-
ArtykułyNatasza Socha: Żeby rodzina mogła się rozwijać, potrzebuje czarnej owcyAnna Sierant1
-
ArtykułyZnamy nominowanych do Nagrody Literackiej „Gdynia” 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyMój stosik wstydu – które książki czekają na przeczytanie przez was najdłużej?Anna Sierant18
-
ArtykułyPaulo Coelho: literacka alchemiaSonia Miniewicz3
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2015-06-03
2014-01-11
2013-06-24
2022-06-16
2023-09-16
2015-10-05
"Najpierw wyścig nóg, potem wyścig zbrojeń, a po nim wyścig mózgów" – ta sentencja, opisująca mroczną wizję przyszłości autorstwa Johna Brunnera, jest szczególnie znienawidzona przez Nicka Haflingera, głównego bohatera "Na fali szoku". Bo gdy opadł już bitewny kurz i celowanie w siebie rakietami zastąpiono paranoiczną obsesją na punkcie zbierania danych i trzymania ich w sekrecie, wszczęto poszukiwania idealnego środka do osiągnięcia doskonałości. Okazuje się być nią mądrość… ale, jak się okazuje, nawet w takiej sytuacji, można kierować się głównie głupotą. Rzeczony Haflinger, trafiając do ściśle tajnej placówki rządowej w Tarnover, początkowo był zachwycony wizją niesienia dobra ludzkości i szansy na własny wkład w polepszenie losu świata. Zanim się zorientował, że trafił do piekła, nie było już odwrotu. Wyścig mózgów już dawno się zaczął, a on nieświadomie w nim wystartował; postanowił więc dać nogę i sprzeciwić się opresyjnemu rządowi, skazując się tym samym na rolę państwowego wroga.
Haflingera poznajemy, gdy siedzi na krześle w Tarnover, schwytany przez rządowych agentów i sprowadzony do miejsca, z którego uciekł. A dokonał rzeczy niezwykłej, gdyż nikt wcześniej nie mógł się pochwalić takim wyczynem. W zautomatyzowanym świecie, gdzie każdy telefon (a raczej jego usprawniona wersja – wideofon) jest narzędziem zdatnym do wniknięcia do łączącej wszystko i wszystkich ogromnej bazy danych, Nick odnalazł sposób na zmianę własnej tożsamości. Widzicie, cwany haker z tego Haflingera i dzięki temu udało mu się kilka lat pożyć w ukryciu pod idealną przykrywką, nosząc imiona Lazarus czy Sandy. Niestety, towarzyszący mu stres i strach przed wykryciem sprawiał, że nie zagrzał nigdzie zbyt długo miejsca i w końcu go złapali. Narracja powieści więc skupia się na wyciąganiu przez tęgie głowy z Tarnover informacji, jak Nickowi Haflingerowi udawało się tak długo robić z nich kretynów. Nie muszę chyba dodawać, że nie robią tego w sposób komfortowy dla więźnia.
Ponura wizja jutra w "Na fali szoku" nie powinna zadziwić nikogo, kto czytał już sławne dzieło Johna Brunnera, "Wszyscy na Zanzibarze". Okrutne, nieoficjalne działania rządu amerykańskiego, który kieruje się jedynie własnym zyskiem i utrzymaniem władzy, trzymając społeczeństwo w ryzach za pomocą wentylów bezpieczeństwa, nieuchronnie prowadzą świat w miejsce, które Brunner pragnąłby ze wszystkich sił wykreślić z listy prawdopodobieństwa. Podobnie jak w swej monumentalnej powieści, autora najbardziej przeraża to, w jaki sposób traktuje się żywego człowieka. Po lekturze dwóch książek wydanych przez Wydawnictwo MAG, z dużym przekonaniem założyć mogę, że Brunnera najbardziej przerażała myśl, że ludzie przyszłości będą za wszelką cenę starali się ulepszyć człowieka, aby serią badań stworzyć z niego istotę doskonałą. We "Wszyscy na Zanzibarze" to odkrycie było uderzeniem, które po niemal 300 stronach pchnęło powieść do przodu. Tu jest podobnie – gdy Nick Haflinger orientuje się, co tak naprawdę kombinuje rząd, ogarnia go paniczny lęk.
