rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

W XXI wieku tempo życia jest absurdalnie wysokie. Odczuwają je najsilniej kobiety, gdy próbują pogodzić pracę zawodową, opiekę nad dzieckiem i zarządzanie domem, jak zakupy, gotowanie czy sprzątanie. A trzeba przecież znaleźć jeszcze czas na spotkania z przyjaciółmi, własne pasje i sen. Wydaje się to kompletnie niemożliwe, gdy doba ma tylko 24 godziny, dlatego wiele z nas przegrywa tę walkę na wielu frontach i łapie się desperackich środków - zamawia pizzę zamiast gotować obiad, ignoruje kurz nagromadzony na meblach, sadza dziecko przed telewizorem, by zajęło się sobą albo kompletnie zaniedbuje swój wygląd i zdrowie. A potem wchodzi na Instagram i widzi setki zdjęć "supermatek" - z perfekcyjną fryzurą i makijażem gotujących danie godne najlepszej restauracji w sterylnie czystej kuchni i w dodatku z bobasem na ręku. I pojawia się nieuchronne poczucie porażki - dlaczego ja tak nie potrafię? Dlaczego jestem taka beznadziejna? Co jest ze mną nie tak, że nie mam ani czasu ani siły być taka jak ona? Brzmi znajomo? Jeśli tak, to może i Ty potrzebujesz w swoim życiu trochę filozofii genialnego lenia.

Pierwszą rzeczą, jaką uświadamia nam Kendra Adachi w swojej książce jest fakt, że nikt nie jest idealny. Drugą, że dążenie do naszego wymarzonego ideału nie równa się drodze do szczęścia, a wręcz przeciwnie. Dwie proste, wydawałoby się, że oczywiste prawdy, a jednak tak często o nich zapominamy. I już za samo uświadomienie nam tego należą się autorce wielkie brawa. Należy to wykrzyczeć najgłośniej jak się da: jesteś wystarczająco dobra. I nie ma znaczenia, że nie ugotujesz dziś trzydaniowego obiadu. To w porządku. Zamów pizzę i zjedz ją razem z mężem oglądając serial na Netflixie. Najlepiej popijając winem. Brzmi jak pójście na łatwiznę? Więc zadaj sobie pytanie co da Ci więcej szczęścia - wrzucenie na Instusia fotki wspaniałego obiadu po dwóch godzinach stania przy garach czy spędzenie miłego wieczoru z ukochaną osobą? Odpowiedź chyba jest jasna. Więc dlaczego tak bardzo zależy nam na byciu perfekcyjnymi we wszystkim, co robimy, zamiast na naszym szczęściu?

To pytanie to pierwszy krok na drodze do zostania genialnym leniem - czego tak naprawdę chcę, co jest dla mnie naprawdę najważniejsze? Zastanów się nad tym przez chwilę, a być może dojdziesz do wniosku, że poczucie bezpieczeństwa i rodzinnego ciepła jest jednak więcej warte niż posiadanie sterylnie czystego mieszkania, w którym będziesz wychodziła z siebie ze złości za każdym razem gdy ktoś przesunie o kilka centymetrów pieczołowicie ustawioną świeczkę. Czy to znaczy, że mamy rzucić wszystkim o ścianę i już do końca życia obżerać się zamówioną pizzą, obrastając brudem i powoli tonąc w bałaganie? Oczywiście, że nie. W końcu nie jesteśmy tylko leniami - jesteśmy genialnymi leniami, a to oznacza dopasowanie wysiłku do sytuacji. To nie kwestia typu "wszystko albo nic". Pani Adachi nie sugeruje, żebyś całkiem przestała gotować. Ale skoro wiesz, że gotować nie lubisz, a do tego masz świadomość, że Gordonem Ramseyem raczej nie zostaniesz, to dlaczego co tydzień próbujesz uparcie zrobić wspaniałe Beef Wellington? Czy nie rozsądniej będzie poświęcić godzinę-dwie na przegrzebanie internetu w poszukiwaniu szybkich przepisów o niewielkim stopniu trudności i zrobić z nich swoją "bazę obiadową"? A potem pomyśleć, które z nich można by połączyć, żeby nie smażyć cebuli trzy razy dzień po dniu, tylko usmażyć ją raz i wsadzić do lodówki do wykorzystania następnego dnia? Czy to nie brzmi genialnie?

Przykład z mojego życia: nienawidzę sprzątać. A zwłaszcza odkurzać. Do tej pory po prostu wyciągałam odkurzacz i klnąc pod nosem na swój los jechałam przez całe mieszkanie bez większego pomyślunku. Kończyło się na tym, że trwało to niemal pół godziny, bo... co chwilę musiałam przerywać. Żeby podnieść buty stojące w przedpokoju i wytrzepać ściereczkę, na której ociekają z naniesionego błota, żeby wciągnąć żwirek rozsypany za kuwetą, żeby wytrzepać tekturową drapaczkę z kawałków kartonu, które powpadały w szczeliny. O ile szybciej skończyłabym to nieprzyjemne zadanie, gdybym buty po wyschnięciu schowała do szafki, a przed samym odkurzaniem przestawiła kuwetę na pralkę, drapaczkę zaś wytrzepała i położyła na kanapie? Wtedy obleciałabym całe mieszkanie w 5 minut i po krzyku, nieprzyjemny obowiązek z głowy. To brzmi tak prosto, że aż zbyt prosto, żebym na to wpadła. Tak właśnie postępuje genialny leń - bez przerwy szuka sposobów na ułatwienie sobie pracy. I co ważne, robi to małymi krokami, bo wszyscy wiemy jak się zawsze kończą wielkie, noworoczne postanowienia...

Nie sądziłam, że kiedyś jakiś poradnik zrobi na mnie wrażenie na tyle duże, żebym chciała zawarte w nim rady wprowadzić w życie - a tu proszę, niespodzianka. To, co proponuje nam Pani Adachi jest tak sensowne, że nie mogę się przestać dziwić, że nie jest powszechnie praktykowane. W przeciwieństwie do wielu innych poradników znajdziemy tutaj nie same ogólniki, ale praktyczne przykłady gotowe do zastosowania w naszym życiu, w dodatku zaserwowane ze sporą dożą humoru i autoironii. Muszę przyznać, że to jeden z lepszych poradników, jakie czytałam. Więc jeśli i Tobie wydaje się, że nie ogarniasz życia, a co dopiero mówić o domu, to może warto po "Genialnego Lenia" sięgnąć i wcielić kilka zawartych tam rad w życie. Ja ze swojej strony lekturę mocno polecam.

W XXI wieku tempo życia jest absurdalnie wysokie. Odczuwają je najsilniej kobiety, gdy próbują pogodzić pracę zawodową, opiekę nad dzieckiem i zarządzanie domem, jak zakupy, gotowanie czy sprzątanie. A trzeba przecież znaleźć jeszcze czas na spotkania z przyjaciółmi, własne pasje i sen. Wydaje się to kompletnie niemożliwe, gdy doba ma tylko 24 godziny, dlatego wiele z nas...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W szkole Darcy jest pewna tajemnicza szafka o numerze 89. Co roku jako jedyna nie zostaje nikomu przydzielona, a jeśli wrzucić do niej liścik z problemem miłosnym i adresem email, dostanie się wiadomość zwrotną z poradą o 95% skuteczności. Nikt nie wie kim jest tajemnicza osoba udzielająca porad - nikt poza Darcy. Bardzo pilnuje, żeby jej sekret nie wyszedł na jaw, ale pewnego dnia, jak można było przewidzieć, zostaje przyłapana na wyciąganiu listów z szafki 89. Chłopak, który odkrywa jej tajemnicę proponuje, by w zamian za milczenie Darcy pomogła mu odzyskać byłą dziewczynę. Chcąc nie chcąc opiekunka szafki musi się zgodzić. W teorii wszystko wydaje się proste - jako specjalistka od związków powinna poradzić sobie z tym zadaniem w mgnieniu oka, jednak sprawy poważnie się komplikują gdy zajęta tą przymusową pomocą, przegapia moment gdy Brooke, jej najlepsza przyjaciółka i cichy obiekt westchnień, zakochuje się w innej dziewczynie...

Nie jest żadną tajemnicą, że romanse nie są moim ulubionym gatunkiem, czasem jednak lubię sięgnąć po jakieś lekkie czytadełko - ot tak, dla odstresowania. Mam wiele miłych wspomnień związanych z tego typu książkami, jak choćby "Współlokatorzy" czy "Do Wszystkich Chłopców, Których Kochałam". Nie są to arcydzieła literatury, ale czasem wystarczy, że lektura wywoła na twarzy uśmiech i od razu człowiek czuje się lepiej, więc gdy tylko nadarzyła się okazja położyć łapki na "Perfect ON Paper", od razu z niej skorzystałam. I jak zaczęłam czytać przy porannej herbatce, tak machnęłam całe 424 strony w jeden dzień, a to już chyba o czymś świadczy.

Książka jest napisana bardzo przystępnym językiem, a narracja pierwszoosobowa wzbogacona zabawnymi komentarzami Darcy. Rolę przerywników między rozdziałami pełnią listy wrzucone do szafki 89 i odpowiedzi na nie, co bardzo fajnie wkomponowuje się w całość. Krótkie rozdziały ułatwiają czytanie, a szybka akcja bez zbędnego przynudzania utrzymuje zainteresowanie czytelnika. To książka wręcz stworzona na leniwe sobotnie popołudnie. Szczerze powiedziawszy nie wiem czy zapałałam jakąś szczególną sympatią do któregoś z bohaterów, ale do żadnego z nich nie czułam niechęci i nikt mnie swoim zachowaniem nie irytował. Oczywiście, jak to nastolatki, czasem robili rzeczy głupie i nieodpowiedzialne, ale taki już urok tego wieku.

Książka porusza również kwestię środowiska LGBTQ+. Zwykle byłam zdania, że miłość to miłość, niezależnie od płci, i nie widziałam żadnej różnicy między związkami homo- i heteroseksualnymi w książkach, tutaj jednak pojawił się problem, o którym wcześniej nie pomyślałam - gdy osoba biseksualna znajduje sobie partnera przeciwnej płci i nagle czuje się wykluczona z kręgu, do którego wcześniej należała. Bo przecież dziewczyna jest z chłopakiem, to znaczy, że jest hereto, nie? Otóż nie. Zwłaszcza w przypadku nastolatek takie nagłe odebranie ich tożsamości może być bolesne i trudne, więc fajnie, że autorka o tym wspomniała i wsparła tutaj bardzo mocno takie osoby. Rozbawiło mnie tylko, że w kręgu postaci, które coś znaczą dla fabuły, mamy osoby biseksualne, sporo homoseksualnych, aseksualne, transseksualne i niebinarne - i tylko jednego heteroseksualistę. Ja wiem, że poprawność polityczna i te sprawy, poza tym od 2020 roku jest to niemal obowiązkowy zabieg w każdej powieści, ale odniosłam wrażenie, że autorka próbowała być świętsza od papieża i trochę przedobrzyła. Nie mam nic przeciwko, jedynym czego w ludziach nie toleruję jest nietolerancja - zwłaszcza jeśli chodzi o coś takiego jak orientacja seksualna, która jest wyłączną sprawą danej osoby i nikt nie ma prawa nikogo za nią krytykować - ale uznałam za zabawną wizję, że za parę lat ciężko będzie spotkać książkę opisującą związek heteroseksualny, bądź z heteroseksualnym bohaterem.

Wracając do samej powieści... Serio, pochłonęłam ją w jeden dzień. Nawet gdy chciałam wstać i zrobić sobie herbatę, strony jakoś tak same przewracały się dalej. Czy nie to jest w powieści najważniejsze? Że chce się ją czytać? Nie jest to Tolkien, nie jest to Dostojewski, nie jest to nawet Stephen King... Ale co z tego? To była fajna lektura, która pozwoliła mi się oderwać od rzeczywistości, i którą z pewnością będę miło wspominać. Ja, ortodoksyjna fanka fantasy, szczerze tę pozycję polecam fanom wszystkich gatunków. Na pewno spędzicie z nią miłe chwile, tak jak ja. Naprawdę warto.

W szkole Darcy jest pewna tajemnicza szafka o numerze 89. Co roku jako jedyna nie zostaje nikomu przydzielona, a jeśli wrzucić do niej liścik z problemem miłosnym i adresem email, dostanie się wiadomość zwrotną z poradą o 95% skuteczności. Nikt nie wie kim jest tajemnicza osoba udzielająca porad - nikt poza Darcy. Bardzo pilnuje, żeby jej sekret nie wyszedł na jaw, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnich kilka dekad było dla świata medycznego niezwykle ekscytujące. Wytępiono część chorób zakaźnych, powstały nowe leki, nowe generacje szczepionek, nowe sposoby na walkę z męczącymi nas od wieków schorzeniami. Jednak nie wszystko, co się wydarzyło, było pozytywne. Tempo życia stale wzrasta i mnożą się sytuacje, w których czujemy się przytłoczeni i bezradni. Skutkiem tego jest istna epidemia depresji i zaburzeń lękowych, z którymi zmaga się spora część społeczeństwa, a także pozornie z nimi niezwiązanych innych schorzeń. Świat medyczny jest tak zaaferowany swoimi nowymi zabawkami, że bardzo często zapomina o tym istotnym aspekcie każdego człowieka, jakim jest umysł - a przecież zjawisko placebo jasno pokazuje jak potężna bywa siła umysłu i jak istotny jest jego wpływ na nasze zdrowie. O tym właśnie w swojej książce opowiada Pan Tafur - o postrzeganiu człowieka w sposób holistyczny i o tym, jak wyleczyć chory umysł, by on mógł uleczyć ciało.

Joseph Tafur jest lekarzem, wykształconym na uniwersytecie medycznym w Stanach Zjednoczonych, co już na wstępie czyni go wiarygodnym źródłem informacji. Opowiada nam on historię swojej depresji, z którą konwencjonalna medycyna nie mogła sobie poradzić, a od której zdołał się uwolnić stosując medycynę naturalną oraz zażywając substancje psychoaktywne, które pozwoliły mu spojrzeć na siebie z innej perspektywy i przepracować zakorzenione w psychice traumy. Pisze również o tym, jak praca nad psychiką może doprowadzić do ustania objawów zwykle nie łączonych ze zdrowiem psychicznym. Proponuje nam, by odwrócić popularne powiedzenie: bez zdrowego ducha, ciało również zdrowe nie będzie.

