rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Po średniej "Córce żelaznego smoka" i świetnych "Smokach Babel" z dużą nadzieją powracałem do Swanwickowskiego świata pełnego takich radosnych rzeczy jak ucisk biedoty, rasizm i wojna. Byłem bardzo ciekaw czy po 11 latach od poprzedniej powieści i ponad ćwierćwieczu od pierwowzoru autor w dalszym ciągu będzie potrafił wciągnąć mnie w swoje wyjątkowo nihilistyczne uniwersum.
No i przyznaję, że wciąż jest tu to coś, co sprawiło, że "Smoki Babel" były niesamowitą lekturą. Całość jest w dobrych proporcjach bezpośrednia, brutalna jak i tajemnicza i zwodnicza. Z dużą radością przyjąłem też sporo odniesień do poprzednich powieści Swanwicka. Odniosłem też wrażenie, że lepiej utrzymane jest tempo akcji. Do minimum ograniczono nudniejsze przestoje, praktycznie cały czas coś się dzieje. I nie chodzi tu tylko o pościgi i wybuchy, ale również angażujące dialogi pomiędzy bohaterami. Ciężko byłoby mi wskazać słabe fragmenty powieści, całość jest angażująca niczym słuchanie kolejnych pomysłów Mateusza Morawieckiego na uwalenie przedsiębiorców.
Po raz kolejny zresztą najmocniejszym elementem powieści pana Swanwicka jest główny bohater czy w tym przypadku, bohaterka. Caitlin jest mocno umocowana w świecie, jest wysoko w drabinie społecznej i przez to jej przygody są w pewien sposób bardziej przyziemnie niż miało to miejsce w poprzednich częściach. Do tego dziewczyna jest ogarnięta, myśli (co wciąż nie jest standardem w literaturze fantastycznej) i mocno sfokusowana na wybrany cel. Bardzo pozytywnie podchodziłem do jej starań w celu wyjaśnienia spisku.
Duże wrażenie zrobiły na mnie też postaci drugoplanowe. Jest powracająca ze "Smoków..." Esme, która nie pełni wielkiej roli w historii, ale jest zgrabnym łącznikiem obydwu opowieści. Główną towarzyszką Caitlin jest Raven, jak sama się określa, tricksterka. Jestem pod wrażeniem jak wiele funkcji udało się w niej umieścić autorowi. Raven robi ekspozycje na temat świata, stanowi moralną przeciwwagę dla Caitlin, jest wielkim wsparciem w gorszych momentach ich przygód, ma gadający samochód, wie jak załatwić praktycznie wszystko. Mocno trąci to archetypiczną Mary Sue, ale w najmniejszym stopniu mnie to nie irytowało. Mózg podpowiada, że to nie może się udać, ale me serce pokochało ją równie mocno jak Dobromir Sośnierz obrażanie się na tęczowe torby. Również postacie epizodyczne dają radę. Rodzina czy koleżanki Caitlin nie mają dużych ról, ale zgrabnie wpasowują się w swoje rolę i pasują do tego pokręconego świata.
Który to świat jest również bardzo mocnym elementem historii. Dobrze zbalansowane zostały proporcje szaleństwa oraz logiki. Z jednej strony mamy mechaniczne smoki wymagające, żeby ich jeźdźcy byli dziewicami, z drugiej jest tu wiedźma z chatą w lesie. Po jednej stronie epizod Caitlin w typowej korpo, z drugiej gadające auto o imieniu Jill. No, pytajniki w głowie wyskakiwały często, natomiast po zaakceptowaniu tej mocno porąbanej konwencji przyjemność z lektury była bardzo duża.
Niestety nie jest to książka idealna. Fabuła ma kilka gorszych momentów, zwłaszcza zakończenie jest trochę przerostem formy nad treścią. Duchowa towarzyszka Cailtin, Helen, jest mocno niecharakterystyczna, co mnie zawiodło, biorąc pod uwagę rolę w historii.
Ogólnie, "Matka żelaznego smoka" to świetna historia. Naprawdę intrygujące uniwersum, w większości bardzo interesujący i dobrze napisani bohaterowie. Również fabuła, pomimo kilku potknięć, całościowo wypada bardzo pozytywnie. Nie jest to książka, która można czytać jednym okiem, wymaga pewnego skupienia się na niuansach historii. Skoki od korpo do zatopionych miast są jednak czymś rzadko spotykanym w literaturze. Ale jeśli ktoś przyłoży do tego więcej uwagi niż partia rządząca do walki z naziolami to czeka go niesamowita przygoda.

Po średniej "Córce żelaznego smoka" i świetnych "Smokach Babel" z dużą nadzieją powracałem do Swanwickowskiego świata pełnego takich radosnych rzeczy jak ucisk biedoty, rasizm i wojna. Byłem bardzo ciekaw czy po 11 latach od poprzedniej powieści i ponad ćwierćwieczu od pierwowzoru autor w dalszym ciągu będzie potrafił wciągnąć mnie w swoje wyjątkowo nihilistyczne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po "Córkę żelaznego..." zdecydowałem się sięgnąć ze względu na premierę jej duchowego spadkobiercy "Matki żelaznego smoka". Uznałem, że zapoznanie się z wcześniejszymi utworami dziejącymi się w tym świecie może pozytywnie wpłynąć na lekturę. No i jeden rabin powie tak, drugi powie nie. Z jednej strony wyrobiłem sobie pewien pogląd, czego mogę się spodziewać, natomiast z drugiej... no jednak miejsce akcji jest pokręcone bardziej niż procesy zachodzące w mózgu pewnego posła słynnego za sprawą carycy Katarzyny. Mam wrażenie, że do każdej kopii "Córki..." powinno dodawać się 1000-stronicowy przewodnik po świecie. Może wtedy jakoś by się to broniło. W obecnej formule - niespecjalnie.
Ze względu na to, że całość składa się z dwóch mniejszych historii zacznę od tej, według mnie ofc, lepszej. "Smoki Babel", będące drugą i krótszą opowieści, zdecydowanie określiłbym mniej eksperymentalnymi. Historia jest bardziej liniowa, mniej tu przeskoków w czasie, które utrudniały mi odbiór pierwszej części. Protagonistą jest Will, chłopak jakich wiele, który w wyniku wtargnięcia do jego wioski smoka traci swoje dotychczasowe spokojne życie. Brzmi sztampowo i trochę takie też jest. W sumie jakieś 80% przygód Willa to mniej lub bardziej przemielone już na miliony sposobów standardowe wątki z literatury. Największym sukcesem pana Swanwicka jest to, że specjalnie lub nie, udaje mu się przedstawić je w taki sposób, że nie czułem się nimi zirytowany. W sensie, zauważałem że czytałem coś podobnego dziesiątki razy, ale czułem przy tym wyłącznie respekt do autora za jego kunszt. Nieco bardziej oryginalna jest końcówka, która naprawdę mi się spodobała i fajnie zamykała historię.
Bardzo przypadła mi do gustu ewolucja Willa na przestrzeni opowieści. Od typowego, bezużytecznego protagonisty powieści fantasy zmienia się w spoko ziomka, któremu nic nie straszne. Również towarzystwo mu towarzyszące jest całkiem przyjemne. Mocno pokręcone, ale hej, to świetnie. Zwariowany sztuczkarz, dziewczynka z problemami pamięciowymi, jeżdżczyni hipogryfów są naprawdę udani. Również postaci epizodyczne zapadają w pamięć czymś więcej niż byciem kolejnym chodzącym stereotypem.
"Smoki Babel" są świetną powieścią. Mocno stylizowana historia, dobrze napisane postacie i naprawdę ciekawe miejsce akcji kosztowały mnie przegapienie mojego przystanku i powrót do domu z buta w palącym słońcu, ale uważam nie żałuję ani minuty spędzonej podczas ich lektury.
(Nie)stety, "Córka żelaznego smoka" jest według mnie gorszą książką niż następczyni. Brakuje jej takiego luzu, który miały w sobie przygody Willa. Tutaj protagonistką jest Jane, pracująca w fabryce wytwarzającej coś. I właśnie to stanowi największy problem "Córki...". Zarówno opowieść i jak i miejsce akcji jest zbyt enigmatyczne, aby dało radę mnie w siebie wciągnąć. Fabuła ma tendencję do sporych przeskoków, brakuje takiego liniowego przedstawienia kolejnych wydarzeń. Co biorąc pod uwagę dziwność świata przedstawionego z pewnością trochę by pomogło. Mam wrażenie, że autor wypisywał co przyszło mu na myśl (w tym nie ma nic złego, na przykład robię to właśnie ja), a potem próbował jakoś połączyć to literackim odpowiednikiem taśmy. No i mocno nie wyszło.
Zupełnie na przeciwnym biegunie bycia udanym/failem jest Jane. Bardzo przypadła mi do gustu jako bohaterka. Jest mocno zorientowana na siebie, nieco egoistyczna, sprytna, inteligentna. A co więcej, to rzeczywiście widać, a nie jest tak, że tylko inne postacie mówią o tym przejęte. Przy okazji zaimponowało mi jak Jane zmienia się na przestrzeni opowieści. Nie są to gwałtowne zmiany, bardziej coś w stylu wrzucenia podpunktu 15xxxxz do ustawy. Ale swoją rolę spełnia i mogę dać okejkę.
Słabo wypadają za to postaci poboczne. Miażdżąca większość z nich jest niesamowicie wręcz miałka. Z jednej strony boli to jak nadepnięcie na klocka lego, z drugiej podkreśla to dominującą rolę Jane w opowieści. Nie ma tu żadnych Ronów, Watsonów którzy odwracają uwagę od prawdziwych gwiazd. Taki trochę miecz obosieczny, a tym razem trafił w cel płazem.
Biorąc rzecz do kupy, "Smoki..." dostałyby 9, "Córka..." 5, więc dzięki rozszerzonej matmie w liceum mogę stwierdzić, że średnia to 7. Mam wrażenie, że "Córka..." była eksperymentem, podczas gdy "Smoki..." są już produktem końcowym. I to świetnym produktem, czymś w rodzaju bigosu. Podczas gdy pierwsza część książki to jedynie zjadliwy mielony.

