-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać1
-
ArtykułyPo raz dziesiąty w Szczebrzeszynie. Nadchodzi Festiwal Stolica Języka PolskiegoLubimyCzytać1
-
ArtykułyHeather Morris pozdrawia polskich czytelnikówLubimyCzytać5
-
ArtykułyTajemnice Wenecji. Wokół „Kochanka bez stałego adresu” Carla Fruttera i Franca LucentiniegoLubimyCzytać2
Biblioteczka
Nie spodziewałam się takiego twista narracyjnego. Nie powaliło mnie to, bo wolę książki z bardziej pogłębionym rysem psychologicznym bohaterów, ale nieźle się bawiłam.
Nie spodziewałam się takiego twista narracyjnego. Nie powaliło mnie to, bo wolę książki z bardziej pogłębionym rysem psychologicznym bohaterów, ale nieźle się bawiłam.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-04-18
2020-11-24
O ile pomysł fajny, o tyle zrealizowany zbyt ckliwie. Na początku opisy natury i to jaki Kya ma z nią związek były nawet urzekające. Potem już było tylko pretensjonalnie. Końcówka na odwalsię, za szybko, za prosto, za mało w tym głębi. Plusem jest oddanie realiów tamtych lat, problemów rasowych i nie tylko rasowych. Podjęty temat wykluczenia przewijał się zresztą przez całą powieść. No ale co: pomysł pomysłem, wiedza wiedzą... Niewykorzystany potencjał. A szkoda.
O ile pomysł fajny, o tyle zrealizowany zbyt ckliwie. Na początku opisy natury i to jaki Kya ma z nią związek były nawet urzekające. Potem już było tylko pretensjonalnie. Końcówka na odwalsię, za szybko, za prosto, za mało w tym głębi. Plusem jest oddanie realiów tamtych lat, problemów rasowych i nie tylko rasowych. Podjęty temat wykluczenia przewijał się zresztą przez całą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toCzytałam tę powieść zaraz po ,,Gone girl" Gilian Flynn. Myślę, że to spotęgowało mój negatywny odbiór książki pani Paris, ale i bez tego nie oceniłabym jej (książki, rzecz jasna) pozytywnie. Dlaczego? Dla mnie jest pretensjonalna i absurdalna. Jack Psychopata Endżel, twórca pokoju strachu i przystojniak z historią naciągniętą jak guma od majtek, sprawdza z namaszczeniem paproszek w oku Grace. Sama Grace próbuje - wielokrotnie - uciec z chacjendy zamkniętej na trzy spusty, nie dostaje papu, ale przy znajomych wygląda jak ósmy cud świata, a, no i jeszcze obiadek zrobi, nawet bez dostępu do kwestiismaku.pl. Mało przekonujące, bardzo słabo odmalowani bohaterowie, opisy, opisy, opisy i jeszcze więcej beznadziejnych opisów. Nie rozumiem fascynacji tą książką, a miano bestsellera zostawiam dla innych. Tych, których autorzy są bacznymi obserwatorami rzeczywistości, a nie podkoloryzowanego świata-ochłapu.
Czytałam tę powieść zaraz po ,,Gone girl" Gilian Flynn. Myślę, że to spotęgowało mój negatywny odbiór książki pani Paris, ale i bez tego nie oceniłabym jej (książki, rzecz jasna) pozytywnie. Dlaczego? Dla mnie jest pretensjonalna i absurdalna. Jack Psychopata Endżel, twórca pokoju strachu i przystojniak z historią naciągniętą jak guma od majtek, sprawdza z namaszczeniem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08-27
Przeczytane w 21%, jak pokazuje mój biały Kindelek.
A jakże ja nie lubię zostawiać książek niedoczytanych, ojojoj.
Po ,,Warszawski niebotyk" sięgnęłam, bo miałam przyjemność poznać panią Marię osobiście. Jest cudownie sympatyczną, żywiołową kobietą, która zainspirowała mnie do wzięcia na poważnie tego mojego pisania.
Zacznę od plusów.
Marii Paszyńskiej nie można odmówić lekkiego pióra, wyobraźni i wiedzy historycznej.
Teraz przejdę do minusów.
Ale z tychże zasobów można było skorzystać znacznie lepiej!
Ta opowieść została napisana z rozmachem, ale z rozmachem zbyt dużym, od którego można się zakręcić wokół własnej osi i upaść. Dostajemy po pysku przymiotnikami, przysłówkami, faktami mnożącymi się jak grzyby po deszczu, szczegółami, których już po paru stronach jest tyle, że nie wiemy co jest co.
Najbardziej boli mnie to, że ja naprawdę tę książkę chciałam przeczytać. Historia, którą widzę przez pstrokaciznę Paszyńskiego ogródka, wydaje się dopracowana pod względem merytorycznym i przez to zasługuje na zainteresowanie. I tak też się stało; wierzę, że niektórzy są fanami takiego kwiecistego stylu.
No ale ja nie.
Show, don't tell. Im mniej tym lepiej.
Przeczytane w 21%, jak pokazuje mój biały Kindelek.
