Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Rok '45. Okolice Singapuru. Obóz jeniecki dla kilku tysięcy alianckich żołnierzy. I garstka strażników. Po co więcej? Jak w Gułagu. Tutaj jeńcy pilnują się sami - jest nawet żandarmeria, która ściga za wykroczenia przeciwko regulaminowi obozowemu.

Tu nie ma braterstwa broni. Anglicy trzymają się osobno, Amerykanie osobno, Australijczycy też. Są tylko trzy-czteroosobowe grupki, które walczą o swoją część - dla grupy, czyli dla siebie. Bo solo nikt nie przetrwa. Wyszarpują dla siebie jak szczury.

I tak jak w Gułagu - nie ma ogrodzenia. Bo i dokąd mieliby uciec? Do domu kilkanaście tysięcy kilometrów. Do najbliższej bazy alianckiej kilka tysięcy i jeszcze przez morze. W dżunglę, gdzie czekają węże, malaria i niezbyt chętni do pomocy tubylcy?

Więc siedzą i próbują doczekać końca wojny. Jedni apatycznie (i ci umierają pierwsi), inni próbując zachować człowieczeństwo, a część próbuje zakombinować i stworzyć sobie raj. Jak Król.

Ta książka dla mnie to wariacja na temat: a gdyby Milo Minderbinder z "Paragrafu 22" trafił do obozu jenieckiego? Król to Milo. Wszystko potrafi załatwić, zna strażników i handluje z nimi, ba! nawet wymyka się z obozu i dogaduje z tubylcami i chińskimi przemytnikami. Sprzedaje, kupuje, ma najlepsze żarcie, forsę, leki, tryska zdrowiem (w porównaniu z innymi więźniami) i wszędzie szuka okazji do zysku.

Ale Król to także Red ze "Skazanych na Shawshank". Wszystko potrafi załatwić, ale tylko w pudle (tutaj: w obozie). Jest zinstytucjonalizowany i poza tym światem, w którym ma pozycję, jest nikim. Gdy obóz zostaje wyzwolony, Król natychmiast traci władzę i posłuch. Forsa jest bezwartościowa, kontakty ze strażnikami przestają mieć znaczenie, a kumple nigdy nimi nie byli.

Bo w tym obozie zostali już najgorsi. Nawet ci z początku porządni (jak Marlowe) nie wychodzą czyści. W oczach rodaków, którzy ich uwolnili, są brudnymi dzikusami, których "najlepiej zamknąć w wariatkowie". Pamiętają, co musieli zrobić, żeby przeżyć. I obóz zawsze będzie ich częścią.

Polecam, choć warto podkreślić, że jest to książka oparta na wspomnieniach autora z pobytu w obozie Changi. Ciekawe, czy któraś postać jest wzorowana na Clavellu? Brak tu akcji i fabuła rozwija się dość powoli. Jednakże gdy już "zaprzyjaźnimy się" z głównymi postaciami, akcja nabiera tempa, a osią jest transakcja pewnego diamentu. Co dla wielu jest okazją, żeby pokazać, że są nieustępliwi i podli jak metaforyczne szczury. Bo w tym obozie zostały już tylko szczury. I Król.

Rok '45. Okolice Singapuru. Obóz jeniecki dla kilku tysięcy alianckich żołnierzy. I garstka strażników. Po co więcej? Jak w Gułagu. Tutaj jeńcy pilnują się sami - jest nawet żandarmeria, która ściga za wykroczenia przeciwko regulaminowi obozowemu.

Tu nie ma braterstwa broni. Anglicy trzymają się osobno, Amerykanie osobno, Australijczycy też. Są tylko trzy-czteroosobowe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mieszko i Popiel Wikingami? Czyli jednak nie jesteśmy podludźmi, za jakich niektórzy nas uważali? Wywodzimy się od Scytów, czy od Sarmatów, jak głosili nasi szlacheccy przodkowie? (No nie wszyscy mamy szlachecką krew) Byliśmy bitnym ludem od zarania dziejów, czy nie?

A cholera wie... źródeł pisanych nie ma. Pozostały jakieś na poły fantastyczne fragmenty w kronikach z czasów Rzymu i Bizancjum. Tradycja ustna ma swoje wady i musi być ciągła, a na tych ziemiach ciągle "coś się działo"... ludy się mieszały i wojowały, wędrowały i przybywały. Inne języki, inne kultury... jedne zanikały, inne się rodziły. I właściwie, skąd się wzięli Słowianie? A nie wiadomo.

Autor jest zwolennikiem hipotezy "wikińskiej". Dyskusje trwają, a dowodów brak. Można snuć teorie, można doszukiwać się dalekich korzeni w ocalałych nazwach miejscowości, można analizować znaleziska archeologiczne i zastanawiać się nad dawną rolą muchomorów i ziół w życiu naszych "protoplastusiów", ale pewności raczej mieć nie będziemy. A szkoda, świadomość "skąd pochodzimy i kim byliśmy" zawsze przydaje się do odpowiedzi "dokąd zmierzamy i kim będziemy".

Pozycja raczej popularno-naukowa (albo nawet naukawa): interesująca, łatwa i przystępna w lekturze, choć jak zwykle, pozycje historyczne (para-) i naukowe (para-) wymagają pewnej wiedzy i znajomości imion oraz wydarzeń na arenie światowej. W tym przypadku trzeba się interesować okresem wczesnego średniowiecza - na stulecia przed chrztem Polski. Niestety, fakty historyczne (te nieliczne) oraz teorie są często przeplatane przemyśleniami autora i rozważaniami o "magicznej mocy Słowian", o ich "tężyźnie i wytrzymałości", o "walecznym sprycie" - trochę to trąci plemienną megalomanią (a raczej ludową jako ogółu Słowian).

Warto przeczytać, ale z dużą dozą historycznego sceptycyzmu, żeby nie dać się zaciągnąć pod sztandar "słowiańskiego narodu wybranego".

Mieszko i Popiel Wikingami? Czyli jednak nie jesteśmy podludźmi, za jakich niektórzy nas uważali? Wywodzimy się od Scytów, czy od Sarmatów, jak głosili nasi szlacheccy przodkowie? (No nie wszyscy mamy szlachecką krew) Byliśmy bitnym ludem od zarania dziejów, czy nie?

A cholera wie... źródeł pisanych nie ma. Pozostały jakieś na poły fantastyczne fragmenty w kronikach z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Bomba dla Heydricha Dusan Hamsik, Jiří Pražák
Ocena 6,0
Bomba dla Heyd... Dusan Hamsik, Jiří ...

Na półkach: , ,

Reinhard Heydrich, zwany "trzecim H Trzeciej Rzeszy", szef SD, wywiadu niemieckiego, a przez jakiś czas także Interpolu (!), nazista, antysemita i zbrodniarz. Zabity w zamachu w Pradze przez czeskich "cichociemnych". Nie ma co więcej przytaczać jego życiorysu, z ambiwalentnym podejściem "historia powinna o nim zapomnieć, ale lepiej, żeby pamiętano i nigdy się nie powtórzyło".

Książka ma kilka zalet i jedną poważną wadę (o tym później). Zaletami są niewątpliwie dokładne opisanie nie tylko samych okoliczności zamachu i jego następstw (włącznie z masakrami w miejscowościach Lidice i Lezaky), ale też nawet jeszcze dokładniejszy opis okoliczności, które do niego doprowadziły, działalności czeskiego ruchu oporu i kół politycznych na emigracji, a także komórek wywiadowczych w Anglii. Autorami są Czesi, co przekłada się na bogactwo informacji, szczegółów i znajomość politycznego światka czeskiego przed i w czasie wojny. Do tego należy dołożyć zebrane materiały archiwalne, fragmenty raportów niemieckich, pokazujące niekiedy "nieludzko suche i rzeczowe" podejście do kwestii działań, reperkusji i planów na terenie Protektoratu Czech i Moraw.