Ok, na początku coś sobie wyjaśnijmy. Jestem ateistką, która wierzy jedynie w naukę. Opowieści o obcowaniu z "wyższą świadomością" zbywam prychnięciem i zalecam rozmówcy odstawienie halucynogennych grzybków. Nie widzę żadnego sensu w wierzeniu w coś, czego istnienia nijak nie da się udowodnić, więc wszystkie fragmenty, w których autor twierdzi, że komunikował się z potężnymi duchami roślin, które przekazywały mu wiedzę uzdrowicielską od razu oznaczyłam etykietką "fantastyka" i włożyłam między bajki. Może tak to właśnie widział, problem w tym, że widział to po zażyciu substancji psychoaktywnych, co prowadzi nas do oczywistego wniosku, że - brzydko mówiąc - naćpany zobaczył to, co chciał zobaczyć. Sięgnęłam po tę książkę, ponieważ zawsze fascynowały mnie kultury ludów pierwotnych, tudzież pogańskich, i miałam nadzieję na dobrą lekturę zalatującą nieco antropologią, coś w stylu "Złotej Gałęzi" Frazera czy prac Bronisława Malinowskiego, które czytałam na studiach i zrobiły wówczas na mnie ogromne wrażenie. Dostałam coś nieco innego, ale i tak przeczytałam książkę z zainteresowaniem.

Owszem, podczas fragmentów o usuwaniu złej energii z pacjentów poprzez śpiewanie improwizowanych pieśni przewracałam oczami tak mocno, że prawie wypadły, ale kiedy autor wracał na ziemię, robiło się bardzo ciekawie. Dowiedziałam się wielu interesujących rzeczy na temat działania naszego układu nerwowego, oraz tego, że wiele chorób genetycznych (jak np. łuszczyca) ma pewien próg wytrzymałości na czynniki stresujące, po przekroczeniu którego geny odpowiadające za dane schorzenie się uaktywniają. W tym kontekście praca psychiczna może pomóc o wiele skuteczniej niż tradycyjna medycyna. Nie zalecam oczywiście, żeby od razu wsiąść w samolot, polecieć do Peru i wyżłopać trzy szklanki halucynogennej ayahuaski, ale prosta codzienna medytacja lub też praktykowanie jogi mogą pomóc. Pomóc mogą również osobom, które nie cierpią na żadne genetyczne choroby, bo przecież doskonale wiemy, że długotrwały stres może prowadzić do poważnych chorób, jak nadciśnienie, miażdżyca czy depresja, a na przewlekły stres cierpi znaczny odsetek populacji.

Jeśli chodzi o elementy antropologiczne, dowiedziałam się co nieco o szamanach z amazońskiej dżungli, co było dla mnie bardzo interesujące. Ich podejście do medycyny naturalnej mocno ze mną rezonowało, jako że już wiele lat temu postanowiłam się nie truć antybiotykami przy każdym najmniejszym przeziębieniu. Odkryłam wtedy, że większość popularnych dolegliwości jak przeziębienie właśnie, zajady czy krwawiące dziąsła można łatwo wyleczyć ziołami dostępnymi w każdym sklepie (oraz ewentualnie kilkudniowym odpoczynkiem), i teraz jakiekolwiek tabletki łykam tylko w ostateczności. Podobnie sensowna jest idea diet oczyszczających, bo nie od dziś wiadomo, że "jesteś tym, co jesz" - jeśli wpychasz w siebie zupki chińskie i dania w proszku zamiast owoców, warzyw i pełnowartościowego białka, to nie spodziewaj się, że organizm będzie działał jak nieśmigana nówka z salonu. Nawet kilkudniowe przestawienie się na "czyste", nieprzetworzone jedzenie może w tej sytuacji zaowocować spektakularnymi efektami. Szkoda, że tak wiele z tych mądrości naszych przodków odeszło już w zapomnienie.

Podsumowując, bardzo dobrze mi się czytało tę książkę i wyniosłam z niej garść czy dwie wartościowej wiedzy. Podoba mi się, że przypomina nam ona o podstawach - zdrowej diecie i przede wszystkim dbaniu o stan umysłu, co większość z nas próbuje zastąpić w biegu łykając jakieś sztuczne multiwitaminy, o zdrowie psychiczne zaś nie dba w ogóle. Po raz kolejny podkreślę - nie wpisujcie od razu w Google frazy "LSD dealer Kraków" ani nic podobnego. Po prostu zadbajcie o siebie, a być może okaże się, że uporczywy ból głowy czy przemęczenie nagle zniknęło. Z pewnością nie będzie to proste w dzisiejszych czasach, ale cóż w dzisiejszych czasach jest proste? W każdym razie zainteresowanym tematem tę książkę polecam.

"Święte Rośliny" otrzymałam z księgarni TaniaKsiążka.pl.

Ostatnich kilka dekad było dla świata medycznego niezwykle ekscytujące. Wytępiono część chorób zakaźnych, powstały nowe leki, nowe generacje szczepionek, nowe sposoby na walkę z męczącymi nas od wieków schorzeniami. Jednak nie wszystko, co się wydarzyło, było pozytywne. Tempo życia stale wzrasta i mnożą się sytuacje, w których czujemy się przytłoczeni i bezradni. Skutkiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Damaris zawsze marzyła o dużej rodzinie. Razem z mężem już dawno ustalili, że chcą mieć dwie córki i dwóch synów i starali się o nich entuzjastycznie. Jednak lata mijały, a okres Damaris przychodził z irytującą regularnością. W małej kolumbijskiej wiosce w środku dżungli życie nie jest łatwe, Damaris również ledwie wiąże koniec z końcem, jednak bez wahania wydawała każdy zaoszczędzony grosz na kolejne terapie i kolejnych uzdrowicieli, mających naprawić jej jałowe łono. Bez skutku. W wieku 40 lat pogodziła się już z myślą, że upragnionego dziecka nigdy mieć nie będzie, ale sytuacja nie stała się przez to mniej bolesna. Gdy pewnego dnia sąsiadka ofiarowuje jej nowo narodzoną suczkę, w Damaris budzi się instynkt macierzyński. Nadaje jej imię, które zawsze chciała nadać córce - Chirli, i traktuje ją jak własne dziecko. Ta chwiejna iluzja macierzyństwa rozpada się jednak w gruzy, gdy suczka ucieka.

Jak się nad tym zastanowić, zawsze ciągnęło mnie do kultury krajów hiszpańskojęzycznych. Pomijam już fakt, że hobbystycznie uczę się hiszpańskiego, co jest sprawą dość nową, bo zaczęłam jakiś rok temu, ale odkąd pamiętam literatura iberyjska i latynoamerykańska była dla mnie niedoścignionym wzorem i prawdziwą skarbnicą arcydzieł. "Suka" nie jest także moim pierwszym spotkaniem z literaturą kolumbijską - lata temu zaczytywałam się w dziełach Gabriela Garcii Márqueza, które do dziś uważam za jedne z najlepszych pozycji, jakie miałam okazję czytać. Dlatego po prostu nie mogłam przejść obojętnie obok wielokrotnie nagradzanej mikropowieści Pilar Quintany.

Użyłam określenia mikropowieść, bo tym w istocie jest - za długa na nowelkę, za krótka by nazwać ją powieścią, liczy sobie jedynie 119 stron. Jednak te 119 stron to doskonałe studium kobiecej psychiki, które z całą brutalnością pokazuje co może się stać, gdy przez długie lata w duszy zieje niezabliźniona rana. Od samego początku lektury czułam dla Damaris przejmujące współczucie. Ta kobieta ma w sobie ogromne pokłady miłości, którą chce kogoś obdarować, ale nie ma kogo. Taka nieużywana miłość nie tylko dusi człowieka od środka, ale wywołuje uczucie przerażającej pustki w miejscu, w którym powinna znajdować się bratnia dusza. W takim stanie bardzo łatwo jest przenieść tę marnującą się miłość na jakiś przedmiot lub zwierzę i stworzyć w ten sposób niezdrową relację. Tak się właśnie dzieje w przypadku Damaris i suczki Chirli.

Niestety to, co robi Damaris obdarzając niewłaściwym uczuciem zwierzę, nie jest rozwiązaniem, a jedynie prostą drogą do tragedii. Nie będę opisywała tego, co dzieje się w jej psychice w dalszej części tej historii, bo o tym należy przeczytać samemu. Zakończenie jest mocne, być może dla niektórych zbyt mocne, ale zmuszające do refleksji. To krótka opowieść, więc i w recenzji nie ma się za bardzo jak rozpisać. Z resztą ujawnienie czegoś więcej mogłoby zniszczyć radość z późniejszej lektury. Powiem więc tylko jeszcze, że narracja jest tak skonstruowana, by ułatwić nam lekturę, mimo jej trudnego tematu. I na tym zakończę.

Choć krótka, "Suka" jest zdecydowanie pozycją wartą przeczytania. Trzeba jednak wygospodarować dwie godziny czasu i czytać ją w ciszy i skupieniu. To nie jest łatwa lektura, nie polecam jej na relaks po pracy. Jeśli jednak będziecie gotowi poświęcić nieco wysiłku na jej przeczytanie, odpłaci Wam niesamowitymi przeżyciami. Naprawdę warto.

Damaris zawsze marzyła o dużej rodzinie. Razem z mężem już dawno ustalili, że chcą mieć dwie córki i dwóch synów i starali się o nich entuzjastycznie. Jednak lata mijały, a okres Damaris przychodził z irytującą regularnością. W małej kolumbijskiej wiosce w środku dżungli życie nie jest łatwe, Damaris również ledwie wiąże koniec z końcem, jednak bez wahania wydawała każdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Andrea Tang to typowa kobieta skupiona na karierze. Jest prawniczką w znanej kancelarii i walczy o awans na pozycję partnera spędzając w pracy po 12 godzin dziennie, czasem również w weekendy. Ma 33 lata i rok temu przez pracę właśnie rozstała się z wieloletnim partnerem. Od tego czasu pozostaje singielką, czego nie może jej wybaczyć jej tradycyjna rodzina, dla której złapanie męża i urodzenie gromadki dzieci jest najważniejszym celem każdej kobiety i najlepiej zrealizować go przed 25 rokiem życia. O wnuki nieustannie suszy głowę młodej prawniczce jej matka, a kiedy zawisa nad nią widmo wykreślenia z testamentu, Andrea zaczyna się łamać. Sama również pragnie założyć rodzinę, problem jednak w tym, że ostatni raz randkowała na studiach i nie ma pojęcia jak się do tego zabrać, zwłaszcza, że wszyscy kandydaci, jacy pojawiają się na jej drodze, są w jakiś sposób problematyczni...

Komedie romantyczne nie są moim ulubionym gatunkiem. Tak naprawdę za nimi nie przepadam, bo wydaje mi się, że wszystkie opowiadają tę samą historię, a do tego... Cóż, są mało ambitne, płytkie i zazwyczaj nieśmieszne. Zwykle tak właśnie je oceniam po przeczytaniu, więc czytam rzadko. Czasem jednak jakaś pozycja zwróci moją uwagę, a może podpowie mi to kobiecy/czytelniczy instynkt, i znajdę małą perełkę, jak "Dziennik Bridget Jones" albo "Współlokatorzy". Dziś do tego grona dołącza "Ostatnia Prawdziwa Singielka", która wciągnęła mnie do tego stopnia, że łyknęłam ją prawie całą w jeden dzień. Och, oczywiście będę się czepiać szczegółów, tak już mam, ale będę też z wielkim entuzjazmem mówić o gatunku, który zwykle w najlepszym wypadku zbywam ironicznym uśmieszkiem. No to zaczynajmy!

Tylko od czego? Może od bohaterów. Jak to w tego typu powieściach bywa, nie mamy tutaj superzłożonych charakterów, które można analizować godzinami, jednak bohaterowie wyraźnie się od siebie odróżniają, a każdy z nich ma w sobie coś oryginalnego, będącego cudownym powiewem świeżości, niespotykanym zwykle w powieściach typowo kobiecych - jak chociażby hobby Suresha, którym jest tworzenie komiksu o samotnym mścicielu obdarzonym supermocami. Sama Andrea jest bohaterką typową dla tego gatunku - sympatyczna, inteligentna, ale z niesamowitym talentem pakowania się w głupie sytuacje i popełniania gaf. Mam jednak wrażenie, że jest w niej coś więcej, czego nie potrafię zidentyfikować, a co sprawia, że jest bliższa rzeczywistości niż inne jej podobne postacie, przez co czytelniczka może się z nią identyfikować o wiele głębiej niż zwykle. Jedyne co mnie tutaj irytuje, to że jest to kolejna kobieta sukcesu, pracująca w korporacji, posiadająca własne mieszkanie i całą szafę markowych torebek. Kiedy ktoś wreszcie napisze komedię romantyczną o babce pracującej w Żabce za płacę minimalną, w wynajmowanym mieszkaniu, która musi wybierać między nowym płaszczem z sieciówki a rybą na obiad bo na oba jej nie stać, a rzucenie nielubianej pracy nie wchodzi w grę, bo na koncie zamiast oszczędności ma debet? I żeby jeszcze ta powieść nie kończyła się zdobyciem nagłego bogactwa, jeśli mogę prosić. To dopiero byłby powiew świeżości!

Ale do rzeczy. Czegoś się uczepiłam, to teraz pora pochwalić. Bardzo podobały mi się wzmianki o chińskiej kulturze rozsiane po całej książce. A jeszcze bardziej podobało mi się, że nie było ich za dużo i nie były nam wciskane jak żarcie tucznej świni. Przybrały przyjemną formę ciekawostek i szczególików, na które niezainteresowany nie musi zwracać uwagi. Z resztą tutaj wszystko było napisane bardzo dobrze - Andrea jest świetną narratorką o nieco złośliwym poczuciu humoru. Mogłaby trochę mniej mówić o markowych torebkach, co mało mnie interesuje, szczerze mówiąc, ale poza tym nie mam się czego przyczepić.

No i przechodzimy do fabuły. Jest w porządku, poprowadzona sensownie i logicznie. Niby nie wciąga, ale jak już się zacznie czytać, to człowiek chce wiedzieć co będzie dalej. Duży plus też za to, że opisane wydarzenia mnie przygnębiły i wkurzyły. Jak to? Ano tak to. Chodzi o to, jak rozwijała się sytuacja w pracy Andrei - wyglądało to bardzo podobnie do tego, co dzieje się u mnie i nic nie mogłam poradzić na to, że biedaczce współczuję, kibicuję z całego serca i złorzeczę na jej firmę. Jednym słowem - odnalazłam w tej historii kawałek własnego życia, przez co mogłam ją lepiej zrozumieć i stała się mi bliższa. To zawsze duża zaleta.

Tak więc oto ja, stroniąca od komedii romantycznych i nie mająca o nich zbyt wysokiego mniemania, stwierdzam, że "Ostatnia Prawdziwa Singielka" jest pozycją wartą przeczytania. Nawet jeśli nie przepadacie za tym gatunkiem, z pewnością będziecie się dobrze bawić, a po skończonej lekturze jeszcze długo ciepło ją wspominać. Idealna na weekendowy relaks lub odstresowanie po ciężkim dniu w pracy. Szczerze i z czystym sumieniem polecam.

