Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Fatum Michał Larek
Ocena 7,4
Recenzja Niespełnione oczekiwania

Już dwa razy zaczynałam recenzję książki Michała Larka od stwierdzenia, że bardzo lubię jego sięganie do czasów tzw. przełomu. Szczególnie że autor wydaje się bardzo dobrze do tego przygotowany. Każdy, kto śledzi jego poczynania w mediach społecznościowych, wie, że nawiązywanie do...

Avatar
SpadłoMizRegała Czytaj więcej
Okładka książki Skaza Robert Małecki
Ocena 7,3
Recenzja Coś więcej niż kryminał

Największą przyjemność czerpię z obcowania z literacką twórczością tych, którzy z książki na książkę piszą lepiej. I nie to, że pierwsza była zła, druga tylko ciut lepsza, a trzecia dobra, choć nie bez błędów. Gdyby pierwsza była zła, nigdy nie sięgnęłabym po kolejną! Najciekawiej jest...

Avatar
SpadłoMizRegała Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Kiedy pocztówka trafia do skrzynki Anne, autorka postanawia zbadać jej pochodzenie. W ten sposób zostaje wchłonięta w niesamowitą historię swojej rodziny, Rabinowiczów, którzy z powodu prześladowań rozpierzchli się po całym świecie, próbując uciec od tego, co i tak okazało się nieuniknione i zamknięte zostało w jednym słowie – Auschwitz.

Mogą pojawić się w Was obawy, czy kolejna książka poruszająca kwestię żydowską jest Wam potrzebna do szczęścia. Zależy, o jakim szczęściu mówimy. Jasne, że ona nie zmieni Waszego życia. Oczywiste jest również, że nie będzie lekką lekturą na wieczór. Ale Wasze szczęście będzie opierało się na tym, że trafiliście na wspaniałą opowieść, która jest jednym z piękniejszych połączeń historii ze współczesnością. Nie tylko poprzez bohaterów, ale także przez samą autorkę.

Całą recenzję znajdziecie tutaj: https://www.spadlomizregala.pl/2023/09/pocztowka-anne-berest/

Kiedy pocztówka trafia do skrzynki Anne, autorka postanawia zbadać jej pochodzenie. W ten sposób zostaje wchłonięta w niesamowitą historię swojej rodziny, Rabinowiczów, którzy z powodu prześladowań rozpierzchli się po całym świecie, próbując uciec od tego, co i tak okazało się nieuniknione i zamknięte zostało w jednym słowie – Auschwitz.

Mogą pojawić się w Was obawy, czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Zaginiona” to historia dwóch równolegle prowadzonych śledztw, które wydają się być ze sobą powiązane i nie pozwalają czytelnikowi na nudę. Jednak śledztwo śledztwem – na tym polegają kryminały. Ta powieść ujęła mnie klimatem, który przypominał mi przygody komisarza Wallandera. Od pierwszych zdań czułam, że z przyjemnością będę towarzyszyła inspektorce Tess Hjalmarsson. Czułam powiew morskiego powietrza, bryzę na twarzy i ten specyficzny skandynawski chłód.

Autorka nie serwuje nam prostej historii. Wplata w nią perspektywy czasowe, nakreśla sytuacje oczami różnych bohaterów. Mimo że główną postacią jest inspektorka, to jednak dobrze poznajemy postaci drugoplanowe, które czasami przejmują narrację. Ciekawy jest też sposób kształtowania bohaterów. Miałam wrażenie, że Frennstedt rozdzieliła ich grubą kreską na tych, których się lubi, i na tych, których lubić po prostu się nie da. Chyba że sama to zrobiłam podświadomie… Może tak być.

Cała recenzja na www.spadlomizregala.pl

„Zaginiona” to historia dwóch równolegle prowadzonych śledztw, które wydają się być ze sobą powiązane i nie pozwalają czytelnikowi na nudę. Jednak śledztwo śledztwem – na tym polegają kryminały. Ta powieść ujęła mnie klimatem, który przypominał mi przygody komisarza Wallandera. Od pierwszych zdań czułam, że z przyjemnością będę towarzyszyła inspektorce Tess Hjalmarsson....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy cały tydzień przeora Cię tak straszliwie, że nie masz siły nawet wziąć pełnego oddechu, wtedy lekka książka wydaje się wręcz jedynym wybawieniem. Książka, przy której po prostu będziesz się dobrze bawić, niekoniecznie nadwerężając już i tak mocno nadwerężoną machinę w twojej głowie. I żeby była jasność – lekka książka nie oznacza pozbawionej sensu, kompletnie bzdurnej treści. To po prostu taka historia, która angażuje, ale nie przeciąża. Taką właśnie powieścią jest „Kiedy ślub?” Nataszy Sochy.