Autor ukazał aspekty społeczeństwa, które wywołują gęsią skórkę u czytelnika, tworząc wizje przekonujące i jak najbardziej realne – tu się już powtarzam, bo to samo pisałem przy okazji recenzji "Wszystkich na Zanzibarze". Wspominana już nieustannie rozwijająca się sieć danych sprawia, że o każdym wiadomo jest niemal wszystko – aby funkcjonować w społeczeństwie, trzeba mieć własny kod osobowy, który rejestruje każdą wykonywaną czynność – opłatę zakupów, zmianę miejsca pobytu itd. Haczyk tkwi w tym, że nie wszyscy mają dostęp do pełnej bazy danych – nawet o sobie samym. W "Na fali szoku" Brunner pokazuje przykłady nadużywania władzy, gdy np. każdy pracownik drży z przerażenia, że kolega z pracy może wiedzieć o nim coś więcej i przeciw niemu to wykorzystać; lub gdy jakiś cwaniak wykorzystuje tajny dostęp do danych, aby manipulować legalnymi w kraju zakładami bukmacherskimi (które też zresztą okazują się być jednym wielkim przekrętem). Główny problem sprowadza się więc nie do tego, jak dużo wiemy, lecz czego nie wiemy, a co jest dostępne do wglądu innych. Waga posiadania unikalnych danych jest na tyle istotna, że gdy rząd dowiedział się o wyczynie Haflingera i jego ewentualnych skutkach, postanowił ścigać go aż do skutku. Jak bardzo John Brunner trafił w punkt, staje się oczywiste, gdy przypomnimy sobie współczesne nam afery z Johnem Snowdenem czy WikiLeaks. Władza nie może sobie pozwolić na ujawnienie poufnych, często kompromitujących informacji i to będzie niezmienne jeszcze przez długi czas.
Niepokojących symptomów jest w "Na fali szoku" jeszcze więcej: spora część ludzi nawykła do mobilnego, niezobowiązującego życia – tzw. połączeniowcy nieustannie zmieniają miejsce zamieszkania, nie przywiązując się do miejsca i osób. Wyznają „nowy konformizm”, który pomaga im bezboleśnie wpasować się w nowe otoczenie, nie wyrażając jednocześnie własnego „ja”. Tu muszę się zatrzymać na dłuższą dygresję, gdyż indywidualizm jednostki jest jedną z ważniejszych idei, która przebija się przez "Na fali szoku". John Brunner pokazuje czytelnikowi dwa światy: typowi podłączeniowcy stanowią najlepszy przykład pierwszej sfery, pomijani są zaś ludzie – co ważne, zdaje się ich być niewielu – z przeciwnego bieguna, którzy dzielą z przebudzonym z szoku Nickiem Haflingerem tą samą myśl: człowiek jako istota ludzka jest wyjątkowy i należy przede wszystkim pielęgnować jego unikalność. Haflingera przeraża myśl, że rząd najchętniej widziałby ludzi jako zbitą masę podobnych sobie kodów, a sami obywatele się do tego schematu przyzwyczaili, nie buntując się przeciwko zamienianiu swego życia w ciąg danych dostępnych w sieci, a ich każdy ruch monitorowany jest przez wyspecjalizowane służby. Opozycją do nich są więc mieszkańcy miasteczek, które podniosły się po wielkim trzęsieniu ziemi i postawione od nowa, stanowią społeczność zbudowaną na wspólnym zaufaniu i korzystaniu z dobrodziejstw ludzkich talentów. To właśnie tam, do idyllicznej Przepaści, podczas swej ucieczki trafia Nick Haflinger i nabiera nadziei, że na tym świecie są jeszcze ludzie, którzy dzielą z nim przekonania. Muszę przyznać, że to utopijne miasto od razu skojarzyło mi się z rajskim zakątkiem w Dolinie Mulligana w "Atlasie zbuntowanym", do którego w pewnym momencie trafili główni bohaterowie. Całkiem odmienny świat ostatecznie przekonał Haflingera, że jest sens, aby sprzeciwić się systemowi, nieważne jak wielki by on był. Nick postanawia więc walczyć, co Brunner ubiera w heroiczne, ale pozbawione tandetnej jaskrawości barwy. Główny bohater nie jest harcerzykiem, który przyrzekł sobie, że sam wypleni całe zło z tego świata. On wierzy, że jedna, niezwykle uzdolniona jednostka, jest w stanie zmienić bieg wydarzeń. Dlatego też autor przeciwstawia machinę rządową przeciwko jednemu człowiekowi, aby ukazać siłę jego unikalności. Przez kontrast jeszcze znaczniej ukazuje potworność takich miejsc jak Tarnover, gdzie nikt nie liczy się z człowiekiem i jego uczuciami, a wrażliwość i wyrzuty sumienia wsadzono sobie głęboko w buty. Jedyne, co taka opresyjna polityka wywołuje, to tym większa chęć buntu. A gdy równie silna jednostka podniesie krzyk sprzeciwu, jest w stanie przebudzić nieświadome niczego masy.
