-
ArtykułyZbliżają się Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie! Oto najważniejsze informacjeLubimyCzytać2
-
ArtykułyUrban fantasy „Antykwariat pod Salamandrą”, czyli nowy cykl Adama PrzechrztyMarcin Waincetel1
-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński7
Biblioteczka
2021-12-30
2021-07-31
2021-07-20
2021-08-24
2021-09-25
2021-04-11
2021-02-02
2020-08-24
2020-08-01
Tragiczna książka. Niesamowity przerost formy nad treścią. O ile w poprzednich częściach oniryczny styl prowadzenia historii przez autora nie przeszkadzał w prowadzeniu względnie logicznej i spójnej historii, tak tutaj wszelkie hamulce puściły. Skoki w czasie, przestrzeni nie ułatwiają zorientowania się w obecnym położeniu bohatera względem innych miejsc czy wydarzeń.
Szczerze mówiąc, jestem bardzo pozytywnie zaskoczony ilością motywów które autor zdołał wrzucić do książki o mimo wszystko niezbyt monstrualnym rozmiarze. Latające pamiętniki, kosmos, statki kosmiczne, klonowanie, spiski, bieganie po statkach kosmicznych, wioski, noże, bieganie na statkach kosmicznych. I wszystko fajnie, tylko to trochę jak zmiksowanie truskawek, kurczaka i chipsów. No umówmy się, że efekt jest podobny do organizowanych przez Jacka Sasina wyborów prezydenckich.
Ciężko mi mówić o fabule, kiedy przestała mieć dla mnie sens po jakiejś 1/3 powieści. Pierwsze sekwencje są całkiem w porządku. Jest jakaś tajemnica, jest sprawnie opisane poczucie zagrożenia dla głównego bohatera. Gdyby cała książka utrzymała się na podobnym poziomie, byłaby sporo lepsza. Ale potem zaczynają się kombinacje autora i zaczyna się chaos. Jest to słabe, ciągi przyczynowo-skutkowe nie istnieją, brak w tym logiki przyswajalnej przez nienaćpany umysł.
Co do bohaterów... Severian sprawdza się w roli narratora i protagonisty. Chociaż jego spokój w obliczu wszystkich wydarzeń które zachodzą na kartach książki jest stanowczo ponadprzeciętny. Reszta to tylko tło. Pojawiają się, chwilę są, a w końcu znikają. Ciężko ich zapamiętać. Ich rola w opowieści jest znikoma, więc nawet nie warto jeszcze bardziej się nad nimi pochylać.
Ogólnie, książka ta jest jak strzał Kucharczyka w meczu z Ajaxem. Chaos, niespójna historia, słabe postacie. No nie czytało się tego przyjemnie. Satysfakcja z zakończenia lektury też żadna. Nie polecam.
Tragiczna książka. Niesamowity przerost formy nad treścią. O ile w poprzednich częściach oniryczny styl prowadzenia historii przez autora nie przeszkadzał w prowadzeniu względnie logicznej i spójnej historii, tak tutaj wszelkie hamulce puściły. Skoki w czasie, przestrzeni nie ułatwiają zorientowania się w obecnym położeniu bohatera względem innych miejsc czy...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-06-20
Po przeczytaniu dwóch poprzednich, dobrych części islandzkiej trylogii kryminalnej byłem wielce zaciekawiony w jaki sposób seria zostanie zamknięta. Trochę wątków do zamknięcia, niezła pozycja startowa, intrygujące bohaterki. Wszystko było wspaniale do momentu, w którym w końcu miałem okazję zapoznać się z "Klatką". No i mogę porównać to do dostania mokrą szmatą w twarz.
Fabularnie rzecz dzieję się kilka lat po wydarzeniach z poprzedniej części. Przeskok czasowy zazwyczaj jest całkiem niezłym patentem. I tutaj też mógłby nim być, gdyby nie został w tak tragiczny sposób popsuty. Przede wszystkim brakuje wyjaśnień, czemu dane postacie są w takim a nie innym miejscu w swoich życiach. Niby są wrzucane tu i ówdzie jakieś pojedyncze zdania, ale brakuje temu jakiejś spójności czy przemyślenia.