Książka wymaga myślenia (filtrowania treści) i pewnej znajomości historii, gdyż jej wadą niestety jest to, że pochodzi z roku 1966, a zatem jest tworem autorów czechosłowackich i w niektórych fragmentach propaganda się wylewa. Jak zwykle, słowem nie zająknięto się o prawie dwuletnim sojuszu III Rzeszy z ZSRR, ani o współpracy gospodarczej, militarnej i politycznej, jest za to nadmiar peanów pod adresem "Armii Czerwonej, niezłomnie dźwigającej cały ciężar walk z hitleryzmem", partii komunistycznej i jej organizacji podziemnej, która jako jedyna "nie została rozbita przez Niemców" i kontynuowała "bohaterską walkę z okupantem", komunistycznego ruchu oporu, czyli "prawdziwych patriotów", w odróżnieniu od zdrajcy Benesa i jeszcze gorszych zdrajców z rządu Hachy, itd.

Autorzy nie mogą się też zdecydować, jak traktować kwestię samych cichociemnych. Z jednej strony, są bohaterami i patriotami, z drugiej zostali wyszkoleni przez "kapitalistycznych angielskich panów", a ich akcja zabicia jednego człowieka wywołała potworne represje i ofiary liczone w tysiącach. Ostatecznie winą obarczają londyńskich pomysłodawców akcji, a "dzielni chłopcy" tylko wykonywali swój patriotyczny obowiązek. Okrutną ironią losu jest ich podsumowanie, że tylko "wypełniali rozkazy".

Reinhard Heydrich, zwany "trzecim H Trzeciej Rzeszy", szef SD, wywiadu niemieckiego, a przez jakiś czas także Interpolu (!), nazista, antysemita i zbrodniarz. Zabity w zamachu w Pradze przez czeskich "cichociemnych". Nie ma co więcej przytaczać jego życiorysu, z ambiwalentnym podejściem "historia powinna o nim zapomnieć, ale lepiej, żeby pamiętano i nigdy się nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie ma... nie ma... wody na pustyni. A wielbłądy dalej nie chcą iść. Czołgać się dłużej nie mam siły...

Och, jak bardzo bardzo chce się... wyć. Czytać dłużej też nie miałem siły. Na palcach jednej ręki fajtłapowatego drwala można policzyć książki, które są gorsze od ekranizacji. Traf chciał, że w tym roku zaliczyłem dwie - "Czy androidy śnią..." Dicka i właśnie "Saharę". Film mi się podobał. Był lekkim, przygodowym filmem z humorem i zbalansowanymi dwoma głównymi wątkami: poszukiwaniem zaginionego pancernika Konfederatów oraz kwestią zatruwania wód podziemnych różnymi toksycznymi paskudztwami. Do tego fajna obsada, nieco bardziej kompetentnta kobieta (w książce rola Evy Rojas sprowadza się do bycia ratowaną i omdlewania).

Książka zaś to niemal wyłącznie sensacja, a wątek pancernika - choć od niego się zaczyna, potem jest traktowany i tratowany po macoszemu. "A przy okazji znaleźliśmy wrak". Tak można podsumować wzmiankę kończącą drugi wątek. Główny nacisk - jakieś 89% - to kwestia skażenia środowiska. Książka się wlecze w drugiej połowie, zamienia się w jakąś dziwną wariację na temat wojskowych akcji o zwierzęcych kryptonimach - "Dzikie gęsi", "Psy wojny" i "Spadł czarny jastrząb". Najemnicy bronią się w forcie Legii Cudzoziemskiej przed przeważającymi siłami wroga. Takie sobie.

Dirk Pitt filmowy jest sympatycznym indianojonesowym awanturnikiem. Książkowy to nudziarz i trochę arogant. Al Giordino to niebo a ziemia. Filmowy to wesoły, ale profesjonalny sidekick. Książkowy to po prostu oprych. O Evie Rojas już mówiłem. Filmowe czarne charaktery są interesujące. Książkowe nie zapadają w pamięć - są płaskie i nudne.

Dywagacje o Lincolnie to już trącą naiwną sensacją w stylu Steve'a Berry'ego albo innymi tabloidami, że Elvis żyje na Marsie. Jak lubię książki, tak tym razem polecam film, a książkę sobie odpuścić. I tak chyba kończy się moja przygoda z Cusslerem. Szkoda czasu.

Na marginesie: podał doskonałą metodę, jak uśmiercić człowieka umierającego z pragnienia na pustyni. Dać mu do wypicia dwa galony wody. Serio?! Naprawdę serio?! Pomijam już fakt, że wszyscy eksperci od Inczu-czuny po Beara Gryllsa zalecają, żeby raczej dawać niewielkie ilości wody i stopniowo. Ale dwa galony!! Przypomnę, że galon to 3,7 litra, a żołądek człowieka ma pojemność 1000-3000 mililitrów. Takie metody "leczenia" stosowali "lekarze miłosierdzia" w Abu Ghraib i Guantanamo.

Nie ma... nie ma... wody na pustyni. A wielbłądy dalej nie chcą iść. Czołgać się dłużej nie mam siły...

Och, jak bardzo bardzo chce się... wyć. Czytać dłużej też nie miałem siły. Na palcach jednej ręki fajtłapowatego drwala można policzyć książki, które są gorsze od ekranizacji. Traf chciał, że w tym roku zaliczyłem dwie - "Czy androidy śnią..." Dicka i właśnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kolejny perłopław wyciągnięty z czeluści biblioteki. Tym razem jednak zamiast perły trafił się cuchnący mięczak. Jak lubię MacLeana za kilka naprawdę dobrych powieści, tak miał też cały stos syfu. Pozytywnie nadmienię, że na tle takich "dzieł" jak "Jedynym wyjściem..." tym jaśniej lśnią "Noc bez brzasku" czy "48 godzin".

Fabuła jest nieco zagmatwana i przez pierwsze kilkadziesiąt stron tak naprawdę nie wiadomo, kto co robi, czego chce, a nawet kim jest. Co biorąc pod uwagę, że książeczka nie jest zbytnio obszerna, nie rokuje dobrze na pozostałe stronice. Nie można sympatyzować z bohaterem, bo przez połowę książki nie wiadomo, czy jest zły, dobry, czy jest pijakiem, czy oszustem. Oczywiście jak u MacLeana jest zwykłym "superbohaterem", w tym przypadku kierowcą rajdowym, który... No właśnie nie wiadomo, o co mu chodzi. Czy o zemstę, czy o powstrzymanie złoczyńców. Gra w jakąś grę, podejmuje działania, które nie są do końca wyjaśnione (dopiero potem się okazuje, że wcześniej coś zrobił, co teraz wywołuje efekt).

Podsumowując: odpuścić sobie. Słabi bohaterowie, jedyna dziewczyna jest wątłym, mdlejącym kwiatuszkiem, akcji niewiele, napięcia zero, finałowy pościg mało wciągający. Brak inwestycji emocjonalnej po stronie czytelnika, bo autor do tego nie zachęca. Do tego koszmarna okładka w perelowskim stylu artystycznym lat 80-tych i chyba nie złapany cytat z Szekspira (The way to dusty death) - przynajmniej w moim egzemplarzu tłumaczenie jest inne. A czemu miał służyć ten cytat w książce, to już pojęcia nie mam. Ot, ni przypiął, ni wypiął.

Kolejny perłopław wyciągnięty z czeluści biblioteki. Tym razem jednak zamiast perły trafił się cuchnący mięczak. Jak lubię MacLeana za kilka naprawdę dobrych powieści, tak miał też cały stos syfu. Pozytywnie nadmienię, że na tle takich "dzieł" jak "Jedynym wyjściem..." tym jaśniej lśnią "Noc bez brzasku" czy "48 godzin".

Fabuła jest nieco zagmatwana i przez pierwsze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

22.11.63. 4,8 sekundy. 3 strzały. 9 ran. 1 strzelec. Taaaaak...