Andrea Tang to typowa kobieta skupiona na karierze. Jest prawniczką w znanej kancelarii i walczy o awans na pozycję partnera spędzając w pracy po 12 godzin dziennie, czasem również w weekendy. Ma 33 lata i rok temu przez pracę właśnie rozstała się z wieloletnim partnerem. Od tego czasu pozostaje singielką, czego nie może jej wybaczyć jej tradycyjna rodzina, dla której...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Łucja ma 30 lat i każdą wolną chwilę poświęca baletowi. Zawsze przychodzi pierwsza na trening i zawsze wychodzi ostatnia. Ćwiczy wieczorami w domu, wierząc, że otrzymanie solowej roli w jakiś sposób wszystko zmieni i magicznie naprawi jej życie. Jej ojciec, w wolnych chwilach pomiędzy prowadzeniem firmy i opieką nad młodszą córką, wymyka się z domu do miejsca, w którym może poczuć chociaż delikatny posmak dawno utraconego szczęścia. Nastka, młodsza siostra Łucji, ma 20 lat i porażenie mózgowe. Nie panuje nad swoim ciałem - nie potrafi chodzić, mówić, ani nawet się śmiać - ale umysł ma sprawny i obdarzony ogromną wyobraźnią. Większość czasu spędza przy oknie, obserwując toczące się w dole życie i czasem patrzy na nie tak intensywnie, że zaczyna widzieć oczami ludzi, których obserwuje...

Niedawno miałam rozmowę o pracę i podczas krótkiej konwersacji mającej na celu sprawdzenie poziomu mojego hiszpańskiego, zostałam zapytana o ulubionego autora. Bez zastanowienia odpowiedziałam, że claro qué el señor Tolkien, ale w sumie to bardzo me encanta Pratchett no i właściwie to Sanderson también bo ja uwielbiam la literatura fantástica. Gdyby teraz, po lekturze "Święta Ognia" ktoś zadał mi to samo pytanie, nawet nie wzięłabym Pana Tolkiena pod uwagę. Do diabła z fantastyką. Oto jest pisarz, którego uwielbiałam od dawna, a teraz wreszcie zajął zasłużone miejsce na czele listy moich ulubionych autorów. Panie i Panowie, Jakub Małecki!

Ja nie wiem jak Pan Małecki to robi. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić ogromu wrażliwości, jaką musi posiadać, żeby tak pisać. Jak to się dzieje, że otwieram książkę i pół strony później czuję, że powieść złapała mnie za serce i ściska tak mocno, że brakuje mi tchu a w oczach stoją łzy? Pół strony! I co to w ogóle za pomysł, żeby narratorem uczynić zamkniętą w czterech ścianach bohaterkę z porażeniem mózgowym? Przecież to nie miało prawa się udać - a jednak się udało. Udało się tak dobrze, że ja, w pełni sprawna, z normalną pracą, rodziną, znajomymi, czułam się zażenowana tym, jak płytkie jest moje życie w porównaniu z życiem Nastki. Wstyd mi było na myśl jak bardzo poruszam się "obok" mojego życia zamiast wyciskać z niego ile się da, do ostatniej kropli, ciesząc się każdą chwilą. Do dziś jest mi głupio i szybko mi raczej nie przejdzie.

Pan Małecki jest trochę jak włamywacz, co wchodzi cichaczem w głowy wymyślonych przez siebie bohaterów i zaczyna mówić ich głosem. "Rdzę" bez problemu opowiedział nam siedząc w głowie osieroconego nastolatka, w "Horyzoncie" zdawał się stuprocentowym żołnierzem z PTSD, ale mówienie głosem Nastki zasługuje na największy szacunek. Tym bardziej, że zrobił to tak naturalnie i przedstawił jako coś całkowicie normalnego. Zawsze mnie złościło, gdy recenzenci chwalili książki podkreślając fakt występowania w nich osób o odmiennej orientacji czy z niepełnosprawnością, a jeszcze bardziej gdy sami autorzy robili wokół takich postaci szum. Zupełnie jakby takie osoby były jakąś odmienną kategorią, niespotykaną w codziennym życiu, czymś nowym, obcym i przerażającym na tyle, że "normalnych" ludzi trzeba z tym oswoić pisząc o nich książki. A to nie tak. To ludzie tacy jak my, różniący się od nas nie bardziej niż ja i Ty kolorem włosów. Nie trzeba podkreślać ich inności. Trzeba pokazać, że myślą i czują jak wszyscy, że ich łzy są tak samo słone a krew tak samo czerwona jak nasza. To właśnie Pan Małecki zrobił w swojej książce i za to wielki szacun.

Jak zwykle w książkach Pana Małeckiego chronologia jest tylko sugestią. Główna opowieść jest co rusz przerywana przeskokami w różne momenty przeszłości, zdawałoby się w kompletnie losowej kolejności. Jednak wraz z kolejnymi kawałkami przeszłych wydarzeń, które w ten sposób zbieramy, widać coraz wyraźniej, że jest to zabieg celowy, mający na celu serwowanie nam całej historii w odpowiednich dawkach. Z tych skrawków przeszłości czytelnik sam powoli zaczyna układać historię bohaterów, a dorzucane stopniowo kolejne jej elementy tylko podtrzymują jego uwagę. Obok pięknego stylu, jest to chyba najbardziej rozpoznawalna cecha powieści autora.

"Święto Ognia" to opowieść prawdziwie piękna. Chwytająca za serce i zmuszająca do refleksji. Jej jedyną wadą jest zbyt mała ilość stron - chciałabym się wsłuchiwać w słowa Nastki przez kolejne 200, 500, nawet 1000 stron, a i tak pewnie byłoby mi mało. Panie Jakubie, dziękuję za to niesamowite przeżycie. Z pewnością wrócę do tej książki jeszcze niejeden raz. Mogę z czystym sumieniem gorąco polecić tę lekturę wszystkim czytelnikom, niezależnie od ich ulubionego gatunku. Jestem pewna, że Was nie zawiedzie.

czytampierwszy.pl

Łucja ma 30 lat i każdą wolną chwilę poświęca baletowi. Zawsze przychodzi pierwsza na trening i zawsze wychodzi ostatnia. Ćwiczy wieczorami w domu, wierząc, że otrzymanie solowej roli w jakiś sposób wszystko zmieni i magicznie naprawi jej życie. Jej ojciec, w wolnych chwilach pomiędzy prowadzeniem firmy i opieką nad młodszą córką, wymyka się z domu do miejsca, w którym może...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Witkacy miał kiepski dzień. Mówiąc szczerze, Witkacy rzadko kiedy miewa dobre dni. Witkacy jest szamanem. Ale nie takim szamanem, który cieszy się szacunkiem całej wioski, a mieszkańcy przychodzą do niego po radę, niosąc cenne dary. Jest współczesnym szamanem, a to oznacza ciągłe nagabywanie przez upierdliwe duchy i konieczność narażania życia w walce z tymi bardziej agresywnymi. Po godzinach, oczywiście. I bez zwrotu kosztów za zakup nowej kurtki, bo poprzednią upiór podarł na strzępy i ubabrał odchodami. Na domiar złego, właśnie po jednym z takich kiepskich dni, na progu Witkacego zjawia się Konstancja - jego dawna (?) miłość, która 16 lat wcześniej porzuciła go bez słowa i zniknęła. Kobieta prosi go o pomoc w rozwiązaniu sprawy tajemniczych zgonów noworodków w pobliskim szpitalu, a nasz biedny szaman w podartej i śmierdzącej kurtce, oczywiście nie potrafi jej odmówić. Niestety wkrótce okazuje się, że mógł ugryźć więcej, niż będzie w stanie przełknąć...

Aneta Jadowska jest jedną z tych autorek, po które sięgam w ciemno. Nie mam co prawda na koncie zbyt wielu jej powieści, jednak te, które przeczytałam, wystawiają jej twórczości całkiem niezłe świadectwo. Lekkie urban fantasy, pełne barwnych postaci i szybkiej akcji, a do tego okraszone sporą dozą humoru - to się nie może nie udać. W dodatku Pani Jadowska ma talent do wymyślania ciekawych intryg, nie za prostych, ale i nie zbytnio zagmatwanych - skomplikowanych tak w sam raz. To wszystko sprawia, że jej książki czyta się szybko, łatwo i przyjemnie.

"Szamański Blues" jest pierwszą częścią Cyklu Szamańskiego. Wraz z pozostałymi cyklami tworzy on pewną całość, ale można też czytać go jako osobną serię. Pojawiają się tutaj postacie z poprzednich powieści Pani Jadowskiej, jak chociażby Dora Wilk z cyklu Heksalogia o Wiedźmie, ale przeszłe wydarzenia nie mają wielkiego wpływu na fabułę opowieści o naszym szamanie. Narratorem jest tutaj Witkacy, dzięki czemu co rusz jesteśmy raczeni jego sarkastycznymi komentarzami, które nieustannie wywołują uśmiech na twarzy czytelnika. W podobnie zabawny sposób i bez zbędnego przynudzania, są nam wyjaśniane szczegóły świata przedstawionego, które mogą być dla nas obce, zatem problem żmudnego wprowadzania czytelnika w zamysły autora tutaj nie istnieje.

Fabuła rozkręca się dość żwawo, a potem pędzi coraz szybciej, aż momentami wydaje nam się, że łapiemy zadyszkę. Tutaj nie ma miejsca na nudę i lepiej nie puszczać sobie audiobooka podczas sprzątania czy zakupów, bo chwila nieuwagi podczas wybierania rodzaju płatków owsianych może skutkować utratą wątku i całkowitym zagubieniem. To powieść, która ma na celu całkowicie przenieść czytelnika do innego świata, a nie towarzyszyć mu jedynie podczas codziennych zajęć w naszej szarej rzeczywistości.

Do tej książki mam tylko dwa zastrzeżenia. Półtora, właściwie. Ta połóweczka to bohaterowie. Uwielbiam Witkacego, lubię z resztą wszystkich bohaterów (chociaż przyznaję, że Konstancja mnie nie zachwyciła), to bardzo fajnie pomyślane i napisane postacie o wyrazistym charakterze. Problem w tym, że te wyraziste charaktery są do siebie podobne bardziej niż bym sobie tego życzyła. Druga rzecz to wielka tajemnica Konstancji, która miała chyba być największym plot-twistem powieści, a którą przejrzałam już na samym początku, bo powiedzmy sobie szczerze, wyjaśnienie było dość oczywiste. Są to jednak drobne rzeczy, które nie miały wpływu na przyjemność, jaką czerpałam z lektury.

"Szamański Blues" w stu procentach spełnił moje oczekiwania. Dostałam zabawną opowieść z ciekawą intrygą i fabułą wciągającą tak bardzo, że czasem trudno mi było odłożyć lekturę. Sarkastyczna narracja Witkacego jest prawdziwą ozdobą tej historii, to element, za którym tęsknię najbardziej, i na który najbardziej się cieszę przygotowując się do przeczytania kolejnego tomu. Nowa postać, która pojawiła się w tej historii i postawiła wszystko na głowie, zapowiada całą gamę nowych wątków, które dostaniemy w następnej części, a ja już nie mogę się doczekać ich poznania. Zdecydowanie polecam!
czytampierwszy.pl

Witkacy miał kiepski dzień. Mówiąc szczerze, Witkacy rzadko kiedy miewa dobre dni. Witkacy jest szamanem. Ale nie takim szamanem, który cieszy się szacunkiem całej wioski, a mieszkańcy przychodzą do niego po radę, niosąc cenne dary. Jest współczesnym szamanem, a to oznacza ciągłe nagabywanie przez upierdliwe duchy i konieczność narażania życia w walce z tymi bardziej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Mysia Wieża Agnieszka Fulińska, Aleksandra Klęczar
Ocena 7,4
Mysia Wieża Agnieszka Fulińska,...

Na półkach: ,

Dwunastoletni Igor i jego rówieśniczka Hanka spotykają się na wakacjach nad jeziorem Gopło. Przypadkiem znajdują tajemnicze ruiny, w których natykają się na... ducha pradawnego woja pod postacią szczura. Duch ów opowiada im historię legendarnego władcy Popiela i jego żony - wiedźmy Dragomiry, która ocaliła go od śmierci i rzuciła na niego czar, dzięki któremu zamiast umrzeć, zapadł w magiczny sen. Dzieci dowiadują się, że Dragomira planuje wskrzesić Popiela i ktoś musi ją powstrzymać. Igor i Hanka doskonale wiedzą, że żaden dorosły nie uwierzy w tę opowieść, biorą więc losy świata we własne ręce...

Literatura dziecięca to mój "comfort read" - sięgam po nią zawsze gdy źle się czuję, gdy jestem smutna albo zestresowana, gdy potrzebuję pocieszenia. I nigdy jeszcze mnie w tym pocieszaniu nie zawiodła. Tak było i tym razem. Miałam okropny dzień w pracy, szef zrobił mi awanturę, która zepsuła mi humor i spowodowała kilka epizodów niepohamowanego szlochu w ciągu kolejnych dni. Dlatego gdy tylko wróciłam do domu, rzuciłam wszystkie czytane aktualnie książki w kąt i sięgnęłam po "Mysią Wieżę". Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Książka wciągnęła mnie do magicznego świata słowiańskich wierzeń i pozwoliła zapomnieć o szarej rzeczywistości. I zapewniła doskonałą rozrywkę.

Zacznę jednak od tego, że jestem trochę zagubiona, jeśli chodzi o docelową grupę wiekową tej książki. Bohaterowie mają po 12 lat i ich przygody wydają się odpowiednie dla czytelnika w tym wieku, ale mam problem z odwołaniami do popkultury. Jestem bardzo za i generalnie im więcej takich odniesień w książce, tym jestem szczęśliwsza, ale czy naprawdę 12-latek będzie ogarniał: Władcę Pierścieni, Percy Jacksona, Harry'ego Pottera, Batmana, Iron Mana, Kapitana Amerykę, Wonderwoman, Zmierzch i Gwiezdne Wojny? Powiedziałabym, że być może, chociaż mało prawdopodobne, że wszystkie z nich. Ale Odyseja? Sherlock Holmes? Kultowe teksty z reklam sprzed 10 lat? Ballady Mickiewicza? Filmy szpiegowskie? Piłkarze, których sama oglądałam jak miałam 12-14 lat? Współczesne memy? Barokowa muzyka klasyczna?! Sorry, nie ma szans, chyba że macie w domu geniusza na miarę Stephena Hawkinga. Ale jeśli macie geniusza, to raczej będzie czytał "Ulissesa" a nie "Mysią Wieżę". Więc o ile kocham odniesienia do popkultury, tak nie bardzo widzę sens we wkładaniu ich w tej ilości do książki dla dzieci.