Same główne wątki fabularne też mnie nie zachwyciły. O ile sensacyjno-kryminalna część jeszcze trzyma poziom powiedzmy zimnej pizzy, tak wątek romantyczny Agli jest gdzieś koło spleśniałej bułki. Poza nimi jest jeszcze wątek młodego bombowca, który to jako całość jest mocno słaby. Jednak to właśnie on przynosi jeden z lepszych momentów w książce, więc występuje tu jakiś element odkupienia swych win.
Sumarycznie najlepszymi momentami w książce są opisy śledztwa w sprawie niefajnych ludków. Czuć tu jakieś napięcie, kilka scen jest całkiem mocnych. Prowadzenie poszukiwań przez Aglę i jej wspólniczkę jest w pewien sposób inspirujące tym, że nawet mając do dyspozycji tylko komputer i instynkt można coś zdziałać. Oczywiście nie w prawdziwym życiu, niemniej czytało się to całkiem przyjemnie. No i w sumie to tyle z pozytywów. Reszta wątków jest tragiczna. Wątek romantyczny... no nie. Chemii między Aglą a jej kochanicą jest tyle co obiektywności w materiałach TVPiS. Niby miłość może być nielogiczna, no ale bez przesady. Tutaj mamy przypadek podobny do "bije, ale kocha". A zakończenie wątku ich relacji jest tak kompletnie nie pasujące do reszty powieści. No jakby wyrwane z zupełnie innej książki. Nie pasuje tu i ciężko mi jest je zrozumieć. Wątek młodego bombowca gdzieś tam lata w tle i niewiele wnosi do reszty historii. Ma jeden świetny moment i to tyle, reszta jest śmiertelnie nudna. A, no i wątek Sonji. Którego nie ma. Bo Sonja pojawia się może przez jakieś 10 stron. Główna bohaterka poprzednich części. Która wcale nie wyczerpała swojego potencjału fabularnego. Czułem się tym mocno zawiedziony. W pewien sposób sprawia to, że książka jako kontynuacja jest strasznie słaba, gdyż nie KONTYNUUJE losów postaci. I to jest właśnie gwoździem do trumny "Klatki".
Co do postaci... Ech, no szału nie ma. Agla wciąż jest Aglą, tutaj nie ma jakiejś ewolucji. Jej kochanica jest bardziej bezpłciowa niż ołówek. Cech charakteru - zero. Istotności dla fabuły - no, może jakieś 2/10. Postać pojawia się znikąd i uważam, że w tej nicości powinna pozostać. Młody bombowiec ma motywację i samo to sprawia, że jest lepszy od powyższej. Natomiast pragnienie wybuchnięcia pewnego budynku to jedyna cecha jego charakteru. Więc tutaj także bez szału. Jedyną wyróżniającą się kobietą w tej beznadziei jest Maria. Ma cięty język, aktywnie wpływa na wydarzenia fabularne. No jest takim przebłyskiem świeżości. A jej relacja z Aglą to złoto. Jeden z niewielu elementów dla których warto było się przemęczyć przez "Klatkę". O Sonji nawet nie wspominam, gdyż ma rolę podobną do tego srebrnego droida protokolarnego z początku Mrocznego Widma. Słaby motyw.
"Klatka" jest wspaniałym przykładem jak przez dziwaczne decyzje dotyczące kierunku historii mogą zepsuć całkiem kompetentną fabułę. Pani autorka wywaliła ciekawe postacie i ich relacje do kosza, ale w zamian nie zaproponowała praktycznie nic. Kilka niezłych dialogów Marii z Aglą i jeden solidny zwrot fabularny to niestety zbyt mało, aby uznać tą książkę choćby za dającą radę. Dla fanów poprzednich części, lepiej dać sobie spokój i uznać że historia zakończyła się na drugim tomie serii.