5 minut PRZED zamachem szeryf policji z Dallas wysłał wszystkie jednostki pod Składnicę Książek. 40 minut po zamachu policja miała rysopis Oswalda, mimo że jeszcze nie zabił (rzekomo) policjanta Tippita, pod zarzutem zabójstwa którego został aresztowany. Po trzech dniach od zamachu policja zakończyła śledztwo, uznając bezspornie, że był jeden strzelec i nie rozpatrując innych hipotez. Zresztą dwa dni po zamachu Oswald już nie żył. Problem z głowy. Wciąż duża część społeczeństwa USA wierzy w teorię "samotnego szaleńca".

Pozycja, jak wskazuje tytuł, z roku '88 - wygrzebana na półce "do wzięcia" w lokalnej bibliotece. Napisana bardzo sprawnie, zwięźle, sucho, a zarazem przejrzyście. Podaje fakty, podejrzenia, teorie, argumenty za i przeciw, plus opinie i zapiski osób zamieszanych lub powiązanych.

Dla mnie - choć temat jest mi znany zarówno z przyczyn hobbystycznych, jak też służbowych (parę filmów o tym tłumaczyłem) - książka p. Kosteckiego okazała się niezwykle wciągająca, także z powodu wielu informacji, o których pojęcia nie miałem. Podzielona jest na trzy części. Pierwsza opisuje pochodzenie rodu Kennedych od dziadka Irlandczyka, przez ojca - biznesmena/ambasadora/kombinatora, powiązanego z polityką i mafią, aż po obu braci, plus sylwetka Jackie, a także głównych wrogów braci. A tych nie brakowało: Kubańczycy z obu stron (czyli reżimowcy i antycastrowcy), mafia, radykalna prawica, CIA, FBI, kompleks militarno-przemysłowy, teksascy nafciarze, a nawet demokratyczna lewica. Paradoksalnie najbardziej sprzyjali mu Rosjanie i sam Castro. Sporo ciekawych biograficznych informacji, zwłaszcza o ojcu JFK.

Druga, najobszerniejsza część to opis (krótki) zamachu, ale przede wszystkim śledztwa, obrad komisji Warrena i później kongresowej* (dla mnie nowość), procesu Garrisona (patrz filmik), a także wszystkich późniejszych prób różnych przeciwników oficjalnego raportu Warrena, włącznie z przedstawieniem ich argumentów i zauważonych wątpliwości. Także relacja z podejrzanych "wypadków i samobójstw" różnych świadków i powiązanych osób. Dodatkowo powiązania Oswalda i Ruby'ego z CIA i mafią, a także z operacjami antycastrowskimi. Nawet policjant Tippit był gdzieś tam zamieszany. Podane w sposób chronologiczny, uporządkowany i bez chaosu.

Trzecia część to ciekawostka - opis miasta Dallas (stan na rok 88), Dużo interesujących informacji o tym, jak miasto próbuje zatrzeć wizerunek miasta morderców, jak się rozwija, ale także, jak jest rządzone.

Podsumowując, pozycja bardzo dobra dla początkujących, znakomita dla wszystkich, którzy coś wiedzą w temacie. A ci, którzy wiedzą wszystko? Cóż, milczą, albo już dawno nie żyją.

* Komisja kongresowa, choć nie podważała ustaleń komisji Warrena i nie znalazła (sic!) dowodów spisku, potwierdziła duże prawdopodobieństwo, że był drugi strzelec. Ot, przypadkiem zebrało się dwóch zupełnie losowych asasynów, którzy w odstępie 4,8 sekundy postanowili postrzelać sobie do prezydenta. Spisku nie było.

22.11.63. 4,8 sekundy. 3 strzały. 9 ran. 1 strzelec. Taaaaak...

5 minut PRZED zamachem szeryf policji z Dallas wysłał wszystkie jednostki pod Składnicę Książek. 40 minut po zamachu policja miała rysopis Oswalda, mimo że jeszcze nie zabił (rzekomo) policjanta Tippita, pod zarzutem zabójstwa którego został aresztowany. Po trzech dniach od zamachu policja zakończyła śledztwo,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Dziwne, ale pierwsze wyginęły sowy".

"Blade Runnera" widział chyba każdy. "Czy androidy..." to rozbudowane opowiadanie, na podstawie którego bardzo luźno (niemal w całości) i bardzo ściśle (w zastanawiających wyjątkach) nakręcono film. Historia jest prosta jak cep z łańcuchem. I mniej więcej tak wyrafinowany jest Deckard w obu mediach (nazwisko jest to samo). Gliniarz-specjalista od "emerytowania" androidów (w książce rezerwowy), w filmie jeden z asiorów LA, ma złapać pięć zbiegłych androidów, które przyleciały na Ziemię. Pomaga mu Rachel z korporacji Tyrella (swoją drogą ich powitalny dialog jest niemal żywcem przepisany z książki), idą do łóżka, Deckard rozwala androidy. I to mniej więcej tyle elementów wspólnych. A potem same różnice.

Najpierw krótka recenzja książki. Raczej ciekawostka niż wciągająca lektura. Kto zna film, będzie rozczarowany. Kto nie zna filmu (są tacy?), a chce czytać Dicka, niech zacznie od czegoś lepszego (choćby od Ubika). Postacie są jednowymiarowe (androidy, żona Deckarda, on sam), albo ledwo zarysowane (Isidor/Sebastian, Tyrell, Rachel). Akcji nie ma, nawet Dickowych narkoodlotów też nie bardzo. Pojedynek z Pris i Royem zajmuje w książce tyle co właśnie to zdanie. Zastrzelił Roya i już.

Całość równie wciągająca jak lektura kroniki policyjnej w Siewierzu. W sumie to można byłoby zrobić z tego raport policyjny i przynajmniej byłby plusik za oryginalną formę. Jedyny ciekawy wątek to programator nastroju oraz cały wątek sztucznych zwierząt (więcej poniżej). Nie polecam, nie zniechęcam.

- Do you like our owl?
- It's artificial?
- Of course, it is.

Czego brakuje w książce, a co ma film? W skrócie - wszystkiego. Od oczywistych rzeczy: oprawy wizualnej, dźwiękowej (można sobie włączyć soundtrack, ale to nie to samo), Roya, Gaffa, Leona i Pris po głębszą wymowę: spotkanie Roya z Tyrellem i człowieczeństwo androidów. Jest za to w filmie głupia scena z sową, która nie ma żadnego znaczenia dla fabuły. W książce jest to ważny, można powiedzieć nawet najistotniejszy wątek. Bohater ma sztuczną owcę, ale marzy o czymś więcej, mianowicie o strusiu. Posiadanie większego zwierzęcia, nie mówiąc o prawdziwym, to wyznacznik statusu, a zarazem posiadanie zwierzaka to wyznacznik człowieczeństwa. Stąd pytania o zwierzęta w teście V-K. Wątek zwierząt w książce przewija się cały czas i stanowi główną motywację Deckarda.

Jednak pomijając to, nie ma na czym się za bardzo zahaczyć. Podsumowując - nie tracić czasu na książkę, obejrzeć ponownie film, albo włączyć Vangelisa i wsłuchać się jeszcze raz w słowa Roya...

I've seen things you people wouldn't believe...

"Dziwne, ale pierwsze wyginęły sowy".

"Blade Runnera" widział chyba każdy. "Czy androidy..." to rozbudowane opowiadanie, na podstawie którego bardzo luźno (niemal w całości) i bardzo ściśle (w zastanawiających wyjątkach) nakręcono film. Historia jest prosta jak cep z łańcuchem. I mniej więcej tak wyrafinowany jest Deckard w obu mediach (nazwisko jest to samo)....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pojadę metaforą. Wyobraźcie sobie cienkie paski kliszy filmowej. Nakładacie jeden na drugi, mocno i ściśle, żeby nadal było coś przez nie widać. I jak złożycie ich dostatecznie dużo, okazuje się, że przestają być przezroczyste i tworzy się obraz. Tu sobie wstawcie, jaki mógłby być.