Całą recenzję znajdziecie na www.spadlomizregala.pl.

Kiedy cały tydzień przeora Cię tak straszliwie, że nie masz siły nawet wziąć pełnego oddechu, wtedy lekka książka wydaje się wręcz jedynym wybawieniem. Książka, przy której po prostu będziesz się dobrze bawić, niekoniecznie nadwerężając już i tak mocno nadwerężoną machinę w twojej głowie. I żeby była jasność – lekka książka nie oznacza pozbawionej sensu, kompletnie bzdurnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lubię, gdy autorzy przenoszą mnie w zupełnie nowe rejony świata. Zastanawiam się wówczas zawsze, czy mieli okazję być w miejscach, które opisują, czy tylko sobie je wymyślili, wplatając wyobraźnię w fakty odkryte za pomocą Internetu. Próbuję wyczuć, czy opowiadana historia jest prawdą „doświadczoną”, czy też prawdą „odtworzoną”. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko pokazywaniu miejsc, w których nigdy się nie było, ale chyba sami rozumiecie, że tę różnicę czuć.

Hanna Cygler w swojej powieści „Córki tęczy” przenosi nas właściwie do dwóch miejsc – Gdańska i Pretorii. Przedstawiając nam życie dwóch różnych kobiet, żyjących w całkowicie odrębnych światach, z zupełnie innymi doświadczeniami, możliwościami i marzeniami, zabiera nas w podróż po świecie pełnym samotności, odwagi i samozaparcia.

To było moje pierwsze spotkanie z pisarką. Przyznam, że trochę mi wstyd, patrząc na jej literacki dorobek. A jednak zawsze musi być ten pierwszy raz i cieszę się, że trafiłam akurat na „Córki tęczy”, które wciągnęły mnie niczym naprawdę solidny thriller. Co ciekawe, Hanna Cygler zawsze kojarzyła mi się jedynie z powieścią obyczajową. A tutaj taka niespodzianka!

Dalej na www.spadlomizregala.pl

Lubię, gdy autorzy przenoszą mnie w zupełnie nowe rejony świata. Zastanawiam się wówczas zawsze, czy mieli okazję być w miejscach, które opisują, czy tylko sobie je wymyślili, wplatając wyobraźnię w fakty odkryte za pomocą Internetu. Próbuję wyczuć, czy opowiadana historia jest prawdą „doświadczoną”, czy też prawdą „odtworzoną”. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Podobno widok drzew, ogrodu, morza może przynieść człowiekowi ulgę. Podobnie szum fal, dźwięk spadających kropli deszczu czy śpiew ptaków mogą ukoić zszargane nerwy i napełnić spokojem zaprzątniętą milionem problemów głowę. Nie na darmo popularność zyskują agroturystyki zaszyte w środku lasu albo butikowe hotele w pobliżu wydm morskich. Małe miasteczka stają się uzdrowiskami, z których walorów korzysta coraz więcej turystów. A władze prześcigają się w oferowaniu coraz to lepszych warunków odpoczynku. Do takiego miasteczka trafia Wiktor Bogart, jeden z bohaterów debiutu Adama Dzierżka „Nieco bliżej piekła”.

Cokolwiek sądzić o pięknych mazurskich okolicach, Młodziewice nie witają znanego śledczego chlebem i solą, tylko sprawą morderstwa. Uzdrowiskowa miejscowość, potencjalna „Perła regionu” jest miejscem, w którym o odpoczynku Bogart może jedynie pomyśleć, a towarzyszący mu od wielu lat problem daje się we znaki i nie pomaga w codziennym funkcjonowaniu. Jednak – jak to w życiu bywa – nie tylko komisarz ma swoje prywatne problemy, z którymi musi się mierzyć. Podobnie jest właściwie z każdym bohaterem książki. I właśnie to – poza oczywistą sprawą morderstw – wydaje mi się jej najważniejszym wątkiem.