Po "Córkę żelaznego..." zdecydowałem się sięgnąć ze względu na premierę jej duchowego spadkobiercy "Matki żelaznego smoka". Uznałem, że zapoznanie się z wcześniejszymi utworami dziejącymi się w tym świecie może pozytywnie wpłynąć na lekturę. No i jeden rabin powie tak, drugi powie nie. Z jednej strony wyrobiłem sobie pewien pogląd, czego mogę się spodziewać, natomiast z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kilka lat temu "Dziewczyna z pociągu" była na ustach wszystkich. No, może prawie wszystkich. Ewentualnie pewnej grupy osób, które interesują się każdym kolejnym filmem na podstawie kolejnego "bestselleru New York Timesa". Filmowa adaptacja mogła pochwalić się kilkoma znanymi nazwiskami w obsadzie i to w sumie tyle. Natomiast literacki pierwowzór...
Powieść pani Hawkins zaczyna się bardzo spokojnie. Nie ma tu początkowego trzęsienia ziemi, pierwsze rozdziały służą zbudowaniu postaci i sieci ich wzajemnych powiązań. I przez to pierwsze wrażenie w starciu z tą książką może być nieco mylące. Intryga kryminalno-sensacyjna pojawia się dopiero po jakimś czasie.
No i w teorii właśnie ta intryga powinna być najlepszym elementem książki. I przyznaję że jest, natomiast nie jest ona dobra. Całość opowieści oparta jest na mocno chwiejnych założeniach i przy dokładnym spojrzeniu rozchodzi się w szwach. Ma niezłe momenty, rozwiązanie zagadki też nie jest przewidywalne niczym kolejna przegrana Podbeskidzia w piłkarskiej ekstraklasie. Natomiast to są takie minima, których wymaga się od powieści w tym gatunku. "Dziewczyna z pociągu" nie wyróżnia się niczym specjalnym. Fabularnie jest wybitnie przeciętna.
Historii z pewnością nie pomagają postacie. Narracja prowadzona jest z punktu widzenia trzech kobiet - będącej głównej bohaterką Rachel, drugą żoną jej byłego męża Anna i Megan. Do kompletu dostajemy kilka postaci męskich, jakąś tam psiapsiółę protagonistki i w sumie tyle. Mierna liczba postaci powoduje, że potencjał na zbudowanie wielowątkowej intrygi jest słaby. I postacie te są, co by nie mówić, miałkie. Rachel jest ciekawską alkoholiczką i to praktycznie wyczerpuje jej charakter. Co nie wystawia jej dobrego świadectwa, skoro z jej perspektywy przedstawione jest jakieś 70% książki. Megan dostała stanowczo za mało czasu, aby wzbudzić moją sympatię, a Anna? Anna przedstawiona jest jako paranoiczka, i to w tym negatywnym znaczeniu. Według mnie, całkowicie niesłusznie i nie podoba mi się, w jaki sposób pani Hawkins podeszła do tej postaci. Postaci męskie można podsumować stwierdzeniem, że są źli i okropni. Więc no, niezbyt jest z czego szyć fajną opowieść. Przypomina to pójście na zakupy z piątakiem w kieszeni. Raczej nie można spodziewać się produktów wysokiej jakości.
Czemu z (prawdopodobnie) setek tysięcy thrillerów akurat ten zdobył taką popularność? Nie mam zielonego pojęcia. Ale jakbym miał zgadywać... Jest dosyć krótki, to raz. No i dużo ludzi jeździ pociągami lub innym środkiem komunikacji publicznej. Natomiast obawiam się, że szanse przeżycia takiej przygody jak Rachel są znikome. Głównie dlatego, że ludzi w dużo, a miejsc przy oknie jednak mniej.
"Dziewczyna z pociągu" nie jest czymś co zostanie w mojej pamięci dłużej niż dwa miesiące. Opowieść jest średnia, postacie są średnie, językowo jest średnio. Tak naprawdę jedynym ciekawszym elementem jest to, że poszczególne rozdziały są dość krótkie, co sprawia, że jest to odpowiednia książką do czytania, nomen omen, w pociągu.

Kilka lat temu "Dziewczyna z pociągu" była na ustach wszystkich. No, może prawie wszystkich. Ewentualnie pewnej grupy osób, które interesują się każdym kolejnym filmem na podstawie kolejnego "bestselleru New York Timesa". Filmowa adaptacja mogła pochwalić się kilkoma znanymi nazwiskami w obsadzie i to w sumie tyle. Natomiast literacki pierwowzór...
Powieść pani Hawkins...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książki z serii "Assassin's Creed" można podzielić z grubsza na dwa rodzaje. Część z nich jest praktycznie kalkami historii opowiedzianej w elektronicznym odpowiedniku. I fajnie, jeśli niedzielny fan chce machnąć fabułkę w kilka godzin zamiast w kilkadziesiąt to spoko opcja. Natomiast dla zagorzałych entuzjastów uniwersum nie stanowią one wartości dodanej. Tu z pomocą przychodzi drugi rodzaj Assasssin's Creedowej literatury, gdzie autor bierze znany z gry setting i osadza fabułę wokół niego. Były już przygody Haythama w "Porzuconych", była historia Altaira w "Tajemnej Krucjacie", przyszedł czas na wczesne lata Bayeka, bohatera "AC: Origins".
I po lekturze mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony są tu próby wyjaśnienia motywacji Bayeka, pokazania jego relacji z jego późniejszą żoną, Ayą (których nawiasem mówiąc w grze nie ma zbyt dużo - dla mnie duży zawód) oraz pokazania wcześniejszych losów kilku postaci znanych z elektronicznego pierwowzoru. Niestety, pomimo dobrych chęci, w większości z tych aspektów mamy do czynienia ze spektakularnym upadkiem na ryj.
Zaczynając od końca - poza Bayekiem i Ayą, w trakcie fabuły pojawiają się dwie postaci znane z gry - przyjaciel Bayeka, Hepzefa i nubijka Kensa. Hepzefa pojawia się ze dwa razy i jego przyjaźń z Bayekiem czy Ayą nie jest pokazana w nawet najmniejszy sposób. Dobra robota. Za to Kensa została obdarzona osobowością kompletnie przeciwną do tej z gry (albo na odwrót). Więc dobra robota x2.
Również związek Bayeka i Ayi został potraktowany bardzo po łebkach. Od początku historii są już parą, co nie daje żadnego miejsca by lepiej poznać początki ich znajomości. Gdzieś tam w trakcie lektury pojawia się nutka dramatu, ale to trochę na zasadzie jak z komedii romantycznych. Wydaje się to bardzo sztuczne i nie sprawia wrażenia naturalnego przebiegu ludzkich relacji, tylko "obligatoryjnej dramy".
No i sam Bayek też wyciągnął krótką słomkę. Oczywiście, jest najlepiej napisanym bohaterem w "Pustynnej Przysiędze", ale to trochę jak dostanie wozu strażackiego za największą frekwencję w wyborach. Raczej nie ma się czym chwalić. Motywacje protagonisty są wyjaśnione. Problem w tym, że nie są wyjaśnione dobrze. Gdzieś to podczas lektury skręca, zwija, rozwija się i tak naprawdę ciężko powiedzieć, żeby ciąg przyczynowo-skutkowy był bardzo wyraźny. Mam wrażenie, że autor nie czuł się komfortowo z punktem końcowym, do jakiego musiał dążyć. Brakuje w historii jakichś wyzwań, jakiegoś kwestionowania punktu widzenia Bayeka. Czegoś, co pokazałoby jego przemianę duchową.
Zresztą historia też szału nie robi. Jest dynamiczna, to duży plus. Przestojów jest mało, ciągle coś się dzieje (lub przynajmniej próbuje). Oczywiście, motywy są mocno ograne, ale w praktyce napisane są całkiem sprawnie. Trochę szkoda, że niewykorzystane pozostaje miejsce akcji. Historia mogłaby się dziać w Grecji, Francji, nawet w Szwecji. Kilka wycieczek po pustyni to trochę za mało.
Ogólnie, "Pustynna Przysięga" jest niezłą książką. Bardzo bezpieczną, nie próbującą wymyślać koła na nowo. Po prostu moje, jako fana serii, oczekiwania dotyczące szeroko pojętego lore nie zostały spełnione nawet w średnim stopniu. Szerokie spektrum elementów zostaje pominięte lub ledwo wspomniane. Niemniej, dla osoby niezaznajomionej z uniwersum ocena może być o oczko wyższa.