Jeszcze jedna uwaga: dobrze byłoby zapoznać dzieciaka z legendą o Popielu przed lekturą tej książki. Nie jest ona w książce opisana wystarczająco dobrze, a bez jej znajomości fabuła traci sens. No i z legendą o Panu Twardowskim, bo pojawia się on w tej opowieści (wraz z magicznym kogutem) i u nieznających tej historii może wywołać zmieszanie.

A teraz będą zachwyty. Uwielbiam dwójkę głównych bohaterów. I wszystkich bohaterów pobocznych. Ale Hanka i Igor... miód na moje serce. Hanka, wielka fanka sportu (kocham!), typowe dziecko XXI wieku, poruszające się w świecie cyfrowym zwinniej niż ja, pewna siebie, trochę pyskata, chłopczyca pełną gębą. Coś wspaniałego. I Igor, cichy nerd, czytający do snu średniowieczne kroniki (bo jego ojciec jest dobrym archeologiem ale kiepskim rodzicem), oczytany i inteligentny, stroniący od nowinek technicznych i kompletnie nie orientujący się w młodzieżowym języku, co prowadzi do zabawnych nieporozumień między nim i Hanką. Ten duet to czyste złoto. Ale w pakiecie dostajemy też grupę barwnych, zabawnych postaci drugoplanowych - 14-letniego Leszka ogarniętego obsesją na punkcie teorii, zgodnie z którą Słowianie rządzili antycznym światem, wieszcza-rapera, pradawnego woja zamienionego w gryzonia, wyrażającego się językiem "Krzyżaków", przekupne licho prowadzące korporację - mogę wymieniać bez końca. Jestem absolutnie zachwycona bohaterami tej opowieści.

Akcja toczy się szybko - jak to w książce dla dzieci, których uwaga ulega rozproszeniu dużo łatwiej niż w przypadku osób dorosłych. Co mi się podobało, to że jest to akcja odpowiednia dla bohaterów 12-letnich. To nie tak, że dostajemy dzieciaka, który z dziecka ma tylko wygląd, a wiedzę, odwagę i rozsądek to już jak u dorosłego. Nie. Hanka i Igor ratują świat trochę nieporadnie, trochę przez przypadek, trochę dzięki szczęściu i z ogromną ilością pomyłek. A przy tym robią to tak zabawnie, że czytałam tę książkę z ciągłym uśmiechem na ustach i teraz mam zakwasy na twarzy, bo na co dzień zazwyczaj jestem jak grumpy cat. Ze stylem narracji autorki również trafiły w dziesiątkę, znajdując złoty środek pomiędzy narracją typowo dziecięcą i typowo dorosłą - w tym przypadku usatysfakcjonowani będą czytelnicy w każdym wieku. Dostajemy też rozsądną dawkę wiedzy na temat wierzeń słowiańskich - akurat tyle, żeby czegoś nauczyć i rozpalić zainteresowanie tematem, ale nie przedobrzyć i nie napisać książki, która agresywnie i w nadmiarze wpycha nam do głów pojęcia i postacie z naszej rodzimej mitologii.

Bardzo się cieszę, że takie książki powstają przede wszystkim dlatego, że mamy piękne tradycje, piękne mity i legendy, o których z powodów dla mnie kompletnie niezrozumiałych nie uczy się w szkole. A szkoda, bo to część naszego dziedzictwa. Wszystkie nasze obecne "katolickie" święta wywodzą się z kultury słowiańskiej, dlaczego więc nie chwalimy się nią jak inne narody? Spójrzcie na Greków, z jaką dumą prezentują ruiny swoich świątyń ku czci Ateny, Zeusa, Apolla. Spójrzcie jacy Brytyjczycy są dumni z Newgrange i Stonehenge. A Egipt? To zupełnie inny poziom, ludzie na całym świecie znają ich święte symbole sprzed 5000 lat. Dlaczego my niczym się chwalimy? Mamy przecież takie piękne słowiańskie korzenie. To bardzo smutne.

Ale zboczyłam z tematu, poprzedni akapit miał być ostatnim, podsumowującym tę recenzję. Spróbujmy jeszcze raz. Bardzo się cieszę, że takie książki powstają. W przypadku literatury dla dzieci zawsze najmocniej przyklasnę pozycji, która łączy doskonałą rozrywkę z solidnym wykonaniem i jakąś dawką wiedzy. Świetna książka dla młodego czytelnika, ale nie tylko - ja też bawiłam się przy niej doskonale. Bardzo się cieszę, że drugi tom już czeka na mojej półce i z pewnością niebawem się za niego zabiorę. Sobie i Wam życzę więcej takich książek. Gorąco polecam.

Dwunastoletni Igor i jego rówieśniczka Hanka spotykają się na wakacjach nad jeziorem Gopło. Przypadkiem znajdują tajemnicze ruiny, w których natykają się na... ducha pradawnego woja pod postacią szczura. Duch ów opowiada im historię legendarnego władcy Popiela i jego żony - wiedźmy Dragomiry, która ocaliła go od śmierci i rzuciła na niego czar, dzięki któremu zamiast...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

17-letnia Kate mieszka u swojej ciotki w Londynie i jest typową nastolatką z typowymi dla nastolatków problemami. Pewnego dnia trafia do magicznego sklepu, gdzie otrzymuje od prowadzącej go kobiety tajemniczą Księgę wypełnioną zaklęciami. Sceptyczna wobec magii Kate dla żartu rzuca jeden z uroków i z zaskoczeniem odkrywa, że zaklęcie nie nie dość, że działa, to w dodatku otwiera dla niej drzwi do Jaaru, niezwykłej krainy zamieszkanej przez magiczne stworzenia. Tymczasem w Jaarze, krótko przed jej przybyciem, Fenn - jeden z ferów - ucieka z domu i spotyka nimfę o imieniu Erato, która podstępem przekonuje go do przeprowadzenia niebezpiecznego rytuału. Fenn nieświadomie sprawia, wielkie niebezpieczeństwo zawisa nie tylko nad jego wspaniałą krainą, ale również nad nieświadomą niczego Kate...

Mamy niewesołe czasy, powiedzmy to sobie szczerze. Boimy się wirusa, boimy się utraty pracy, nudzimy się w domu i jesteśmy zestresowani całą tą sytuacją. Niejedne badania dowiodły, że nawet krótka sesja czytania znacząco obniża poziom stresu i poprawia humor, a ja to działanie lubię spotęgować lekturą, która jest lekka, zabawna, wciągająca i pozwala się oderwać na chwilę od ponurej rzeczywistości. Dlatego gdy świat wariuje, sięgam chętnie po książki dla dzieci i młodzieży, pełne przygód, magii, nadziei i charakterystycznego dla nich ciepła, które rozgrzewa nawet najbardziej zmarznięte serduszka. Takie właśnie są "Kroniki Jaaru", które niniejszym pragnę Wam polecić jako świetną opowieść na trudne czasy.

Mam dylemat jak określić docelową grupę wiekową tej książki. Z jednej strony sposób narracji i barwność świata przedstawionego kojarzą mi się raczej z lekturą dla 12-latka, z drugiej jednak niemal dorosła bohaterka mierzy się z dorosłymi problemami, intryga jest dość skomplikowana a niektóre opisy drastyczne (jak chociażby króliki palone żywcem), a to sprawia, że poważnie zastanowiłabym się zanim dałabym tę książkę 12-latce (powiedziała ta, która Sienkiewiczowską Trylogię przeczytała w wieku 11 lat...). Takie połączenie, choć może wydawać się dziwne, sprawdziło się w moim przypadku w 100 procentach - miałam poczucie, że czytam inteligentną i dojrzałą opowieść, podaną w lekki sposób, który czynił lekturę łatwiejszą i przyjemniejszą.

Nie wiem czy udało mi się tak do końca polubić Kate, ale może przyczyną tego stanu rzeczy jest fakt, że jako osoba 30+ powoli tracę cierpliwość do humorzastych nastolatków. I to chyba mówi wiele o kreacji postaci, która była jak żywcem wycięta z prawdziwego świata i włożona w karty powieści. Bardzo prawdziwa, z realnym charakterem, posiadająca zarówno zalety, jak i wady. Zdecydowanie za to polubiłam Fenna, głównie za jego chaotyczność, która w moich oczach była urocza i rozczulająca. Dobrze również spisała się Erato w roli czarnego charakteru - inteligentna, bezwzględna, ze smykałką do intryg i oszustw. Bardzo podobał mi się też świat przedstawiony, tak barwny, wypełniony magią i cudami rodem z "Alicji w Krainie Czarów". Tempo akcji było szybkie, pojawiło się kilka zaskakujących zwrotów akcji i praktycznie ani przez chwilę się nie nudziłam - wręcz przeciwnie, bardzo chciałam wiedzieć co będzie dalej.

Elementem, co do którego mam najwięcej wątpliwości, są wysiłki autora, by umieścić w książce elementy różnych mitologii. Trochę zgrzytało mi wsadzenie Kirke i Morrigan do jednego wora z etykietką "czarownice", ale rozumiem zamysł - że w realnym świecie jest magia i te mitologiczne opowieści o jednostkach obdarzonych wyjątkowymi zdolnościami mają w sobie ziarno prawdy, niezależnie od kultury, z której się wywodzą. Nie podobało mi się za to utożsamienie zabawnych, karłowatych ferów z ich barwnymi skrzydełkami z Tuatha de Dannan. Być może wiecie, że na punkcie mitologii celtyckiej mam prawdziwego hopla, nic więc dziwnego, że zniesmaczyło mnie sprowadzenie całego celtyckiego panteonu do roli fajtłapowatych wróżek. Wolałabym, żeby autor poprzestał na nazywaniu ich ferami i dał spokój potomkom bogini Danu rozdzielając od siebie te dwie grupy. Tak się jednak nie stało i cały edukacyjny walor tej opowieści poszedł się... no wiecie co.

Ogólnie jednak to bardzo fajna opowieść, która z pewnością dostarczy Wam rozrywki i zabawi podczas przymusowego pobytu w domu przez weekend. Nie ma tutaj jakiegoś większego przesłania, nie ma poważnych dylematów moralnych, ale też ta książka nigdy nie aspirowała do miana powieści ambitnej. To typowa lektura na zabicie czasu, jednak takich też potrzebujemy, zwłaszcza teraz. Muszę również wspomnieć, że intryga bardzo wyraźnie rozciąga się na kolejne tomy, a wiele rozpoczętych i niedokończonych wątków sugeruje, że jeszcze niejedna przygoda przed nami - a ta, którą mamy już za sobą, to tylko część większej sprawy. Ogólnie z czystym sumieniem polecam zarówno młodszym, jak i bardziej dojrzałym czytelnikom.

Książkę odebrałam za punkty na portalu Czytam Pierwszy.

17-letnia Kate mieszka u swojej ciotki w Londynie i jest typową nastolatką z typowymi dla nastolatków problemami. Pewnego dnia trafia do magicznego sklepu, gdzie otrzymuje od prowadzącej go kobiety tajemniczą Księgę wypełnioną zaklęciami. Sceptyczna wobec magii Kate dla żartu rzuca jeden z uroków i z zaskoczeniem odkrywa, że zaklęcie nie nie dość, że działa, to w dodatku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Victor i Eli to przyjaciele ze studiów. Na ostatnim roku poświęcają się badaniom doświadczeń bliskich śmierci oraz traumy, które mogą skutkować obudzeniem pewnym niezwykłych zdolności w osobie, która ich doświadczyła. Nazywa się ich Ponad Przeciętnymi. Chłopcy postanawiają popełnić kontrolowane samobójstwo by zyskać te zdolności, nie wszystko jednak idzie po ich myśli... Dziesięć lat później Victor ucieka z więzienia i ma przed sobą tylko jeden cel: odnaleźć Eliego i zemścić się za zdradę, jakiej dopuścił się względem byłego przyjaciela. Los stawia na jego drodze Sydney, dwunastoletnią dziewczynkę, która ma z Elim własne rachunki do wyrównania a w sobie moc, która może się Victorowi bardzo przydać...

Tak, nareszcie nadszedł moment, w którym poznałam twórczość słynnej V. E. Schwab. Jeśli nie śledzicie zagranicznych booktubów to nazwisko może wydać Wam się obce, ale zaufajcie mi, na zachodzie wszyscy się zachwycają jej książkami i ciężko jest znaleźć podsumowanie z ulubionymi książkami danego roku bez pozycji pióra tej autorki. Dlatego też gdy tylko nadarzyła się okazja do przeczytania tej serii, bez wahania z niej skorzystałam. No i co? No i bawiłam się świetnie.

Miałam pewne opory przed otagowaniem tej książki jako fantasy, bo tej fantastyki jest tutaj tyle, co kot napłakał. Część bohaterów ma pewne nadprzyrodzone zdolności, ale naprawdę rzadko z nich korzystają. Dużo więcej jest tutaj elementów właściwych thrillerowi, zwłaszcza we fragmentach gdy Victor planuje swoją zemstę. Akcja toczy się dwutorowo - poznajemy równocześnie wydarzenia współczesne, jak i stopniowo odkrywamy co się stało 10 lat wcześniej, bo dość długo nie wiemy co doprowadziło do poróżnienia przyjaciół i dlaczego Victor znalazł się w więzieniu. To powolne ujawnianie tajemnic zadziałało tutaj perfekcyjnie - podtrzymywało zainteresowanie i sprawiało, że strony niemal przewracały się same gdy niecierpliwie wyglądałam rozwiązania jednej z wielu zagadek. W tym aspekcie to prawdziwe mistrzostwo.

Bardzo podoba mi się też, że nie ma w tej książce jasno wskazanego protagonisty. Z pewnością bohaterem klasycznie "dobrym" nie jest ani Victor, ani tym bardziej Eli, nie widzę też odpowiedniego kandydata do tego miana wśród bohaterów drugoplanowych. Jednocześnie wszystkie te "czarne charaktery" mają swoje pobudki, które przy odrobinie dobrej woli możemy zrozumieć i uznać za sensowne. To nie jest wyidealizowana historyjka z bohaterami bez skazy - nie, to coś wręcz przeciwnego. I ja to kupuję. Postacie z niejednoznaczną moralnością to coś, co coraz trudniej spotkać w książkach, a szkoda, bo nadają one opowieści zupełnie nowego smaku.

Napisałam już, że czyta się to jak thriller, więc możecie sobie chyba mniej więcej wyobrazić jak wygląda sposób prowadzenia akcji: jest szybka, a na końcu niemal każdego z krótkich rozdziałów dostajemy mały plot-twist. Naprawdę, niejeden thrilleropisarz (czy stworzyłam właśnie nowe słowo?) mógłby się uczyć od Pani Schwab jak utrzymuje się napięcie w swoich historiach. A zatem czy książka miała wady? Powiedziałabym, że kilka, ale za to drobnych. Po pierwsze styl prowadzenia opowieści stał gdzieś pomiędzy literaturą dla dorosłych, a literaturą dla starszej młodzieży. Mówimy tutaj o brutalnych morderstwach a postacie zdecydowanie są dorosłe (ok, poza Sydney), więc lepiej pasowałby tutaj nieco dojrzalszy styl. Po drugie poglądy Eliego czasem nie miały dla mnie sensu, ale może po prostu jestem uczulona na fanatyków. Jednak mimo to jego postać robi ogromne wrażenie i aż ciarki człowieka przechodzą jak myśli, że ktoś taki mógłby naprawdę chodzić po ulicach jego miasta...