Nie wiem, co przyświecało autorowi podczas tworzenia tej historii. Nie wiem, na czym chciał skupić uwagę czytelnika. Ale zdecydowanie poruszył w niej na tyle współczesnych problemów, że śmiało każdy wybierze coś dla siebie. Można byłoby pokusić się o stwierdzenie, że tworzenie takiego literackiego „head&shoulders” jest dosyć karkołomne i ja się z tym zgodzę, aczkolwiek przyznaję, że Dzierżek całkiem dobrze sobie poradził. Mówiąc trochę kolokwialnie: nie przegiął w żadną stronę. Ciekawe jest również to, że wszystko, co towarzyszy bohaterom, nie zakryło całkowicie głównej linii fabuły.

Myślę, że warto również zaznaczyć, że stworzony w „Nieco bliżej piekła” małomiasteczkowy klimat mazurskiej miejscowości dodał tej powieści niesamowitej atmosfery. Mazury kojarzą mi się z błogim lenistwem, któremu oddawałam się wiele lat temu, podróżując ze znajomymi, rozbijając namiot nad jeziorem Śniardwy i próbując odgonić komary, które atakowały z wszystkich stron. Tymczasem Dzierżek przeniósł mnie do miejsca, w którym być może jest pięknie, ale atakuje nie wiadomo kto, w dodatku siekierą, a okoliczne władze – policja, burmistrz i ksiądz (nie zapominajmy, że w małych miejscowościach to wciąż jest władza) – kompletnie nie ogarniają sytuacji. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.

Można doszukać się kilku nieścisłości w tej powieści. Można byłoby się również ich przyczepić i rozpisać, ale szczerze powiem, że nie czuję takiej potrzeby, bo spędziłam naprawdę dobry czas, czytając tę książkę. Mimo że fabuła oparta jest na pewnych standardach, powiedziałabym nawet, że na dosyć „clickbajtowych” wątkach, to jednak autor wykazał się sporym sprytem i umiejętnością połączenia tego wszystkiego we wciągający kryminał, który wart jest uwagi każdego miłośnika tego gatunku.

Podobno widok drzew, ogrodu, morza może przynieść człowiekowi ulgę. Podobnie szum fal, dźwięk spadających kropli deszczu czy śpiew ptaków mogą ukoić zszargane nerwy i napełnić spokojem zaprzątniętą milionem problemów głowę. Nie na darmo popularność zyskują agroturystyki zaszyte w środku lasu albo butikowe hotele w pobliżu wydm morskich. Małe miasteczka stają się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z gotowaniem jest mi tak po drodze jak z jazdą na motorze – nigdy nie czułam do tego pociągu. W poprzednim życiu gotowałam, bo tego ode mnie oczekiwano. Dzisiaj gotuje mój mąż, bo lubi to robić, a ja mu w tym nie przeszkadzam. Ta zgodność może wynikać z faktu, że jest to mój drugi mąż i wybierałam ostrożniej. Tak czy inaczej za gotowaniem nie przepadam. Jednak uwielbiam jeść. Bardzo doceniam każdy przygotowany dla mnie posiłek, nawet, gdy jest to po prostu kanapka. Uwielbiam zapach jedzenia (o ile nie jest przypalone). To był jeden z powodów, dla których lektura „Sekretu panny Elizy” była dla mnie interesująca – czułam zapachy i smaki, a gotował ktoś inny. Jednak pomyli się ten, kto pomyśli, że ta książka jest o gotowaniu. To opowieść o walce o siebie i swoje miejsce w gronie mężczyzn. To historia o dawaniu szansy i korzystaniu z niej.

„Sekret panny Elizy” to książka inspirowana życiem Elizy Acton. Pewnie zapytacie, kim była owa Eliza Acton, bo i ja zapytałam o to w pierwszym momencie. A podobno to jedna z najważniejszych pisarek kulinarnych. Nie wiem, czym odznaczają się świetne książki kulinarne, ale niewątpliwie proces dochodzenia bohaterki do momentu, w którym zyskuje powszechne uznanie, zasługuje na uwagę. I właśnie o tym jest ta książka. Mamy XIX wiek, niezamężną kobietę po trzydziestce, która chce zostać poetką. Resztę można byłoby sobie dopisać, ale Annabel Abbs pokazuje nam swoją perspektywę.