Książki z serii "Assassin's Creed" można podzielić z grubsza na dwa rodzaje. Część z nich jest praktycznie kalkami historii opowiedzianej w elektronicznym odpowiedniku. I fajnie, jeśli niedzielny fan chce machnąć fabułkę w kilka godzin zamiast w kilkadziesiąt to spoko opcja. Natomiast dla zagorzałych entuzjastów uniwersum nie stanowią one wartości dodanej. Tu z pomocą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po tym, jak Donald Trump okazał się najmniej mogącym pogodzić się z porażką człowiekiem 2020 roku, postanowiłem sięgnąć po jedną z wielu jego biografii, aby sprawdzić czy ludzkość mogła przewidzieć jak będzie wyglądała prezydentura tego człowieka. I mega spoiler, mogła. Oj, tak bardzo mogła.
Pozycja autorstwa pana D'Antonio jest kompleksowym przewodnikiem po postaci byłego już prezydenta (jak dobrze). Zaczyna opowieść od przybycia pierwszych Trumpów do ówczesnych Stanów Zjednoczonych i sposób w jaki zdobyli dość wysoką pozycję wśród postaci amerykańskiego biznesu.
Niemniej spokojnie, przeważająca część książki dotyczy już postaci samego Donalda. Czytelnik może zapoznać się z czasami jego edukacji, pierwszymi biznesami, życiem osobistym, nie-do-końca bankructwami oraz całą resztą bujnego żywota opisywanego bohatera. No jest to klasyczna biografia. Wprawdzie Trump współuczestniczył przy jej powstawaniu, stąd pewnie przewija się kilka nieco bardziej tajemnych faktów, niemniej jest on przedstawiany raczej w pozytywnym świetle. Mam wrażenie, że autor chciał przede wszystkim nie krytykować. I mógłbym uznać, że to taki styl pisania, mało emocjonalny, przytaczający wyłącznie fakty, ich interpretację pozostając już czytelnikowi. Niemniej, pozytywne momenty życia Trumpa czy też posunięcia biznesowe pokazujące jego spryt są mocno chwalone. Nie odniosłem wrażenia, że pan D'Antonio ukrywa niewygodne dla ex-prezydenta fakty, ale z pewnością zauważyłem różnice w opisie pozytywów i negatywów charakteru bohatera.
Bardzo pozytywnie zaskoczony zostałem tym, jak bardzo ta książka wyjaśnia większość zachowań Trumpa podczas jego prezydentury. Skłonności do przesady w wypowiedziach i czynach, pewnego rodzaju celebryckość, chęć bycia dostrzeganym przez świat są cechami, które Trump przejawiał już w czasach wyraźnie poprzedzających lata 2016-2020.
Najciekawszymi dla mnie fragmentami były biznesowe perypetie bohatera. Można z Trumpem się nie zgadzać, ale zmysł do biznesu z pewnością posiada. Nawet jeśli część z podejmowanych przez niego działań jest wątpliwa moralnie czy też prawnie, nie mogę nie doceniać jak sprytnie wywijał się z kolejnych kłopotów i nieudanych inwestycji.
Ogólnie, gdybym w 2016 roku miał przewidywać jak będzie wyglądała prezydentura Donalda Trumpa tylko i wyłącznie po lekturze tej książki... myślę, że trafiłbym w jakichś 75-80%. Prawie skłoniło mnie to zadumania się nad słabościami demokracji jako ustroju, ale przypomniałem sobie, że mam obiad do podgrzania w lodówce. I jakoś do tego już nie wróciłem. Poza tym obserwuję sytuację polityczną w Polsce, jakich więcej dowodów na słabość systemu demokratycznego trzeba? Jeśli ktoś interesuje się polityką, polecam przeczytać, a jeśli ktoś lubi biografie znanych czy ciekawych osób... to w sumie też.

Po tym, jak Donald Trump okazał się najmniej mogącym pogodzić się z porażką człowiekiem 2020 roku, postanowiłem sięgnąć po jedną z wielu jego biografii, aby sprawdzić czy ludzkość mogła przewidzieć jak będzie wyglądała prezydentura tego człowieka. I mega spoiler, mogła. Oj, tak bardzo mogła.
Pozycja autorstwa pana D'Antonio jest kompleksowym przewodnikiem po postaci byłego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jestem sporym fanem ubisoftowego uniwersum "Assassin's Creed". Po ograniu prawie wszystkich gier z głównej serii, przeczytaniu kilku książek oraz spędzeniu kilkudziesięciu godzin na fanowskiej wiki w przeciągu już kilkunastu (proszę, niech ten czas zwolni) ostatnich lat w końcu udało mi się zmierzyć z "Herezją". I spodobało mi się to, co przeczytałem.
"Assassin's Creed. Herezja" jest nietypowym elementem w szybko rosnącym uniwersum zakapturzonych zabójców. Wybranie na protagonistę Templariusza, przedstawiciela frakcji opozycyjnej względem postaci tytułowych. Autorka, pani Christie Golden, ma spore doświadczenie w pisaniu fantastyki w ramach popularnych uniwersów, chociażby Gwiezdnych Wojen czy też Warcrafta. I spokojnie poradziła sobie z tym nie tak łatwym zadaniem.
Podobnie jak w sporej części gier, historia dzieje się na dwóch płaszczyznach - współczesnej oraz historycznej. W pierwszej protagonistą jest wspomniany wyżej Templariusz, Simon Hathaway. Jego głównym celem staje się udowodnienie reszcie swojego bractwa, że przeżywanie wspomnień swoich przodków może pomóc w zdobyciu kontroli nad światem. Dostaje krótki dedlajn, uroczą asystentkę i wio. Owe wspomnienia należały pierwotnie do Gabriela Laxarta, który towarzyszył Joannie d'Arc w jej krótkiej karierze wyzwolicielki Francji.
I oba te wątki są całkiem interesujące. Ciekawszy wydaje mi się jednak ten historyczny. Historia Joanny, wyjaśnienie jej nawiedzeń, umiejętności dorzuca trochę mitologii do uniwersum AC. Również interakcje Joanny i towarzyszących jej osób z Asasynami i Templariuszami są dla mnie, jako fana marki, niczym łyk ciepłej coli przy nudnym meczu piłkarskim. Znacząco wspomaga doświadczenie, ale nie jest kluczowe. Nie jestem wielkim końcowego zwrotu akcji i sposobu, w jaki zakończyła się historia Gabriela, natomiast prawdziwym skarbem była droga do tych rzeczy prowadząca.
Najjaśniejszym elementem książki jest z pewnością Joanna. Dostaje bardzo dużo czasu stronowego, dostaje też ogromną dawkę charakteru. Jest też postacią raczej wiarygodną. Jako zwykła dziewczyna, która wierzy w to, że została wybrana przez Boga, jest bardzo spójną wewnętrznie postacią. Praktycznie w każdym jej zachowaniu czy dialogu widać jej wiarę w swoją misję i nie zmienia się ona pod wpływem coraz mocniej uderzających w nią wydarzeń. Z kolei Gabriel wielbi Joannę. To tyle. Nie jest zbyt ciekawą postacią.
Gorzej prezentuje się współczesna część przygody Simona. Hathaway mocno odróżnia się systemem wierzeń od klasycznych dla serii głównych bohaterów. Jest Templariuszem z krwi i kości i wyraźnie wierzy w słuszność swoich metod. Pomimo tego, jest jednak postacią nieco miałką. Jedyną jego cechą jest to, że jest Templariuszem i nie tworzy to portretu głębokiego bohatera. Jego asystentka, Victoria, nie wyróżnia się niczym. Ma wykazywać troskę o Simona w początkowych momentach, dać mu się przekonać do naginania zasad trochę później, no i tyle. Fabuła współczesna bardzo ładnie wpisuje się w tradycję serii. Głównie dlatego, że jest wyraźnie słabsza od fragmentów historycznych. Autorce udaje się wpleść nieco dramatyzmu, końcowe fragmenty też jakoś ratują tą historię jako całość. Co by nie mówić, jest tu pewna prawidłowość. Jak tylko poziom jednego wątku pikuje, drugiego natychmiast wzrasta. Sprawia to, że autorka zastosowała się do zasady równej wymiany z FMA.
Niemniej, uważam że "AC. Herezja" jest powiewem świeżości w uniwersum. Zmiana perspektywy na drugą z głównych frakcji w serii i dorzucenie bardzo ciekawie przedstawionej historii Dziewicy Orleańskiej są dużymi plusami książki. Również kreacja Joanny jest świetna i bardzo przyjemnie czytało mi się części z tą bohaterką. Książka traci jednak na nierównym poziomie historii i mało ciekawych innych bohaterach. Szczególnie czuję się rozczarowany Simonem, który jest trochę jak student prawa z memów. Poza przynależnością do pewnej grupy, jego osobowość jest miałka. Jego postępowanie czy działania nie tworzą wrażenia, że jest to bohater znacząco inny niż standardowi dla serii anarchiści z ostrymi ostrzami nadgarstkowymi. Sprawia to, że perspektywa Templariusza nie oferuje aż tak odmiennego sposobu widzenia na główny konflikt w serii, na jaki liczyłem rozpoczynając lekturę. Niemniej wciąż doceniam wkład "Herezji" do mitologii uniwersum.

Jestem sporym fanem ubisoftowego uniwersum "Assassin's Creed". Po ograniu prawie wszystkich gier z głównej serii, przeczytaniu kilku książek oraz spędzeniu kilkudziesięciu godzin na fanowskiej wiki w przeciągu już kilkunastu (proszę, niech ten czas zwolni) ostatnich lat w końcu udało mi się zmierzyć z "Herezją". I spodobało mi się to, co przeczytałem.
"Assassin's Creed....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Mechaniczna ćma" jest niczym przemówienie Mateusza Morawieckiego. Wyrazisty, kwiecisty język. Sporo elementów, które przykuwają uwagę. No ale po jego zakończeniu narasta w środku takie poczucie nie do końca dobrze spędzonego czasu. I portfel jakby cieńszy.
A tak na bardziej poważnie, największą zaletą powieści jest właśnie klimat XIX-wiecznego Krakowa. Dodając do tego opartą na lekko fantastycznych elementach historię i wychodzi podstawa na świetną książkę. No ale niestety coś się popsuło.
Najbardziej zawiodła mnie fabuła, a szczególnie jej tempo. Jest dramatycznie wręcz wolne. Nie tylko jak na horror, ale też jak na powieść obyczajową. Ciężko mi było przykuć uwagę, kiedy przez 100 stron kilku bohaterów na zmianę chodzi wokół siebie na paluszkach i nic z tego nie wynika. No, może nie "nic", ale i tak byłem blisko. Szczęśliwie dla moich receptorów sensorycznych, im dalej w liczbę przeczytanych strony, tym więcej ważnych rzeczy dzieje się. Więc ogólnie historia nie jest tragiczna, ma tylko dość wysoki próg wejścia.
ALE O MÓJ BOŻE, postacie. Jest stalker, jest roztrzepana panienka, jest creep i jest kobieta z gatunku "domyśl się". Który z powyższych bohaterów sprawia wrażenie, że można go polubić? No właśnie. Dramat i tyle.
Ogólnie, "Mechaniczna ćma" nie zawodzi w tym, czym zachęca opis. Klimat ówczesnego Krakowa i lekkie elementy fantastyczne działają. Fabuła się broni. Reszta kuleje. No i jednak jest to horror, który wcale nie straszy. Jak mniemam, to może być dość spory argument za zaniechaniem przeczytania tej książki.