"Na fali szoku" zachwyciło mnie tym, że w skoncentrowanej dawce daje więcej emocji niż momentami rozwlekłe "Wszyscy na Zanzibarze". O ile tej drugiej mogę zarzucić pewną hermetyczność, która napastuje czytelnika od samego początku (kto czytał ten wie, jak trudno było z początku zrozumieć, o czym w ogóle John Brunner pisze), o tyle omawiana tu pozycja już od początku wrzuca czytelnika w wir wydarzeń, a wszystko jest zrozumiałe i czytelne. Dygresje na temat alternatywnej przeszłości i współczesności są mało inwazyjne i nie wytracają płynności powieści, co w przeciwnym wypadku byłoby jedynie strzałem w kolano. Pomimo niewielkiej objętości (wszak 280 stron to niewiele), powieść wydaje się być kompletna i w tym przypadku akurat cieszę się, że nie została rozdmuchana do rozmiarów trzytomowej epopei.
Wszystkie wspaniałe cechy pióra Johna Brunnera są świetnie widoczne w "Na fali szoku" – osobiście jestem zdania, że na ten moment jest to najlepsza propozycja do rozpoczęcia przygody z jego literaturą. Będąc mądrzejszym po przejściach przy lekturze "Wszyscy na Zanzibarze", bardzo szybko uchwyciłem charakterystyczne cechy autora – przede wszystkim jego unikalny styl, który nawet w ciemno przypisałbym do Brunnera po kilku przeczytanych stronach. Autor bardzo często stosuje niesamowite zbitki słowne, kreuje kolokwializmy i nowomowę, które bardzo szybko zapadają w pamięć. Istotne u niego są również tytuły niewielkich rozdziałów, które czasami brzmią bardzo abstrakcyjnie, ale okazują się być kluczem do zrozumienia jego prozy. Tym razem było to jednak na tyle zrozumiałe, że nie musiałem łapać się za głowę ze zdziwienia. Przebijająca się przez narrację drwiąca nuta wywołuje uśmiech, który jest raczej wyrazem bezsilnej rywalizacji z tym całym syfem, który u Brunnera otacza rzeczywistość.
Nie wiem, jak mogę inaczej podsumować "Na fali szoku" poza słowami, że jest to po prostu wspaniała powieść. Na swój sposób to już klasyk fantastyki naukowej (pierwsze wydanie w 1975 roku!), a sam autor w moich oczach urasta do rangi wizjonera, który w swoich dziełach ma coś konkretnego do przekazania. Jego strach przed ogarniającą ludzkość, i ściskającą ją w swych nieczułych szponach, skorumpowaną władzą, kontrastuje z niesamowitym umiłowaniem człowieka samego w sobie; to w nim John Brunner widzi całe piękno i tylko on sam jest w stanie sprawić, że świat nie zamieni się w kupę popiołu. I, jak to pada dosłownie w ostatnich zdaniach powieści, wybór należy do Ciebie. Jak zagłosowałeś?