Choć cała fabuła skupia się wokół Elizy, to jednak trudno jest nie zauważyć roli jej pomocnicy Anna. Z jednej strony mamy do czynienia z dosyć niezależną (a przynajmniej umiejącą o tę niezależność walczyć) Elizą, która postanawia wbrew wszystkiemu i wszystkim realizować swoje marzenia. Z drugiej strony Abbs stawia nam biedną i nieco zahukaną Annę, która – można by tak stwierdzić – z racji swojego pochodzenia zostaje właściwie skazana na życiową porażkę.

Wielu czytelników z pewnością skupi uwagę na „kuchennym” aspekcie tej książki. Trudno tego nie zrobić, bo z „Sekretu panny Elizy” dymi jak z gara pełnego najlepszego bulionu. Wielu również zauważy to, o czym napisałam wcześniej – odważną walkę o bycie sobą. A jednak tym, co przyciągnęło moją uwagę, była kobieca przyjaźń, o której często mówi się, że jest trudna, a przynajmniej trudno ją pielęgnować z uwagi na kobiece temperamenty. Tymczasem Abbs pokazuje, że kobiety mogą dawać sobie przestrzeń. Mogą stać za sobą murem, dopingować się i wspierać. Mogą stać się dla siebie swego rodzaju trampoliną do dobrego życia, bez konieczności zostawiania z tyłu towarzyszki. Mogą działać w różnych obszarach, ale wciąż polegając na sobie. Mogą różnić się statusem, pochodzeniem i wykształceniem, ale mogą ze sobą kooperować i być dla siebie ważne.

Przyznam, że z ogromną przyjemnością czytałam tę historię. Mam tu na myśli taką naprawdę czystą przyjemność. To książka, która ma dać nadzieję, przywołać uśmiech i wiarę w to, że niektórzy ludzie po prostu muszą pojawić się na naszej drodze, by dać nam impuls do działania, stać się motorem, napędem i siłą do wprowadzania zmian. Bardzo chciałabym więcej takich powieści.

Z gotowaniem jest mi tak po drodze jak z jazdą na motorze – nigdy nie czułam do tego pociągu. W poprzednim życiu gotowałam, bo tego ode mnie oczekiwano. Dzisiaj gotuje mój mąż, bo lubi to robić, a ja mu w tym nie przeszkadzam. Ta zgodność może wynikać z faktu, że jest to mój drugi mąż i wybierałam ostrożniej. Tak czy inaczej za gotowaniem nie przepadam. Jednak uwielbiam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie wiem, czy tylko mnie regularnie przydarzają się momenty, w których dochodzę do ściany i wiem, że już nawet nie chcę starać się jej burzyć. Nie wiem, co w sytuacjach kryzysowych rzeczywiście pomaga innym ludziom. Z opowiadań i własnego doświadczenia wiem, że niektórzy otwierają wino i próbują przez chwilę zapomnieć o trudnościach, inni nakręcają się do tego, by przełamać impas, a jeszcze inni idą na spacer, a finalnie lądują w kościele, bo tam czują wsparcie. Nie mnie krytykować kogokolwiek za metodę, którą wybiera. Kobietom, z którymi rozmawia Katarzyna Olubińska w swojej najnowszej książce „Szczęście w wielkim mieście”, najbardziej pomogła ich wiara i oddanie Bogu. Jako że sama jestem dosyć daleko od tej metody, toteż z jeszcze większym zainteresowaniem czytałam o tym, jak osiągnęły swój sukces.

Życie oparte na założeniach może wydawać się łatwe, ale tak naprawdę jest dosyć sztuczne. Za przyjętymi założeniami często idzie nieprawda i ograniczony horyzont. Jednak ja założyłam, że ponieważ autorka jest dziennikarką, przepytywanie innych będzie dla niej po prostu kolejnym zadaniem. I przyznam, że byłam nieco uprzedzona, bo – i znów te założenia – zbyt często mówi się o wierze i Bogu w sposób nachalny, czyli taki, którego ja nie akceptuję.