"Mechaniczna ćma" jest niczym przemówienie Mateusza Morawieckiego. Wyrazisty, kwiecisty język. Sporo elementów, które przykuwają uwagę. No ale po jego zakończeniu narasta w środku takie poczucie nie do końca dobrze spędzonego czasu. I portfel jakby cieńszy.
A tak na bardziej poważnie, największą zaletą powieści jest właśnie klimat XIX-wiecznego Krakowa. Dodając do tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po przeczytaniu "Pierwszego śniegu" jasnym stało się dla mnie dlaczego w Hollywood postanowili zignorować poprzednie części przygód Harry'ego i przejść bezpośrednio do zekranizowania SIÓDMEJ powieści z serii. To brzmi niezwykle głupio, ale akurat powieści Nesbø dosyć dobrze radzą sobie jako pojedyncze tytuły. Więc może to i dobry plan. Inna sprawa, że film nie został przyjęty z wielkim entuzjazmem, więc może trzeba było zacząć od australijskiej przygody norweskiego policjanta.
A tak, książka...
Książka jest bardzo dobra. Po raz kolejny Nesbø rozsypuje elementy układanki, aby bardzo sprawnie je poskładać i trzymać czytelnika w niepewności do samego końca opowieści. Są zwroty akcji, historia trzyma też w napięciu, co nie zawsze się serii udawało. Spodobało mi się zwłaszcza zakończenie, które nie jest tylko kolejnym smutnym potokiem smutnych myśli protagonisty. Nieco mniej wydumany wydawał mi się też plan zabójcy. Prosty motyw, nieskomplikowane zabójstwa. Sprawia to wrażenie nieco bardziej osadzonego w rzeczywistości niż zmieniający twarze płatny zabójca. No i motyw z bałwanami był uroczo przerażający.
No i nie można zapomnieć, że "Pierwszy śnieg" wprowadza jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą postaci w serii. Katrine Bratt jest genialną bohaterką. Ma wyraźny cel, co stanowi spory wyróżnik wśród reszty biegających jak kurczaki NPC-ów. Ma rozsądny motyw. Ma też tragiczną historię z przeszłości, ale to w sumie chyba standard dla postaci Nesbø. Byłbym zachwycony, gdyby kolejne książki były właśnie o pani Bratt. Ale pewnie to się nie zdarzy, co przysparza mi wielkiego smutku. Poza nią mamy kilka postaci powracających, ale one nie przechodzą jakichś przemian, nie dostają swoich nawet 5 sekund, więc nie warto o nich więcej wspominać.
"Pierwszy śnieg" jest dla mnie najlepszą do tej pory powieścią o Harrym Hole. Prosta, ale trzymająca do końca w niepewności fabuła, jedna fantastyczna postać i wiarygodny antagonista to wszystko co wystarczyło do przebicia poprzednich sześciu tomów. Największą zaletą książki było chyba to, że po prostu fajnie się to czytało. Polecam, nawet w oderwaniu od reszty serii jest to solidna dawka dobrego kryminału.

Po przeczytaniu "Pierwszego śniegu" jasnym stało się dla mnie dlaczego w Hollywood postanowili zignorować poprzednie części przygód Harry'ego i przejść bezpośrednio do zekranizowania SIÓDMEJ powieści z serii. To brzmi niezwykle głupio, ale akurat powieści Nesbø dosyć dobrze radzą sobie jako pojedyncze tytuły. Więc może to i dobry plan. Inna sprawa, że film nie został...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kolejna część przygód niesamowitego, wysokiego, blondwłosego i inteligentnego komisarza norweskiej policji, Harry'ego Hole nieco mnie rozczarowała. Całość jest nieco przekombinowana i zostawia w ustach taki troszkę nieprzyjemny posmak.
Jest to kolejna książka Nesbø, która trzyma dobry poziom. Historia jest raczej logiczna, nie ma tu jakichś niesamowitych przeskoków fabularnych. Trochę bolało mnie to, że losowy płatny zabójca ma zdolność wprost idealną do skontrowania umiejętności rozpoznawania twarzy jednej z policjantek. Wygląda to na tani chwyt, którego można uniknąć poprzez dość łatwe przepisanie jakichś 20% powieści. Brzmi jak nic trudnego.
Harry jest po raz kolejny Harrym, tu w sumie jakichś ewolucji postaci nie ma. Ale też się jej nie spodziewałem, więc nie jest to wada. Dużo gorzej prezentują się postaci poboczne. Są mało charakterystyczne i nie mogłem wykrzesać z siebie jakichkolwiek pokładów empatii w stosunku do nich. Jakbym miał określić je jednym dźwiękiem, byłoby to zawiedzione wycie psa rasy husky.
Ogólnie, nie uważam, że Nesbø jest tu w najwyższej formie. Historia jest dobra, ale występujące w niej postaci już niekoniecznie. "Wybawiciel" jest trochę jak gotowy burger z supermarketu. Człowiek się nim naje, ale przyjemność średnia.

Kolejna część przygód niesamowitego, wysokiego, blondwłosego i inteligentnego komisarza norweskiej policji, Harry'ego Hole nieco mnie rozczarowała. Całość jest nieco przekombinowana i zostawia w ustach taki troszkę nieprzyjemny posmak.
Jest to kolejna książka Nesbø, która trzyma dobry poziom. Historia jest raczej logiczna, nie ma tu jakichś niesamowitych przeskoków...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Pentagram" ma zaszczyt być pierwszą częścią serii o Harrym Hole, która naprawdę przypadła mi do gustu bez żadnych gwiazdek, drobnych druczków czy innych tego typu zagrywek. I bardzo się z tego cieszę, gdyż historie o genialnym śledczym i alkoholiku jednocześnie powszechnie uważane są za bardzo dobre. I byłem ciekawy, czy pan Nesbo w końcu rozwinie skrzydła, czy też wszystkie przygody Holego będą miłymi średniaczkami. Cieszę się, że nie zrezygnowałem z poznawania jego dalszych wyczynów.
Historia trzyma się kupy i nie jest przy tym zbyt przewidywalna (pozdrawiam poprzedni tom). Bywa przy tym dość nieprzyjemna i zdarzały się momenty, kiedy przechodziły mnie ciarki w trakcie lektury. Autorowi jakoś sprawniej wyszło też wrzucenie do jednej książki dwóch nie do końca powiązanych ze sobą wątków.
Przewodnim wątkiem książki jest oczywiście wątek seryjnego zabójcy, który dokonuje seryjnych zabójstw. Nie jest to nic nadzwyczajnego, ale jest sprawnie napisane. Zagadka nie jest przeciętna, a zarówno jej rozwiązanie jak i sposób, w jaki Harry do niego dotarł było całkiem pomysłowe. Nieco bardziej oryginalny dla serii jest drugi wątek, dotyczący zdobycia wystarczającej ilości dowodów, aby Harry dał radę posłać Toma Waalera do więzienia (albo do piachu). I ten wątek podobał mi się bardziej niż pentagramowe zabójstwa. Czuć tutaj osobistą motywację protagonisty. No i dialogi pomiędzy Harrym a Tomem są mistrzowskie. Od Waalera czuć butą i pewnością siebie na dobre kilka kilometrów. Taka postać, której nie da się nie nienawidzić. I to w sumie działa. Zabójcy są fajni i w ogóle, ale zazwyczaj ich motywy są emocjonalne. A Waaler, niczym nasz premier, po prostu chce mieć więcej pieniążków. I chyba to właśnie jego motywacja sprawia, że jest świetnym antagonistą.
Kilka zastrzeżeń mam do postaci Harry'ego. Mam wrażenie, że nie rozwinął się on w tej części. W dalszym ciągu ma problemy z alkoholem, dalej jest magnesem na kobiety. Osobistość rozprawy z mordercami Ellen trochę osłabła przez to, że mimo wszystko jest mniej eksponowanym wątkiem, zarówno w "Pentagramie", jak i w poprzednich częściach serii. Trochę się to wyczerpało i nie daje wielkiego pola do rozwoju protagoniście.
Podsumowując, piąty tom przygód Harry'ego jest dobry. A to już dużo lepiej niż poprzednie. Autorowi udało się pogodzić osobistą oraz zawodową część życia Harry'ego na tyle, że nie sprawiają już wrażenia wody i oleju. Dodał do tego pełne zwrotów akcji śledztwo oraz porządnego antagonistę no i patrz. To wystarczyło aby być dobrą książką. Kto by pomyślał?