A jakże ja nie lubię zostawiać książek niedoczytanych, ojojoj.
Po ,,Warszawski niebotyk" sięgnęłam, bo miałam przyjemność poznać panią Marię osobiście. Jest cudownie sympatyczną, żywiołową kobietą, która zainspirowała mnie do wzięcia na poważnie tego mojego pisania.
Zacznę od plusów.
Marii Paszyńskiej nie można odmówić...
2019-08-25
2019-07-29
Mówi się, że pisarz nie jest w stanie tworzyć w zupełnym oderwaniu od siebie i tego, co w nim siedzi. Każda postać, zdarzenie, doznanie zmysłowe stanowi pokłosie tego, co autor przeżył lub przeżywa.
Książki typu na poły autobiograficznego są czymś pośrednim pomiędzy fikcją a mówieniem wprost. To fikcja, która jest prawdą. Prawda o Sylvii Plath zasmuciła moje serce i dotknęła pewnych newralgicznych miejsc.
Ze ,, Szklanego klosza" kipi cierpienie osoby chorej i samotnej. Osoby, która chwyta się pozorów szczęścia, szuka go w scenariuszach prostych, opozycyjnych - jak jej się wydaje - do zagmatwanego, bezcelowego życia. Narracja powieści to przykład zrozumiałej, niechlujnej fragmentaryczności, zapisu tego, co w głowie. Co pod szklanym kloszem.
Czy warto? Warto, ale warto uważać.
Mówi się, że pisarz nie jest w stanie tworzyć w zupełnym oderwaniu od siebie i tego, co w nim siedzi. Każda postać, zdarzenie, doznanie zmysłowe stanowi pokłosie tego, co autor przeżył lub przeżywa.
Książki typu na poły autobiograficznego są czymś pośrednim pomiędzy fikcją a mówieniem wprost. To fikcja, która jest prawdą. Prawda o Sylvii Plath zasmuciła moje serce i...
2019-06-14
(Hej, czemu Was tutaj tak mało?!).
O książce usłyszałam na forum ludzi zmagających się z problemami zdrowotnymi, głównie natury psychicznej. Od marca miewałam porządne derealizacje, czego efektem stał się natłok myśli egzystencjalnych, a co za tym idzie - myśli o śmierci.
,,Patrząc w słońce" Irvina D. Yaloma połknęłam w trzy dni. Napisana w sposób zręczny i przejrzysty, dotyka tego, z czym zmaga się każdy, chociaż może o tym nie wie. Lęk przed śmiercią jest w nas, boi się go sam autor książki. Jego intencją było zmniejszenie przerażenia śmiercią i stanięcie przed nią twarzą w twarz (choć, jak głosi maksyma, z której zaczerpnięty został tytuł: nie patrzy się w słońce, ani w śmierć).
Yalom opiera swoją naukę na filozofii Epikura i Nietzschego. W pamięć zapadła mi przede wszystkim epikurejska zasada symetrii - człowiek po śmierci znajdzie się w takim stanie, w jakim był przed swoimi narodzinami. Z Nietzschego natomiast - którego po lekturze tej książki zaczęłam cenić jeszcze bardziej - Yalom zaczerpnął m.in. przekonanie o tym, że człowiek powinien w życiu stać się tym, kim jest. Och, jak strasznie mnie do dotknęło. Podobnie kiedyś napisał Tadeusz Różewicz: ,,Długo wędrowałem, zanim doszedłem do siebie". Jakże to prawdziwe i potrzebne. Jak dobrze uświadamiać sobie swój potencjał i go realizować.
Podejście autora to podejście racjonalne, wykluczające siły nadprzyrodzone. W swojej terapii stosuje natomiast dwie fundamentalne zasady: tolerancji i bezwarunkowej akceptacji. Z opisanych sesji wynika, że przez jego gabinet przewinęło się mnóstwo osób, także tych wierzących w zjawiska paranormalne. Co mnie urzekło, to to, że Yalom z dużym szacunkiem traktuje takie osoby, a co więcej - stara się wejść w ich świat i pomagać im, trzymając się nierzadko zasad ich świata właśnie.
Nie zmienia to jednak faktu, że nie wierzy. Po śmierci odłączona zostanie nam wtyczka i tyle. Nie będziemy wiedzieli czym jest śmierć, bo nas nie będzie. To prosta, brutalna prawda, serwowana przez autora. I ja, jako osoba szukająca nadziei na wiarę w życie pozagrobowe, zostałam zbita z pantałyku. Wciąż jednak uważam, że ta książka zasiała we mnie dużo potrzebnych wątpliwości, którym nie miałam odwagi się przyjrzeć, tak jak słońcu.
Doceniam także rolę snu, jaką odgrywa on w terapiach Yaloma. Od tego czasu zacznę baczniej przyglądać się swoim koszmarom sennym, bo to niezwykłe źródło wiedzy o sobie. Fascynujące jest to, co siedzi w podświadomości.