Tymczasem Olubińska i jej rozmówczynie bardzo mnie zaskoczyły. „Szczęście w wielkim mieście” to kompendium wiedzy o tym, jak mówić o miłości do Boga w sposób subtelny, czysty i bez narzucania swoich racji. Mówić tak, żeby nie przekonywać, a jednak sprawić, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy gdyby jednak komuś zawierzył, to jego życie wyglądałoby inaczej. Przyznam, że historie, które odkrywała przede mną autorka wraz ze swoimi rozmówczyniami, dawały dużo nadziei nawet mnie. Nadziei na to, że się da, że można coś zmienić, że czasami wystarczy iskra, która zawróci życie na zupełnie inny tor.

Możecie sobie zadawać pytanie, po co czytać taką książkę. Jedni będą widzieć w niej poradnik, inni dostrzegą tylko piękną okładkę (a rzeczywiście taka jest), jeszcze inni pomyślą o „Szczęściu w wielkim mieście” jak o zawoalowanej próbie nawrócenia. Wszystkim tym czytelnikom powiem szczerze, że nie zostałam nawrócona, nie porzuciłam „czarnej strony mocy” i nie pobiegłam do kościoła, by przepraszać za to, że żyję tak jak żyję. To, co zawładnęło mną podczas lektury, to inspiracja, optymizm i lekkość. Bo wszystkie historie podane są tutaj w bardzo lekki sposób, bez wielkiego patetyzmu.

Dla kogo jest „Szczęście w wielkim mieście”? Myślę, że dla każdego, kto chciałby na chwilę oderwać się od codzienności. Kto potrzebuje solidnego kopniaka, by obrać dobry kierunek, gdy nad głową trochę chmur, a przed nim mgła. Olubińska i jej rozmówczynie zdają się mówić „daj sobie czas, to wszystko w końcu do ciebie przyjdzie”. Im pomogła wiara w Boga. A ja myślę, że niezależenie, w co wierzymy, aby wprowadzić w swoje życie duże zmiany, muszą zostać spełnione konkretne warunki. Czasem trzeba zatrzymać się, czasem zaryzykować, zawsze mieć wsparcie i wierzyć… w siebie i swoje możliwości. I być dobrym człowiekiem. Po prostu.

Nie wiem, czy tylko mnie regularnie przydarzają się momenty, w których dochodzę do ściany i wiem, że już nawet nie chcę starać się jej burzyć. Nie wiem, co w sytuacjach kryzysowych rzeczywiście pomaga innym ludziom. Z opowiadań i własnego doświadczenia wiem, że niektórzy otwierają wino i próbują przez chwilę zapomnieć o trudnościach, inni nakręcają się do tego, by przełamać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

A gdyby ktoś powiedział Wam, że możecie zmienić całkowicie swoje życie? Być szczęśliwsi, znaleźć się w świecie, w którym wszyscy są dla siebie mili, cenią drugiego człowieka i właściwie zawsze są uśmiechnięci. Gdzie nie ma szaroburych dni, ciężkich poranków i trudnych spraw do rozwiązania. Jedynym warunkiem byłoby porzucić dotychczasowe życie i ludzi. Czy to łatwe? Mając taką perspektywę, można byłoby pomyśleć, że to z pewnością nic trudnego. A jednak tkwi w tym pewna trudność.

Agata Kołakowska swoją powieścią „Ballada o dwóch miastach” w pewien sposób zadebiutowała na naszym polskim rynku. Ściślej rzecz ujmując – zadebiutowała jako wydawczyni. Bo jako autorka powieści debiut ma dawno za sobą. Patrząc na obficie wypełnione regały w księgarniach, można byłoby pomyśleć, że pisarka sporo zaryzykowała. Właściwie dokładnie tak pomyślałam, czytając maila z propozycją zrecenzowania najnowszej książki. Z Agatą Kołakowską miałam do czynienia dotychczas jeden raz, kiedy postanowiłam przeczytać „Pokrewne dusze”, która była dobrą historią, ale nie na tyle, bym postanowiła zapoznać się z twórczością autorki. Jednak kilka słów ze wspomnianego maila, opis „Ballady…” oraz świadomość, że mam do czynienia z kobietą, która postanowiła postawić sporo na jedną kartę, były dla mnie wystarczającym powodem, by przeczytać powieść. I to była bardzo dobra decyzja, bowiem książka okazała się genialną historią.