Ogólnie rzecz biorąc książka podobała mi się i to bardzo. Była wciągająca, z doskonale wykreowanymi postaciami i dość oryginalnym pomysłem. Za każdym razem gdy wychodziłam rano do pracy myślałam tęsknie, że wrócę do niej dopiero wieczorem i bardzo mi się ta myśl nie podobała. Mogę ją spokojnie polecić wszystkim szukającym lektury, która ich pochłonie tak, że zapomną o całym świecie. I to nie tylko fanom fantastyki - nawet jeśli nie przepadacie za tym gatunkiem, to nie będziecie mieć z tą książką najmniejszego problemu. Ja tylko cieszę się ogromnie, że to dylogia i za chwilę będę mogła sięgnąć po drugi tom i wrócić do bohaterów, których tak polubiłam. Polecam!

Książkę odebrałam za punkty na portalu Czytam Pierwszy.

Victor i Eli to przyjaciele ze studiów. Na ostatnim roku poświęcają się badaniom doświadczeń bliskich śmierci oraz traumy, które mogą skutkować obudzeniem pewnym niezwykłych zdolności w osobie, która ich doświadczyła. Nazywa się ich Ponad Przeciętnymi. Chłopcy postanawiają popełnić kontrolowane samobójstwo by zyskać te zdolności, nie wszystko jednak idzie po ich myśli......

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Archeon nigdy nie był spokojnym miejscem. W swej historii musiał mierzyć się z olbrzymami, wojnami i szalonymi władcami, ale nic nie było w stanie go zniszczyć. Teraz jednak pojawiła się horda, tajemnicza i budząca grozę armia, której nie interesują podboje ani grabieże, a jedynie sianie spustoszenia i śmierci. Gdy horda dociera do Antiem, stolicy Archeonu, zostawia za sobą ulice zasłane trupami. Ginie król i królowa; książę Aodhan, ich jedyny potomek, tylko przypadkiem unika podobnego losu. Wraz z Haganem, oskarżonym o zdradę lecz wciąż wiernym koronie strażnikiem, wyrusza w niebezpieczną podróż w poszukiwaniu zemsty...

Zaczęłam rok 2018 dobrze, bo "Muzą", którą oceniłam na 8/10, skończyłam zaś jeszcze lepiej. Panie i Panowie, przedstawiam "Legendy Archeonu", reklamowane jako polska "Gra o Tron". Na początku pomyślałam, że to dość odważne porównanie, ale już kilkadziesiąt stron wystarczyło, żebym w pełni je zrozumiała. Dopracowany w każdym szczególe świat, barwni bohaterowie, skomplikowana intryga, epickie przygody i fantastyczny, nieprzewidywalny finał - czy można chcieć czegoś więcej?

Ja nawet nie wiem od czego zacząć, bo tu trzeba pochwalić absolutnie wszystko. Najbardziej chyba sam świat. Wiele jest na rynku powieści, które posiadają dołączoną mapkę i drzewo genealogiczne, co zawsze jest miłym dodatkiem. Ale tak przemyślanego i bogatego świata nie widziałam od czasu lektury pierwszego tomu "Archiwum Burzowego Światła". Autor zadbał nie tylko o geografię, ale również o politykę, historię, a nawet mitologię, co nasunęło mi skojarzenia z mistrzem Tolkienem i łezka się trochę w oku zakręciła. Bardzo mi się podoba, że magia w tym świecie nie jest oczywista i nachalna, nie mamy tutaj armii magów machających różdżkami, to raczej magia w stylu wspomnianego już Sandersona - wymyślona na nowo, z posmakiem świeżości. Brawa również za koncepcję hordy, która tłumaczy porównania do "Gry o Tron" i jest jednym z najciekawszych tworów, z jakimi spotkałam się podczas moich licznych romansów z high fantasy.

"Droga do prawdy bywa kręta, ale gdyby zakręty wyprostować, wcale nie byłaby krótsza."

Szybko zrozumiałam też porównania do "Gry o Tron" w kwestii bohaterów... Okrutny, ach, okrutny Panie Autorze! Tym okrutniejszy, że bohaterowie są naprawdę wyraziści i wywołują w czytelniku spore - i skrajne - emocje. Mocno się przywiązałam, i do tych pozytywnych i do negatywnych, chociaż byli też tacy, którym życzyłam upadku z wieży. Najlepsze jednak było to, że nigdy nie było wiadomo jakie są ich prawdziwe motywy i czy zaliczyć ich do jasnej czy ciemnej strony "mocy". Kilka razy zbierałam szczękę z podłogi i bardzo mi się to podobało.

Z początku miałam w głowie lekki chaos, przyznaję. Duża ilość bohaterów i akcja skacząca nie tylko po różnych krajach, ale i czasach, nie pomagały w rozeznaniu się w sytuacji, ale wkrótce wszystko zaczęło mi się rozjaśniać. Podobne odczucia miałam podczas czytania "Drogi Królów", a biorąc pod uwagę wysoką ocenę obu powieści, wyszłam z teorią, iż jest to cecha obowiązkowa najlepszych dzieł z gatunku fantasy.

"- Dałbyś rade temu olbrzymowi?
- Kto wie... W sprzyjających warunkach...
- To znaczy?
- Gdyby nażarł się srebrnych jagód i dotknął go obustronny paraliż..."

Książka funduje nam ostrą jazdę już od samego początku. Jest kilka miejsc, gdzie akcja zwalnia, ale nigdzie nie wkrada się nuda. Wręcz przeciwnie, w każdym rozdziale dzieje się coś, co sprawia, że czytelnik aż podskakuje na krześle. A zakończenie... Totalnie nieprzewidywalne, nie wierzyłam co czytam, ale jakie dobre! Ta książka jest tak dobra, a czytanie jej było tak przyjemne, że specjalnie powstrzymywałam się przed czytaniem zbyt szybko by moja przygoda w tym wspaniałym świecie trwała jak najdłużej - ale w pewnym momencie dałam za wygraną. I teraz mam problem bo ja muszę koniecznie natychmiast wiedzieć co było dalej, a tu na drugi tom trzeba poczekać. To niesprawiedliwe i ja żądam kontynuacji jak najszybciej. To okrutne kończyć powieść w takim momencie...

Na tym zakończę te pieśń pochwalną na cześć "Strachu Starego i Nowego". To absolutnie genialna książka i tylko wspomnienie mojej fascynacji światem Wiedźmina podczas pierwszego czytania sagi sprawia, że waham się przed nazwaniem jej najlepszą polską fantastyką. Pan Thomas Arnold nie odstaje poziomem od takich mistrzów jak Martin czy Sanderson, zdecydowanie zaś przewyższa naszych rodzimych pisarzy w stylu Ziemiańskiego i Pilipiuka. Jest tu wszystko czego można wymagać od powieści z gatunku high fantasy, nie mam więc żadnego powodu by nie wystawić dziś najwyższej możliwej oceny. Gorąco polecam!

Archeon nigdy nie był spokojnym miejscem. W swej historii musiał mierzyć się z olbrzymami, wojnami i szalonymi władcami, ale nic nie było w stanie go zniszczyć. Teraz jednak pojawiła się horda, tajemnicza i budząca grozę armia, której nie interesują podboje ani grabieże, a jedynie sianie spustoszenia i śmierci. Gdy horda dociera do Antiem, stolicy Archeonu, zostawia za sobą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Percy Jackson dostaje od Grovera pilną prośbę o pomoc. Wyrusza natychmiast wraz z Annabeth oraz przywróconą do życia Thalią. Na miejscu okazuje się, że Grover odnalazł dwójkę potężnych lecz nieświadomych niczego dzieci półkrwi, ale oboje znajdują się w niebezpieczeństwie, z którym satyr nie potrafi poradzić sobie sam. Próba uratowania młodych herosów kończy się bitwą z mantikorą oraz nagłym pojawieniem się Artemidy i jej łowczyń. Tajemnicze rodzeństwo - Bianka i Nico - są bezpieczni, jednak w bitewnym zamieszaniu znika Annabeth. Wkrótce potem znika również Artemida. Percy i jego przyjaciele mają tydzień by odnaleźć je obie i ocalić Olimp.

"Klątwa Tytana" to już trzecia część przygód Percy'ego Jacksona i wyraźnie w niej widać, że powoli zmierzamy w stronę grande finale. Zło staje się coraz silniejsze, pewne tajemnice się wyjaśniają, pojawiają się postacie, które - mam wrażenie - odegrają ogromną rolę w ostatecznej bitwie, czy innym zakończeniu jakie szykuje dla nas Riordan. Robi się naprawdę ciekawie.

Główną różnicą między "Klątwą Tytana" a poprzednimi częściami jest zdecydowanie mniejsza chaotyczność fabuły. Tym razem przygody, które przeżywają nasi herosi są nieco bardziej logiczne, wynikają z siebie nawzajem, dużo łatwiej jest śledzić akcję. Wciąż dużo się dzieje, ale nie aż tyle, ile w poprzednich częściach. I to jest bardzo dobra zmiana, bo w poprzednich tomach często się gubiłam i nie nadążałam za wydarzeniami, teraz ten problem zniknął.

Pojawiły się też nowe postacie, które bardzo przypadły mi do gustu. Zbyt często zdarza się, że bohaterowie są jednakowi, nie różnią się charakterami, ma się wrażenie, że wszystkie postacie to tak naprawdę jedna i ta sama osoba. Ale nie tutaj. Tutaj każda postać to oryginalny charakter, osobna historia, wyjątkowe tajemnice. Nie jestem pewna czy polubiłam Thalię, ale z pewnością polubiłam Zoe. Tym bardziej, gdy w końcu poznaliśmy jej historię. Duży plus za to.

Niemniej jakoś mnie nie wciągnęła "Klątwa Tytana", nie tak bardzo jak poprzednie części. Mam wrażenie, że straciła nieco pazura charakterystycznego dla tej serii. Nie wiem dlaczego tak się stało. Biorąc to wszystko pod uwagę, myślę, że ocenienie tej części tak jak poprzednich będzie sprawiedliwe. Dobrze się czytało i dobrze się przy lekturze bawiłam. Polecam zarówno młodzieży, jak i bardziej dojrzałym czytelnikom.

Percy Jackson dostaje od Grovera pilną prośbę o pomoc. Wyrusza natychmiast wraz z Annabeth oraz przywróconą do życia Thalią. Na miejscu okazuje się, że Grover odnalazł dwójkę potężnych lecz nieświadomych niczego dzieci półkrwi, ale oboje znajdują się w niebezpieczeństwie, z którym satyr nie potrafi poradzić sobie sam. Próba uratowania młodych herosów kończy się bitwą z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy Sally i Gillian tracą rodziców w nieszczęśliwym wypadku, trafiają pod opiekę dwóch ciotek, Franny i Jet. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby ciotki nie zajmowały się pewnymi zjawiskami, które określić można tylko jednym słowem: magia. To do nich przychodzą kobiety z całego miasta w poszukiwaniu pomocy w przypadku nieodwzajemnionej lub niechcianej miłości, to one zaopatrują sąsiadów w ziołowe specyfiki działające na każdą przypadłość, jaką możecie sobie wyobrazić. Sally i Gillian dorastają w tej magicznej atmosferze, ale nie są szczęśliwe. Podobne do siebie jak woda i ogień, złączone są jednym pragnieniem - wyrwać się z miasteczka, gdzie są postrzegane jako groźne czarownice i żyć swoim życiem. Przeznaczenie jednak ma względem nich inne plany - wkrótce ich drogi znowu się połączą, a towarzysząca im magia będzie silniejsza niż kiedykolwiek...

Na początku chcę zaznaczyć, że nie oglądałam ekranizacji tej książki, ani nie czytałam jej pierwszego tomu wydanego przed kilkoma miesiącami. Jednak teoretycznie ta część była pierwsza - jej premiera wyprzedza "Zasady Magii" o 30 lat, choć mówi o wydarzeniach późniejszych (fani "Gwiezdnych Wojen" to znają), dlatego uznałam, że to będzie dobry punkt, by zacząć moją przygodę z rodem Owensów. Chcę też powiedzieć, że jestem absolutnie oczarowana okładką tej książki, która błyszczy się tak, że trzeba na nią patrzeć przez okulary przeciwsłoneczne, inaczej grozi człowiekowi oślepienie. Wydanie jest przepiękne, a zawartość? Zdecydowanie nie jest tym, czego się spodziewałam...

Ktoś mi obiecał magię i teraz jestem zła. Bo tej magii to było tyle co kot napłakał, a może i mniej. Jeśli wyobrażacie sobie machanie różdżką, warzenie wymyślnych eliksirów i zawiłe inkantacje wypowiadane podczas pełni księżyca, to od razu Was zastopuję. To nie to. Ta obiecana magia pojawia się w dwóch scenach i jest tak dobrze zakamuflowana, że ja - fanka fantastyki - o mały włos wcale bym jej nie dostrzegła. Jest mi trochę smutno, bo magia to jest to, czego szukam w książkach, a tutaj prawie jej nie było. Nie znaczy to jednak, że lektura mi się nie podobała. Po prostu chciałabym, żeby książki były reklamowane jako to, czym w istocie są, a nie jako coś, co pomoże sprzedać jak największą liczbę egzemplarzy.

Teraz będę chwalić. Bo jeśli spojrzeć na tę książkę jak na obyczajówkę z wątkiem romantycznym, to jest bardzo dobrze. Świetny warsztat, rozbudowane postacie, ciekawa historia, chociaż może tempo akcji nieco zbyt wolne jak na mój gust. Mimo że i Sally i Gillian pełne były wad, bardzo polubiłam je obie. Zdawały mi się po prostu prawdziwe. To samo tyczy się z resztą także bohaterów pobocznych. Postacie w tej opowieści są po prostu dopracowane w każdym szczególe.

Również atmosfera książki działa na jej korzyść. Niby to nic specjalnego - ot, współczesne miasto w Ameryce, ale atmosfera jest tak wyrazista, tak gęsta, że zostaje człowiekowi w pamięci jeszcze długo po zakończeniu lektury. Kiedy myślę o tej opowieści, pierwsze co mi staje przed oczami, to nie bohaterowie, lecz senna ulica domków rodzinnych, na które z nieba leje się ciężki żar, panuje zaduch jak tuż przed gwałtowną burzą. To się bardzo chwali. Także styl pisania bardzo mi odpowiadał - często wchodzimy w głowę któregoś z bohaterów i poznajemy nie tylko jego myśli, ale i uczucia. Ten zabieg bardzo umila nam oczekiwanie na kolejny etap fabuły.