,,Patrząc w słońce" to książka napisana z wielkim humanizmem. To przede wszystkim poruszające historie życia wielu osób, tych u progu swojego życia, czy tych, którzy martwili się śmiercią ,,na zapas". Nierzadko czułam, że Yalom to po prostu wrażliwy i dobry człowiek, na wskroś człowieczy. Bo to, że inteligentny, doświadczony i pełen mądrości życiowej jest raczej oczywiste.
Polecam tę pozycję każdemu, kto ma takie myśli jak ja. Kto w końcu chce spojrzeć śmierci prosto w twarz. Nie warto jednak nastawiać się na niebywałe ukojenie - Yalom nie jest Bogiem/bogiem. Jest człowiekiem, jak ja i ty, który tak samo odczuwa lęk przed śmiercią. Książka dotyka jednak wielu innych, istotnych kwestii, nad którymi również polecam się zastanowić. Świadomość własnej śmiertelności pozwala żyć pełniej.
(Hej, czemu Was tutaj tak mało?!).
O książce usłyszałam na forum ludzi zmagających się z problemami zdrowotnymi, głównie natury psychicznej. Od marca miewałam porządne derealizacje, czego efektem stał się natłok myśli egzystencjalnych, a co za tym idzie - myśli o śmierci.
,,Patrząc w słońce" Irvina D. Yaloma połknęłam w trzy dni. Napisana w sposób zręczny i przejrzysty,...
2019-05-19
,,Do sukcesu bowiem, tak jak do szczęścia, nie można dążyć; musi on z czegoś wynikać i występuje jedynie jako niezamierzony rezultat naszego zaangażowania w dzieło większe i ważniejsze od nas samych lub efekt uboczny całkowitego oddania się drugiemu człowiekowi".
Powyższy cytat pochodzi z przedmowy. Po przeczytaniu tego zdania, wiedziałam już, że mam do czynienia z książką dla mnie przełomową.
Sięgnęłam po nią z, jak przypuszczam, mało oryginalnego powodu. Utraciłam sens. Sam V. E. Frankl napisał, że nie traktuje sukcesu tej książki jako osiągnięcia - jest to raczej potwierdzenie nędzy duchowej naszych czasów. Z czym się zgadzam.
Trudno wyrazić słowami, jak bardzo słowa autora, jego historia i koncepcja logoterapii, zjawiły się w porę w moim życiu. Pierwszy raz przyznałam przed sobą: hej, wszystko odeszło, wszystkie schematy się wyczerpały, teraz nie ma już nic. Absolutnie nic.
Otóż nie. Bo sens można odnaleźć nawet w obozie koncentracyjnym, leżąc w urynie i patrząc na komin, z którego wydobywa się dym spalonych, ludzkich ciał. Mocne? Takie ma być.
Ten człowiek wiedział o czym pisze. Ufam, że cierpienie jakiego doświadczył doprowadziło go do niezwykle mądrych i logicznych wniosków. Dzięki niemu zrozumiałam, że warto żyć sensownie i że w moim ,,nic" jest duże coś.
Cieszę się, że takie książki powstają i niosą ze sobą wartościowe przesłanie dla przyszłych pokoleń. Zaliczam ją do (moich) topowych lektur na drodze samorozwoju: Edmund J. Bourne, Elaine N. Aron.
Lektura ,,Człowieka w poszukiwaniu sensu" jest jedną z najbardziej sensownych rzeczy, jaką możesz zrobić swoim życiu.
,,Do sukcesu bowiem, tak jak do szczęścia, nie można dążyć; musi on z czegoś wynikać i występuje jedynie jako niezamierzony rezultat naszego zaangażowania w dzieło większe i ważniejsze od nas samych lub efekt uboczny całkowitego oddania się drugiemu człowiekowi".
Powyższy cytat pochodzi z przedmowy. Po przeczytaniu tego zdania, wiedziałam już, że mam do czynienia z książką...
2019-04-01
Potrzebowałam jakiegoś romantycznego, literackiego zastrzyku. Dostałam go, ale z wieloma efektami ubocznymi.
,,Kochając pana Danielsa" - tytuł, ale też internet, zasugerował mi, że będzie to relacja na linii profesor-uczennica. I tak w istocie jest, natomiast nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, kiedy Daniel Daniels przyznał Ashlyn, że ma... dam dam dam... całe, cholerne, tłuste, przerażające 22 lata. Podczas gdy ona ma 19. Cóż, spodziewałam się czegoś bardziej ekstremalnego, chociaż solidnej siódemki w porywach do piętnastki. Przyznam, że jestem w tej kwestii zawiedziona. Podejrzewam, że nie tylko ja.
Gdy czytałam książkę Brittainy C. Cherry, od razu poczułam klimat amerykańskich komedii dla nastolatek w białych zakolanówkach, słonecznych komedii emitowanych na TVN 7 w sobotnie popołudnia. Dużo ckliwości, dużo łez (za dużo), dużo śliny (o wiele za dużo). Historia utkana z cukierkowych emocji i pretensjonalnych uniesień, gdzie punktem kulminacyjnym jest ,,zerwanie z chłopakiem" i ,,szlaban na tydzień". Meh.