Po przeczytaniu dwóch poprzednich, dobrych części islandzkiej trylogii kryminalnej byłem wielce zaciekawiony w jaki sposób seria zostanie zamknięta. Trochę wątków do zamknięcia, niezła pozycja startowa, intrygujące bohaterki. Wszystko było wspaniale do momentu, w którym w końcu miałem okazję zapoznać się z "Klatką". No i mogę porównać to do dostania mokrą szmatą w...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-07-22
Na początku na pewno należy stwierdzić, że "Fionavarski gobelin" jest pozycją monumentalną. Trochę ponad 1300 stron opisujących epicki konflikt pomiędzy siłami Mroku i Jasności, wzloty i upadki kilkudziesięciu bohaterów, wewnętrzne zmagania oraz próbę wplecenie do historii kompletnie niepowiązanych z nią elementów legend arturiańskich. Brzmi jak coś świetnego, prawda? Szkoda tylko, że w tej tytanicznej historii dobre sumarycznie jest może jakieś 7-8%.
Co by nie mówić, rozmiar książki daje duże pole do popisu przy kreowaniu historii. Spokojnie można nakreślić motywacje stron konfliktu, zapoznać czytelnika z bohaterami. Historia też rozwija się dosyć powoli, więc istniał spory potencjał. Który został epicko roztrwoniony. Fabularnie jest średnio. Są wątki lepsze, są wątki gorsze, ale żaden nie wybija się ponad przeciętność. Głównie z powodu skrajnej naiwności rozwiązywania większości z nich. Rzadkością jest, żeby rozwiązanie problemu wymagało czegoś więcej niż "podążania za przeczuciem" któregoś bohatera. W tym aspekcie bryluje wątek wielkiej zimy, którego rozwiązanie pojawia się tak bardzo znikąd jak przepisy o wypłaceniu Poczcie Polskiej 70 mln zł w ustawie o COVID-19. Po prostu ciężko jest mi traktować jakiekolwiek wyzwania stawiane przed bohaterami, kiedy nie rozwiązują ich za pomocą siły, intelektu czy charyzmy, a przy pomocy dzikiego farta. Fatalne jest również rozwiązanie głównego wątku całej opowieści. Finalna bitwa jest tak naprawdę kompletnie niepotrzebna. A jeśli epicki finał wydaje się niepotrzebny to coś tu zawiodło na całej linii.
Średnio wypada również kwestia postaci, które powinny ciągnąć historię. No, powiedzmy że nie ciągną. Najważniejszymi bohaterami z pewnością jest tzw. Piątka. Kevin, Paul, Kim, Jennifer i Dave to studenci ze Stanów, którzy dzięki niesamowitym zbiegom okoliczności trafiają do fantastycznego świata pełnego magii, alkoholu i seksu. No, a że nasi studenci są pełnym przekrojem nastoletniej części społeczeństwa to mamy tu chada, kujona, emo, kujonkę oraz królową balu. No i ze smutkiem stwierdzam, że owe postaci raczej nie wychodzą poza powyższe określenia. Wyjątkiem jest może Dave który od aroganckiego dupka, dzięki doświadczeniom prawdziwego braterstwa, staje się spoko ziomeczkiem. Reszta dostaje co najwyżej drobne korekty, których nie można nazwać rozwojem. W pewien sposób imponowało mi w jaki sposób autor starał się wpisać te postacie w kulturę i mitologię Fionavaru. Dodało to niektórym z Piątki jakiegoś sztucznego znaczenia oraz zwiększyło ich przydatność w kluczowych momentach opowieści. Całościowo wypada to jednak mocno nienaturalnie, a większość ewolucji bierze się znikąd.
Nieco lepiej wypada gromada głównych bohaterów-Fionavarczyków. Trochę dlatego, że miałem wobec nich sporo mniejsze oczekiwania, a trochę dlatego że część z nich jest solidnie napisana. Solidnie - i to wystarczy aby być lepszym niż Piątka. Mag Loren, krasnolud Matt, kapłanka Jaelle, książe Diarmuid są całkiem kompetentni jako postacie wspierające Piątkę w jej obijaniu się bez celu. I to właśnie Jaelle jest moją ulubioną postacią. Jej przemiana jest stopniowa, jest postacią niejednoznaczną i... i to w sumie wystarczy, niestety konkurencja nie była duża. Reszta tych dobrych to dumni ludzie, którzy chcą zniszczyć Zło i Mrok. Niezbyt ciekawi. Jeszcze na początku pojawiają się jakieś spięcia, ale od pewnego momentu jest nudno jak na ekstraklasowym 0:0.
