wielce. Zdetronizował wszak w laboratorium samego Boga. Tylko po to, by móc go na nowo powołać do życia, tylko gdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jednocześnie ciepła i smutna

Jednocześnie ciepła i smutna

Pokaż mimo to


Na półkach:

„Judasz” to niezła książka, która we mnie pozostawiła jednak spory niedosyt. Z jednej strony dostajemy interesujące rozważania (o istocie pojęcia „zdrada”), a z drugiej – marną i pretensjonalną fabułę.

Amos Oz wziął na warsztat największego zdrajcę w historii – Judasza. I przepuszczając go przez umysł swojego bohatera, pozwolił sobie na zburzenie tej, wydawać by się mogło, oczywistej postaci. Zasiał wątpliwości co do jego motywów, ale też, co do tego – „czym w ogóle jest zdrada?”. I choć te fragmenty książki brzmią trochę jakby zostały skądś przepisane, to wydają się być niezwykle wartościowe. Podważają prawdy tak oczywiste, że na ogół, nie poświęcamy im czasu. Zwyczajowo wiemy kim jest „zdrajca”, umiemy go określić. Ale czy na pewno? Czy zdrajcą jest ten, który robi coś niezgodnego z naszymi oczekiwaniami? A może ten, który dokonał zwyczajnego samorozwoju, poszerzając tym samym wachlarz zachowań? A może jeszcze ten, którego intencji, zwyczajnie, nie rozumiemy? I choć, jak już wspomniałem, te wątpliwości przedstawione zostały jakby były przez bohaterów cytowane, a nie przemyślane, to i tak, ich lektura, sprawia sporo przyjemności i pozwala na jeszcze więcej refleksji.

Gorzej, gdy przejdziemy do aspektu fabularnego. Oz od (niemal) początku tworzy aurę wielkiej tajemnicy, która nie spełnia naszych oczekiwań. Bohaterzy są bardziej figurami niż postaciami z krwi i kości, a napięcia między nimi – cóż, są raczej życzeniowe. Miałem takie poczucie, jakby autor na siłę chciał stworzyć studium samotności, a wyszła mu egzaltowana opowieść o ludziach, którzy w temacie uczuć, nie mają zbyt wiele do powiedzenia. Nawet te obiecywane przepychanki słowne są bardziej zbiorami monologów. Wyszło to średnio.

I nie ukrywam, że część tej książki bardzo przypadła mi do gustu, jednak żałuję, iż nie została dopełniona czymś więcej niż tylko zarysami postaci, które dość koślawo reprezentują myśl przewodnią – „tak naprawdę, zdradzić możemy tylko siebie”. Dodatkowo, miałem nieodparte wrażenie, że znam autora, który na bazie takiej opowieści (i jej problematyki) stworzyłby coś ocierającego się o arcydzieło. Ale nie każdy może być Philipem Rothem.

„Judasz” to niezła książka, która we mnie pozostawiła jednak spory niedosyt. Z jednej strony dostajemy interesujące rozważania (o istocie pojęcia „zdrada”), a z drugiej – marną i pretensjonalną fabułę.

Amos Oz wziął na warsztat największego zdrajcę w historii – Judasza. I przepuszczając go przez umysł swojego bohatera, pozwolił sobie na zburzenie tej, wydawać by się mogło,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miałem jakieś mylne i niczym nieuzasadnione wrażenie, iż „Folwark zwierzęcy” powinien być książką skomplikowaną, rozbudowaną czy zwyczajnie trudną. Okazało się, że jest zupełnie inaczej: że Orwell stworzył coś zbliżonego do Disneyowskiej bajki, jednocześnie nie gubiąc powagi i głębi tematyki. Ten prosty zabieg, by cały naród, całe państwo zastąpić jednym gospodarstwem, by wszystko opowiedzieć językiem bezpośrednim, prostym i zrozumiałym, spowodował, że przekaz (który dla pisarza był chyba nadrzędny) miał szansę dotrzeć, w intencjonalnym wydźwięku, do każdego. I taka uniwersalność jest siłą tej pozycji. Szczególnie, że nie poszło za tym obniżenie jakości literackiej, gdyż Orwell, w żadnym momencie nie ociera się o infantylizm.

Chciałbym podsumować to wszystko zdaniem, że w takim razie, dojście przez ludzi do korzystnych dla nas wszystkich wniosków, jest tylko kwestią czasu. I w zasadzie mogę to zrobić, ale tylko pod warunkiem, że dopiszę – przynajmniej teoretycznie.