Recenzja ukazała się na portalu www.gloskultury.pl
"Najpierw wyścig nóg, potem wyścig zbrojeń, a po nim wyścig mózgów" – ta sentencja, opisująca mroczną wizję przyszłości autorstwa Johna Brunnera, jest szczególnie znienawidzona przez Nicka Haflingera, głównego bohatera "Na fali szoku". Bo gdy opadł już bitewny kurz i celowanie w siebie rakietami zastąpiono paranoiczną obsesją na punkcie zbierania danych i trzymania ich w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2010-10-19
2022-02-23
2016-10-19
2013-05-18
2013-06-16
2009-07-01
2017-06-01
2009-01-01
2009-01-01
2010-09-17
"Amerykańska sielanka" nie bez kozery uważana jest za jedną z najlepszych książek Philipa Rotha. Autorowi udało się zawrzeć na stronach powieści obraz amerykańskiego, powojennego społeczeństwa, które goni za marzeniami i szczęśliwym życiem. Tyle tylko, że upragniona sielanka, nawet mimo usilnych starań, nie zawsze ma szansę się spełnić. Gdy zaś Roth na kartach swej książki w zawodowy sposób ujmuje sumę ludzkich pragnień i cierpień, wzlotów i upadków, nie sposób się zachwycić. Nie ma co dłużej tego ukrywać – "Amerykańska sielanka" to powieść wybitna.
Rdzeniem "Amerykańskiej sielanki" jest postać Seymoura „Szweda” Levova, chodzącego ideału wszystkich matek i dziewczyn z osiedla. Przyjmuje życie takim, jakie jest, ma proste marzenia, do których uparcie dąży, lecz bez egoistycznej maniery – jest po prostu dobrym chłopakiem, którego podziwiają wszystkie dzieciaki z okolic Newark. Szwed w końcu wyrasta z roli lokalnego bohatera, bierze za żonę byłą miss New Jersey, przeprowadza się w ustronne miejsce i pędzi spokojny, szczęśliwy żywot jako właściciel fabryki rękawiczek. Dla swych kolegów z dzieciństwa jest wzorem do naśladowania – „ach, być taki jak Szwed, to byłaby frajda!”. Tak myśli oczywiście również Natan Zuckerman, który wprowadza czytelnika w fantastyczne lata młodości, gdy Seymour Levov był niepokonany na szkolnych boiskach. Będąc kolegą młodszego brata Szweda, Jerry’ego, całe życie myślał o swym idolu ze szczenięcych lat jako kimś spełnionym, szczęśliwym – kim chciałoby się być. Gdy nagle spotyka Szweda po prawie pięćdziesięciu latach, okazuje się, że nawet na wypolerowanym lustrze widać smugi cienia.
Seymour Levov bowiem czuje się przegrany. Czuje, że jego życie gdzieś się pogubiło, zapadło w sobie, ba! – wywróciło się nawet do góry nogami. Philip Roth sprytnie zachęcił czytelnika, aby ugrzązł w fabule "Amerykańskiej sielanki" niczym w bagnie – najpierw rysuje przed nim idylliczny obraz cud chłopaka, który od życia dostał wszystko, o czym można marzyć; po czym szybkim ciosem uzmysławia mu, jak bardzo można się mylić w pozornej obserwacji człowieka, który miał zadatki na istotę spełnioną. Celem książki jest skrupulatne udowodnienie, jak z początku przyjemne, szczęśliwe życie może się przeistoczyć w tragedię, której nie jest w stanie kontrolować nawet najtwardszy charakter, a hart ducha wyniesiony z boiska na nic się zda w sytuacji, gdy ręce ma się związane za plecami. Taki właśnie jest żywot Seymoura „Szweda” Levova.