W pewnym momencie autor chyba trochę odpłynął i postanowił wrzucić do tej wybuchowej mieszanki Króla Artura i Lancelota. No i nie jest to eksperyment do końca nieudany. Znaczy całościowo pomysł jest kompletnie bez sensu, ale i Artur i Lancelot są całkiem spoko postaciami. Natomiast cierpią na kompleks walki ze Złem, więc są spoko tylko jak na tą książkę.
Podsumowując, "Fionavarski gobelin" jest kompletnie nieudaną próbą zrobienia kolejnego "Władcy Pierścieni", ale z większą ilością seksu. No cóż, nie wyszło. Bohaterowie są miałcy, wydarzenia fabularne nie mają sensu, a rozwiązywane są na podstawie przeczuć. Wrzucenie elementów legend arturiańskich wydaje się tak bardzo na siłę. Mimo wszystko całość ma swoje momenty. Krótkie i oddalone od siebie, ale ma. No i jednak nie można odmówić trylogii niezamierzonych walorów komediowych. Czytając kolejny absurdalny opis tego jak bohaterowie poradzili sobie z zagrożeniem czasami sprawiały że chichrałem się jak głupi. I niestety to były najlepsze dla mnie momenty lektury "Fionavarskiego gobelinu".
Na początku na pewno należy stwierdzić, że "Fionavarski gobelin" jest pozycją monumentalną. Trochę ponad 1300 stron opisujących epicki konflikt pomiędzy siłami Mroku i Jasności, wzloty i upadki kilkudziesięciu bohaterów, wewnętrzne zmagania oraz próbę wplecenie do historii kompletnie niepowiązanych z nią elementów legend arturiańskich. Brzmi jak coś świetnego, prawda?...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-06-12
2020-04-19
Dawno nie czytałem książki, w której autorom tak by odwaliło. Całość zaczyna się jeszcze w miarę normalnie, mamy tu próbę wykradnięcia bezcennej książki z muzeum oraz wyprawę w poszukiwaniu skarbów. Klasyka, mnie to nie boli. Natomiast potem rozpoczyna się jazda bez trzymanki.
Przede wszystkim, zmienił się gatunek powieści. Poprzednie części były mniej lub bardziej udanymi thrillerami. "Zaginiona wyspa" dodaje dużo elementów fantastycznych, których obecność wydaje się niczym nieuzasadniona. Magiczne rośliny, fantastyczne istoty oraz magiczna hipnoza to tylko niektóre z obecnych tu elementów. Tego typu wolta bardzo mnie zaskoczyła i nie nastroiła mnie pozytywnie do reszty lektury.
Tym bardziej, że nawet jako powieść przygodowa całość jest tragiczna. Historia trzyma się na słowo honoru. Luki fabularne są widoczne gołym okiem z Plutona. Bohaterowie nawet nie udają, że są istotami ludzkimi. Trzeba się postarać, żeby bohaterowie aż tak bardzo wyglądali na kukiełki poruszane ręką autora. Nie wykazują ani odrobiny instynktu zachowawczego, racjonalnego zachowania, czegokolwiek czego spodziewałbym się po człowieku posiadającym chociaż dwie szare komórki.
Żałuję, bo pierwsza połowa zapowiadała się całkiem ciekawie. Kradzież działa sztuki jest bardzo fajnym segmentem. Również początkową część wyprawy morskiej czytało mi się całkiem przyjemnie. Niestety w tym momencie pojawia się największy problem "Zaginionej wyspy".
Amy na początku wydaje się dość typową twardą babką. Towarzyszy Gideonowi, ponieważ każdy dobry tajny agent musi mieć żeńską przydupaskę. I gdyby Amy była wyłącznie typową przydupaską szpiega książka by się broniła. Niestety, jej postać, decyzje które podejmuje, motywy nią kierujące są tak bardzo posrane, że we łbie się to nie mieści. Przy Amy Ted Bundy wydaje się być spoko koleżką.
Zresztą Gideon nie jest lepszy. O ile na początku jeszcze jest inteligentnym i rozsądnym bohaterem, tak na morzu dostaje modyfikator -75% do logicznego myślenia. Najgorsze są momenty w których zaczyna analizować posrane odpały Amy i dochodzi do wniosku, że mają one sens.