Tytułowe dwa miasta można uznać za metaforę tego, co każdy człowiek ma, i tego, co chciałby mieć. „Miasto” to bloki, które widzę za oknem, ulice, którymi codziennie jeżdżę do pracy, ludzie, pani Zosia, która codziennie podaje mi warzywa w pobliskim warzywniaku. „City” to wszystko to, o czym marzę. Cała zabawa polega na tym, że dla każdego „miastem” może być coś innego. Dla Ciebie może to być świecąca neonami stolica. Na tym polega cała zabawa. I uważam, że to jedna z ciekawszych metafor, na jakie trafiłam.

Bohaterowie „Ballady o dwóch miastach” poszukują spełnienia. Marzą o czymś więcej niż to, co daje im codzienność. Chcą być kimś, spełniać się, żyć tak, jak zawsze marzyli. To pociągające. Agata Kołakowska przedstawia nam wiele postaci, które pną się po szczeblach kariery, próbując zrealizować swoje marzenia i wyrwać się z kieratu, który nałożyło na nich zwyczajne „Miasto”. Pisarka stawia na jednej szali szarość, konwenanse i tradycje, a na drugiej kolory, nowoczesność i awangardę. Skrajności. Wydaje się niczym dziwnym, że kiedy Petronela Złudna przenosi się z „Miasta” do „City”, zaczyna spełniać swoje największe marzenia. A jednak początkową radość i pęd za spełnieniem zaczynają przykrywać chmury w postaci ceny, którą musi zapłacić za ten luksus.

Agata Kołakowska w przepiękny sposób mówi czytelnikowi, że w życiu ważny jest balans, a to, co wydaje nam się niezwykle atrakcyjne, wcale nie musi takie być. Odnoszę to do współczesnego świata, w którym pokazywane w mediach życie celebrytów jawi nam się jako idealne, pełne samych radosnych momentów. Tymczasem czasami to, co nam wydaje się najwspanialszym snem, w rzeczywistości może stać się koszmarem. Kończąc tę lekturę, pomyślałam, że owszem, trzeba mieć odwagę, by marzyć, ale jednocześnie należy mieć w sobie pokorę i doceniać to, co się ma. Tak często o tym zapominamy. I nie potrzeba popadać ze skrajności w skrajność, by być szczęśliwym.

A gdyby ktoś powiedział Wam, że możecie zmienić całkowicie swoje życie? Być szczęśliwsi, znaleźć się w świecie, w którym wszyscy są dla siebie mili, cenią drugiego człowieka i właściwie zawsze są uśmiechnięci. Gdzie nie ma szaroburych dni, ciężkich poranków i trudnych spraw do rozwiązania. Jedynym warunkiem byłoby porzucić dotychczasowe życie i ludzi. Czy to łatwe? Mając...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z księgarskich półek coraz częściej krzyczą do nas bestsellery, coraz więcej książek, które podobno spodobały się milionom czytelników, a przynajmniej można tak sądzić, skoro je kupili. Recenzje zagranicznych autorów czy krytyków literackich niczym neon świecą z okładek, a czytelnik musi dokonać wyboru. Nie jest on łatwy. Wszak książek na półkach co nie miara. A pomysłów na nowe powieści nie brakuje.

„Dziesięć dni” Mel Sherratt to pierwsza książka projektu wydawniczego Labreto powiązanego z Legimi - wszystkim w Polsce znaną platformą e-booków i audiobooków. I właściwie, nie chcąc zdradzać fabuły, musiałabym zakończyć ten tekst tutaj. A jednak chciałabym o książce napisać więcej, bo zasługuje na uwagę, choć – przyznaję – przez kilkanaście stron wydawało mi się, że mogę się mylić.

Umówmy się, że ta historia nie zaczyna się bardzo oryginalnie. Właściwie na początku miałam wrażenie, jakbym już czytała coś podobnego. Ktoś kogoś porywa, planuje zemstę, ma na to wszystko jakiś plan. Gdybym miała to skwitować jednym zdaniem, powiedziałabym, że chora głowa szuka ujścia dla wszystkiego zła, które skumulowała w swoim wnętrzu. I w związku z tym dzieją się rzeczy straszne. Tak mogłaby być skonstruowana właściwie każda książka. Jednak „Dziesięć dni” zaskakuje w momentach, w których kompletnie się tego nie spodziewamy. Szczerze mówiąc, Sherratt skrupulatnie rozwalała każdą koncepcję, którą układałam w głowie. W ten sposób angażowała mnie w tę historię jeszcze bardziej.