Dla mnie ten zbitek klisz okazał się wyjątkowo wciągający i ułożył się w całkiem intrygujący cyberpunkowo-kryminalny obraz. A klisz mamy tu co niemiara, choć bez wątpienia główną inspiracją był słynny indiański wódz "Biegnący po Ostrzu" (bezpośrednie nawiązania będę zaznaczał * z numerkiem) Mamy więc mocno wyniszczony świat, z którego ostało się praktycznie jedno miasto (takie niby LA noir *1). Zmiany klimatyczne sprawiły, że niemal ciągle tam pada (*2). Głównym bohaterem jest policjant (*3), prowadzący śledztwo (*4) w sprawie morderstw dokonanych przez zbiegłego androida (*5) i sam ma poważne rozterki, czy ze względu na cybernetykę nie zmienia się w androida (*5,5). Złym jest oczywiście korporacja (*6), a ważnym wątkiem jest poszukiwanie człowieczeństwa przez rzeczonego androida (*7).

Mamy też programy do wirtualnej rekonstrukcji miejsca zbrodni (*8), a także wyprawę do złej części miasta, oddzielonej murem (obie "Ucieczki z..."), mechy ("The Edge of Tomorrow"), narkotyk, który rozbudza możliwości parapsychiczne ("Opuścić Los Raques"), psychotyka-zabójcę, dzielną rookie-cop (dowolny film policyjny o rookie-copie :)), mocno zaawansowaną biotechnologię medyczną, komputerowe systemy wsparcia pracy policyjnej - tu akurat był zabawny wątek, że gdy zawiodły, młodzi gliniarze trochę zgłupieli, a starsi poczuli uciechę, że znów można prowadzić śledztwo "po bożemu" (trochę jak "Demolition Man").

W sumie jest to klasyczny dla noir cyberpunka kryminał, więc wartkiej akcji tu nie wiele nie ma (oprócz początku i końca). Osią akcji jest śledztwo prowadzone w sprawie morderstw dokonywanych przez seryjnego mordercę, w sposób niemożliwy do ustalenia, z zauważalnymi śladami działalności parapsychicznej. Na miejscu nie działa żadna elektryka ani elektronika, w tym np. cyberręka partnerki głównego bohatera. Podejrzaną jest jego była poprzednia partnerka, androidka, aczkolwiek bohater ma własne osobiste powody, żeby ją znaleźć.

Ciekawy wątek to aparatura do wirtualnego obrazowania miejsc zbrodni, posiadająca również opcję budowania wirtualnego świata do odbudowywania utraconych wspomnień (taki niby Matrix). Choć generalnie nie lubię mieszania takich psychoświatów (za bardzo mi leci Dickiem), to jednak tu weszło znakomicie.

Autorka jest z wykształcenia psychologiem i kryminologiem, i to widać w tej książce. Ma wiedzę i znakomicie porusza się w tych obszarach. Duży nacisk położony jest na znaczenie emocji i empatii (np w końcówce ma ona ogromne znaczenie). Pojadę genderem, ale myślę, że typowy pisarz męski inaczej rozwiązałby tę końcówkę. Kobiece "spojrzenie" czyni tę historię naprawdę wciągającą i dającą poczucie emocjonalnego spełnienia.

Polecam wszystkim miłośnikom kryminałów i cyberpunka.

Pojadę metaforą. Wyobraźcie sobie cienkie paski kliszy filmowej. Nakładacie jeden na drugi, mocno i ściśle, żeby nadal było coś przez nie widać. I jak złożycie ich dostatecznie dużo, okazuje się, że przestają być przezroczyste i tworzy się obraz. Tu sobie wstawcie, jaki mógłby być.

Dla mnie ten zbitek klisz okazał się wyjątkowo wciągający i ułożył się w całkiem intrygujący...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na pierwszy ogień, a właściwie na salwę, idzie debiut Cornwella w mojej głowie i biblioteczce, a mianowicie "Azincourt", czyli historia, jak angielskie wsioki spuściły łomot kwiatu (boć przecież francuskim herbem jest lilia) francuskiego rycerstwa. Nie po raz pierwszy, i nie ostatni (dość przypomnieć Crecy, Poitiers, Waterloo, a z bliższych nam czasów Mers el Kebir).

Choć nie da się ukryć, że wielokrotnie Francuzi dawali dowód temu, że nie od parady ich godłem i wewnętrznym zwierzęciem jest kogut, tym razem jednakowoż dzielnie stanęli w polu i wielokrotnie odważnie, acz głupio, szli do ataku. Sam opis bitwy zajmuje dobrą ćwierć, jeśli nie dwie ćwierci książki, a z tego, co czytałem w innych źródłach, jest dość wierny temu, co z największym prawdopodobieństwem udało się ustalić kronikarzom i historykom. Oczywiście, nie jest to książka stricte historyczna, tylko powieść, więc na tle bitwy ciągną się wątki bohaterów.

Głównym z nich jest angielski leśnik, trochę kłusownik, a oprócz tego łucznik zawołany, także poszukiwany morderca. Którego imienia zapomniałem. Podczas masakry jednego z francuskich miasteczek doznaje objawienia duchowego (interwencja świętych), moralnego (jest świadkiem zdrady krajana) oraz fizycznego (poznaje uroczą Francuzkę, która przyzwoity czas później obdarza go swymi wdziękami).

Wraca do Anglii, znów wyrusza do Francji z niezbyt dobrze zaplanowaną rajzą angielskiego króla, a potem dzielnie staje pod Azincourt. Nasi (albo oni) wygrywają, bohater się bogaci, oklaski, kurtyna.

Czytałem w oryginale, żeby poznać Cornwella bez naleciałości tłumaczeniowych. I nie zawiodłem się. Czytało mi się bardzo gładko. HIstoria jest wciągająca, wątki romansowe i fabularne nie nachalne. Autor odrobił pracę domową, dowiedziałem się sporo o łukach. Czego tu więcej oczekiwać od powieści historycznej? Polecam miłośnikom historii.

Na pierwszy ogień, a właściwie na salwę, idzie debiut Cornwella w mojej głowie i biblioteczce, a mianowicie "Azincourt", czyli historia, jak angielskie wsioki spuściły łomot kwiatu (boć przecież francuskim herbem jest lilia) francuskiego rycerstwa. Nie po raz pierwszy, i nie ostatni (dość przypomnieć Crecy, Poitiers, Waterloo, a z bliższych nam czasów Mers el Kebir).

Choć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Do książki Zychowicza podchodziłem jak zwykle jak do wściekłego psa. Spodziewałem się kontrowersyjnej, z różnymi tezami, głównie antyżydowskimi, która każe mi z dużą dozą soli przyjmować podawane informacje. I w zasadzie dostałem to wszystko. Tyle że nie jest to ciąg wynurzeń autora, które w mniejszym lub większym stopniu mają sens, lecz zbiór wywiadów z różnymi żydowskimi (i nie tylko) historykami, przedstawiającymi swoje poglądy na historię Żydów i państwa Izrael, na ich zachowania i obecną propagandę państwową.

Prezentowane wydarzenia częściowo znałem (np. historia Tewje Bielskiego), inne były dla mnie dużym zaskoczeniem, ponieważ nigdy o nich nie słyszałem (np. cofanie statków z żydowskimi uciekinierami z amerykańskich portów). Autentyczności relacji przydaje fakt, że prezentowane są przez samych Żydów, a krytykowanie własnej nacji z miejsca wydaje się bardziej wiarygodne niż samochwalenie.

Czyta się szybko, tematyka jest interesująca. Warto przeczytać.