"Pentagram" ma zaszczyt być pierwszą częścią serii o Harrym Hole, która naprawdę przypadła mi do gustu bez żadnych gwiazdek, drobnych druczków czy innych tego typu zagrywek. I bardzo się z tego cieszę, gdyż historie o genialnym śledczym i alkoholiku jednocześnie powszechnie uważane są za bardzo dobre. I byłem ciekawy, czy pan Nesbo w końcu rozwinie skrzydła, czy też...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przyznam, że z niecierpliwością czekałem na zakończenie niesamowitych przygód Mii Corvere. Poprzednia część zostawiła ją w dość niecnym położeniu, a możliwość zapoznania się z finałem jej historii niemal przyprawiał mnie o palpitacje serce i spocone dłonie.
I początkowe wrażenia są... średnie. Pojawia się kilka raczej przewidywalnych zabiegów fabularnych, kładzione są też podstawy pod resztę opowieści. Problem w tym, że jest to takie zwykłe, normalne. A "Kroniki Nibynocy" miały lepsze lub gorsze momenty, ale raczej unikały bycia normalnymi. I to jednak trochę mnie zawiodło. Na szczęście po tych słabszych fragmentach, historia rusza niczym polski premier w okularach po pieniądze podatników. I jest to historia świetna. Liczba wrogów Mii rośnie wykładniczo i obserwowanie jak dziewczyna i jej gwardia przyboczna radzą sobie z przeciwnościami było miodem dla moich uszu. Oczywiście właśnie pannie Corvere podporządkowany jest wątek główny, natomiast wyjątkowo zaimponowało mi, co autor powyczyniał z pobocznymi aspektami historii. Przypomina to trochę TES V: Skyrim, gdzie główny wątek jest ok, ale bez szału. Natomiast poboczne linie questów są jakieś 54 razy ciekawsze. I tak też jest tutaj. Pobyt Mercurio w siedzibie Kościoła, wątek książki w książce jest poprowadzony mistrzowsko. Czy ma on sens? No pewnie nie do końca, natomiast frajda z jego czytania była nieziemska.
Główną cechą, którą seria pana Kristoffa mnie kupiła to ogromne pokłady czarnego humoru oraz podniesiona do rangi sztuki mhroczność stylu pisania. Praktycznie każde porównanie musi odnosić się do krwi, seksu lub zabijania. I akurat w tej książce to działa. A przynajmniej działa dla mnie.
Co do bohaterów, najbardziej zaskoczyła mnie ich śmiertelność. Źli goście - no można się spodziewać że w ten czy inny sposób zostaną strąceni z planszy. Ale potężne żniwo zostaje zebrane również wśród towarzyszy Mii. Bardzo podobało mi się, że nie wszyscy umierali w nadmiernie dramatyczny sposób. Część z nich pożegnała się z życiem w aż żałośnie głupi sposób. To w sumie dość niestandardowa praktyka, chyba tylko Abercrombie potrafi aż tak zgnoić swoich bohaterów.
Inna sprawa, że większość postaci niezbyt ewoluuje w tej części serii. Mia ma relację z bratem, która oczywiście jest słodka, ale nie wywraca jej charakteru o 180 stopni. To dobrze, ale przez to nie widać za bardzo wpływu odzyskania brata na Mię. Większa przemiana trafiła się Ashlinn oraz "tajemniczemu dobroczyńcy z zaświatów" (w ogóle świetny opis wydawcy, ujawnia jeden z większych zwrotów akcji poprzedniej części). I przyznaję, że miło czytało się o tym, jak obie te postacie przechodzą drogę od wzajemnej nienawiści do akceptacji.
Uważam "Bezświt" za świetną książkę. Ma słabsze momenty, słabsze wątki, ale z nawiązką nadrabia to dobrą historią, niezłymi postaciami i nieogarnionymi pokładami czarnego humoru. Pewne wątki uważam za wybitne, ale najbardziej zaimponowało mi takie trochę przyziemne spojrzenie na świat. Pomimo faktu, że jest to fantastyczna historia o magii, demonach i słonecznych bóstwach, trzeba pamiętać, że nawet od poślizgnięcia się na kafelku można rozwalić sobie głowę. I tą myśl pan Kristoff przekazał perfekcyjnie.

Przyznam, że z niecierpliwością czekałem na zakończenie niesamowitych przygód Mii Corvere. Poprzednia część zostawiła ją w dość niecnym położeniu, a możliwość zapoznania się z finałem jej historii niemal przyprawiał mnie o palpitacje serce i spocone dłonie.
I początkowe wrażenia są... średnie. Pojawia się kilka raczej przewidywalnych zabiegów fabularnych, kładzione są też...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Zimowla" jest książką, którą bardzo chciałbym polubić. Jest pełna barwnych, poetyckich opisów. Praktycznie każda z ważniejszych postaci dostaje co najmniej kilka fragmentów poświęconych jej przeszłości, teraźniejszości, charakterowi czy motywacjom. Gdzieś w międzyczasie przewijają się też wskazówki dotyczące potencjalnego spisku w Cukrówce. I ta poszatkowana na drobne elementy struktura powieści sprawdza się. Nawet jeśli dana postać nie przypadnie czytelnikowi do gustu, to po kilku stronach następuje podmianka bohatera. Opisy Cukrówki, jej okolic, bohaterów i kolejnych wydarzeń są wybitne. Często podczas lektury innych książek, pomimo wyjaśniania co i jak, świat przedstawiony pozostawał dla mnie za mgłą. Tutaj pani Słowik wyraźnie zarysowała Cukrówkę, jej historię, geografię i inne ważne elementy. Dzięki temu udaje się jej być prawdziwym miejscem, a nie tylko makietą na której biegają sobie bohaterowie.
I o ile w mniejszej objętościowo książce być może to by wystarczyło, tak w ponad 600-stronicowej powieści jednak powinien być jakiś wątek przewodni. Jakaś konkretny kawałek fabuły, wokół którego obracałyby się te inne anegdotki o postaciach i miejscach. No i niby(kluczowe słowo) tutaj coś takiego jest. Ale pojawia się zdecydowanie za rzadko i jest za słabo wyeksponowane, aby mnie zaintrygowało. W związku z tym większość książki jest po prostu nudna. Wątki i przygody kilku postaci wyróżniają się na plus, ale dla mnie było ich zdecydowanie za mało. Oczywiście, pod koniec książki tempo wydarzeń przyspiesza, a wyjaśnienie intrygi jest genialne. Wszystkie te małe wskazówki zostawianie przez autorkę we wcześniejszych rozdziałach nagle nabierają sensu i to był najlepszy moment podczas lektury "Zimowli". Szkoda tylko, że żeby do niego dotrzeć, musiałem (nie boję się użyć tego słowa) przebrnąć przez mimo wszystko nudne 500 stron z hakiem. Wspaniale napisane, ale nudne.
Przy tak szczątkowej historii, ciężar bycia udanym produktem naturalnie przechodzi na postacie. I bohaterów pierwszo-, drugo- i trzecioplanowych przewija się przez karty powieści całkiem sporo. I każda z nich jest raczej bardziej niż mniej udana. Bardzo podobało mi się też to, że praktycznie każdy bohater czy bohaterka dostają kilka czy kilkanaście fragmentów poświęconych ich historii i charakterowi. Łatwiej zrozumieć postępowanie, przykładowo, ojca głównej bohaterki, kiedy wcześniej zapoznało się z jego sukcesami i wpadkami zawodowymi. Zresztą, to właśnie jego "kariera" wróża była chyba najbardziej humorystycznym wątkiem w "Zimowli". Zresztą mam wrażenie, że to właśnie rodzina protagonistki dostała najwięcej czasu antenowego. I ma to sens, biorąc pod uwagę, że książka napisana jest jako pseudo-pamiętnik czy dziennik historii Cukrówki. W pewien sposób paradoksem jest to, że główna bohaterka i jednocześnie narratorka jest wyjątkowo mało charakterystyczna. Każda z innych postaci wyróżnia się czymś: hobby, zawodem czy pozycją we wsi. Narratorka niby uczestniczy w głównej części wydarzeń, ale jest bardziej taką czystą kartką niż bohaterem. Niewykorzystana okazja, jak dla mnie.
Z "Zimowlą" mam takie trochę love-hate relationship. Opisy to top, liczba, a przy tym charakterystyka bohaterów są niesamowite. Ale ta książka jest taka mało ciekawa w czytaniu. Trochę dyskusyjna emocjonalnie. Bardziej w kierunku jej skończenia pchało mnie pragnienie jej odhaczenia z listy niż chęć poznania rozwiązania fabuły. A nie jest to element, którego szukam w książkach.

"Zimowla" jest książką, którą bardzo chciałbym polubić. Jest pełna barwnych, poetyckich opisów. Praktycznie każda z ważniejszych postaci dostaje co najmniej kilka fragmentów poświęconych jej przeszłości, teraźniejszości, charakterowi czy motywacjom. Gdzieś w międzyczasie przewijają się też wskazówki dotyczące potencjalnego spisku w Cukrówce. I ta poszatkowana na drobne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Czarne morze" nie wykorzystuje nauk starego, dobrego Alfreda Hitchcocka. Po trzęsieniu ziemi w pierwszych fragmentach powieści następuje bardzo długi etap rozluźnienia i bardzo spokojnego rozwijania fabuły. I jest to udany zabieg autorki. Dzięki temu końcowe fragmenty uderzają z siłą buławy rzuconej przez Pudziana.
Wyjątkowo do gustu przypadła mi konstrukcja fabularna książki. Poznawanie kolejnych wydarzeń czy postaci z perspektywy osoby chorej psychicznie nadaje wyraźnego klimatu niepewności. I tą taką gęstą atmosferę udaje się utrzymać aż do samej końcówki historii. Bardzo podoba mi się też to, z jaką paranoją do wszystkiego zaczyna podchodzić protagonistka. Kwestionowanie wszystkiego wokół bardziej pasuje do foliarzy, no ale tu poszlaki zostały rozsiane dosyć gęsto, więc ciężko mi się dziwić jej postępowaniu. Jedynie zakończenie wydaje się próbować być nieco za bardzo szokujące. Część dotycząca wydarzeń na klifie to jakiś zupełny bełkot i została ona rozwiązana w najgłupszy możliwy sposób. Dużo lepiej prezentują się finisze pozostałych wątków. Oczywiście są trochę naciągane, no ale taka specyfika fikcji literackiej. I tak są dużo bardziej wiarygodne niż oświadczenia naszego rządu o stanie epidemii w Polsce.
Bardzo spodobała mi się protagonistka. Joanna jest naprawdę dobrze napisaną postacią. Ma ciekawą i intrygującą historię stojącą za jej teraźniejszymi działaniami. Jest niezbyt wyrazista, ale współgra to z jej ogólną dezorientacją i brakami w pamięci. Niemniej jej determinacja i upór w dążeniu do celu są widoczne przez całą historię, ale na pierwszy plan wysuwają się dopiero w końcowych fragmentach opowieści.
Słabiej wypadły postaci poboczne. Praktycznie jedynymi ich cechami charakteru jest to, że zachowują się jak najbardziej podejrzanie. Sprawdza się to całkiem nieźle, bo zarówno czytelnik jak i Joanna nie mają pojęcia komu można zaufać. Zresztą czytający dostają dodatkową zagadkę w postaci tego, czy sama protagonistka jest w pełni sił umysłowych. Mimo wszystko uważam, że potencjał przynajmniej niektórych z tych postaci nie został wykorzystany choćby w 70%.
Ogólnie, "Czarne morze" jest kawałkiem dobrej lektury. Fabuła do samego końca trzyma w napięciu, a kondycja zdrowotna głównej bohaterki dodaje dodatkowe warstwy przy dochodzeniu do prawdy. Słabszymi aspektami jest z pewnością przekombinowane zakończenie jednego z głównych wątków oraz postaci towarzyszące Joannie. Myślę, że sięgając po tę powieść nie odnajdzie się wyżyn pisarstwa, ale też nie zmarnuje się swojego cennego czasu.