Philip Roth skupia się na oddaniu ducha epoki, gdy w powojennych Stanach wszyscy wierzyli, że świat może być lepszy i oni – właśnie oni – są w stanie go naprawić. Duma z Ameryki jest bardzo istotnym elementem wiary we własne możliwości, a wciąż żywy w fundamentach kultury amerykański sen utrzymywał w nadziei, że każdy jest w stanie wywalczyć dla siebie lepszy byt. Roth dokonuje dekonstrukcji tego mitu, ukazując Seymoura Levova, którego życie stopniowo staje się zaprzeczeniem tego klasycznego etosu. Brutalna pobudka następuje w momencie, gdy jego córka, Merry, podkłada bombę pod lokalny sklep, protestując przeciwko wojnie w Wietnamie. Ta dramatyczna osoba to symbol nowego pokolenia, które nie rozumiało narodowej dumy i dążenia do bogactwa. Ogarnięci komunistyczną propagandą nie rozumieją świata swoich ojców i dziadków; Merry jest właśnie osobą, która buntuje się przeciwko wszystkiemu, co pielęgnował i wpajał jej ojciec. Gdy Szwed cierpi z powodu niepowetowanej straty, jego bolączki dopiero nabierają rumieńców – aby to zrozumieć, Philip Roth serwuje nam szereg głębokich refleksji na temat istoty ludzkiego dążenia do szczęścia, do spokojnego życia, które mieszają się z ponurymi myślami na temat chaosu, przypadkowości i nieprzewidywalności. Szwed przez całe życie obarcza się winą za występki swojej córki i nie umie zrozumieć, jakim cudem ta sympatyczna i grzeczna dziewczynka zamieniła się w terrorystkę. Wyrzuca sobie niedostateczną opiekę nad potomkinią, szukając w swej przeszłości tego kluczowego momentu, który zadecydował o nieodwracalnej zmianie.
"Amerykańska sielanka" mimo ogromu ciężaru i swej refleksyjności nie nuży, chociaż układ powieści bywa czasami problematyczny. Philip Roth nie trzyma się ściśle chronologii wydarzeń i lubi przeskakiwać z czasu teraźniejszego do przeszłości, gdzie poświęca mnóstwo czasu na skrupulatną retrospekcję. Opowiada dosłownie o wszystkim – o pagórkach w okolicach Old Rimrock, o dziejach rodu sąsiadów i przyjaciół, z którymi rodzina Levovów utrzymuje kontakt, o sposobach szycia rękawiczek. Utrudnia to lekturę o tyle, że nagły powrót do rzeczywistości Seymoura Levova czasami przyprawia o zakłopotanie. Nie sprawia to jednak, że lektura jest trudna – łatwo przystępny i płynny język Philipa Rotha mimo wszystko zatrzymuje czytelnika, aby ten przeczytał jeszcze kolejną stronę i następną… A jeśli już chodzi o sposób czytania, to uważam, że "Amerykańską sielankę" warto, zamiast połknąć szybko w całości, czytać powoli i spokojnie, szeregując przedstawiane wydarzenia i stopniowo wysnuwać wnioski i własne opinie. Geniusz tej powieści zresztą namawia mnie, aby sięgnąć po nią ponownie i ściślej chwycić się myśli, które za pierwszym razem jakoś mi umknęły. Ilość bowiem materiału przerobowego jest niesamowita, ale warta świeczki, bo przy zamknięciu książki towarzyszył mi jedynie niemy zachwyt.
Philip Roth zrobił coś niezwykłego – pokazał nam życie doskonałe, wymarzone, po czym na naszych oczach rozbił je w drobny mak. W tym szaleństwie jest metoda; "Amerykańska sielanka" zapada w pamięć i nie pozostawia czytelnika obojętnym. Pokazuje mu, jak kruche i ulotne jest szczęście, jak łatwo można zbłądzić i przeliczyć się w swoich oczekiwaniach. Seymour Levov wierzył, że panuje nad swoim życiem i spełnił się jako wzorowy mąż i ojciec, ale nagle zorientował się, że przez całe życie był ślepy i żył w błędzie. Jego ideały zostały zbrukane, a on sam nie umie się pozbierać w sobie z ogromnego bałaganu. "Amerykańska sielanka" to nie poradnik, jak żyć. To również nie jest poradnik, jak nie żyć. To sroga proza życia, którego nikt nie potrafi do końca opanować. Tak jak u Levovów, nigdy nie wiemy, kiedy w naszym życiu wybuchnie bomba, która rozsadzi nas od środka, która sprawi, że nic już nigdy nie będzie takie samo.
Recenzja ukazała się na portalu www.gloskultury.pl
"Amerykańska sielanka" nie bez kozery uważana jest za jedną z najlepszych książek Philipa Rotha. Autorowi udało się zawrzeć na stronach powieści obraz amerykańskiego, powojennego społeczeństwa, które goni za marzeniami i szczęśliwym życiem. Tyle tylko, że upragniona sielanka, nawet mimo usilnych starań, nie zawsze ma szansę się spełnić. Gdy zaś Roth na kartach swej książki...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to