ALE

Książka jest z tezą, która wyłania się już mniej więcej w połowie lektury. Wbrew zapowiedziom autora, że nie jest antyżydowska ani prożydowska, otóż jest. Jest ANTY. Tyle że nie autor sam przedstawia takie tezy, tylko wysuwa na front tych żydowskich historyków, którzy krytykują Izrael, zachowania Żydów i ogólnie przeszłą i obecną politykę tego narodu. Wybiórczo prezentuje epizody, które nie rzucają obiektywnego światła. Wbrew twierdzeniom, że "Żydzi byli jak inni ludzie i robili dobre oraz złe rzeczy", książka skupia się tylko na tych złych, co w efekcie tworzy zafałszowany obraz. Albo zgodny z tezą autora. To jest ten element, który należy traktować z wyjątkową ostrożnością i pamiętać, że jest też druga strona medalu. Przewrotnie to także teza gości autora, którzy uważają, że obecnie prezentowany wizerunek Żydów dopuszcza tylko ich kryształowy obraz. Tak czy owak, osobiście uważam, że porządny historyk powinien wystrzegać się spolaryzowanych opinii.

Drugi wielki minus to brak bibliografii, co stawia pod znakiem zapytania praktycznie wszystkie podane informacje. Owszem, można szukać na własną rękę, jednak od pozycji quasi historycznej oczekiwałbym chociaż zachowania pozorów. A tak jest to raczej zbiór prasowych wycinków skompletowanych, aby potwierdzić założoną tezę.

Do książki Zychowicza podchodziłem jak zwykle jak do wściekłego psa. Spodziewałem się kontrowersyjnej, z różnymi tezami, głównie antyżydowskimi, która każe mi z dużą dozą soli przyjmować podawane informacje. I w zasadzie dostałem to wszystko. Tyle że nie jest to ciąg wynurzeń autora, które w mniejszym lub większym stopniu mają sens, lecz zbiór wywiadów z różnymi żydowskimi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytane z rekomendacji. Książkę polecił mi przyjaciel jako tę, która "najbardziej go wciągnęła w życiu". Cóż, mnie nie wciągnęła od razu. Historia wydała mi się płytka i w pewnym sensie mało oryginalna. Dwa przenikające się światy: jeden techniczny drugi fantasy mieliśmy już u Zelaznego (choćby w "Odmieńcu", czy "Widmowym Jacku"), u nas też u Grzędowicza (w "Panu Lodowego Ogrodu"). Tutaj specjalnie wyszkoleni aktorzy z naszego świata są przerzucani jakimś dziwacznym urządzeniem do świata fantasy i przeżywają przygody, sprzedawane jako filmy albo VR. Główny bohater, Caine, gra zabójcę (oczywiście najlepszego w całym świecie). Taak...

Tak więc już początek mnie znudził i długo musiałem czekać, aż coś zacznie się dziać i akcja mnie wciągnie. Nie była to lawina, a raczej leniwie płynąca rzeka, która wszakże pod koniec nabiera mocy żywiołu. I wtedy oderwać się nie można od kartek (nie dlatego że podejrzanie się lepiły ;)).

Na minus zaliczyłbym także ograniczenie geograficzne świata. W zasadzie po obu stronach mamy po jednym mieście, oraz zdawkowo zarysowany świat (no, gdzieś jakiś jest i mniej więcej wygląda tak samo jak tutaj). W efekcie przypomina to "Thieves World", co również nie nastroiło mnie optymistycznie.

Na plus bohaterowie. Caine jest pomysłowy, brutalny, skuteczny, a jednak nie jest niezwyciężony. Jego nemezis, a później też coś w rodzaju przyjaciela, czyli Mael'Koth, jest niemal jego lustrzanym odbiciem, a może dopełnieniem. W każdym razie jest ciekawy, a jak głosi powiedzenie: "opowieść jest tak dobra, jak ciekawy jest czarny charakter". Trochę gorzej wypadają pozostałe postacie: są albo mało wyraziste (jak Lamorak, Kierendal, czy Pallas) albo przerysowane (jak Kollberg lub Berne). W zasadzie jedynym ciekawym jest Hansen z tomu II i III (oczywiście w polskiej edycji jeden tom musiał być rozbity na dwa).

Na plus akcje i pomysły Caine'a. Czasami jest takim sukinsynem, że przypomina mi swojego imiennika z Amberu. A może to on? ;) Przejęcie władzy w Donżonie to majstersztyk, mimo że facet był praktycznie sparaliżowany.

Na minus wstawki o legendach, ślepym bogu, dwóch braciach, itd. Z początku kombinowałem, kto jest kim, ale potem mnie znudziło, bo było jakieś takie niekonkretne i trochę bez znaczenia dla fabuły.

Więcej zdradzać nie będę. Na pewno warto przeczytać. Generalnie, im głębiej w książkę, tym lepiej, a końcówki wgniatają w fotel (lub w czym akurat czytacie). Ale czy jest to książka, która najbardziej mnie wciągnęła? Raczej nie.

Przeczytane z rekomendacji. Książkę polecił mi przyjaciel jako tę, która "najbardziej go wciągnęła w życiu". Cóż, mnie nie wciągnęła od razu. Historia wydała mi się płytka i w pewnym sensie mało oryginalna. Dwa przenikające się światy: jeden techniczny drugi fantasy mieliśmy już u Zelaznego (choćby w "Odmieńcu", czy "Widmowym Jacku"), u nas też u Grzędowicza (w "Panu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Schemat Berry'ego:

Bohater prawnik: dziennikarz (pół +)
Wielki skarb: ze Świątyni Salomona (+)
Sensacja o znaczeniu dla świata: Kolumb był Żydem (+)
Tajne stowarzyszenia: maronowie i wywiad izraelski (+)
Naiwne zakończenie: ojciec pogodzony z córką, skarb nadal chroniony (+)
Ciekawe lokacje: Wiedeń, Praga, Jamajka (+)
Mało groźny Zły: dystyngowany, starszy pan morderca (pół +)
Mało trupów: parę, żeby ubarwić akcję (+)
Przygotowanie historyczne: (+)
Dużo dat: (+)

Total: 9/10 w skali Berry'ego.

I w zasadzie tutaj mógłbym skończyć. Osią książki jest poszukiwanie skarbu ze Świątyni Salomona, który rzekomo został wywieziony przez Kolumba, gdy wyruszył na poszukiwanie ziemi, na której mogliby się osiedlić przepędzeni z Europy Żydzi. Autor czyni założenie, iż Kolumb sam był Żydem-konwertytą, a jego wyprawę opłacili Żydzi sefardyjscy, również konwertyci.

Na plus jak zwykle dobre przygotowanie historyczne, choć tym razem z braku źródeł o Kolumbie, można tylko spekulować. Ciekawym faktem jest to, że niby płynąc z błogosławieństwem władców ultrakatolickich, nie zabrał ze sobą ani jednego księdza, zabrał natomiast tłumacza znającego hebrajski (który zresztą wolał pozostać w Nowym Świecie, niż wrócić do Hiszpanii). Ciekawe jest również to, że nie do końca wiadomo, gdzie naprawdę złożono Kolumba do grobu. Jest co najmniej kilka potencjalnych lokacji. Teoria interesująca; ciekawe, czy kiedyś poznamy prawdę.

A książka? Cóż, typowy Berry. Poszukiwanie skarbu, zły z niecnym planem depczący po piętach, rodzinny dramat, a w końcu pogodzenie, trochę egzotycznych lokacji, legendy o golemie i fakty o maronach z Jamajki. Taka wakacyjna lektura. Bardziej ciekawią mnie historyczne aspekty, niż sama akcja sensacyjna lub walory literackie. Ale w tym pisarstwie nie o piękno języka chodzi. To nie "Nad Niemnem", tylko raczej "Nad pięknym modrym Dunajem".

Schemat Berry'ego:

Bohater prawnik: dziennikarz (pół +)
Wielki skarb: ze Świątyni Salomona (+)
Sensacja o znaczeniu dla świata: Kolumb był Żydem (+)
Tajne stowarzyszenia: maronowie i wywiad izraelski (+)
Naiwne zakończenie: ojciec pogodzony z córką, skarb nadal chroniony (+)
Ciekawe lokacje: Wiedeń, Praga, Jamajka (+)
Mało groźny Zły: dystyngowany, starszy pan morderca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

- A gdyby legiony poniosły klęskę w bitwie...
- Niemożliwe! Legiony nigdy nie przegrały!