"Czarne morze" nie wykorzystuje nauk starego, dobrego Alfreda Hitchcocka. Po trzęsieniu ziemi w pierwszych fragmentach powieści następuje bardzo długi etap rozluźnienia i bardzo spokojnego rozwijania fabuły. I jest to udany zabieg autorki. Dzięki temu końcowe fragmenty uderzają z siłą buławy rzuconej przez Pudziana.
Wyjątkowo do gustu przypadła mi konstrukcja fabularna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Trzeci klucz" byłby świetnym kryminałem gdyby autor skupił się na wątku tajemniczego napadacza na banki (który jest bardzo wciągający) i usunął ze swojej powieści sprawę tajemniczego samobójstwa, które Harry rozwiązuje sobie w wolnym czasie.
Najważniejszą dla mnie cechą kryminałów jest to, żeby na pytania kto? i jak? odpowiedziały w satysfakcjonujący sposób i dopiero pod koniec lektury. Kolejna część przygód Harry'ego Hole dość spektakularnie wywraca się na tym drugim warunku. Powoduje to, że napięcie, które powinno być stale obecnym elementem powieści, jest raczej małe. Szkoda, bo obie zagadki były całkiem sprytnie zaplanowane i przy ich wyjaśnianiu pojawił się lekki efekt ŁAŁ.
Wciąż nie do końca mogę się przekonać do postaci Harry'ego. Autor sprawnie posługuje się stereotypem policjanta po przejściach i wyraźnie widać, że Harry to zdolny glina. Co nie zmienia faktu, że w pewnych momentach jego ślepota jest wprost urzekająca. Trochę mi przeszkadza właśnie to, że autor w wygodnych dla siebie momentach pozbawia protagonistę sporej części IQ i rzuca na pożarcie postaciom pobocznym. Niemniej i tak postać Harry'ego jest bardziej spójna niż w poprzednich częściach jego przygód.
Do gustu przypadły mi też postaci poboczne. Wspierający Harry'ego koledzy z policji są mili i pomocni, antagoniści są dupkami. Jak w każdej niezłej powieści. Wybitnych kreacji tu nie uświadczyłem, ale też ich nie oczekiwałem. Spełniają swoją rolę i tyle mi wystarczy.
"Trzeci klucz" miał potencjał na bycie lepszą książką, lepszym kryminałem. No ale nie, ktoś uznał, że dorzucić prywatne śledztwo protagonisty. I o ile sama idea naturalnie nie jest niczym złym, tak dobrze żeby było to zrobione dobrze. A jednak "Tożsamość Bourne'a" to to nie jest. Niezła książka, ale bez szału.

"Trzeci klucz" byłby świetnym kryminałem gdyby autor skupił się na wątku tajemniczego napadacza na banki (który jest bardzo wciągający) i usunął ze swojej powieści sprawę tajemniczego samobójstwa, które Harry rozwiązuje sobie w wolnym czasie.
Najważniejszą dla mnie cechą kryminałów jest to, żeby na pytania kto? i jak? odpowiedziały w satysfakcjonujący sposób i dopiero pod...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kolejna część przygód profesjonalnego policjanta-alkoholika zabiera czytelnika do fajnej współczesnej Norwegii z drobnymi retrospekcyjnymi fragmentami w mniej fajnej, drugowojennej Norwegii. Aż nie chcę się wierzyć, że akcja dopiero trzeciego tomu serii o norweskim detektywie dzieje się w Skandynawii. Pozwala to na ograniczenie przewodnikowych ambicji pana Nesbo i skupienie się na fabularnej części książki.
I ta część jest znacząco lepsza niż w poprzedniczkach. Przede wszystkim nie zaczyna się od trupa, co czyni "Czerwone gardło" bardziej oryginalne niż jakieś 90% skandynawskich kryminałów. Może sposób zawiązania intrygi jest nieco zbyt wydumany, ale nie raziło mnie to aż tak bardzo, więc nie może być aż tak źle. Jest odpowiednia ilość zwrotów akcji, jest całkiem ciekawe zakończenie. Wprawdzie sposób rozwiązania sprawy jest podszyty fartem w podobnym stopniu jak narodowcy tchórzem, ale nie przeszkodziło mi to w emocjonowaniu się intrygą. Do gustu przypadły mi też wstawki z okresu II wojny światowej. Gdyby tylko bohaterowie z tego okresu nie zlewali się w pojedynczą, szarą masę. Są za mało charakterystyczni, aby odróżnić ich na pierwszy rzut oka. Nie dostają też wystarczająco czasu na rozwój swoich charakterów. Myślę, że każdy się zgodzi, że współczesność>II wojna światowa. I tak jest w przypadku "Czerwonego gardła".
Nieco bardziej w cieniu jest tym razem główny bohater. Harry'emu udaje się przebić przez opowieść bez większych odpałów. Pomaga mu w tym nowa postać, Ellen, będąca współpracowniczką Holego w policji. Trochę szkoda, że wgląd w ich relacje dostajemy dopiero wtedy, kiedy jest już ona ukształtowana. No niby dwójka współpracowników się lubi, nic dziwnego, ALE biorąc pod uwagę nastawienie Harry'ego do życia chętnie poczytałbym o początkach ich współpracy. Jest też kolejna seksualna zdobycz naszego policjanta (a co on jest ku*wa, James Bond?), Rakel, która ma stosunkowo małą rolę, ale tu się jeszcze będzie działo. Wątek romantyczny był dla mnie na tyle śmieszny (raczej nie taki był zamiar autora), że nawet jego nierealistyczność nie bardzo mnie denerwowała.
Ogólnie, mam wrażenie, że autorowi dobrze zrobiło przeniesienie akcji do Norwegii. Nie ma zbędnego tłumaczenia lokalnej kultury, tylko wiadomo, Norwegia to jest zimno, ponuro i szaro. Zaowocowało to niezła, dwupłaszczyznową fabułą i raczej słabymi kreacjami bohaterów. Poziom z "Karaluchów" został utrzymany, natomiast nie jest to książka wybitna czy nawet ponadprzeciętna.