Jeśli w tej kwestii miałabym się czegoś doczepić, to tego jednego elementu, którego w romansach po prostu nie trawię - gdy bohater patrzy na bohaterkę w i 3 sekundy zakochuje się na zabój, na całe życie, chociaż nie usłyszał jeszcze nawet jej głosu. Ja wiem, ze magia i tak dalej, wiem, że kobiety Owensów tak mają. Ale to wciąż jest irytujące. Tak się nie dzieje w prawdziwym życiu (hipokrytka, sama zakochałam się w moim narzeczonym od pierwszego wejrzenia, więc ok, może czasem tak się zdarza - ale żeby wszystkim bohaterom w książce?). Jednak czy to zepsuło mi wrażenia z lektury? Nie. Zdecydowanie nie.

To bardzo fajna opowieść dla wszystkich fanów powieści obyczajowych, którzy chcieliby czasem spróbować czegoś nowego, ale mają opory przed opuszczeniem swojej strefy komfortu. Elementy fantastyczne są tutaj tak dyskretne, że niemal niezauważalne, ale jednak są. Poza tym to pasjonująca opowieść o miłości i sile rodzinnych więzów. Może nie ma przesadnie głębokiego przesłania, jednak czyta się ją bardzo przyjemnie. Zdecydowanie nie żałuję czasu poświęconego na lekturę. Powiem więcej - zamierzam przeczytać również pierwszy tom opowieści o kobietach Owensów i to jak najszybciej. A tymczasem tę książkę serdecznie Wam polecam.

Kiedy Sally i Gillian tracą rodziców w nieszczęśliwym wypadku, trafiają pod opiekę dwóch ciotek, Franny i Jet. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby ciotki nie zajmowały się pewnymi zjawiskami, które określić można tylko jednym słowem: magia. To do nich przychodzą kobiety z całego miasta w poszukiwaniu pomocy w przypadku nieodwzajemnionej lub niechcianej miłości, to one...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Milena Bilkiewicz to sensacja ostatnich lat. Kontrowersyjna artystka z pieczołowicie budowanym wizerunkiem. Treści, które zamieszcza w internecie filtruje Alicja, jej przyjaciółka i zarazem specjalistka od imagu. Dba o to, by Milena nie zniszczyła swojej kariery żadnym głupim wyskokiem, które niestety dość często jej się przytrafiają. Pewnej nocy Alicja dostaje powiadomienie o nowej treści czekającej na akceptację, jednak tym razem nie jest to materiał zamieszczony przez gwiazdę. Tym razem jest to film, na którym zamaskowany mężczyzna grozi związanej Milenie i oskarża ją o porwanie swojego dziecka. Alicja postanawia wziąć sprawy w swoje ręce - gdyby zawiadomiła policję, informacja o całej sytuacji szybko wypłynęłaby do mediów, a to oznaczałoby wizerunkową śmierć artystki. Kobieta rozpoczyna prywatne śledztwo, nieświadoma jak potworne rzeczy można znaleźć w cudzej przeszłości...

Nie od dziś wiadomo, że jeśli w zasięgu mojego wzroku pojawi się książka z etykietką "thriller psychologiczny", to choćbym miała siłą wydrzeć ją z cudzych rąk, czym prędzej ją przeczytam. Dlatego właśnie gdy pojawiła się okazja do zrecenzowania tej pozycji, natychmiast ją złapałam i dziś przybywam do Was z moją opinią na temat "Reputacji". Powiem tak: do mojego TOP 10 na koniec roku ta książka z pewnością nie trafi, niemniej wciąż jest to fajna opowieść, którą czytałam z zainteresowaniem. Gdyby była tylko nieco mniej oczywista...

Zacznę od pozytywów. "Reputacja" ma ciekawą konstrukcję, niby-wywiadu z poszczególnymi bohaterami, chociaż przez 80% czasu głos ma Alicja. Opowiada ona dziennikarzowi/czytelnikowi całą historię ze swojej perspektywy i robi to bardzo dobrze - warsztat Pana Kiszeli stoi na wysokim poziomie. Zabieg z wywiadem pozwala nam też w odpowiednich momentach spytać o zdanie innych bohaterów i poznać różne perspektywy, z czym często jest problem w powieściach z klasyczną narracją trzecioosobową. To jest fajne.

Nie mogę też złego słowa powiedzieć na tempo akcji, bo jest żwawe, ani na fabułę, bo jest zwyczajnie ciekawa. Bohaterom czasem zdarza się zadumać nad swoją przeszłością, jednak te fragmenty, zwykle irytujące, tutaj są równie interesujące jak reszta. Może dzieje się tak dlatego, że są zwięzłe i ściśle dotyczą naszej opowieści, co bardzo się chwali, bo nie ma nic gorszego niż rozwlekłe dygresje nie wnoszące do sprawy absolutnie nic. A sami bohaterowie? Bardzo, ogromnie podobał mi się Szymon. Może nie jako człowiek, bo uciekłabym z krzykiem, gdybym spotkała go na ulicy, ale jako postać był naprawdę fascynujący i zagłębianie się w jego psychikę przyniosło mi dużo radości. To samo mogłabym powiedzieć o Michale - jako człowiek nie, jako postać jak najbardziej. A sama Alicja? Nie mam przesadnie głębokich uczuć względem niej. Nie czułam niechęci, a to najważniejsze. Bo że nie zafascynowała mnie w równym stopniu co wspomnianych wyżej dwóch panów? Nic dziwnego. Szymon i Michał to po prostu mistrzostwo.

Jeszcze jedna rzecz, o której muszę wspomnieć osobno i zdecydowanie ją wyróżnić. Mamy tutaj wspaniały opis traumy i choroby psychicznej. Przeanalizowany bardzo głęboko, opisany bez zbędnych ozdobników, a jednocześnie z dużą wrażliwością. Panie Kiszela, chylę czoła.

A teraz coś, co mi się nie podobało. Po pierwsze, autor nigdzie nie mówi tego wprost, ale początkowe wypowiedzi bohaterów mocno sugerują co stanie się z Mileną i to pozbawia tę opowieść dreszczyku oczekiwania na rozwiązanie tajemnicy. Ok, można poczynić aluzję do jakiegoś wystrzałowego finału, ale nie powinno się tak jawnie zdradzać losu postaci, o którą toczy się gra. Po drugie, przejrzałam intrygę przed 100 stroną. Całą, do samego końca. A nie wydaje mi się, żebym była osobą ponadprzeciętnie inteligentną. Odnoszę wrażenie jakby autorowi bardzo zależało przede wszystkim na tym, by czytelnik dobrze pojął wszelkie aspekty wymyślonej przez niego intrygi i dlatego postanowił podsuwać mu co chwilę bezczelnie oczywiste wskazówki. Przyznaję, że nie straciłam zainteresowania i z przyjemnością doczytałam pozostałe 200 stron, ale bądźmy szczerzy - co to za thriller bez tajemnicy?

Tak więc mamy do czynienia z kolejną pozycją, która utrzymuje w równowadze zalety i wady. Dobry warsztat i świetni bohaterowie równoważą przedwczesne wyjaśnienie intrygi. Ogólnie to ciekawa opowieść poruszająca drażliwy temat wizerunku medialnego celebrytów i kosztów sławy. Myślę, że Pan Kiszela ma zadatki na świetnego thrilleropisarza (czyżbym właśnie stworzyła nowe słowo?), jeśli tylko popracuje trochę nad odpowiednim dozowaniem informacji. Nie będę Was czarować - nie będziecie obgryzać paznokci z napięcia podczas lektury, niemniej uważam, że mimo wszystko to wciąż pozycja godna uwagi. I ja ją polecam.

Milena Bilkiewicz to sensacja ostatnich lat. Kontrowersyjna artystka z pieczołowicie budowanym wizerunkiem. Treści, które zamieszcza w internecie filtruje Alicja, jej przyjaciółka i zarazem specjalistka od imagu. Dba o to, by Milena nie zniszczyła swojej kariery żadnym głupim wyskokiem, które niestety dość często jej się przytrafiają. Pewnej nocy Alicja dostaje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

June została wygnana i fakt, że jest pełnoprawną królową elfów nie ma tu znaczenia. Próbuje ułożyć sobie życie w świecie śmiertelników, jednak nie jest to proste. Pewnego dnia niespodziewanie zjawia się u niej jej siostra Taryn i prosi ją o pomoc. Jej mąż, Loki, został zamordowany, a podejrzenie - słusznie - padło na Taryn właśnie. June, odporna na elfi urok prawdomówności, musi podać się za swoją bliźniaczkę podczas przesłuchania i zaprzeczyć jej winie. Jednak gdy dziewczyna przybywa do pałacu, wbrew swojej woli zostaje wplątana w wojnę między swoim mężem, Cardanem, a przybranym ojcem, Madokiem. Choć wygnana, wciąż pozostaje królową, zamierza więc bronić swojego królestwa za wszelką cenę. Nawet za cenę powrotu do Cardana i zdania się na jego łaskę...

No i doczekaliśmy się. 15 stycznia miała premierę ostatnia część trylogii autorstwa Holly Black, na którą wielu fanów czekało z utęsknieniem. Muszę się Wam w tym miejscu do czegoś przyznać. Ja z utęsknieniem nie czekałam. Owszem, byłam ciekawa jak cała sprawa się zakończy (nie żeby to było coś niesamowicie trudnego do przewidzenia - młodzieżowe schematy trzymają się tutaj mocno), ale nie miałam jakiegoś wielkiego parcia na tę serię. Bez bicia przyznaję, że czytałam o wiele lepsze młodzieżówki. Mimo to dwa dni po premierze wybrałam się do księgarni i czym prędzej zasiadłam do lektury. I powiem Wam, że w tej finałowej części opowieści o Cardanie i Jude znalazłam wreszcie to, czego bezskutecznie szukałam w poprzednich dwóch tomach.

Pierwszemu tomowi zarzucałam infantylny język i właściwie nic poza tym - jeśli nie liczyć tego, że historia zwyczajnie nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, jakie obiecywały liczne pochlebne recenzje. Drugiemu tomowi zarzucałam niesamowicie irytującą Jude, która nie robiła nic poza snuciem się z kąta w kąt z miną cierpiętnicy, oraz Cardana, który stracił swój pazur. Trzeci tom naprawił wszystkie te mankamenty i dał nam naprawdę kawał fajnej historii. Mamy tu idealną równowagę pomiędzy przygodą a politycznymi intrygami, a wszystko jest napisane tak zachęcająco, że co rusz wypuszczałam się na kilka stron do przodu, żeby podglądnąć trochę przyszłej akcji. I chociaż od początku było wiadomo, przynajmniej w ogólnym zarysie, jak zakończy się ta opowieść, to mimo wszystko autorka potrafiła kilka razy mnie zaskoczyć. Brawo.

Jeśli miałabym zarzucić coś tej książce to byłby to fakt, że wątek Dęba nam się nieco rozjechał i stracił sens. Nie wiem też po kiego grzyba w tej części pojawiła się mała księżniczka w uprzęży - była tak niewiele znaczącą postacią, że nawet nie zapamiętałam jej imienia, chociaż sprawiała początkowo wrażenie, że jej wątek będzie bardzo istotny dla fabuły. Cóż, nie był, urwał się kilkadziesiąt stron przed końcem a ja do dziś się zastanawiam po co autorka w ogóle go zaczynała. Życzyłabym też sobie, żeby Jude trochę przystopowała z tym szafowaniem własnym zdrowiem, bo w pewnym momencie czytanie o bolących ranach i zrywanych szwach stawało się nużące. Ale spójrzmy prawdzie w oczy - czepiam się szczegółów. Moja specjalność, wiem.

Musimy też pamiętać o tym, że jest to młodzieżówka. Co prawda intryga jest naprawdę fajnie poprowadzona i nie czuć tutaj, że powieść skierowana jest do osób dopiero wkraczających w dorosłość, ale jednocześnie nie możemy oczekiwać, że książka będzie miała nie wiadomo jaką głębię. To zwykłe młodzieżowe fantasy, mające oderwać na chwilę młodych ludzi od funkcji trygonometrycznych i krzyżówek genetycznych. I jako takie sprawdza się znakomicie. Ba, powiem więcej. Oderwało mnie, starą babę, od myślenia o kredycie hipotecznym. Gorące podziękowania składam na ręce Pani Black za tę chwilę oddechu.

Nie wiem co więcej napisać, bo wydaje mi się, że wyczerpałam już temat przy okazji recenzji poprzednich dwóch tomów. Powiem więc raz jeszcze: mamy fajną, wciągającą historię, a bohaterowie wreszcie zachowują się tak, jak tego od nich oczekiwałam. Mamy kilka zwrotów akcji, mamy naprawdę uroczy romans (a mówię to jako osoba, która nie przepada za romansami), mamy coraz lepszy warsztat. Mamy naprawdę porządne zakończenie fajnej serii. Jeśli coś mnie boli, to tylko fakt, że druga część odstaje kolorystycznie od dwóch pozostałych, ale to już naprawdę się czepiam nieistotnych szczegółów. Dlatego niniejszym z czystym sumieniem ten tom, jak i całą serię, polecam wszystkim fanom fantasy.

June została wygnana i fakt, że jest pełnoprawną królową elfów nie ma tu znaczenia. Próbuje ułożyć sobie życie w świecie śmiertelników, jednak nie jest to proste. Pewnego dnia niespodziewanie zjawia się u niej jej siostra Taryn i prosi ją o pomoc. Jej mąż, Loki, został zamordowany, a podejrzenie - słusznie - padło na Taryn właśnie. June, odporna na elfi urok prawdomówności,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Królestwem Inys od niemal 1000 lat włada ród Berethnetów. Na tronie zasiadają kolejne królowe, a każda z nich zawsze rodzi tylko jedno dziecko, które zawsze jest dziewczynką. Panuje powszechna wiara w to, że dopóki zachowana jest ciągłość rodu, dopóty Bezimienny, pradawne zło uwięzione przed laty w mrocznej Czeluści między zwaśnionymi kontynentami świata, pozostanie uśpiony. Jednak z tysiącletniego snu zaczynają budzić się wyrmy, sługi Bezimiennego, a Sabran, królowa Inys, zwleka z zabezpieczeniem przyszłości rodu. Ead Duryan, członkini tajemniczego zakonu władającego niezwykłą magią, czuwa nad bezpieczeństwem królowej, jednak o ile jest w stanie bronić jej przed skrytobójcami i wyrmami, o tyle przed spiskami zaufanych doradców już nie. Tymczasem po drugiej stronie Czeluści młoda Tane dąży do spełnienia największego ze swoich marzeń - zostania smoczym jeźdźcem. Jeden nierozważny krok uruchamia lawinę wypadków, które poprowadzą ją ścieżką, na którą nigdy nie spodziewała się wkroczyć.