„Dziesięć dni” to opowieść o tajemnicach, błędach i przymykaniu oczu. A najbardziej o zemście, bo to ona przewija się przez całą książkę. I o przemocy, którą autorka opisuje we wręcz reporterski sposób, nie pomijając żadnych szczegółów. Przyznaję, że musiałam parę razy przerwać lekturę, by odetchnąć i nabrać dystansu. Zbyt mocno weszłam w tę historię i miałam wrażenie, jakby maltretowanie (bo inaczej nie da się tego nazwać) odbywało się tuż obok mnie, na moich oczach. Trudno było mi to zaakceptować. Po kilku zaskakujących zwrotach te dwa momenty były dla mnie trudne do przeskoczenia, ale nie dlatego, że były źle opisane – po prostu były tak obrazowe, że rozwalało mnie od środka.

Autorka przyjęła metodę pisania z kilku perspektyw. Bardzo lubię taki sposób prowadzenia opowieści. Wydaje mi się, że czyni on opowieść jeszcze atrakcyjniejszą. Ja odnalazłam się w tej formie bardzo szybko i… równie szybko skończyłam lekturę, bowiem „Dziesięć dni” to jedna z tych książek, które się połyka. Utyka ona kilka razy w żołądku (jak choćby przy opisach przemocy), ale na koniec czytelnik czuje się syty. I tylko zastanawia się, czy na świecie rzeczywiście dzieją się tak straszne rzeczy.

Z księgarskich półek coraz częściej krzyczą do nas bestsellery, coraz więcej książek, które podobno spodobały się milionom czytelników, a przynajmniej można tak sądzić, skoro je kupili. Recenzje zagranicznych autorów czy krytyków literackich niczym neon świecą z okładek, a czytelnik musi dokonać wyboru. Nie jest on łatwy. Wszak książek na półkach co nie miara. A pomysłów na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każda powieść jest dla mnie kufrem mojej babci. Zamkniętą walizą, którą decyduję się wyciągnąć z szafy pełnej różnych toreb. Wyciągając ją spod wielu innych, zawsze myślę, co takiego w sobie skrywa i czy znajdę w niej coś, co mnie zachwyci, co sprawi, że moje oczy rozbłysną, a umysł puści cugle i podda się pędowi wyobraźni. Biorąc do ręki powieść, zdaję sobie sprawę, że mierzę się z fikcją (o ile nie jest to biografia, reportaż czy coś podobnego). Ale czasem ta fikcja ma w sobie tak wiele prawdy, że wierzę, że to wszystko mogłoby się rzeczywiście wydarzyć.

„Obsesja i inne formy miłości” Sarah Crossan jest opowieścią o dramacie kobiety. I przypomina nawet dramat w formie, w której została spisana. Akapity układające się w coś na kształt wiersza, bez rymu, pocięte na sceny z różnych momentów życia nadają tempo całej historii. I choć liczy ona niespełna trzysta stron, to uważnego czytelnika jest w stanie mocno przeorać emocjonalnie. Bo to właśnie emocje budują każdy jej akapit.

Odbiorca, który szuka w tej powieści miłosnego trójkąta i związanych z nim wydarzeń, może od razu zrezygnować z czytania. Nie znajdzie tutaj sensacji, spektakularnych scen zazdrości, pikantnego seksu z kochanką i klasycznej nudy domowych pieleszy. Na pierwszy plan wysuwa się cała gama rodzinnych dramatów, z którymi ludzie muszą sobie jakoś radzić. Ana Kelly, główna bohaterka, jako prawniczka wysłuchuje ich codziennie. I codziennie sama widzi w lustrze niezadowoloną z życia, przygnębioną i oszukiwaną kobietę. Choć początkowo nie zdaje sobie z tego sprawy, z czasem prawda dociera także do niej.