No właśnie, a gdyby jednak? A gdyby Jezus nie umarł na krzyżu i nie został męczennikiem? A gdyby Karol Wielki przeszedł na islam? A gdyby Mongołowie podbili Europę, a potem świat? A gdyby Pax Romana objął cały glob?

Lubię historie alternatywne, bo łączą dwa moje ulubione gatunki: historię i fantastykę. Świat, w którym pewne kluczowe wydarzenia zaistniały, lub nie, i jaki to miało efekt. Takie gdybanie jest w istocie budowaniem nowego świata. I tutaj kłania się fantastyka, bo czym ona jest, jeśli nie tworzeniem świata z innymi regułami, innego wizualnie, albo po prostu takiego, który wydaje nam się obcy. Co więcej, takie rozważania są też esencją historii, czyli analizą procesów, a nie tylko suchą kroniką dat i wydarzeń. One są ze sobą powiązane i nie można zrozumieć historii bez badania ich wzajemnego wpływu. Czasem jedno wydarzenie, nazywane przez autorów różnie (zwornikami, zawiasami, sworzniami, rozdrożami), może mieć kluczowe znaczenie dla losów świata. Do czego doprowadziłby nieudany zamach w Sarajewie? Jak potoczyłyby się losy świata, gdyby kontrpucz w Moskwie obalił bolszewików? A gdyby Wielka Armada zawinęła do angielskich portów? Albo gdyby Enola Gay rozbiła się przy starcie z Tinianu, a bombardier zastępczego samolotu odmówił wykonania rozkazu?

Recenzowana przeze mnie pozycja jest antologią, a te zazwyczaj są takim - jak to mówił Forrest Gump, pudełkiem z czekoladkami. Nigdy nie wiadomo, na co się trafi. Czasem trafi się kawałek małostrawny, innym razem smakowity delikates. Rzadko zdarza się antologia o równym poziomie - kiepskim lub nie. Tym razem trafił się sznur pereł. Ponad 25 opowiadań, a na palcach jednej ręki drwala mogę policzyć te, które mnie nie zachwyciły*! Żadne nie zniżyło się do poziomu kiepskiego, albo żenującego.

Generalnie i stereotypowo, historie alternatywne skupiają się wokół kilku głównych tematów: Rzym, Hitler, Jezus. W tej antologii są oczywiście te "klasyki", ale pokazane dość przewrotnie. Zwłaszcza Hitler w "Catch the Zeppelin" Fritza Leibera (ilustracja okładkowa). Zwykle też historia alternatywna jest albo osią fabuły, albo tłem, czyli scenografią dla fabuły. Czasem jest ona wyłącznie zarysowana (jak np. w genialnym "Waiting for Olympians" Frederika Pohla), innym razem stanowi jedyny wątek opowieści, praktycznie pozbawionej fabuły (jak w opowiadaniu o zwycięstwie Brytyjczyków w wyścigu kosmicznym).

Wolę te pierwsze, które dają możliwość poznawania bohaterów i śledzenia fabuły, ale też dużą przyjemnością jest analizowanie, gdzie i kiedy historia weszła na inny tor, co jest inaczej, a co podobnie jak w naszym świecie. Oczywiście wymaga to znajomości historii, a przynajmniej orientacji w najważniejszych wydarzeniach z poszczególnych epok.

* Czas wspomnieć o minusach. Było w zasadzie jedno opowiadanie, które mi nie podeszło. Z prostej przyczyny: wymagało znajomości brytyjskiej polityki wewnętrznej w okresie przed I wojną światową, co przekłada się na "fascynujące" gdybania w polskich realiach, czy PSL Piast czy inny Świt zrobił to a tamto, jak wpłynęłoby to na zbiór jęczmienia w okolicach Sieradza. Być może dla brytyjskich historyków jest to okres pasjonujący, ale wymienianie różnych nazwisk, które pewnie nie mówią nic historykom spoza Wysp, nie mówiąc o laikach, nie jest dla mnie wyznacznikiem pasjonującej lektury.

Czytałem w oryginale, więc tłumaczenia ocenić nie mogę. Jedna z najlepszych pozycji w tym roku, a niewątpliwie najlepsza antologia.

- A gdyby legiony poniosły klęskę w bitwie...
- Niemożliwe! Legiony nigdy nie przegrały!

No właśnie, a gdyby jednak? A gdyby Jezus nie umarł na krzyżu i nie został męczennikiem? A gdyby Karol Wielki przeszedł na islam? A gdyby Mongołowie podbili Europę, a potem świat? A gdyby Pax Romana objął cały glob?

Lubię historie alternatywne, bo łączą dwa moje ulubione gatunki:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tytuł wskazuje bardziej na dramat o emigracji chłopów ze wsi do miast w powojennej epoce urbanizacji. Taki sequel do "Ziemi obiecanej". Jednak nie. To klasyk s-f. Książka, o której słyszałem od dawna, że rewelacyjna, że pionierska, że och ach. No raczej tylko "ech". Nudna, naiwna, bez specjalnego pomysłu, trąci nie tylko myszką, ale wielkim szczurem.

Jeśli chodzi o tę przejmującą zagładę Ziemi z oficjalnej recenzji, to w zasadzie nie jest ona opisana. A i tak okazuje się, że w zasadzie była przypadkowym działaniem jakiegoś tam lokalnego urzędasa jednego z obcych imperiów. Pomysł, że ocalała załoga tylko jednego statku i sami mężczyźni, to jakiś relikt z czasów wojen dawnych, albo przesąd z czasów żaglowych, że kobieta na pokładzie przynosi pecha. Obecnie służba kobiet w wojsku i na statkach nikogo nie dziwi, więc i czytana teraz książka bardziej wzbudza uśmiech politowania niż skutkuje ogryzionymi paznokciami.

Kreacja bohaterów leży i kwiczy. W zasadzie nie mogę nic powiedzieć o żadnym z nich. Nawet nie pamiętam imienia głównego. Ot, archetypowy wojak. Źle mu na duszy, więc niech pije. Nie pijak? Niech będzie ćpun. Ach, to s-f, więc damy mu egzotyczny proszek/płyn do wciągania.

Kreacja świata? Zero pomysłu. Obce rasy różne, ale takie same. W zasadzie ogranicza się do tego, że jest ileś tam imperiów galaktycznych, które między sobą walczą, albo i nie. Albo kombinują. A ludzi jest ze dwustu ocalałych w całym Kosmosie. I okazuje się, że są znakomitymi specjalistami od wojaczki. Hm... dwustu. Wobec imperiów galaktycznych, które choćby z racji liczebności i wielkości muszą mieć co najmniej sto razy większą liczbę takich samych ekspertów. Statystyka jest nieubłagana.

Kobiety, których garstka w końcu się odnalazła, nie są niczym wyjątkowym i też żadnej wyjątkowej roli nie pełnią. Ich funkcja jest z góry określona i mają być matkami. Gender is dead.

Akcji niewiele, na porywające sceny bitew kosmicznych nie ma co liczyć. Końcówka mało emocjonująca. W zasadzie to już nie pamiętam, jak się skończyło.

Jedyny plus to artefakty starożytnej rasy, ten wątek zawsze mnie intrygował. Duży minus to tłumaczenie. Bohater z upodobaniem zakłada na siebie mundurowy żakiet (sic!), jak rozumiem "uniform jacket", czyli kurtkę mundurową. Cieszę się, że nie zakładał garsonki z żorżety.

Klasyka klasyką, ale miejsce takich książek to już chyba archiwum. Więc zapomnij o Ziemi i zapomnij o tej książce.