Kochani, co to była za książka! Tajne zakony czarodziejek-wojowniczek, okrutne wymry i mądre smoki, dumni rycerze i bezwzględni piraci, potężne artefakty i pradawne zło czekające w uśpieniu - w tej książce znalazł się każdy istniejący motyw fantasy! Ta 1100-stronnicowa cegła to marzenie każdego fana fantastyki - tym bardziej, jeśli jest kobietą, bo znakomita większość postaci w tej powieści to właśnie kobiety, i to z charakterem! Jest tu wszystko, czego możemy oczekiwać: epickie bitwy, wielkie przygody, walka dobra ze złem, intrygi, tajemnice i niezwykle oryginalny system magii. Książka roku przeczytana już w styczniu? A dlaczego, kurna, nie?!

Musze zacząć (?) od tego, że opis fabuły dwa akapity powyżej nie jest najlepszy. Nie dlatego, że nie wiedziałam jak go napisać, albo nie potrafiłam napisać go dobrze, ale dlatego, że śledzimy tutaj tyle postaci i mamy tyle wątków, że jeśli chciałabym napisać porządną zajawkę, byłaby ona długości całej mojej przeciętnej recenzji. Przyznaję, że może to trochę przytłaczać na początku lektury, że możemy czuć się trochę zagubieni, ale uwierzcie mi, wkrótce wszystko staje się jasne, a książka wciągająca jak cholera. Pomaga też słowniczek oraz wykaz postaci - jeśli macie wydanie dwutomowe jak ja, znajduje się on na końcu drugiego tomu. Sama odkryłam to dopiero gdy po ów drugi tom sięgnęłam, a z licznych rozmów na Instagramie wiem, że nie tylko ja tak miałam. Ale nawet bez słowniczka przy odrobinie dobrej woli można sobie wszystko łatwo poukładać.

Książka od początku jest fascynująca, jednak pierwsze rozdziały to poznawanie świata i postaci, więc nawet najciekawsza akcja nie robi na czytelniku przesadnie wielkiego wrażenia. Jednak około 300 strony, kiedy byłam już dobrze zorientowana w sytuacji, zaczęłam mieć to przyjemne odczucie, że naprawdę chcę wiedzieć co będzie dalej. Nawet więcej, że nie mogę się doczekać, żeby odkryć jaki skutek będzie miało to, o czym właśnie czytam. To uczucie przybierało na sile aż do samego końca, kiedy czytałam już tę książkę z wypiekami na twarzy. I nie przesadzam ani odrobinę, autentycznie czułam, że moje policzki są gorące. Do tej pory zdarzyło mi się tylko raz - miałam 13 lat i czytałam trzeci tom "Władcy Pierścieni". Tak więc jest to nie lada komplement z mojej strony.

Pani Shannon pisać potrafi, co wiedziałam już od czasu lektury "Czasu Żniw" - naprawdę jej warsztat jest świetny i zbiera ode mnie 10/10, chociaż mam świadomość, ze w pracy tłumaczonej spory wkład ma również tłumacz. Ale nie chodzi tutaj tylko o warstwę techniczną, chodzi również o sposób prowadzenia opowieści, a w tym przypadku wszystko jest na najwyższym poziomie. Bez zarzutu są również bohaterowie - są liczni, ale każdy ma swój charakter, który wyraźnie odróżnia go od innych. Wszyscy zachowują się logicznie - tu mam na myśli: zgodnie ze swoją osobowością - i żaden z nich nie pozostawia nas obojętnymi. A także, co podobało mi się najbardziej, nikt tutaj nie jest czarno-biały. Postacie pozytywne mają wady, a negatywne zalety, wszyscy zaś są dynamiczni, zmieniają się wraz z nabywaniem nowych doświadczeń. Po prostu mistrzostwo.

No i słowo o świecie, jaki powstał w wyobraźni autorki - panują tutaj całkiem nowe zasady, których próżno szukać we wcześniejszych pracach, i ja Panią Shannon za tę ogromną wyobraźnię niezwykle szanuję. Osobiście nie uważam, żeby umieszczenie postaci LGBT dodawało książce wartości samym faktem obdarzenia kogoś taką a nie inną orientacją seksualną, ale wiem, że dla niektórych jest to ważne, dlatego zapewne ucieszy Was fakt, że takie postacie są tutaj obecne. Zastrzegam przy okazji, że moje podejście nie wynika z niechęci do osób należących do mniejszości seksualnych, a jedynie z faktu, że dla mnie miłość to miłość, bez względu na jej obiekt. Nie widzę żadnej różnicy między miłością hereto- i homoseksualną i nie rozumiem dlaczego je rozróżniamy. Jak powiedziałam, miłość to miłość. Zawsze jest piękna.

Wiem. Wiem, że ta recenzja jest chaotyczna. Zdaję sobie z tego sprawę. Jeśli jesteście ze mną trochę dłużej na pewno zdajecie sobie sprawę, że zawsze się tak dzieje, kiedy jestem jakąś książką naprawdę zachwycona. Zwyczajnie nie umiem wtedy zebrać myśli i ułożyć z nich spójnej opinii nie dopuszczając do głosu mojego entuzjazmu. Myślałam, że jeśli poczekam z napisaniem tej recenzji dwa tygodnie od skończenia lektury, to będzie lepiej. Jak widać nie jest. Wciąż jestem oczarowana tą opowieścią i tak bardzo chcę, żebyście dali jej szansę, że nie myślę zbyt składnie. Powiem więc jeszcze tylko, że serdecznie, gorąco, prawdziwie polecam "Zakon Drzewa Pomarańczy". Oczywiście teraz zauważyłam, że zapomniałam wspomnieć jak cudownie skomplikowana jest intryga, ale machnę już na to ręką. Po prostu zróbcie sobie przysługę i przeczytajcie tę książkę. Nie będziecie żałować.

Książkę odebrałam za punkty na portalu Czytam Pierwszy.

Królestwem Inys od niemal 1000 lat włada ród Berethnetów. Na tronie zasiadają kolejne królowe, a każda z nich zawsze rodzi tylko jedno dziecko, które zawsze jest dziewczynką. Panuje powszechna wiara w to, że dopóki zachowana jest ciągłość rodu, dopóty Bezimienny, pradawne zło uwięzione przed laty w mrocznej Czeluści między zwaśnionymi kontynentami świata, pozostanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Maridrina i Ithicana od lat pozostawały w stanie wojny. Maridrina to w większości pustynia, która nie jest w stanie wykarmić swoich mieszkańców bez pomocy handlu, Ithicana zaś ma pod kontrolą potężny Most - jedyny lądowy szlak handlowy łączący pobliskie państwa - i bezlitośnie korzysta ze swojej uprzywilejowanej pozycji nakładając na swego głodującego sąsiada mordercze cła. Walki o Most przerwał traktat, na mocy którego po 15 latach rodziny władców obu państw miały zostać złączone sojuszem poprzez małżeństwo. Lara, księżniczka Maridriny, od dziecka szkolona była na szpiega i zabójczynię, której celem jest wykorzystanie zapisów traktatu do wydarcia znienawidzonemu wrogowi tajemnic Mostu i opracowanie strategii inwazji. Jednak gdy wkrótce po ślubie przybywa do domu Arena, króla Ithicany, widzi tylko naród walczący o przetrwanie i władcę, który dla swoich poddanych skoczyłby w ogień. Lara pozostaje wierna swojej misji, ale coraz trudniej jej ignorować rodzące się wątpliwości oraz... uczucie do męża.

"Królestwo Mostu" to druga książka autorstwa Danielle L. Jensen, jaką miałam okazję czytać - i druga, która mocno zaskoczyła mnie na plus. Zarówno do tej pozycji, jak i do poprzedniej ("Mroczne Wybrzeża"), podchodziłam ostrożnie i bez wielkich oczekiwań, bo z jakichś powodów założyłam, że będą to typowe, proste opowiastki fantasy dla młodzieży. Tymczasem autorka zaserwowała mi dwie dojrzałe historie, napisane z bardzo solidnym warsztatem, posiadające złożone intrygi i osadzone w oryginalnych, dogłębnie przemyślanych światach. Jestem pod wrażeniem.

Nie jestem pewna czy można tę opowieść zaliczyć do nurtu powieści dla młodzieży - szczerze to bardzo w to wątpię. Nie tylko ze względu na zawiłą intrygę, głównie dlatego, że brak tutaj akcji gnającej na złamanie karku typowej dla fantastyki spod znaku young adult. "Królestwo Mostu" skupia się dość mocno na bohaterach i ich wewnętrznych rozterkach, co mnie, jako starszemu czytelnikowi, bardzo przypadło do gustu. Bardzo podobał mi się Aren jako król skłonny do poświęceń dla swych poddanych i bardzo podobała mi się Lara jako silna, bezwzględna i przebiegła, lecz w głębi serca dobra kobieta. Ta para bohaterów doskonale się uzupełniała i zapałałam do tego duetu sporą sympatią.

Oczywiście autorka czerpie ze sprawdzonych schematów, ale robi to z takim wyczuciem, że jest zwyczajnie niemożliwe się na nią o to gniewać. Z resztą opowieść jest tak zgrabnie poprowadzona, że nawet jeśli doskonale wiemy jak to wszystko się skończy, to i tak czytamy z wielką przyjemnością. To idealna lektura na te okazje, kiedy człowiek jest zwyczajnie zmęczony i chce szybkiej lektury, która oderwie jego myśli od szarej rzeczywistości. I muszę powiedzieć, że mimo tej schematyczności, kilka razy udało jej się mnie zaskoczyć, a to bardzo fajna rzecz.

A teraz będę się czepiać. Po pierwsze, życzyłabym sobie mapy. Zdecydowanie ułatwiłaby zorientowanie się w sytuacji politycznej świata przedstawionego. Po drugie, nie ma szans, żeby ktoś nie przewidział, że to powoli rozkwitające uczucie do Arena nie weźmie w Larze góry w pewnym momencie. Wiem, napisałam, że pomimo schematyczności czytało się fajnie, ale kurczę, jeśli ja wiem co się stanie jeszcze zanim w ogóle otworzę książkę, to to jednak jest trochę niefajne. Po trzecie... Właściwie nie ma po trzecie. Reszta mi się podobała.

To naprawdę fajna książka, idealna na spokojny wieczór po pracowitym dniu. Niezupełnie młodzieżówka, choć korzystająca ze schematów typowych dla młodzieżówek, doprawiająca je jednak doskonałym warsztatem, który przywodzi na myśl raczej powieści dla dorosłych. Nieco przewidywalna, ale mimo wszystko porywająca opowieść, którą czyta się z wielką przyjemnością. Z pewnością sięgnę po kontynuację gdy tylko się ukaże i z pewnością nadrobię inne dzieła autorki. A tymczasem szczerze polecam tę książkę fanom gatunku.

Książkę odebrałam za punkty na portalu Czytam Pierwszy.

Maridrina i Ithicana od lat pozostawały w stanie wojny. Maridrina to w większości pustynia, która nie jest w stanie wykarmić swoich mieszkańców bez pomocy handlu, Ithicana zaś ma pod kontrolą potężny Most - jedyny lądowy szlak handlowy łączący pobliskie państwa - i bezlitośnie korzysta ze swojej uprzywilejowanej pozycji nakładając na swego głodującego sąsiada mordercze cła....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Polluks, czyli Patryk Rotter, jest jednym z najlepszych zawodników MMA walczących w podziemiu. Napędza go pragnienie zemsty za krzywdy z dzieciństwa, temu pragnieniu poświęcił wszystko stając się bezduszną maszyną stworzoną do walki. Ale jednego poświęcić nie potrafił - uczuć. W jego twardym jak kamień sercu płonie miłość do Martyny, wspólnej przyjaciółki jego i Kastora oraz jego młodej żony. Polluks jednak broni się przed tą miłością ze wszystkich sił - nie chce wciągać w swój mroczny świat jedynej kobiety, na jakiej kiedykolwiek mu zależało. Problem w tym, że Martyna od lat czeka na jego ruch i nie potrafi odciąć się od mężczyzny, ku któremu wyrywa się jej serce...

Ok. Jedziemy z tym koksem. "Polluks". Tak. Zaczęło się od pierwszej części tej serii, od "Kastora", którego przeczytałam w ramach kaprysu podczas nudnego dnia w biurze. Książka była średnia, ale wciągnęła mnie, a jej lektura była niezłą zabawą. Dlatego kolejnego nudnego dnia, gdy mój szef wyjechał na urlop, pomyślałam, że przeczytam kolejną część. Nie nastawiałam się na ambitną, ani nawet dobrą książkę, a jedynie na rozrywkę. Cóż... Podczas lektury poczyniłam kilka notatek. Proponuję zacząć od przyjrzenia się im.

Mój pierwszy zapis brzmi: "So much crigne! Diabły, demony, wszechobecny mrok i czarne dusze. Nagromadzenie powtórzeń jest porażające. Czy ja czytam paranormal romance dla młodzieży?". Zanotowałam to po dwóch stronach - już w tak krótkim czasie zaczęło mnie mdlić od ciągłego ględzenia, że Polluks jest diabłem i ma czarną duszę oraz bliżej nieokreślone demony gdzieś w środku (jestem prawie pewna, że nie chodziło o demona w spodniach). Czy mam rozumieć, że autorka założyła, że jej czytelniczki to półidiotki, którym trzeba wszystko powtórzyć 15 razy, zanim dotrze? Powinnam się obrazić?

Druga notatka: "Polluks: robiłem wszystko, by ją przerazić/zrazić do siebie. Ja: całując z języczkiem i macając po tyłku? Ok.". Polluks chyba jest kobietą, bo totalnie nie wie czego chce i zmienia zdanie co 5 minut. W dodatku jest do bólu nielogiczny. Najpierw mówi, że musi Martynę odstraszyć, po czym ją namiętnie całuje. Potem decyduje, że Martyna zasługuje na kogoś lepszego, i że odpuszcza, a za chwilę tylko cudem koleś, z którym umówiła się na randkę unika ciężkiego pobicia. No stary, weźże się zdecyduj.

Trzecia notatka: "Pomysł na drinking game: wypij shota za każdym razem gdy Polluks stwierdzi, że jest popierdolony. Zgon przed 50-tą stroną gwarantowany.". Zapisałam to na 23 stronie i zaczęłam liczyć ile razy nasz bohater jeszcze stwierdzi, że jest popierdolony/spierdolony/nienormalny. W dwie strony naliczyłam 6 takich stwierdzeń i dałam sobie spokój. Miałam potem przeszukać plik (czytałam ebooka) i zliczyć wszystkie tego typu zwroty, ale wiecie co? Nie chce mi się na to tracić czasu. Jestem jednak pewna, że liczba byłaby trzycyfrowa.