Kolejna część przygód profesjonalnego policjanta-alkoholika zabiera czytelnika do fajnej współczesnej Norwegii z drobnymi retrospekcyjnymi fragmentami w mniej fajnej, drugowojennej Norwegii. Aż nie chcę się wierzyć, że akcja dopiero trzeciego tomu serii o norweskim detektywie dzieje się w Skandynawii. Pozwala to na ograniczenie przewodnikowych ambicji pana Nesbo i skupienie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Bożogrobie" to zgodnie z napisem na wspaniałej okładce druga część serii o przygodach operowanej plastycznie nastoletniej zabójczyni, jej sarkastycznego kota-demona oraz zemsty tak namiętnej, że romans Romeo i Julii smutny chowa się w kącie. I podobnie jak w poprzedniej części, wszelkie działania protagonistki podporządkowane są właśnie temu dość desperackiemu pragnieniu zamordowania ludzi, których nie lubi.
Fabularnie to taka mieszanka świetnych motywów i sprawnej narracji idących na zderzenie czołowe z niesamowitymi zbiegami okoliczności. Zresztą sam plan Mii jest na tyle pokręcony, że nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to trochę jak jechać z Krakowa do Gdańska trasą przez Nowy Jork. Jest to o wiele za bardzo pokomplikowane jak na wbicie noża w plecy dwóm typom. I to gdzieś siedziało mi z tyłu głowy podczas lektury. Jednak pomijając ten aspekt, fabuła jest bardzo przyjemna w odbiorze. Są zwroty akcji, powracają starzy adwersarze i sojusznicy Mii. Sam motyw igrzysk i wcześniejszych do nich eliminacji jest fajnie wkomponowany w świat i pasuje do tego ponurego jak teściowa uniwersum. Inna spraw, że autor jednak trochę przegiął ze zwrotami akcji w finałowej części opowieści. Jedno czy dwa zaskoczenia, które zbudują fundamenty pod kolejną część serii to naturalna rzecz. Ale tu czytelnik zostaje tym zaatakowany z częstotliwością głupich wypowiedzi pewnego urodzonego 2 października posła. A to stanowczo za często.
Spory problem mam też z oceną protagonistki. W teorii wszystko jest na miejscu. Jest kompetentna w tym co robi, jest pyskata, sarkastyczna, częściej przyjmuje aktywną rolę w wydarzeniach niż czeka na działania innych. Nie jest też skończoną psem płci żeńskiej, ma w sobie jakieś tam pokłady dobra, więc da się ją polubić i dopingować w jej celach. No i właśnie z tym dobrem, czy taką trochę moralnością jest związana największa bolączka Mii jako bohaterki. Mianowicie autor ma niefajną manierę włączania i wyłączania empatii Mii zależnie od potrzeb historii. Panna Corvere przez jakieś 90% historii nie ma problemów z zabijaniem, a przez pozostałe 10% sprawia wrażenie, że zemdlałaby na sam widok krwi. No i niby domyślam się, jaki jest tego cel. Że jednak byłoby fajnie, jakby czytelnik miał wskazaną tą lepszą stronę konfliktu, że główny bohater nie jest skończonym dupkiem. Tylko tu to jest podane bez stanów pośrednich, bardzo zero-jedynkowo. I właśnie to jest największym problemem powieści.
Bardziej udani są bohaterowie poboczni. Być może dlatego, że nie wchodzimy im do głów i nie wiadomo jakie głupie myśli się tam kłębią. Wprawdzie współtowarzysze w niewoli Mii to w większości mało charakterystyczne jednostki, ale kilku z nich wyróżnia się pozytywnie. Sidorius, Bryn i jej brat, Pieśniarka Miecza czy Furian to spoko ziomeczki. Każdy z nich ma jakąś motywację i pozytywnie wyróżniają się spośród innych wojowników. Inne postacie również trzymają co najmniej średni poziom i przy żadnej z nich nie kwestionowałem sensowności jej istnienia.
Ponownie zawiązuje się romans pomiędzy Mią a jedną z postaci. I powiem tylko tyle, że to nie jest dobry wątek. To nawet nie jest średni wątek. To jest żałosny wątek, którego podstawy wyglądają jak zdrowo spleśniała kromka chleba. Brakuje tu jakiegoś wprowadzenia, stworzenia jakichś podstaw pod to, aby ten wątek miał sens.
Ogólnie, "Bożogrobie" jest słabsze od pierwszej części serii. Bardziej odjazdowa niż w "Nibynocy" historia jest sporą zaletą. Nie jest miałka, co często zdarza się przy środkowych częściach trylogii książkowych. Dla kontrastu za to pan Kristoff kompletnie z tyłka wrzucił niewiarygodny wątek romantyczny. Podobnym kontrastem dla udanych kreacji bohaterów pobocznych jest główna bohaterka. Ewidentnie próby zrobienia z niej moralnie dobrej osoby kolidują z tym, że no nie wiem... jest zabójczynią, która zabija ludzi. To autorowi nie wyszło i mocno rzutuje na mój odbiór bardzo dobrej przecież opowieści. Szału nie ma, ale wciąż "Bożogrobie" jest przyjemnym kawałkiem fantastyki.

"Bożogrobie" to zgodnie z napisem na wspaniałej okładce druga część serii o przygodach operowanej plastycznie nastoletniej zabójczyni, jej sarkastycznego kota-demona oraz zemsty tak namiętnej, że romans Romeo i Julii smutny chowa się w kącie. I podobnie jak w poprzedniej części, wszelkie działania protagonistki podporządkowane są właśnie temu dość desperackiemu pragnieniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Karaluch, karaczan wschodni (Blatta orientalis) – gatunek owada z rzędu karaczanów i rodziny karaczanowatych. Owad kosmopolityczny, w większości zasięgu synantropijny (Wikipedia).
I ta książka jest trochę jak taki karaluch. Trochę nieprzyjemna, ale siedzi w głowie i nie daje spokoju dopóki jej nie skończysz. I to największa zaleta tej powieści. Fabuła jest ciekawa, rozwój opowieści ma odpowiednie tempo. Mam nieco zastrzeżeń co do rozwiązania zagadki. Wydaje się to nieco zbyt przewidywalne i zbyt łatwo można domyślić się tożsamości złoczyńcy. Historia wciąż pozostaje najlepszym elementem "Karaluchów".
Bardzo podobało mi się oddanie miejsca akcji w książce. Bangkok przedstawiony jest jako miasto kontrastów, przeplatającej się biedy i bogactwa. Miejsce, gdzie nie tylko wszystko można kupić, ale to kupno jest żałośnie wręcz łatwe. Gdzie specyficznie pojmowana duma nie pozwala na zapraszanie gości do własnego domu. Gdzie tematem numer 1 small-talku są korki. Autorowi udało się mocno odróżnić Bangkok od Australii, w której działa się akcja poprzedniej przygody Harry'ego Hole. Całość nie sprawia też wrażenia mocno fabularyzowanego przewodnika, co było problemem w poprzedniej części.
Nie do końca przypasowała mi postać protagonisty. Harry niby jest takim bezkompromisowym śledczym, który jest nieustraszony i inteligentny. Ale jest to jakieś takie bezbarwne. Nie przypasowała mi to kreacja Hole'a. Nie wiem z czego to wynika, ale był on słabszą postacią niż w "Człowieku nietoperzu".
Całkiem nieźle wypadają za to postaci poboczne. Wygadana pani komisarz czy kontr-rasistowski sierżant będący głównym pomagierem Harry'ego są sympatyczni i wprowadzają jakże potrzebny humor do tej ponurej historii. Jest tu również ekscentryczny milioner, pijąca wdowa po denacie czy ambitna norweska pani attache. Ogólnie postaci drugoplanowe są całkiem barwne, większość z nich przewija się co jakiś czas, więc nie ma większego problemu z zapamiętaniem ich.
Podsumowując, "Karaluchy" to całkiem solidny kawałek literatury sensacyjnej. Dobra, choć nieco przewidywalna fabuła, świetnie scharakteryzowane miejsce akcji i udane postacie poboczne ciągnie w dół miałki protagonista. Myślę jednak, że warto ścierpieć postać Harry'ego by zapoznać się z tą pozycją.

Karaluch, karaczan wschodni (Blatta orientalis) – gatunek owada z rzędu karaczanów i rodziny karaczanowatych. Owad kosmopolityczny, w większości zasięgu synantropijny (Wikipedia).
I ta książka jest trochę jak taki karaluch. Trochę nieprzyjemna, ale siedzi w głowie i nie daje spokoju dopóki jej nie skończysz. I to największa zaleta tej powieści. Fabuła jest ciekawa, rozwój...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Norweski śledczy i Australia to na pierwszy rzut oka nie do końca pasujące do siebie elementy. Ale panu Nesbo nie przeszkodziło to w napisaniu fajnego fabularyzowanego przewodnika o popularnym Kraju Kangurów. Są historie o Aborygenach, o osobach trans, o wierzeniach. Poprzez oczy bohaterów możemy zobaczyć kolorowe uliczki Sydney, wielkie równiny i małe miasteczka. Postawienie w roli protagonisty osoby z zupełnie innego kręgu kulturowego pozwala na wejście w ten australijski klimat z perspektywy osoby niezaznajomionej z tamtejszymi obyczajami. Pozwala to na stopniowe ułożenie wiedzy w głowie czytelnika. Bardzo fajny przewodnik, polecam.


Ale jak to kryminał...?
A no tak, pomiędzy poznawaniem Australii przewija się jeszcze wątek śledztwa w sprawie zamordowanej krajanki protagonisty. Które to śledztwo samo w sobie jest całkiem ciekawe. Wije się niczym minister aktywów państwowych pytany o zniknięte 70 mln zł. I jego rozwiązanie też jest całkiem sprawnie napisane. Jest dramaturgia, czuć że stawka tego pojedynku umysłowego jest dla poszczególnych postaci ogromna. Fabularnie "Człowiek nietoperz" jest pozycją całkiem niezłą.
Słabiej napisani są bohaterowie. Protagonista, Norweg, sprawny detektyw, ex-alkoholik, Harry Hole jest całkiem sympatyczny. Ma kompetencje, błyskawicznie łączy fakty, nawiązuje przyjaźnie. Fajny bohater, ale tylko do mniej więcej 2/3 powieści. Potem, z powodu pewnego zdarzenia, jego coolness faktor leci mocno w dół. Całościowo wychodzi na to, że szału nie ma. Jego Robinem jest lokalny aborygeński detektyw. Typ jest trochę jak Goguś z Kaczora Donalda. Radosny, ma szczęście we wszystkim, otacza go aura zajefajności. Nie licząc kilku rasistowskich wrzutek, bohater idealny. Jego relację z Holem śledzi się przyjemnie, działa ten kontrast pomiędzy obiema postaciami. Poza tym pojawia się szereg barwnych postaci pobocznych. Potężny czarny bokser, biały transwestyta, ruda Szwedka, lokalny diler narkotyków czy nieprzyjemny najemca lokalu. Każdy z tych bohaterów jest mocno charakterystyczny, co jest całkiem ważne, biorąc pod uwagę, że nie dostają zbyt dużo czasu antenowego. Są udanym elementem opowieści.
"Człowiek nietoperz" to całkiem niezły kryminał i niezgorszy przewodnik. Autor jednak trochę wywala się na twarz próbując zmieścić oba te aspekty w jednej książce. Poprzez to część kryminalna rozwija się sporo za wolno, aby powstrzymać poranne ziewanie. Sprawę próbują ratować ciekawe postaci. I wszystko fajnie, dopóki Harry nie zaczyna robić jakiegoś nie wiadomo czego w szeroko pojętym końcowym fragmencie historii. I to boli, wydaje się, że dało radę tego uniknąć. Fajny kryminał, ale tylko po wypiciu mocnej kawy czy innego Red Bulla.