Powiem szczerze, czułem się wtedy obrażany przez tą książkę. Myśl, że miałbym traktować poważnie to coś jest śmieszna. Myśl, że ktoś napisał to coś i chce dostawać za to pieniądze jest śmieszna. Myśl, że poświęciłem kilka godzin na czytanie tego czegoś jest żałosna. Bardzo odradzam, nie wiem, zróbcie se ciasto z kremem, dużo lepszy pomysł na spędzenie wolnego czasu.
Dawno nie czytałem książki, w której autorom tak by odwaliło. Całość zaczyna się jeszcze w miarę normalnie, mamy tu próbę wykradnięcia bezcennej książki z muzeum oraz wyprawę w poszukiwaniu skarbów. Klasyka, mnie to nie boli. Natomiast potem rozpoczyna się jazda bez trzymanki.
Przede wszystkim, zmienił się gatunek powieści. Poprzednie części były mniej lub bardziej udanymi...
2020-03-22
Największym problemem tej książki jest taki, że wydaje się być kompletnie niepotrzebna. Sama w sobie nie wnosi kompletnie nic do głównego wątku cyklu. Nie wykluczam opcji, że tytułowy Wijec jeszcze powróci, natomiast na ten moment w fabule jego historia jest kompletnie nieistotna.
Z przykrością muszę stwierdzić, że "Wijec" nie broni się jednak również jako samodzielny tytuł. Fabularnie mamy do czynienia z mizerią najwyższych lotów. Mamy tutaj motyw zawartych umów i próby wywiązania się z nich przez protagonistę, jednak całość jest tragiczna. Poza momentem pojawienia się znanej i lubianej(?) wiedźmy Grimalkin nie ma praktycznie żadnych zwrotów akcji, a te które są, dostrzega się z odległości kilkunastu stron.
Jeśli chodzi o bohaterów to jest mocno średnio. Jednak i tak są najlepszą częścią tej powieści. O ile sam Wijec jest źle napisany, jego motywacje są niejasne albo i nielogiczne, rzuca się pomiędzy różnymi postawami jak targany wiatrem liść. No nie jest to wzór dobrze napisanego protagonisty. Pewnego rodzaju świeżością jest postać Nessy. Wprawdzie ona również jest jedynie paczką stereotypów, jednak przynajmniej miałem wrażenie, że ma ona jakiś cel, jakieś wartości, którymi się kieruje. Plusem jest też to, że część narracji odbywa się z jej perspektywy. Pozwala to na rzucenie nieco innego światła na kolejne wydarzenia. Ale to w sumie tyle.
Największą jednak wadą jest wprowadzenie postaci Grimalkin. Jej obecność nie ma sensu. Z pewnych przyczyn jest jedną z kluczowych dla Toma i spółki osób, jednak ona tak po prostu se uciekła po meteoryt. I o ile to jeszcze przy dużej ilości dobrej woli dałoby się zrozumieć, tak jej późniejsze działania są tak... głupie. No nie ma innego słowa, które oddałoby istotę tępoty pomysłów autora. Nie ma to sensu z żadnego punktu. Chyba, że chodziło o wprowadzenie znanej postaci do książki nie mającej żadnego innego powiązania z głównym wątkiem serii. Jeśli tak, to się udało. Czy było warto? No nie.
"Wijec" jest najgorszą częścią cyklu pana Delaneya. Mówię to jednak dopiero po przeczytaniu 11 z 13 książek z serii. W tym tempie całkiem możliwe, że autor postanowi wprowadzić gadające papierki po cukierkach, które pomogą Tomowi ocalić Hrabstwo. Nawet aż tak by mnie to nie zdziwiło. I to chyba dość dobrze oddaje jakość "Wijca"...
Największym problemem tej książki jest taki, że wydaje się być kompletnie niepotrzebna. Sama w sobie nie wnosi kompletnie nic do głównego wątku cyklu. Nie wykluczam opcji, że tytułowy Wijec jeszcze powróci, natomiast na ten moment w fabule jego historia jest kompletnie nieistotna.
Z przykrością muszę stwierdzić, że "Wijec" nie broni się jednak również jako samodzielny...