Miałem jakieś mylne i niczym nieuzasadnione wrażenie, iż „Folwark zwierzęcy” powinien być książką skomplikowaną, rozbudowaną czy zwyczajnie trudną. Okazało się, że jest zupełnie inaczej: że Orwell stworzył coś zbliżonego do Disneyowskiej bajki, jednocześnie nie gubiąc powagi i głębi tematyki. Ten prosty zabieg, by cały naród, całe państwo zastąpić jednym gospodarstwem, by...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O dorastaniu do życia w zgodzie ze sobą. Można wzbudzić więcej emocji, ale chyba nie można pisać ładniej

O dorastaniu do życia w zgodzie ze sobą. Można wzbudzić więcej emocji, ale chyba nie można pisać ładniej

Pokaż mimo to


Na półkach:

Czyż najbardziej prawdopodobnym losem istot szlachetnych nie jest cierpienie? Choć skoro każdy dopuścił się jakiejś nikczemności, to czy w ogóle możemy mówić o „istotach szlachetnych”? Gdzie wyznaczyć granicę, gdzie postawić nacisk, co uznać za istotne? Czy może inaczej, może stwierdzić, że każdy jest „barbarzyńcą”, każdy kreuje wokół siebie jedynie ból, zło i strach? Czy jednak nie wydaje się to zbyt proste?

John Maxwell Coetzee pokusił się o własne „Jądro ciemności”. Opisał losy sędziego, przebywającego na wysuniętej placówce jakiegoś „Imperium”, starającego się odnaleźć tam ład i porządek, a nawet zaprowadzić praworządność. I wszystko (teoretycznie) idzie wspaniale, do czasu, gdy „Imperium” postanawia pójść krok dalej i przysyła ludzi mających ostatecznie wyeliminować rdzennych mieszkańców owych terenów.

Książka, zaczynając się w tym miejscu, sprawia wrażenie, jakby nastąpiła jakaś zmiana. Jakby Pułkownik Joll wyznaczył początek okrucieństwu. Jednak, gdyby się nad tym zastanowić, można by dość do wniosku, iż samo istnienie tej placówki, dowodzi zgody na szeroko pojęte zło. I jego eskalacja jest jedynie przesunięciem granicy. Dla jednych w odpowiednie miejsce, dla innych – już za daleko.

I tą postawą - „to za dużo” - odznacza się nasz główny bohater, tworząc wrażenie bycia „ostatnim sprawiedliwym”. I faktycznie, jeśli spojrzymy na to w proponowanym kontekście, widzimy człowieka przeciwstawiającego się okrucieństwu. Z drugiej strony, sam okrucieństwem ze spokojem zarządzał, kiedy było po prostu mniejsze. I tu rodzi się moje główne pytanie po lekturze. Czy stać człowieka na nie bycie „barbarzyńcą”?

Każdy z nas dopuszcza się aktów przemocy i bezduszności. Jednak każdy na inną skalę. I tylko od subiektywnej oceny „co wolno, a co nie” zależy, czy zostaniemy ocenieni jako „Ci źli” lub „Ci dobrzy”. Prowadzi to do logicznego wniosku, że istnieje i taki punkt, w którym wszyscy jesteśmy potworami. I choć wydawać by się to mogło pociągająco sprawiedliwe, to prowadzi raczej do komfortu nieodpowiedzialności: skoro każdy jest zły, to nikt nie będzie sądzony. Co zatem zrobić?

Nie wiem.

Wiem za to, że bardzo oniryczna narracja, duża ilość symboliki i niezwykle gęsta atmosfera czyni tę lekturę nieprzyjemną. I choć zdaję sobie sprawę, że służy to treści, pozwalając nam mocniej odczuwać losy bohaterów, to mam jednak wrażenie, że granica została przesunięta zbyt daleko, tworząc twór zbyt trudno przystępny – zniechęcający.

Tylko czy ja czegoś o granicach już nie napisałem?

Czyż najbardziej prawdopodobnym losem istot szlachetnych nie jest cierpienie? Choć skoro każdy dopuścił się jakiejś nikczemności, to czy w ogóle możemy mówić o „istotach szlachetnych”? Gdzie wyznaczyć granicę, gdzie postawić nacisk, co uznać za istotne? Czy może inaczej, może stwierdzić, że każdy jest „barbarzyńcą”, każdy kreuje wokół siebie jedynie ból, zło i strach? Czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Podoba mi się konstrukcja i przekaz książki, ale przeczytałem ją bez żądnych emocji. Nie wiem czy problemem jest bohater, który postawiony jest daleko od problemów "zwykłych" ludzi czy coś innego.