Główna bohaterka, Ashlyn, przepłakała jakieś 3/4 książki. To bardzo emocjonalne dziewczę, targane żalami i namiętnościami. Autorka nie omieszkała podkreślić jej ,,dobroci serca", która stała się magnesem dla Danielsa (a nie jej wielkie cycki). Uhm... Często nie rozumiałam jej zachowań. Nie rozumiałam, czemu postępuje tak a nie inaczej. Zapewne jej chwiejność emocjonalna była uzasadniona, ale balansowała na niebezpiecznej granicy pretensjonalności i infantylności.
Daniel to natomiast ,,ideał mężczyzny" - klata, gitara, liryzm i inteligencja. Pan Cudne Oczęta. O matko. Nie do końca dane mi było odczuć jego tragedię, która przedstawiona została już na początku książki. Nie wiem, wydaje mi się, że jego wątek rodzinny nakreślono pobieżnie i bardzo użytkowo (żeby też miał swoją tragedię, jak Ashlyn).
Ich miłość, będąca głównym przedmiotem tegoż czytadła, to kwintesencja uczuciowej utopii, jaką tworzą w swoich głowach rzesze dziewczyn (kobiet?). Idealne uczucie, jedność, maksymalne zrozumienie, pożądanie, bla, bla, bla... Zaryzykuję, że jest to książka z gatunku szkodliwych. I jasne, po to się czyta literaturę, żeby przenieść się w inny świat, odetchnąć od tego szarego, dać się ponieść. Ta książka na to pozwala, ale jednocześnie sprawia, że można odlecieć za daleko. Bo uczucie w niej przedstawione po prostu się nie zdarza. Tak nie funkcjonują ludzie z krwi i kości, tylko napompowane rzewnością ludzioidy, będące skupiskiem wszystkiego tego, czego każda z nas, kobiet, pragnie, ale co w przyrodzie nie występuje.
,,Jego pocałunki smakowały jak nieskończoność przesiąknięta wiecznością".
,,Przeznaczeniem naszych dusz było wspólne spalanie się w tajemnym płomieniu rozpalającym wszechświat nadzieją i pasją".
Tak podsumowałabym narrację książki ,,Kochając pana Danielsa". Nie można odmówić tej historii słusznych ideałów - miłości, dobra, szacunku, wsparcia, jedności, zgody, akceptacji - ale prawdziwe życie tak nie wygląda. No nie. Dałoby się to napisać oszczędniej, a dzieło zyskałoby wtedy na wymowności. Nie byłoby takie mdlące.
Niemniej jednak - czytania nie odradzam. Warto jednak pilnować się, żeby za bardzo nie odlecieć przy zastrzyku.
Potrzebowałam jakiegoś romantycznego, literackiego zastrzyku. Dostałam go, ale z wieloma efektami ubocznymi.
,,Kochając pana Danielsa" - tytuł, ale też internet, zasugerował mi, że będzie to relacja na linii profesor-uczennica. I tak w istocie jest, natomiast nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, kiedy Daniel Daniels przyznał Ashlyn, że ma... dam dam dam... całe,...
2019-03-27
To moje pierwsze spotkanie z Mrozem (brr). Niemożliwością byłoby pominąć TĘ książkę, przy jednoczesnym śledzeniu wszelkich grup literaturopochłaniaczy.
Są zatem, przede wszystkim, dwa obozy - tych, którzy autora polecają gorącym sercem i tych, którzy na pytanie: ,,Od czego zacząć przygodę z Mrozem" odpowiadają: ,,Najlepiej nie zaczynać". W jakiej grupie jestem ja, po przeczytaniu ,,Kasacji"? Nogami raczej w pierwszej.
Zacznę od kreacji bohaterów, czyli od tego, co przeważnie. Nie da się ukryć, że mięsożerna Chyłka i łososiożerny Zordon to barwna para, między którą istnieje przyciągające uwagę napięcie. Joanna została odmalowana konsekwentnie, jako kobieta silna, pewna siebie, przebiegła i odważna. Mróz dobrze wie, że bez mocnej, wyrazistej głównej postaci ani rusz. Zordon z kolei stanowi dla Chyłki idealny kontrast, czuć, że jest jej podległy, ma w sobie przyjemną, rozczulającą ciapowatość. W efekcie śledzenie ich w zawiłej fabule było satysfakcją śledzenia ich samych, bo z tego przepisu wyszło zjadliwe ciasto.
Kormak oraz Langer to kolejni bohaterowie, którzy zasługują na uwagę. Konsekwencja przedstawienia, rysy szczególne, a w przypadku Langera - tajemnica zapowiedziana już na samym początku - przyczyniły się do nadaniu powieści jeszcze większego smaku.
Jeśli zaś chodzi o samą fabułę... Widać, że ,,Kasacja" została dobrze przemyślana. Zaskakuje, obfituje w plot twisty, sprawia, że naprawdę nie sposób się od niej oderwać. Akcja biegnie szybko, zakłócana przez potrzebne zakłócenia.