Tytuł wskazuje bardziej na dramat o emigracji chłopów ze wsi do miast w powojennej epoce urbanizacji. Taki sequel do "Ziemi obiecanej". Jednak nie. To klasyk s-f. Książka, o której słyszałem od dawna, że rewelacyjna, że pionierska, że och ach. No raczej tylko "ech". Nudna, naiwna, bez specjalnego pomysłu, trąci nie tylko myszką, ale wielkim szczurem.

Jeśli chodzi o tę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Reacher jest prosty. Nie ma w nim ani grama oszustwa. Jest taki, jakim go widzimy: wielki, silny, bystry, kobiety do niego lgną, a faceci mu zazdroszczą. Prowadzi żywot włóczęgi, bo lubi, a kłopoty same go znajdują, bo go nie lubią.

Tym razem tom rewelacyjny. Wreszcie dobry początek, dobry środek i dobry koniec. Także dobry pomysł: seria tajemniczych morderstw dokonywanych na kobietach z US armii, dokonywanych w sposób wydawałoby się niemożliwy do przeprowadzenia. Spece z FBI nie mogli nawet ustalić przyczyny śmierci. Stworzyli za to profil psychologiczny i według niego mordercą jest... Reacher. Więc bez zbędnych ceregieli wzięli go za łeb i posądzili o wszystko, co złe. Reacher musi więc z nimi współpracować, żeby udowodnić, że jednak to ktoś inny.

Fabuły dalej nie będę zdradzał, ale rzeczywiście ma parę zaskakujących skrętów. Akcja toczy się wartko, kolejne morderstwa przynoszą więcej pytań niż odpowiedzi. Bohaterowie - choć typowi dla książek Childa - są tym razem przedstawieni nieco lepiej, mają indywidualny rys, a główna bohaterka tym razem dłużej się opiera męskim wdziękom Jacka. Tożsamości mordercy nie odgadłem, choć moje myśli podążały właściwym tropem.

Parę razy kartkowałem książkę, wracając do opisanych już wydarzeń, czy przypadkiem autor się nie sypnął. Ale nie. I tłumacz też nie. Znakomicie sobie poradził, prezentując wydarzenia także z punktu widzenia mordercy. Ale nic nie zdradziło jego tożsamości. Duży plus, bo równocześnie czytelnik śledzi np. przebieg morderstwa i zarazem szuka wskazówki, która zdradzi, kim jest zabójca.

Jedyny minus to z początku gierki FBI, które posuwa się do szantażu i wystawienia na mafijny cel niewinnej osoby (dziewczyny Reachera), tylko po to, żeby go zmusić do współpracy. No i oczywiście gierki Reachera, który ryzykuje życiem niewinnej osoby (kolejnej ofiary), żeby w dziecinny sposób odegrać się na agentos federales, że go uprowadzili z domu (tak! Reacher ma teraz dom!), skuli i oskarżyli. Więc strzelił focha i na złość babci odmrozi sobie uszy, a tak naprawdę wystawi kolejną kobietę na cel. Tu trochę zgrzytało.

Ale ogólnie książka bardzo dobra. Po poprzedniej bardzo słabej, Child odbił się od dnia. Polecam!

Reacher jest prosty. Nie ma w nim ani grama oszustwa. Jest taki, jakim go widzimy: wielki, silny, bystry, kobiety do niego lgną, a faceci mu zazdroszczą. Prowadzi żywot włóczęgi, bo lubi, a kłopoty same go znajdują, bo go nie lubią.

Tym razem tom rewelacyjny. Wreszcie dobry początek, dobry środek i dobry koniec. Także dobry pomysł: seria tajemniczych morderstw...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Na fali Mundialu sięgnąłem po książkę o sukcesach afrykańskich reprezentacji na Mistrzostwach Świata. Bywało z tym różnie, choć generalnie raczej słabo... STOP! Coś mi się pomyliło. O sukcesach owszem, Afrykańczyków - jak najbardziej, ale nie na Mundialu, tylko na Stadionie. Z dużej litery, ponieważ Stadion był tylko jeden.

Stadion Dziesięciolecia - przez wiele lat chluba PRL-u, skończył jako bazar podróbek, pirackich płyt i wszystkiego, co w raczkującym dzikim kapitalizmie sprzedawało się jak woda na pustyni.

Nie jest to reportaż, lecz raczej zbiór zasłyszanych i prawdziwych historii, skompilowanych i przypisanych fikcyjnym bohaterom, aczkolwiek pewnie ktoś, kto znał tamto środowisko, może rozpoznać niektóre osoby. Książka skupia się na działalności stadionowej (tej handlowej, i nie tylko), a także pozastadionowej kilku Afrykańczyków. Jakie kręcili biznesy, jak się dogadywali z Rosjanami, Ormianami, policjantami, Wietnamczykami i mafią. Ale także jakie mieli przeżycia ze zwykłymi Polakami, jakie robili przekręty i jak sobie radzili w kraju, który wydawał im się rajem. Bo przecież Europa!

To także historia upadku Stadionu, powolnego demontażu tego największego bazaru w Europie (chyba w całej). Jak dokonywano tam szwindli i podróbek oraz jak sprzedawano towar (metody i sztuczki).

To se ne vrati. Bazar przeniesiono pod stację Stadion, a sam Stadion zniknął. Teraz stoi tam Narodowy. Miejmy nadzieję, że nie skończy tak samo.

Czyta się dobrze. Autor ma łatwe pióro. Jedyny minus to urwane zakończenie. Naprawdę miałem wrażenie, że w moim egzemplarzu nie wydrukowano ostatniej strony (była pusta kartka). Jeśli ktoś lubi takie reporterskie zakończenia, to ok. Ja wolałbym jakąś klamrę.

Na fali Mundialu sięgnąłem po książkę o sukcesach afrykańskich reprezentacji na Mistrzostwach Świata. Bywało z tym różnie, choć generalnie raczej słabo... STOP! Coś mi się pomyliło. O sukcesach owszem, Afrykańczyków - jak najbardziej, ale nie na Mundialu, tylko na Stadionie. Z dużej litery, ponieważ Stadion był tylko jeden.

Stadion Dziesięciolecia - przez wiele lat chluba...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kruki rozpoznające się po głosie. Jelenie ze skomplikowaną hierarchią samic w stadzie. Oczywiście pszczoły, świnie i psy, u których dawno temu stwierdzono inteligencję na wysokim poziomie. A do tego obserwacje domowych i dzikich zwierząt, prowadzone przez doświadczonego leśnika.

Pod względem struktury nie jest to książka o zwierzętach, lecz o poszczególnych emocjach, myśleniu, odczuwaniu bólu, żalu, radości, chęci zabawy. Niby temat ciekawy i powinien być wciągający, ale...

Trochę się zawiodłem. A dlaczego? O tym w punktach.

1. Dość wybiórcze potraktowanie tematu, a raczej obiektów, czyli zwierząt. Rozumiem, że to nie jest praca stricte naukowa, i nie można opisywać wszystkich gatunków oraz ich zachowań. Dlatego raczej nie spodziewajmy się zbyt wielu informacji o delfinach, naczelnych, czy np. wilkach, że o bardziej egzotycznych zwierzętach nie wspomnę. Autor ogranicza się raczej do zwierząt spotykanych w Europie i to też dość wąsko rozumianych, to znaczy z jego niemieckiego podwórka.

2. Mało naukowe podejście. To znaczy, niewiele jest informacji ścisłych i naukowych, więcej anegdotek i przemyśleń autora. On sam dodaje, że tych badań nie ma zbyt wiele, bo temat inteligencji zwierząt, zwłaszcza tej emocjonalnej, nie jest podejmowany zbyt często przez naukowców. Ale mimo wszystko brakowało mi suchych danych i bardziej formalnych wniosków. A nie takich anegdotycznych, że ktoś w zoo raz zauważył, jak niedźwiedź pomógł wronie.