To niewątpliwie książka warta rekomendacji i przeczytania, jednak tę opinię biorę wyłącznie z rozumu, a nie dlatego, że chcę się tą pozycją podzielić z całym światem.

Podoba mi się konstrukcja i przekaz książki, ale przeczytałem ją bez żądnych emocji. Nie wiem czy problemem jest bohater, który postawiony jest daleko od problemów "zwykłych" ludzi czy coś innego.

To niewątpliwie książka warta rekomendacji i przeczytania, jednak tę opinię biorę wyłącznie z rozumu, a nie dlatego, że chcę się tą pozycją podzielić z całym światem.

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Preferuję książki, które coś we mnie zmieniają; dodają jakąś nową myśl, a czasem nawet całą perspektywę. I „Grace i Grace” się to udaje, ale w sposób nieoczywisty. Nie pozwala mi ona na komfort poczucia, że coś wiem, mimo iż tak naprawdę, sporo mi powiedziała.

Margaret Atwood, w oparciu o prawdziwą historię, stworzyła powieść niemalże biograficzną. Piszę niemalże, bo tam, gdzie fakty były nieodkrywalne, użyła własnej wyobraźni. Tym samym, zbliżyła się naturą do swojej bohaterki. Grace Marks jest osadzana w więzieniu; została skazana za współudział w morderstwie, choć jej wina nigdy nie była bezdyskusyjna. A skoro tak, to może kryje się w jej historii coś więcej? Początkujący psychiatra (?) będzie próbował dociec co naprawdę się wydarzyło, a Grace, toczyć opowieść, gdzie fakty i fikcja staną się nierozróżnialne.

I choć fabuła książki skupia się na historii Grace, to najważniejszy wydaje się tu być proces opowiadania. Wciąż doszukujemy się jakichś błędów logicznych, albo tłumaczymy niejasności; wciąż, w zależności od nastawienia, staramy się kwestionować to co czytamy, bądź wyjaśniać nieprzekonujące. Staramy się zwyczajnie wydać sąd – winna czy niewinna.

I autorka nam tego nie ułatwia, trzymając się, możliwie jak najwierniej, prawdy historycznej. A ta jasno wskazuje - to niewiadoma. Jednak Atwood pozwala sobie na jedno (z tych najważniejszych) prywatne popchnięcie w rejony wyobrażeń. W swojej książce, tak niemal przy okazji, zadaje pytanie czy sama główna bohaterka jest pewna swojej winy. Czy bawi się z nami w grę, będąc świetną manipulatorką? Czy może jest jedynie ofiarą nieszczęśliwego splotu okoliczności? A może jeszcze inaczej, może „zwyczajnie” cierpi na schizofrenię, która w tamtych czasach była niediagnozowalna. Nie wiadomo.

I tak dochodzimy do sedna, czyli kłamstwa, jako jedynej prawdy na jaką stać ludzkość. Często staramy się wydać o drugim człowieku jednoznaczny sąd, zapominając, iż sami dla siebie stanowimy sporą zagadkę. Nasza pamięć jest niedoskonała, perspektywa kłamliwa, a myśli nieobiektywne. Jesteśmy skazani na fantazjowanie, które, w najlepszym przypadku mogą doprowadzić do wrażeń. Jak zatem mamy wydawać wyroki, osądy, rozstrzygnięcia w sprawach osób trzecich, nie czując przy tym niesmaku fałszu?

Dlatego, choć po lekturze wiemy może nawet mniej niż przed jej rozpoczęciem, to jednak coś zyskujemy. „Grace i Grace” nie jest „tylko” opowieścią, jest książką starającą się przekazać więcej niż samą treść. Tym milej, że dodatkowo, Atwood zahacza jeszcze o walkę płci (każda nosi inny oręż), problemy życia w Ameryce Północnej czy początki psychiatrii. A robi to wszystko w przepięknym stylu, gdyż u samych podstaw, jest „zwyczajnie” wspaniałą pisarką.

Choć czy mogę to stwierdzić z jakimkolwiek poczuciem niepodważalności?

Preferuję książki, które coś we mnie zmieniają; dodają jakąś nową myśl, a czasem nawet całą perspektywę. I „Grace i Grace” się to udaje, ale w sposób nieoczywisty. Nie pozwala mi ona na komfort poczucia, że coś wiem, mimo iż tak naprawdę, sporo mi powiedziała.