Osobną część poświęciłabym kwestii środowiska prawniczego. Już po paru stronach pomyślałam, że autor jest niezłym spryciarzem. Aby bezboleśnie wrzucić czytelnika w świat przepisów prawnych, stworzył Zordona - aplikanta, który, podobnie jak czytelnik, wielu rzeczy musi się jeszcze nauczyć. To zagranie balansuje jednak na granicy pretensjonalności, i, mimo że jest użyteczne, jak dla mnie wypadło trochę... siłowo? Mróz skwapliwie tłumaczy wszelkie nieścisłości określonych scen, ale w moim przekonaniu odbiera to dużo ogólnemu klimatowi ,,Kasacji". To bolało.
Bolał niekiedy również język. ,,Był winny jak ocet. Bez dwóch zdań". Ten cytat już stał się memem, sorry not sorry. Żenujące były też niektóre kwestie Chyłki - miałam wrażenie, że autor czasami przesadzał z tą jej butnością i błyskotliwością. Wychodziło niekoniecznie dobrze, czułam przesyt.
W ogólnym rozrachunku ,,Kasacja" jest książką bardzo dobrą i wartą polecenia. Trzyma w napięciu, bawi, czyta się ją szybko. Nie ma niepotrzebnej waty i zbędnych retardacji. Póki co tyle mogę stwierdzić, bo po Mroza zamierzam jeszcze sięgnąć.
Tak, zamierzam, mimo że - uwaga, żart w stylu autora - zmroziły mnie niektóre pretensjonalne zabiegi. He, he.
To moje pierwsze spotkanie z Mrozem (brr). Niemożliwością byłoby pominąć TĘ książkę, przy jednoczesnym śledzeniu wszelkich grup literaturopochłaniaczy.
Są zatem, przede wszystkim, dwa obozy - tych, którzy autora polecają gorącym sercem i tych, którzy na pytanie: ,,Od czego zacząć przygodę z Mrozem" odpowiadają: ,,Najlepiej nie zaczynać". W jakiej grupie jestem ja, po...
2019-03-20
Sięgnęłam po tę pozycję, bo bałam się, że lada moment wyskoczy mi z lodówki.
Właściwie nie wiem, co konkretnie o niej napisać. Uczucia mam co najmniej mieszane. Mimo dotkliwej tematyki, ważnej, i niewątpliwie wartej tego, by ją poruszać, ta książka nie poruszyła mnie.
Mam wrażenie, że z prawdziwej historii Lalego i Gity można było wyciągnąć o wiele więcej. Wejść głębiej, bardziej szczegółowo, analitycznie. ,,Tatuażysta z Auschwitz" został napisany raczej w stylu relacji, niż literackiej narracji. I o ile rozumiem zagadnienia poetyki ściśniętego gardła, czy gawędy pozbawionej patosu, to w tym przypadku nie znajduję usprawiedliwienia na literackie zaniedbanie.
Podejrzewam, że książka ta w założeniu miała wywołać wzruszenie, pokazać miłość i człowieczeństwo w warunkach odczłowieczających. Z całym szacunkiem dla głównego bohatera i innych - zostali pokazani pretensjonalnie. Proste wzruszenia na widok chleba są jak najbardziej uzasadnione, ale nieuzasadniony jest sposób ich opisu. Ta opowieść jest napisana po prostu szybko, mało dokładnie i źle. Po łebkach.
Brakuje mi wzmocnienia postaci Lalego i Gity. Wejścia głębiej w ich psychikę, zaznaczenia rysów szczególnych. Fakt, można to rozpatrywać w ten sposób, że człowiek został zezwierzęcony, że w obozie wszyscy byli tą samą, jedną masą, zrównaną przez instynkt przeżycia. No ale nie. Bo widać, że autorka chciała wyróżnić Lalego i Gitę, chciała, ale zrobiła to w sposób nieumiejętny: naiwnie, prosto, przewidywalnie.
,,Tatuażyście z Auschwitz" daję piątkę. Za sam fakt zainteresowania historią, za próbę jej odtworzenia. Za w miarę szybki rozwój akcji i jej dynamikę. Za akcenty człowieczeństwa.
Dla mnie jednak jest to bardziej impresja, niż dokument, i nie do końca poruszająca relacja, bez wielkiej literackości. Spodziewałam się o wiele więcej, zważywszy na szum. Myślę, że ów szum wywołała bardziej historia napisana przez samo życie, niż ,,Tatuażysta z Auschwitz" napisany przez Heather Morris.
Sięgnęłam po tę pozycję, bo bałam się, że lada moment wyskoczy mi z lodówki.
Właściwie nie wiem, co konkretnie o niej napisać. Uczucia mam co najmniej mieszane. Mimo dotkliwej tematyki, ważnej, i niewątpliwie wartej tego, by ją poruszać, ta książka nie poruszyła mnie.
Mam wrażenie, że z prawdziwej historii Lalego i Gity można było wyciągnąć o wiele więcej. Wejść głębiej,...
2019-03-15
Przeczytałam i przepadłam.