Norweski śledczy i Australia to na pierwszy rzut oka nie do końca pasujące do siebie elementy. Ale panu Nesbo nie przeszkodziło to w napisaniu fajnego fabularyzowanego przewodnika o popularnym Kraju Kangurów. Są historie o Aborygenach, o osobach trans, o wierzeniach. Poprzez oczy bohaterów możemy zobaczyć kolorowe uliczki Sydney, wielkie równiny i małe miasteczka....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Upadek Wron" to ostatnia (na razie???) część epicko mrocznej serii o przygodach kapitana Czarnoskrzydłych, Ryhalta Galharrowa. I jest to powieść bardzo dobra. Od zwrotów akcji jest aż gęsto, w końcu dane jest się czytelnikom dowiedzieć jak zakończy się wielowiekowa wojna pomiędzy Bezimiennymi a Królami Głębi. Brzmi super, ale brakowało mi w tym działań na większą skalę. Mimo wszystko większość powieści obraca się wobec czterech-pięciu tych samych bohaterów i nawet ostateczne starcie nie poraża swoim ogromem. Nie ma tu tego czegoś, co przekonałoby mnie, że oto kończy się odwieczna wojna, a nie spotkało się kilku typów i się okłada mieczami. Poza tym historia jest zaskakująco stonowana. Spora część to podróże po Nieszczęściu, które nie wyróżniają się pozytywnie. W poprzednich częściach serii były to najlepsze momenty tych książek. Tutaj do tego miana brakuje naprawdę sporo.
Autor ponownie zastosował zabieg z przerzuceniem akcji kilka lat do przodu. O ile poprzednio zostało to wykorzystane bardzo porządnie, tak tutaj nie ma to wielkiego znaczenia. Zdecydowana większość postaci nie ruszyła ze swoim życiem do przodu, zajmują te same pozycje czy stanowiska jak w "Zewie kruka". Bezsensowny zabieg.
Co do pozytywów historii... Bardzo przypadło mi do gustu pokazanie jak inni Bezimienni organizują swoje struktury wśród ludzi. Ten temat dotychczas nie zaistniał i dobrze zobaczyć, że kapitanowie pozostałych półbogów też jakoś sobie hasają po tym smutnym niczym zużyte opakowanie chusteczek świecie. Zresztą ogólnie fabuła jest całkiem solidna. Mało epickie zakończenie i nudniejszy środkowy fragment nie przysłaniają solidności pozostałej części historii.
Średnio w porównaniu do pozostałych części wypadają postacie. O ile ulubieńcy powracający z poprzednich części trzymają solidny poziom, tak nowe dodatki są bardzo jednowymiarowe. Trochę chyba zabrakło stron, żeby nadać im nieco więcej głębi. North to typowy pewny siebie zawadiaka, a przędzarka Kanalina jak to zwykle bywa, jest mocna tylko w gębie. Ciekawym motywem było zobaczenie współpracy Galharrowa z innymi kapitanami Wroniej Stopy. Szkoda tylko że wypadają oni bezbarwnie nawet w porównaniu do klasycznego PRL-owskiego bloku.
Największą siłą "Upadku Wron" jest zresztą właśnie protagonista. Po wydarzeniach z poprzedniej części (oraz sześciu lat pomiędzy nimi) Ryhalt żyje sobie w Nieszczęściu. Przesiąka jego esencją, zjada żyjące w nim żyjątka, staje się ekspertem od nawigacji, przeżycia i pewnie też wypróżniania w tej niezbyt przyjemnej krainie. W związku z tym np. zaczynają towarzyszyć mu duchy minionych ludków. Ewidentnie można powiedzieć, że Ryhalt wyraźnie ewoluował w czasie serii. Od kompetentnego najemnika do jedynej szansy na przeżycie ludzkości. Niby typowa droga bohatera w literaturze fantasy, ale tutaj jakoś ma to więcej sensu niż zazwyczaj. Miłym akcentem humorystycznym są duchy towarzyszące protagoniście. Nuta sarkazmu to coś, co bardzo pomogło tej książce. Zresztą jest w nim coś takiego, że pomimo tego, że widać, że typ najbardziej pozytywną postacią w historii nie jest, to jednak można mu kibicować. A co by nie mówić, to pożądana cecha u protagonisty książki o walce dobra ze złem.
Ogólnie, "Upadek Wron" to dobre zakończenie dobrej trylogii. Dosyć spokojną, mało epicką historię ratuje kilka fajnych sekwencji oraz całkiem konkretne zakończenie historii, dające jednak nadzieje na ewentualne kontynuacje. Bardzo dobrze wypadają powracający bohaterowie, podczas gdy nowe dodatki do "bestiariusza" są płaskie niczym animowa 700-letnia wampirzyca. Nie ukrywam, że liczę na to, że pan McDonald postanowi jeszcze kiedyś wrócić do tego świata ze znanymi bądź nowymi bohaterami. Polecam sięgnąć po trylogię o Czarnoskrzydłych, długa nie jest, a przeczytać warto chociażby dla sekwencji w Nieszczęściu.

"Upadek Wron" to ostatnia (na razie???) część epicko mrocznej serii o przygodach kapitana Czarnoskrzydłych, Ryhalta Galharrowa. I jest to powieść bardzo dobra. Od zwrotów akcji jest aż gęsto, w końcu dane jest się czytelnikom dowiedzieć jak zakończy się wielowiekowa wojna pomiędzy Bezimiennymi a Królami Głębi. Brzmi super, ale brakowało mi w tym działań na większą skalę....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Zew kruka" jest typową środkową częścią trylogii. Trochę bez pomysłu, bez jakichś kulminacyjnych momentów, bez kluczowych wydarzeń. Trochę rozwija bohaterów z pierwowzoru, kładzie sporo podstaw pod finalizację serii o Czarnoskrzydłych, ale jako samodzielna książka nie jest rewelacyjna.
Mimo wszystko, autor próbował jak mógł uciec z tej pułapki. Przede wszystkim przeniósł akcję 4 lata do przodu. Nie jest to najbardziej oryginalny zabieg w historii literatury, ale pozwala na całkiem zgrabne wprowadzenie kilku postaci nieobecnych w poprzedniczce. Valiya, szefowa lokalnych struktur Czarnoskrzydłych czy sierota Amaira są fajnym dodatkiem do już istniejących bohaterów. Podobał mi się zabieg z wrzuceniem na znaczące pozycje w świecie postaci do tej pory nieznanych czytelnikowi. Uwiarygadnia to fakt, że rzeczywiście trochę lat minęło, a nie jest to zabieg wyłącznie na potrzeby wepchnięcia takich postaci jak Nenn czy Ezabeth w miejsce, które pasowało autorowi.
Pewnie problem mam z protagonistą. Rozumiem, że ciężko aby bohater powieści składał się od pierwszego lepszego postrzału w rękę, ale przeżywalność Ryhalta przekracza jakąkolwiek skalę. Upadki, postrzały, rany sieczne, burze piaskowe, głód, zmęczenie. Nic nie jest w stanie powstrzymać jego krucjaty przeciwko jego wrogom. Rozumiem, że taka konwencja gatunku. Niemniej autor chyba trochę się zagalopował.
Zdecydowanie słabiej niż w pierwowzorze prezentuje się historia. Zmagania z Królami Głębi musiały ustąpić miejsca wewnętrznym tarciom ludzkości. Ponieważ "człowiek człowiekowi wilkiem" i inne tego typu sprawy. Czy ma to sens? No pewnie tak, wystarczy popatrzeć na zachowania ludzi w trakcie pandemii koronawirusa. Czy porzucenie wątku walki z Wielkimi Złymi na rzecz konfliktu pomiędzy szlachtą a wyznawcami nowej religii ma sens w powieści fantasy? No raczej nie. Zresztą sam proces formowania się tego konfliktu jest dość naiwny. Kiedy ujawnione zostaje kto za nim stoi, nie mogłem nadziwić się ile rzeczy mogło pójść nie tak. Całość wydaje się po prostu zaskakująco mało wiarygodna (tak, mam świadomość, że mówię o książce, w której występuje tkanie światła z księżyca, wychodzące z przedramion wrony czy powtarzające w kółko jedną frazę potwory). Podobnie bardzo naiwne jest zakończenie historii "Zewu kruka". Motyw pasujący bardziej do "Zmierzchu" czy "Harry'ego Pottera" niż do książki, która stara się być brutalna, mroczna i bezkompromisowa. Wypadło to po prostu żałośnie.
Ponownie najlepszą częścią powieści są fragmenty dziejące się w Nieszczęściu. Być może ciągłe podkreślanie konieczności stałej czujności przez Ryhalta i innych bohaterów może kogoś drażnić, ale mnie wyłącznie upewniało w tym, że podróżując przez Nieszczęście nie ma miejsca na błędy. Ponownie sekwencji tych nie ma na tyle dużo, żeby się przejadły, co bardzo sobie chwalę.
Ogólnie, największym problemem "Zewu kruka" jest ta dwójeczka przy słowie "tom". Nie pozwala to na należyte rozwinięcie głównego wątku serii, w zamian oferując niezły, ale dość naiwny konflikt międzyludzki. Dodając do tego fatalne zakończenie oraz aż do przesady niezabijalnego protagonistę dostajemy powieść zauważalnie gorszą niż poprzednia część trylogii. Mimo wszystko, to wciąż kawałek dobrego, nowoczesnego fantasy.

"Zew kruka" jest typową środkową częścią trylogii. Trochę bez pomysłu, bez jakichś kulminacyjnych momentów, bez kluczowych wydarzeń. Trochę rozwija bohaterów z pierwowzoru, kładzie sporo podstaw pod finalizację serii o Czarnoskrzydłych, ale jako samodzielna książka nie jest rewelacyjna.
Mimo wszystko, autor próbował jak mógł uciec z tej pułapki. Przede wszystkim przeniósł...

więcej Pokaż mimo to