Margaret Atwood, w oparciu o prawdziwą historię, stworzyła powieść niemalże biograficzną. Piszę niemalże, bo tam,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Murakami chyba sam siebie uwiódł i uznał, że wymyślił historię wartą 3 tomów. Moim zdaniem jeden to i tak sporo.

Murakami chyba sam siebie uwiódł i uznał, że wymyślił historię wartą 3 tomów. Moim zdaniem jeden to i tak sporo.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zadie Smith opisała historię dwóch przeciwstawnych bohaterów – Białego Liberała i Czarnego Konserwatystę - wzbogacając ich o całą galerię bohaterów znacznie ciekawszych, którzy, każdy inaczej, odbijają proponowane skrajne poglądy w coraz to nowe niewiadome, ukazując tym samym, jak bardzo są bezradne w starciu z realnym światem. Lecz Smith przedstawia coś więcej. Przedstawia nam, że pod fasadą przekonań, kryje się zakłamane wnętrze, które prowadzi do takich samych decyzji jak u antagonisty.

I choć mam wrażenie, że dałoby się to napisać zwięźlej, to nie wiem, czy wtedy nie zabrakłoby w tych postaciach życia. Prawdy. Bo choć okazują się być kimś zupełnie innym niż się im wydawało, to są w tym wszystkim bardzo bliscy nam i naszej niekonsekwencji, potwierdzając słowa, że definiują nas czyny, nie poglądy.

„O pięknie”, to powieść wspaniale ukazująca jak skrajne i przeciwstawne poglądy są sobie bliskie (a właściwie niczym się nie różniące) i prawdziwe „ja” zawsze składa się z szeregu wątpliwości. Choćbyśmy za nic nie chcieli się do tego przyznać.

Zadie Smith opisała historię dwóch przeciwstawnych bohaterów – Białego Liberała i Czarnego Konserwatystę - wzbogacając ich o całą galerię bohaterów znacznie ciekawszych, którzy, każdy inaczej, odbijają proponowane skrajne poglądy w coraz to nowe niewiadome, ukazując tym samym, jak bardzo są bezradne w starciu z realnym światem. Lecz Smith przedstawia coś więcej. Przedstawia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Lepka i mroczna literatura o kondycji ludzkości. O zatartej granicy między szaleństwem, a religijnością. O nienawiści do tego co nieznane, zbudowanej na wierze w to, co wyobrażone. O hipokryzji, destrukcji i upodleniu. Ale przy okazji, o odpowiedzialności, jaką ponosimy za własne czyny. Nawet jeśli za nie... nie odpowiadamy.

A to wszystko napisane uzasadnionym i sprawnym językiem, który zachwyca przerażając.

Dobrze, że nie jest to tylko ciekawostka ani zabawa muzyka w nowych obszarach. Cave ewidentnie ma coś do powiedzenie i wie jak to robić.

Lepka i mroczna literatura o kondycji ludzkości. O zatartej granicy między szaleństwem, a religijnością. O nienawiści do tego co nieznane, zbudowanej na wierze w to, co wyobrażone. O hipokryzji, destrukcji i upodleniu. Ale przy okazji, o odpowiedzialności, jaką ponosimy za własne czyny. Nawet jeśli za nie... nie odpowiadamy.

A to wszystko napisane uzasadnionym i sprawnym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdybym w podstawówce oddał tak napisaną pracę, to polonistka by mi jej nie zaliczyła.

Serio? "Terefere" w ustach brutalnych punkowców i heroinistów? SERIO!?

Gdybym w podstawówce oddał tak napisaną pracę, to polonistka by mi jej nie zaliczyła.

Serio? "Terefere" w ustach brutalnych punkowców i heroinistów? SERIO!?

Pokaż mimo to


Na półkach:

Mistrz reportażu. Głównie dlatego, że u podstawy, jest mistrzem słowa.

Mistrz reportażu. Głównie dlatego, że u podstawy, jest mistrzem słowa.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Pod koniec lat 70 mieliśmy zupełnie inny poziom akceptacji tabu. Szczególnie w sztuce. Sam seks w niej ukazywany był czymś niekoniecznym. A już kazirodcze napięcie? O zgrozo! Dziś, w 2020 roku wygląda to trochę inaczej. Choć w życiu realnym można odnieść wrażenie, że zakazanych tematów przybywa, tak sztuka (jeszcze), potrafi być przekaźnikiem niewygodnych zagadnień.