Od lat na pierwszym miejscu listy moich ulubionych książek figurowało ,,Pachnidło". Żadna opowieść nie była w stanie dosięgnąć klimatu, jaki roztaczał się, kuszącą wonią zresztą, z kart dzieła Süskinda. Przyznam, że nieśmiało czekałam na kolejny czytelniczy przełom, i oto jest. Carlos Ruiz Zafón i jego ,,Cień wiatru", po którym absolutnie nie mogę dojść do siebie.
,,Cień wiatru" chodził za mną od paru lat. Wiedziałam, że kiedyś będę musiała w końcu się z nim zapoznać. Żałuję, że dopiero teraz.
Jest to książka niebywale klimatyczna, wciągająca, urzekająca. Wywołała we mnie całą plejadę emocji: od wzruszenia, przez szczere rozbawienie, po... umiarkowany strach. Podstawowe pytanie powinno zabrzmieć: co sprawia, że to pierwsza książka, którą na lubimyczytać.pl określam mianem arcydzieła? Pytanie jest jedno, odpowiedzi - mnóstwo.
Pierwsza kwestia to cała gama perfekcyjnie odmalowanych bohaterów.
Daniel Sempere poruszył mnie do łez swoją dobrocią, swoim poszukiwaniem szczęścia w świecie skażonym przez smutek i zło. Nic tak mnie nie urzeka, jak ludzie o dobrym sercu. Nic. Podoba mi się, że narracja jest prowadzona w większości z jego perspektywy - mam wrażenie, że to właśnie przez pryzmat jego charakteru, jego wewnętrznej nostalgii i wrażliwości, ta książka jest taka, a nie inna. Chwała Bogu.
Fermin, Zagłoba w wersji Zafona. Postać barwna, wysławiająca się w unikalny dla siebie sposób, dowcipna, cudownie złożona i również dobra. Fermin nadaje Barcelonie kolorytu. Zafon dobrze wiedział, co robi, splatając jego losy z losami innych bohaterów. Widzę go jak kolorowy punkt pośród barcelońskiej mgły. Nie sposób pominąć żadnego słowa padającego z jego ust - każde jest celne, zabawne, wywołujące uśmiech rozbawienia i wzruszenia na mojej twarzy. Bardzo, ale to bardzo polubiłam Fermina.
Kolejny to, rzecz jasna, Julian Carax. Nie będę rozpisywać się o tej postaci z wiadomego względu - jest główną tajemnicą książki. Pragnę jedynie zauważyć, że jego postać staje się symbolem zjawiska, które ja określić mogę, pokracznie, jako ,,julianocaraxowość" ;). W jedynym z wywiadów Zafon mówił o tym, że stara się pokazać historię z różnych perspektyw. Nic dziwnego, bo nic nie jest takie, jakie jawi się jednostce. To nie jest jedna i bezwzględna prawda. Julian Carax to dla mnie tajemnica, która siedzi w każdym z bohaterów ,,Cienia wiatru".
Fumero. Człowiek-skurwiel. Psychopata. Najczarniejszy z charakterów. Katalizator zła. Co sprawia, że ono rodzi się w człowieku i przybiera postać tak odrażającą? Zafon nie podaje jednoznacznej odpowiedzi, choć wielu rzeczy możemy domyślić się sami.
Główne postaci kobiece - Klara, Nuria i Bea - w książce zostały przedstawione jako efemeryczne, blade, delikatne i ulotne. Tak jawią się Danielowi, który ulega ich urokowi, który za każdym razem daje się zaczarować. Inne zostały przedstawione z właściwym sobie charakterem, chroniąc płeć piękną od nadmiernych generalizacji.
Głupcem byłby ten, który w paru zdaniach chciałby oddać, choć trochę, klimat wszystkich wykreowanych postaci. Oni naprawdę są ludźmi z krwi i kości, ich działania i motywacje są różne, nie podlegają prostej ocenie. Każda z nich ma w sobie pierwiastek oryginalności i tajemnicy.
Kolejną kwestią jest fabuła. Przyznam, że jej konstrukcja, to w jaki sposób pewne wątki wynikają z innych, to, jak ciąg przyczynowo-skutkowy został celowo zagmatwany, by ostatecznie doprowadzić do logicznego rozwiązania zagadki, to absolutny majstersztyk. Zafon w sposób, który zwalił mnie z nóg, odsłania kolejne rąbki tajemnicy. Czyni to przez bohaterów, przez historie ludzi, których na swojej drodze spotyka Daniel Sempere. Każdy z nich ma coś do powiedzenia i historia każdego jest niezbędna, by zrozumieć to, co niewytłumaczalne. Autor buduje napięcie z gracją najlepszego muzyka. Akcentuje zakończenia rozdziałów, zostawia czytelnika z poczuciem głodu pójścia po więcej. Nawet nie wiesz, kiedy się wtopisz. Od siebie dodam jeszcze, że historia rodziny Aldayów zmroziła mi krew w żyłach, a jednocześnie wzbudziła taki podziw dla wyobraźni autora, że ja - największa bojąkwa - czytałam ją w środku nocy.