3. Rozdziały są krótkie i czasami ma się wrażenie, że temat jest po łebkach. Być może powodem jest fakt, że autor jest leśnikiem, a nie zoologiem. Widać wyraźnie różnicę między tym, jak pisał o drzewach, a tym, jak pisze o zwierzętach. Odnosiłem wrażenie, że jest niepewny, jakby sam wchodził na nieznany teren. Po pierwszej książce spodziewałem się nieco więcej fachowości.

4. Zdjęcia. Niby są piękne, ale trochę ich za dużo. Książka zaczyna przypominać album. Jeden rozdział, kolorowa wkładka na dwie pełne strony, drugi rozdział, kolejna, trzeci rozdział cztery podwójne strony ze zdjęciami! Gdybym chciał album zwierząt, to sięgam na półkę albo do internetu. To miała być ozdoba, a nie główna treść książki. Rozumiem, że nie odbyło się to kosztem tekstu, niemniej jednak trochę mi przeszkadzało.

Podsumowując, książka niewątpliwie ciekawa i rzuca nowe światło na pewne aspekty zachowania zwierząt, jednakże w porównaniu z pierwszą książką o drzewach dla mnie jednak sporo słabiej. Być może jest to kwestia powyższych czerech punktów, być może fakt, że jakoś instynktownie lepiej znamy świat zwierząt i bardziej jesteśmy skłonni przypisywać im ludzkie cechy. Przeto nie szokuje fakt, że jeleń może odczuwać smutek i radość. Ale że drzewo odczuwa, to jak eksploracja nowego świata.

Polecam z zastrzeżeniem.

Kruki rozpoznające się po głosie. Jelenie ze skomplikowaną hierarchią samic w stadzie. Oczywiście pszczoły, świnie i psy, u których dawno temu stwierdzono inteligencję na wysokim poziomie. A do tego obserwacje domowych i dzikich zwierząt, prowadzone przez doświadczonego leśnika.

Pod względem struktury nie jest to książka o zwierzętach, lecz o poszczególnych emocjach,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kolejna książka z cyklu o przygodach najdzielniejszego amerykańskiego włóczęgi. Tym razem jednak słabiutko. Przez niemal całą książkę niewiele się dzieje. Początek jak na Childa mało wciągający. Kim jest główny zły, odgadłem dość szybko. Poza tym reacherowy klasyk: Reacher jest bystry, dziewczyna seksowna, zły jest zły. Tylko książka... jest nudna.

Jedyny smaczek to wątek wietnamski i kwestia zaginionych żołnierzy. Nie rozumiałem, dlaczego Hak pożyczył prezesowi firmy milion trzysta, a nagle tamten miał mu spłacić 100 milionów. Gdzieś to nie zostało dobrze wyjaśnione.

Z czystym sumieniem mogę odradzić tę książkę i radzę przeskoczyć do następnej, chyba że ktoś z zacięciem kronikarskim (jak ja) czyta po kolei wszystkie.

Kolejna książka z cyklu o przygodach najdzielniejszego amerykańskiego włóczęgi. Tym razem jednak słabiutko. Przez niemal całą książkę niewiele się dzieje. Początek jak na Childa mało wciągający. Kim jest główny zły, odgadłem dość szybko. Poza tym reacherowy klasyk: Reacher jest bystry, dziewczyna seksowna, zły jest zły. Tylko książka... jest nudna.

Jedyny smaczek to wątek...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwsze miasto na Księżycu. Na razie niezbyt duże, ale prężne, zżyte i w miarę bezpieczne. Ale tutaj też mieszkają ludzie, a co za tym idzie, są też pieniądze, szemrane interesy i okazje, aby sporo zarobić. Nie zawsze uczciwie. W tym świecie miejsce znalazła sobie Jazz, przemytniczka i kombinatorka, która marzy o przyjęciu do elitarnej grupy eksploratorów. Elitarnej, gdyż ma monopol na prowadzenie turystycznych wycieczek poza miasto. Dobrze płatnych wycieczek.

Szkopuł w tym, że Jazz nie ma dość pieniędzy, żeby kupić sobie naprawdę porządny skafander, o łaziku, a nawet porządnym lokum nie wspominając. Dlatego przyjmuje interesującą, choć niezbyt legalną propozycję wysokiego zarobku. Wydaje się także, iż niezbyt ryzykowną, ale wkrótce się okazuje, jak bardzo się myliła...

Jak dla mnie, kolejna książka autora "Marsjanina" trzyma wysoki poziom. Na plus niemal wszystko: kreacja miasta z zamkniętą, zżytą społecznością i własnymi zasadami, często odmiennymi od nam znanych. Kreacja bohaterów (Jazz jest bohaterką, którą naprawdę nie sposób nie lubić). Humor (tak jak w "Marsjaninie" nienachalny, wyważony, w sam raz. Akcja: jest; dzieje się naprawdę sporo, a ostatnie kilkadziesiąt stron łyknąłem na raz. Oczywiście jak to u Weira sporo technikaliów, więc wielki plus dla autora (i tłumacza), że to ogarnia. Na plus także polskie tłumaczenie (czytało się szybko i gładko, tym razem bez kwiatków jak w "Marsjaninie").

Czekam na kolejne książki Weira, na razie dwa na dwa. Szczerze polecam. Interesująca, zabawna, i podobnie jak "Marsjanin", dość optymistyczna w wydźwięku.

Pierwsze miasto na Księżycu. Na razie niezbyt duże, ale prężne, zżyte i w miarę bezpieczne. Ale tutaj też mieszkają ludzie, a co za tym idzie, są też pieniądze, szemrane interesy i okazje, aby sporo zarobić. Nie zawsze uczciwie. W tym świecie miejsce znalazła sobie Jazz, przemytniczka i kombinatorka, która marzy o przyjęciu do elitarnej grupy eksploratorów. Elitarnej, gdyż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ostatni tom cyklu "Pola zapomnianych bitew" to raczej koniec początku, a nie początek końca. Niby większość wątków zostaje zamknięta, a większość postaci (w zasadzie spora część populacji) zostaje domknięta definitywnie, ale jest też parę zgrzytów. Co zadziwiające, jeden z elementów na plus jest również najbardziej na minus, a mianowicie finał. Nie da się ukryć, że robi wrażenie i jest prawdziwym "page-turnerem", jednakże budzi też odczucia, że został zwieńczony dość osobliwie, a w zasadzie na siłę, byle "skończyć książkę", bo tylko na tyle stron przewidywał kontrakt, a resztę wątków "się dokończy" w spinoffach i sequelach. Cytując kabaret Potem "oczywiście wszystko kończy się źle".

Na plus dopięcie politycznej intrygi z kanclerz Modo i bitwy w kosmosie z obcymi. Bohaterowie jak zwykle barwni - Henryan trzyma poziom, ale u niego też pojawia się dodatkowy wątek, zgodnie z posłowiem samego autora, do wyjaśnienia w osobnej książce.
Na minus za dużo politycznych intryg, niedokończone/urwane wątki, no i oczywiście finał wyjęty z czterech liter, czyli nagle pojawia się statek o tak wywalonej w kosmos technologii, że nawet nie jest to "boska" technologia, raczej zgodna ze słynnym cytatem Clarke'a "każda odpowiednio zaawansowana technika nie różni się od magii". Skąd? Kto to? Tego już nie wiadomo.

Niewątpliwie czyta się łatwo i szybko. Jak już pisałem wielokrotnie, ja tam pisarstwo Szmidta lubię. Warto, aczkolwiek chyba łatwiej jest przelecieć wszystkie cztery tomy "plecy do pleców", jak to piszą Amerykanie.

Ostatni tom cyklu "Pola zapomnianych bitew" to raczej koniec początku, a nie początek końca. Niby większość wątków zostaje zamknięta, a większość postaci (w zasadzie spora część populacji) zostaje domknięta definitywnie, ale jest też parę zgrzytów. Co zadziwiające, jeden z elementów na plus jest również najbardziej na minus, a mianowicie finał. Nie da się ukryć, że robi...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to