2020-03-18
To jest po prostu śmieszne. Cała ta książka opowiada o czymś w rodzaju pobocznego, opcjonalnego zadania z gry RPG. Powstanie tej powieści nie miało żadnego sensu, poza oczywiście aspektem finansowym.
Fabuła? Jest po prostu tragiczna. Nie dość, że jest niespójna, przewidywalna i po prostu obraża czytelnika, tak kompletnie nie ma sensu w świecie przedstawionym. Jeśli miałbym ją do czegoś porównać to chyba wybrałbym takie coś: masz do oddania projekt na jutro, jest godzina 18. I zamiast zająć się tym projektem idziesz do parku i zaczynasz liczyć źdźbła trawy. Tyle właśnie sensu mają działania bohaterów w tej książce.
Bohaterowie? Stare postacie nie przechodzą żadnej przemiany, są starymi dobrymi Tomem, Alice i tak dalej. Jedyna pewnego rodzaju ewolucja zachodzi w postaci stracharza, z którego autor robi bezużytecznego starucha. Ma to jakieś podstawy, jednak odbywa się to zdecydowanie zbyt gwałtownie. Z kolei nowe postacie są tylko po to, bo być muszą. Kolejny stary uczeń Gregory'ego jest Billem Arkwrightem v. 2.0. i to tak naprawdę tyle. Nowe elementy bestiariusza są znanymi nam już czarownicami czy upiorami, tylko nieco mocniejszym.
"Krew stracharza" jest książką beznadziejną. Nie wnosi praktycznie nic do głównego wątku serii, a wątek przewodni tej pojedynczej książki jest żałosny. W tym tempie 12 tom będzie opowiadał o pająku mieszkającym w chałupie randomowego starego rolnika. Daj pan spokój.
To jest po prostu śmieszne. Cała ta książka opowiada o czymś w rodzaju pobocznego, opcjonalnego zadania z gry RPG. Powstanie tej powieści nie miało żadnego sensu, poza oczywiście aspektem finansowym.
Fabuła? Jest po prostu tragiczna. Nie dość, że jest niespójna, przewidywalna i po prostu obraża czytelnika, tak kompletnie nie ma sensu w świecie przedstawionym. Jeśli miałbym...
2020-03-15
Nie powiem, pomysł ze zmianą głównego bohatera miał potencjał. W poprzednich częściach Tom ze względu na konsekwencję w prezentowaniu jego postaci oraz dość jednowymiarową osobowość nie był czynnikiem, który ciągnął tą serię. Przerzucenie ciężaru narracji na potężną wiedźmę zabójczynię w teorii brzmi super.
I niestety tylko w teorii. W praktyce, przez większość powieści narracja Grimalkin nie wnosi żadnego powiewu świeżości. Byłem zaskoczony jak postać z wydawałoby się zupełnie innego spektrum Hrabstwa niczym się nie różni od mimo wszystko respektowanego ucznia stracharza.
Sama fabuła też nie jest zbytnio ciekawa. Trochę walki, bardzo dużo ucieczek, wyciągane znikąd postacie, Grimalkin miotająca się pomiędzy byciem okrutną morderczynią a spoko ziomeczkiem. Czyta się to trochę jak fanfic lub wydany po 10 latach spin-off kiedy autorowi zabrakło już pieniążków z oryginalnej serii.
Całość nie rozwija też postaci Grimalkin. O ile dowiadujemy się nieco o jej historii, poznajemy jej relacje z niektórymi postaciami, jednak przedstawione jest to w tak wymuszony sposób. Autor miał tutaj do dyspozycji zdecydowanie lepsze możliwości.
Według mnie jest to jedna z najsłabszych części cyklu o stracharzu. Miałkość wydarzeń, niezbyt ciekawe postacie, a co najgorsze, zmarnowany spory potencjał to chyba elementy, które najmocniej uderzyły mnie podczas lektury.
Nie powiem, pomysł ze zmianą głównego bohatera miał potencjał. W poprzednich częściach Tom ze względu na konsekwencję w prezentowaniu jego postaci oraz dość jednowymiarową osobowość nie był czynnikiem, który ciągnął tą serię. Przerzucenie ciężaru narracji na potężną wiedźmę zabójczynię w teorii brzmi super.
I niestety tylko w teorii. W praktyce, przez większość powieści...