I ostatni punkt (wciąż z wielu) - język. Ach, jak bardzo doceniam język pełen wieloznaczności, nieoczywistości, słów, które mogą zostać zinterpretowane zawsze inaczej, zawsze mniej lub bardziej właściwie. Poetyckie opisy, dosadne obelgi, bawiące do łez porównania. Zafon wkłada w usta bohaterów słowa życia we wszystkich jego przejawach. Nawet milczenie jest rozmową.
Aby dokładnie wymienić wszystkie walory ,,Cienia wiatru", musiałabym zapisać co najmniej pięć stron A4. Piszę natomiast na gorąco, ogarnięta pragnieniem, by Zafona kosztować nieustannie. Zostawił mnie z poczuciem, że od tego momentu literatura już nigdy nie będzie taka sama, a tajemnica literatury, to tajemnica literatury pełnej życia i tajemnicy.
Może to jest przepis na sukces?
Przeczytałam i przepadłam.
Od lat na pierwszym miejscu listy moich ulubionych książek figurowało ,,Pachnidło". Żadna opowieść nie była w stanie dosięgnąć klimatu, jaki roztaczał się, kuszącą wonią zresztą, z kart dzieła Süskinda. Przyznam, że nieśmiało czekałam na kolejny czytelniczy przełom, i oto jest. Carlos Ruiz Zafón i jego ,,Cień wiatru", po którym absolutnie nie...
2019-03-04
Jest to książka, która pomogła mi uporać się z ogromną materią poetycką, jaką przez lata generował (i wciąż generuje) Jarosław Marek Rymkiewicz.
Po przeczytaniu tej publikacji, jestem teraz w stanie uchwycić to, co najistotniejsze. Autorka wyciąga bowiem esencję tej poezji: rozumiane dwojako zagadnienie metafizyki; dialogi z filozofami, Bogiem, obraz człowieka, a nade wszystko temat królewski - śmierć.
Twórczość Rymkiewicza jest bardzo intertekstualna i na pewno nie można jej określić mianem ,,lekkiej". Konieczne jest przyswojenie sobie koncepcji neoklasycyzmu przedstawionej w szkicu ,,Czym jest klasycyzm", aby zrozumieć przekaz.
Dzięki Małgorzacie Woźniak-Łabieniec czuję się pewniej w odczytywaniu poezji Rymkiewicza. Za to jej dziękuję.
Jest to książka, która pomogła mi uporać się z ogromną materią poetycką, jaką przez lata generował (i wciąż generuje) Jarosław Marek Rymkiewicz.
Po przeczytaniu tej publikacji, jestem teraz w stanie uchwycić to, co najistotniejsze. Autorka wyciąga bowiem esencję tej poezji: rozumiane dwojako zagadnienie metafizyki; dialogi z filozofami, Bogiem, obraz człowieka, a nade...
2019-02-28
Guilliame Musso, obok Jojo Moyes i Jo Nesbo, jest często przeze mnie widywany na okładkach książek w metrze. Postanowiłam sprawdzić to popularne trio. I chyba zaczęłam od najgorszego boku trójkąta.
Po trzech pierwszych stronach zmęczyła mnie narracja. Rozlazła, opisowa, całkowite zaprzeczenie podstawowej zasady dobrego pisarstwa: ,,Show, don't tell". Czułam się czasami, jakby autor założył, że jestem idiotką, i potrzebne są mi różne wyjaśnienia w stylu: ,,A ona nie wiedziała, że ten mężczyzna na zawsze odmieni jej życie...". Okrutnie pretensjonalne zabiegi. W miarę rozwoju akcji dialogów przybywa, to fakt, i historia gna swoją prędkością. Nie zmienia to jednak faktu, że narracja jest męcząca i kaleka. Nie, nie, nie.
Bohaterzy przezroczyści, siłowi, nie wyróżniający się niczym szczególnym. Mam wrażenie, że Musso tak podniecił się swoim niesamowitym pomysłem na intrygę, że zapomniał dopracować to, co przecież jest jej kanwą - psychologiczne portrety bohaterów. Nie jestem do nich przekonana i nie są dla mnie wiarygodni. Obecność Romualda, francuskiego Bolka&Lolka, który wyjmuje wszystko z głowy, jak oni z kieszeni, jest jakimś żartem. Matthew - zakochany nudziarz, Emma - wariatka, która normalnieje, Kate - wariatka, która nie normalnieje. Ziew.
No dobrze, ale przecież plusem tej książki musi być na pewno POMYSŁ, czyli motyw zakrzywienia czasoprzestrzeni. I niby fajnie, niby nie, bo jak się okazuje: pomysł to jedno, realizacja to drugie. Jak dla mnie wyszedł ,,Interstellar" dla (bardzo, baaardzo) ubogich. Bez urazy dla świetnego filmu.
Do pana Guillame Musso i jego ,,Jutra", a pewnie i innych książek, już nie wrócę. Mam nadzieję, że zakrzywienie czasoprzestrzeni nie obejmie także i mnie, bo nie mam zamiaru tego czytać drugi raz. Nie polecam.