Dlatego też, pierwszy i najważniejszy atut „Betonowego ogródu” czyli szok, nie wybrzmiał we mnie aż tak, jak zrobiłby to 40 lat temu. A jeśli to nie zadziała, to mam wrażenie, że książka McEwan’a ma do zaoferowania niewiele ponad dobrą literaturą. Niby sporo, ale do wybitności daleko.

Dlaczego tak uważam? Ponieważ autor sprawia wrażenie, jakby nie potrafił wybrać konkretnej drogi i dopieścić jej do najwyższych standardów. Trochę kroczy bezpośredniością, dokumentując pewne akty możliwie drobiazgowo, ale z drugiej strony, osnuwa wszystko magiczną mgiełką, nadając temu teksowi sporo symboliki. Zresztą otwarte zakończenie, choć ciekawe, to niestety również wkracza w bezpieczne strefy.

I tego rozkroku nie mogę wybaczyć. Nie dostałem ani obrazoburczej i wyzwalającej myślenie literatury, ani uniesionej intelektualnie symboliki walki, o prawo do własnej normalności. Dostałem za to jedno i drugie, na bardzo dobrym poziomie, który w żadnym momencie, nie ocierającym się dla mnie o wielkość.

Zatem tak, „Betonowy ogród” to dobra książka, ale w jej atmosferze unosi się zapach niewykorzystanego potencjału, by stworzyć arcydzieło.

Pod koniec lat 70 mieliśmy zupełnie inny poziom akceptacji tabu. Szczególnie w sztuce. Sam seks w niej ukazywany był czymś niekoniecznym. A już kazirodcze napięcie? O zgrozo! Dziś, w 2020 roku wygląda to trochę inaczej. Choć w życiu realnym można odnieść wrażenie, że zakazanych tematów przybywa, tak sztuka (jeszcze), potrafi być przekaźnikiem niewygodnych zagadnień....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Na imię mam Jestem” to opowieść o dorastaniu poprzez uświadomienie sobie, że nasze czyny mają znaczenie. Przede wszystkim dla nas, ale, co zaskakujące, też dla innych. Za każdym odwróceniem się plecami, za każdym wygodnym i bezpiecznym kłamstwem, za każdą niewykorzystaną okazją stoją rozczarowane twarze. Nasze z tamtej chwili, ale i ludzi, których zawiedliśmy. Moment, w którym to do człowieka dotrze i rozbudzi w nim poczucie odpowiedzialności, nazwać można początkiem dorosłości.

I ta prawda została przez autora przedstawiona nienachalnie, choć wyraźnie. Jednak poprzetykana całym dotychczasowym życiem bohatera, łatwo może odbiorcy uciec sprzed oczu, tworząc iluzję, że książka jest o wszystkim, lecz najbardziej to o niczym. Styl Maślanki też nie buduje w nas wrażenia, że mamy do czynienia z czymś ważnym. Bo przecież nie mamy. Ot, kolejne życie. Tylko czy jest coś ważniejszego?

Oczywiście „Na imię mam Jestem” ma swoje problemy. Szkoda, że erotyka pozostała na poziomie nastoletnich wyobrażeń, a pewna pretensjonalność, wykwitająca w pojedynczych zdaniach, nie została sprawnie okiełznana. Samo zakończenie też wydaje się nie wyciągać maksimum możliwości z opisywanych losów, dostarczając wrażeń tak bajkowych, że dziecięcych. Gdyby zachwiać tę atmosferę z ostatnich stron jednym zdaniem, wyrazem, mogłaby być piękną metaforą błędnego koła wędrującego do skrajnych perspektyw.

Mimo wszystko, jest to pozycja, która zostawia po sobie posmak w duszy. Może nie zapamiętam losów Igora zbyt dokładnie, może nie zapiszę sobie w notatniku poszczególnych wyimków, ale na pewno będę wracał do emocji i myśli jakie we mnie wzbudziła. Niczym cichy bohater, zawsze pozostający w cieniu.

„Na imię mam Jestem” to opowieść o dorastaniu poprzez uświadomienie sobie, że nasze czyny mają znaczenie. Przede wszystkim dla nas, ale, co zaskakujące, też dla innych. Za każdym odwróceniem się plecami, za każdym wygodnym i bezpiecznym kłamstwem, za każdą niewykorzystaną okazją stoją rozczarowane twarze. Nasze z tamtej chwili, ale i ludzi, których zawiedliśmy. Moment, w...

więcej Pokaż mimo to