Mam jeszcze kilka notatek, ale nie będę się już pastwić nad tą książką. Powiem tylko tyle, że powtarzamy tutaj prawie wszystkie schematy z pierwszej części, tylko tutaj nie mają za bardzo sensu. Bohaterowie zachowują się nielogicznie - przykładem może być fakt, że Martyna uciekła z domu od despotycznego ojca, który zamiast niej wspierał jej męża stosującego przemoc, ale gdy przyjeżdża po latach w odwiedziny tatuś jest wzorem rodzica. Sam Polluks z tą swoją zemstą też nie grzeszy inteligencją, a Martyna, która się na to zgadza i jeszcze go w tym wspiera już totalnie nie mieści mi się w głowie. Podobnie jak nie mieści mi się w głowie, że jakakolwiek kobieta mająca doświadczenia ze stosującym przemoc mężem, od którego uciekła, mogłaby się ponownie związać z gościem, który totalnie nie potrafi kontrolować agresji.

To naprawdę nie jest dobra książka, ale nie byłabym sprawiedliwa, gdybym nie zaznaczyła, że akcję śledziłam z niejaką przyjemnością. Prawie wszystko było tutaj złe, a jednak przeczytałam tę książkę w dwa dni - i to tylko w pracy, zamiast robić to, za co mi płacą. Nie potrafię wyjaśnić co mnie przy niej trzymało, jednak jest to chyba znak, że fabuła była całkiem w porządku. Niewiele poza irytującymi powtórzeniami mogę również zarzucić warsztatowi autorki. Nie wiem jednak czy będę kontynuować tę serię. Mam wrażenie, że to byłoby czytanie dokładnie tego samego po raz trzeci. Waham się też czy polecić tę serię Wam, chociaż wiem, że wiele z Was lubi podobne romanse. Ostatecznie chyba poleciłabym jednak coś innego. I na tym zakończmy.

Książkę odebrałam za punkty na portalu Czytam Pierwszy.

Polluks, czyli Patryk Rotter, jest jednym z najlepszych zawodników MMA walczących w podziemiu. Napędza go pragnienie zemsty za krzywdy z dzieciństwa, temu pragnieniu poświęcił wszystko stając się bezduszną maszyną stworzoną do walki. Ale jednego poświęcić nie potrafił - uczuć. W jego twardym jak kamień sercu płonie miłość do Martyny, wspólnej przyjaciółki jego i Kastora...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chmura - ogromna firma, która zmonopolizowała handel detaliczny. Za pomocą dronów dostarcza ludziom wszystkiego, czego mogą sobie zażyczyć, oszczędzając im wychodzenia z domu na rozgrzaną niczym piec pustynię, w jaką zmieniły naszą planetę zmiany klimatyczne. Paxton, były właściciel jednej z małych firm zniszczonych przez monopol Chmury, pomyślnie przechodzi rekrutację. Nigdy nie spodziewał się, że będzie pracować dla bezwzględnego giganta, ale o pracę jest trudno, zasoby naturalne się kończą, a Chmura zapewnia swoim pracownikom zakwaterowanie i wyżywienie. Już podczas rekrutacji poznaję Zinnię, z pozoru jedną z wielu zdesperowanych osób gotowych podpisać cyrograf z diabłem za minimalną choćby wypłatę, tak naprawdę jednak szpiega korporacyjnego. Zinnia ma za zadanie wykraść tajemnice wielkiej Chmury, a Paxton wygląda na łatwego do zmanipulowania fajtłapę, który może jej w tym bardzo pomóc...

Witamy w firmie przyszłości! Chmura zapewni ci ciasną klitkę szumnie nazywaną mieszkaniem, przeciętnej jakości żarcie i pensję pokrywającą niewiele ponad absolutne minimum. W zamian zażąda jedynie twojego ciała i duszy. Nie istnieją związki zawodowe, nie istnieją weekendy. Istnieją zwolnienia lekarskie, ale ich branie prowadzi do zwolnienia - podobnie jak odmawianie "dobrowolnych" nadgodzin. Istnieją również zegarki, których nie wolno ściągać. Śledzą każdy twój krok, słuchają co mówisz, bez nich nie otworzysz nawet drzwi do swojego mieszkania. A poza murami tej wspaniałej firmy ciągnące się na setki mil, spalone słońcem pustkowie. Jak Wam się podoba taka wizja?

Nie jest dobrze, ale jest jakoś - powiedział jeden z bohaterów. A "jakoś" to o wiele lepiej niż "źle" lub "wcale". Takie myślenie już teraz kiełkuje w umysłach ludzi. Już teraz w wielkich korporacjach wylatujesz, jeśli nie jesteś w stanie wyrobić wygórowanej normy. Już teraz pracodawcy próbują śledzić i kontrolować swoich pracowników, pierwsi już wszczepiają zatrudnionym chipy. Ile czasu upłynie zanim wizja Pana Harta stanie się smutną rzeczywistością? Przyznaję, że poruszyła mnie ta powieść. Aż się gotowałam ze złości na widok kłamstw, jakie właściciel Chmury sprzedawał opinii publicznej; łapałam się za głowę widząc jak wszystkie brudy wypływają na światło dzienne a pogodzeni ze swoim losem ludzie nie silą się nawet na oburzenie. "Magazyn" naprawdę wywołuje w czytelniku emocje, co bardzo mu się chwali.

Ale porozmawiajmy chwilę o bohaterach. Mamy tutaj kilka ciekawych postaci drugoplanowych, ja jednak chciałabym się skupić na Paxtonie i Zinnie. Bardzo lubię bohaterów, w których zachodzi zmiana - którzy dojrzewają wraz z rozwojem fabuły, u których nabyte doświadczenie przekłada się na wyostrzenie charakteru. Tutaj tak się dzieje zarówno w przypadku Paxtona, jak i Zinnii. Nie mogę Wam powiedzieć w jakim kierunku zmierza zmiana w każdym z nich, bo musiałabym uchylić rąbka tajemnicy odnośnie fabuły, ale zapewniam Was, że są to bohaterowie dynamiczni, których śledzi się z przyjemnością. Mogę również zdradzić, że całkiem ich polubiłam - zwłaszcza Paxtona, chociaż paradoksalnie to poczynania Zinnii śledziłam z większym zainteresowaniem.

A skoro o zainteresowaniu mowa... Nie mogę powiedzieć, że książka mnie wessała i wypluła dopiero gdy ją skończyłam. To byłaby spora przesada, ale czytałam ją z zainteresowaniem - na tyle dużym, że rozprawiłam się z nią w jeden weekend. Na początku byłam bardziej zaciekawiona regułami panującymi w Chmurze, dopiero mniej więcej w połowie lektury wciągnęłam się w intrygę właściwą. Jedyne, co mnie irytowało, to wstawki pisane przez dyrektora firmy. Nie były ani długie, ani częste, ale coś mnie w tej postaci mierziło, gdyby ów dyrektor stanął przede mną jako człowiek z krwi i kości, na wejściu dostałby ode mnie w twarz. Wstawki nie podobały mi się tym bardziej, że 95% z nich nie miało żadnego znaczenia dla fabuły. Czytałam je lekko znudzona i zniecierpliwiona, chcąc jak najszybciej wrócić opowieści.

No i zakończenie. Wiadomo - jak thriller, to mocne, zaskakujące zakończenie. Cóż, tym razem zakończenie mnie nie zaskoczyło. Wszystko - nie, kłamię: większość - była do przewidzenia przy pewnym wysiłku umysłowym, ale mimo to uważam ten finał za udany. Próbowałam znaleźć kilka epitetów, które nie będą spojlerami, ale poległam, musicie więc zadowolić się tym jednym stwierdzeniem. Dupy nie urywa, ale źle nie jest. Jest... solidnie. Tak solidnie jak tylko może być w sytuacji, gdy większość zagadek udało Wam się już rozwiązać.

"Magazyn" to dobry thriller z wyraźnie wyczuwalnym dystopijnym tłem. Mocno przywodził mi na myśl "Rok 1984" Orwella, chociaż pozornie to nie ten kaliber. Niespieszną początkowo akcję autor nadrabia naprawdę fascynującą strukturą Chmury, z którą czytelnik zapoznaje się z prawdziwą przyjemnością. Nieco przewidywalne zakończenie nie odebrało mi radości płynącej z lektury, chociaż oczywiście wolałabym zostać mocno zaskoczona. Niemniej już sam fakt, że pochłonęłam tę 500-stronnicową powieść w dwa wieczory świadczy sam za siebie. To była dobra książka, którą polecam zarówno fanom thrillerów, jak i wszelkiej maści dystopii.

Chmura - ogromna firma, która zmonopolizowała handel detaliczny. Za pomocą dronów dostarcza ludziom wszystkiego, czego mogą sobie zażyczyć, oszczędzając im wychodzenia z domu na rozgrzaną niczym piec pustynię, w jaką zmieniły naszą planetę zmiany klimatyczne. Paxton, były właściciel jednej z małych firm zniszczonych przez monopol Chmury, pomyślnie przechodzi rekrutację....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

BB od 10 lat trwa w szczęśliwym małżeństwie u boku przystojnego męża. Ma dwójkę dzieci, zadbany dom i spokojne życie - co po wybrykach młodości jest dla niej miłą odmianą. Brakuje jej tylko jednego - ognia w sypialni. W wyniku frustracji spowodowanej oziębłością ukochanego mężczyzny, zaczyna pisać sekretny dziennik, w którym wspomina swoje erotyczne przygody z młodych lat. Pojawia się jednak komplikacja - mąż znajduje jej dziennik. BB spodziewa się wyrzutów, kłótni, może nawet pozwu o rozwód, tymczasem skutek jest wręcz przeciwny: mąż zmienia się w prawdziwego, namiętnego ogiera. Niestety nie na długo. BB wpada na pomysł by nieco podkoloryzować teraz nie tak już tajne wspomnienia i tym samym nakierować męża na zachowana, jakie życzyłaby sobie u niego widzieć...

Być może pamiętacie z mojego wpisu o postanowieniach noworocznych, że najważniejszym z nich było przesiewanie przez gęste sito propozycji recenzji i przyjmowanie tylko tych, które naprawdę mnie zainteresują. Cóż, ta książka do takich nie należała, ale propozycja przyszła jeszcze w zeszłym roku i jakoś tak wyszło, że się zgodziłam. Powiedzmy sobie szczerze: erotyki to nie jest gatunek, który mi leży. Nie czytałam jeszcze erotyka, który naprawdę by mi się podobał, dlatego i po tym nie spodziewałam się zbyt wiele. Jakież więc było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że lektura mnie wciągnęła i sprawiła mi prawdziwą przyjemność! Dlatego słuchajcie uważnie, bo Rosemary zaraz będzie chwalić literaturę erotyczną. Świat się kończy!

Zacznijmy od tego, że już na etapie dedykacji orientujemy się, że ta opowieść będzie przede wszystkim zabawna. Jest to typ humoru oparty na autoironii, ale nie nachalnej, która bardziej odrzuca niż bawi. To subtelny humor, pełen niefrasobliwego dowcipu nawet w opisach sytuacji wstydliwych lub niezręcznych, czym autorka zrobiła na mnie duże wrażenie. Lubimy o sobie myśleć, ze umiemy się śmiać z samych siebie, ale tak naprawdę potrafią to nieliczni. Autorka na pewno, i robi to w sposób, od którego na twarzy czytelnika wykwita wielki banan. Brawo.

Druga rzecz - sceny erotyczne. Nie raz i nie dwa powtarzałam, że to najbardziej wrażliwy punkt każdej powieści i niełatwo sobie z nim poradzić. Pani Easton sobie radzi z nimi bardzo dobrze. Ba, nawet więcej. Język, jakim pisze tę powieść, w tych scenach łagodnieje, dając nam naprawdę smaczne opisy, które czyta się z przyjemnością. Jestem na tak. Sama historia z resztą też jest ciekawa. Nie wiem czy prawdziwa, bo autorka robi wszystko, żebyśmy odnieśli takie wrażenie, ale ja, nauczona kilkoma innymi lekturami, jestem sceptyczna. Jednak jeśli nie jest prawdziwa, należą jej się tym większe brawa za świetny pomysł.

Jeśli czegoś miałabym się przyczepić, to głównej bohaterki, czyli autorki. Jest sympatyczna, inteligentna, rozsądna (w swojej dorosłej wersji, ale kto z nas był rozsądny w wieku 16 lat?), ale... ma obsesje, których nie rozumiem. Chce ognia w sypialni i to jest normalne. Chce słyszeć od męża komplementy i to też jest rzeczą naturalną. Chce, żeby mąż mówił do niej pseudonimami i zdrobnieniami - ok, to dziwne, ale nieszkodliwe. Co kto lubi. Nie ogarniam jednak jej kręćka na punkcie tatuażu. Otóż wymyśliła sobie, że jej mąż musi mieć tatuaż z jej imieniem lub inicjałami i koniecznie musi go zrobić w widocznym miejscu. Na przykład na dłoni. U faceta, który jest dyrektorem finansowym. Ja wiem, że tatuaż to nic złego, ale... kurcze, pewnych rzeczy się nie robi. Bluza z kapturem to też nic złego, ale nie przychodzi się w niej na negocjacje finansowe. Tak jak z tatuażem na dłoni. Inteligentna kobieta powinna o tym wiedzieć. Z resztą jak można kogoś zmuszać, żeby zrobił coś tak trwałego w widocznym miejscu tylko dla zaspokojenia swojej próżności? I jeszcze urządzać awantury i płakać pól wieczoru, kiedy odmawia? Nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem.

To jednak wciąż bardzo dobra powieść. Czytając ją co rusz parskałam śmiechem, chociaż muszę Was ostrzec, że autorka śmieje się ze wszystkiego za nic mając poprawność polityczną. Ja byłam tym zachwycona, ale dla kogoś z Was może to być rzecz nie do przyjęcia. Opowieść napisana jest lekko, ale bardzo dobrze pod względem poprawności warsztatu. Wulgaryzmy czasem się pojawiają, ale nie nazbyt często i moim zdaniem ich ilość jest idealna dla tego typu książki. Ja bawiłam się przy lekturze wyśmienicie - tym bardziej, że naprawdę nie spodziewałam się, że powieść z gatunku, którego zwyczajnie nie lubię, może mi się tak podobać. Myślę, że mogę spokojnie polecić ją... cóż, każdemu. Pod warunkiem, że ukończył 18 lat. A więc polecam.

BB od 10 lat trwa w szczęśliwym małżeństwie u boku przystojnego męża. Ma dwójkę dzieci, zadbany dom i spokojne życie - co po wybrykach młodości jest dla niej miłą odmianą. Brakuje jej tylko jednego - ognia w sypialni. W wyniku frustracji spowodowanej oziębłością ukochanego mężczyzny, zaczyna pisać sekretny dziennik, w którym wspomina swoje erotyczne przygody z młodych lat....

więcej Pokaż mimo to