Guilliame Musso, obok Jojo Moyes i Jo Nesbo, jest często przeze mnie widywany na okładkach książek w metrze. Postanowiłam sprawdzić to popularne trio. I chyba zaczęłam od najgorszego boku trójkąta.
Po trzech pierwszych stronach zmęczyła mnie narracja. Rozlazła, opisowa, całkowite zaprzeczenie podstawowej zasady dobrego pisarstwa: ,,Show, don't tell". Czułam się czasami,...
2019-02-25
Ciężko mi napisać o tej książce spójną refleksję. Będzie ona chaotyczna, bo ,,Norwegian Wood" zostawiło moją głowę w dziwnym stanie.
Nie znam kultury japońskiej, kompletnie mnie to nie interesuje. I nie wiem, ale podejrzewam, że pewnie prościej byłoby mi zrozumieć pewne konteksty i sytuacje, w które wprowadza czytelnika Haruki Murakami.
Zdecydowanie jedną z mocniejszych stron tej historii - jeśli nie najmocniejszą - jest jej konsekwentna narracja. Opowieść płynie, a czytający czuje się bezpieczny w ramionach autora. Prostota zdań, często dwuznacznych, nieoczywistych, odbija się echem w wyobraźni. Obraz został odmalowany z precyzją. Nie ma tutaj zbędnej waty, wszystko jest na swoim miejscu. Nie da się pominąć żadnego fragmentu, przy żadnym nie da się usnąć.
Głównym bohaterem jest Watanabe (Toru?), student u progu dojrzałości. Żyje w oderwaniu od świata. Próbuje odnaleźć się w rzeczywistości, która nie chce być dla niego uchwytna. Moim zdaniem ewidentnie ma depresję. Jego postać jest ciekawa, bo w zasadzie nic nie wiadomo o jego rodzinie, poza tym, że to jedynak. Ale w jego życiu musiało przecież zadziać się coś, co sprawiłoby, że czuje się sam. Coś musiało stać się wcześniej, a o tym autor nie mówi. Niewątpliwie Watanabe ma wrażliwą duszę i jest naprawdę dobrym człowiekiem. A to wiele wyjaśnia.
Seks. Masturbacja. Członek. Mokra wagina. 13-latka uwodząca 31-latkę. Wielokrotny orgazm 40-latki śpiącej z dziewiętnaście lat młodszym Toru jako składnik puenty: nie ukrywam, mocne. Otwartość w mówieniu o tym i o tamtym, co u nas jest tematem tabu i synonimem rozwiązłości. No właśnie. Głęboko wierzę, że na dobrą, melancholijną historię o życiu została nałożona warstwa kulturowa i tyle. Można się nią brzydzić, można się nią obruszać, ale tak jest. To nie pindziesiont twarzy Greja, ani 365 dni (całe szczęście). Tu nie chodzi o epatowanie masturbacją i nagością. Akceptuję to, choć jest to dla mnie w jakimś sensie szokujące.
Na docenienie zasługuje też to, w jaki sposób Haruki Murakami nadał rysy charakterystyczne poszczególnym bohaterom. Oni naprawdę wydają się realni (choć zanurzeni w onirycznej mgiełce). Chora psychicznie, skryta Naoko, melancholijna Reiko (która kojarzy mi się z Włóczykijem z Muminków - pojęcia nie mam czemu, ale badam to), seksualna wariatka Midori (którą uwielbiam!), zimny drań Nagasawa, jąkała-pedant Komandos. Wiemy kto jest kim. Oni nie mają prawa nam się znudzić.
Nie żałuję, że przeczytałam tę książkę. I nie dziwię się, że ją przeczytałam, głównie z uwagi na świetną narrację. Paradoksalnie ogarnął mnie dziwny spokój, jaki z niej płynie, chociaż traktuje o sprawach niełatwych - sprawach życia, śmierci, depresji. Może na tym polega magia ,,Norwegian Wood"?
Może. W każdym razie nie żałuję.
Ciężko mi napisać o tej książce spójną refleksję. Będzie ona chaotyczna, bo ,,Norwegian Wood" zostawiło moją głowę w dziwnym stanie.
Nie znam kultury japońskiej, kompletnie mnie to nie interesuje. I nie wiem, ale podejrzewam, że pewnie prościej byłoby mi zrozumieć pewne konteksty i sytuacje, w które wprowadza czytelnika Haruki Murakami.
Zdecydowanie jedną z mocniejszych...
Ciężka i w tej ciężkości świetna, bo momentami gorzko-zabawna, groteskowa wręcz. Świetny trick pisarski z rozdziałem, który wyjaśnia wiele kwestii ukazanych w poprzednich (czytający powinni wiedzieć, o czym mowa). Druga moja książka Żulczyka, sięgam po następną.
Ciężka i w tej ciężkości świetna, bo momentami gorzko-zabawna, groteskowa wręcz. Świetny trick pisarski z rozdziałem, który wyjaśnia wiele kwestii ukazanych w poprzednich (czytający powinni wiedzieć, o czym mowa). Druga moja książka Żulczyka, sięgam po następną.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to