2017
2017
2017
2017
"Martwe księżniczki nie śnią" cierpi na bardzo poważne rozdwojenie jaźni. Książka próbuje być jednocześnie kryminałem z powracającą przeszłością bohatera, powieścią obyczajową, komentarzem na temat problemów prawdziwego świata i książką sensacyjną. I w sumie każdy z tych wątków, gdyby wyraźnie oprzeć na nich fabułę, dałby radę pociągnąć tą książkę do bycia minimum średnią pozycją. Ale w stanie obecnym jest to misz-masz rzeczy, które niezbyt ze sobą współgrają. No i wychodzi z tego książkowy odpowiednik naleśnika z szynką.
Fabularnie powieść składa się z kilku przeplatających się wątków, które jednak egzystują w całkowitej separacji od siebie. Główny z nich, i chyba najlepszy to wątek ratowania prostytutek przez głównego bohatera, dziennikarza Johna. Jest tu fajne budowanie napięcia, są zwroty akcji, śledztwo rozwija się w miarę zrównoważonym tempie. Gdyby na tym skupiła się całość powieści, byłaby to dużo lepsza książka. Ale autor postanowił dorzucić wątki zaginionej żony głównego bohatera (słaby i wprowadzony z gracją Jacka Sasina organizującego wybory prezydenckie), depresji i alkoholizmu Johna (pojawia się kiedy jest potrzebny) oraz komentarza o smutnej, duńskiej rzeczywistości (jak przy poprzednim). A jeśli jakieś 2/3 twojej książki jest nudne to nie będzie to dobra książka. W jakimś stopniu rekompensuje to bardzo dobre zakończenie, które jest w idealnych proporcjach nieprzewidywalne oraz sugerowane w poprzednich rozdziałach. Za to ogromny plus.
Bohaterowie są. Protagonista miał potencjał na bycie interesującą postacią, ale cała jego historia, przeżycia kompletnie nie mają znaczenia. Typo był alkoholikiem - co z tego, i tak winko do obiadu to podstawa. Rozpacz po zaginionej żonie - znika, kiedy jest okazja dobrać się do ładnej pani policjant. Bycie twardym dziennikarzem z zasadami, gardzącym tanią sensacją - e tam, złapmy za słówko rzecznika policji, przecież to takie poważne. W dodatku protagonista jest aż do bólu postacią chcącą dobra dla wszystkich. John Hilling to taki trochę James Bond, tylko kompletnie pozbawiony uroku postaci Iana Fleminga. Przede wszystkim nie można wrzucać tak nierealnej postaci do świata próbującego jak najbardziej odwzorować smutek realnej Danii. Wygląda to śmiesznie i, przynajmniej dla mnie, nie zdało to egzaminu.
Nieco lepiej wypadają postaci poboczne. Tom, eksżołnierz wciągający Hillinga w sprawę prostytutek, jest postacią całkiem wiarygodną. Podobały mi się motywy stojące za jego działaniami. Juhler, naczelny gazety protagonisty, jest typowym szefem-dobrym wujkiem. Całkiem podobał mi się też antagonista. Niby nic specjalnego, ale całkiem dobrze komponował się z fabułą i resztą postaci. Po namyśle, to tylko ten Hilling pasuje tu jak koperek do lodów. No cóż, nie każda książka może mieć porządnego protagonistę-narratora.
Ogólnie, nie polecam zagłębiania się w "Martwe księżniczki nie śnią". Jako ambitniejsza powieść spektakularnie zawodzi na poziomie fabularnym i w kreacji głównego bohatera, a w kategorii relaksującego czytadła można bez trudu znaleźć kilka tysięcy lepszych książek, w tym z tysiąc samych skandynawskich kryminałów.
"Martwe księżniczki nie śnią" cierpi na bardzo poważne rozdwojenie jaźni. Książka próbuje być jednocześnie kryminałem z powracającą przeszłością bohatera, powieścią obyczajową, komentarzem na temat problemów prawdziwego świata i książką sensacyjną. I w sumie każdy z tych wątków, gdyby wyraźnie oprzeć na nich fabułę, dałby radę pociągnąć tą książkę do bycia minimum średnią...
więcej Pokaż mimo to