Mój stosunek do Any był bardzo ambiwalentny. Z jednej strony doskonale rozumiałam jej rozpacz i próbę odpowiedzenia sobie na fundamentalne pytania dotyczące związku z kochankiem, a z drugiej regularnie ogarniała mnie złość na nią, na jej wieczne niezadowolenie z tego, co miała. A miała – przynajmniej na pozór – wszystko. Ale kiedy emocje opadały, pytałam sama siebie „kim jestem, żeby ją oceniać?”. Tak, Ana wzbudza zdecydowanie skrajne emocje. Przyznaję, że trudno ją zrozumieć, szczególnie, że poznajemy ją właściwie poprzez poszatkowane monologi, z których składa się książka. Jednak gdzieś tam, między wierszami, znajduje się bardzo dużo sensu. To właśnie taki kufer, z którego można powyciągać skarby.

„Obsesja i inne formy miłości” to gorzka historia o braku spełnienia, o kłamstwach i życiu w ułudzie. O pragnieniu bycia kochaną wedle swoich wyobrażeń. O zderzeniu z rzeczywistością i totalnym zagubieniu. To opowieść o kobiecie, która potrzebowała pomocy, ale nikt tego nie widział. Myślę, że to dość ciekawy głos, który dociera głęboko do świadomości czytelnika. Crossan udowadnia, że nie trzeba wielu słów i kilkuset stron, by opowiedzieć o czymś ważnym. Dzisiaj nie jest to wcale takie oczywiste. Polecam.

Każda powieść jest dla mnie kufrem mojej babci. Zamkniętą walizą, którą decyduję się wyciągnąć z szafy pełnej różnych toreb. Wyciągając ją spod wielu innych, zawsze myślę, co takiego w sobie skrywa i czy znajdę w niej coś, co mnie zachwyci, co sprawi, że moje oczy rozbłysną, a umysł puści cugle i podda się pędowi wyobraźni. Biorąc do ręki powieść, zdaję sobie sprawę, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasami sięgamy po książki, których nie ma w naszym osobistym kanonie lektur. Decyduje o tym okładka, ciekawy tytuł, znany autor. Bywa, że jest to po prostu przypadek. I właściwie nie wiadomo, dlaczego niemalże 40-letnia kobieta bierze się za czytanie o miłości nastolatków. Tak naprawdę może to oznaczać bardzo dużo, a jednocześnie może nie oznaczać nic – po prostu ochotę na coś lżejszego. Ba! Można byłoby pokusić się o stwierdzenie, że na coś „odmóżdżającego”, ale przecież dobrze napisany romans może być tak mocno naszpikowany emocjami, że czytelnik wcale nie czuje się lekko i przyjemnie. I choć wydaje się, że z porywów serca i motylków w brzuchu już się wyrosło, da się taką historię przeżywać tak, że traci się kontrolę nad czasem i oddechem. Agnieszka Olejnik napisała powieść, która początkowo wydawała mi się dobrą lekturą dla dorastającej córki, a finalnie przeorała moje trzydziestosiedmioletnie serce.

„Nie jest za późno” najłatwiej byłoby określić historią o pierwszej miłości. To byłaby prawda, jednak mocno spłycająca fabułę książki. Dla mnie to opowieść o dzieciakach, które w swoim uczuciu były bardzo dojrzałe jak na swój wiek, ale jednocześnie zbyt niedoświadczone, by wierzyć, że dadzą radę udźwignąć konsekwencje swoich działań. A potem, gdy coś zaczęło się kruszyć, wystartowała lawina, którą trzeba było przeczekać. Tyle, że nikt nie spodziewał się, że będzie to trwało latami.

Z jednej strony mamy tutaj schemat: zakochanie, mezalians, nieporozumienia. Ból, cierpienie, rozczarowanie. Z drugiej strony mamy… pióro Agnieszki Olejnik, a to oznacza szacunek dla czytelnika, wyczuwalną czułość wobec wymyślonej historii i bohaterów oraz pięknie skomponowane zdania, które czyta się z ogromną przyjemnością. I jeszcze coś, co jest dla mnie wyróżnikiem twórczości tej autorki. Schemat, o którym wspomniałam, jest tutaj wypełniony całym wachlarzem wydarzeń, które schematyczne wcale nie są. To sprawia, że „Nie jest za późno” wcale nie czyta się jak każdą inną książkę z tego gatunku.

Tak naprawdę książki rzadko mnie wzruszają. Stronię od ckliwości, od rozmemłanych bohaterów, łopatologicznych wyznań. Wierzę, że młodzi ludzie potrafią mówić do siebie z czule i z odpowiednią dozą wrażliwości. Wierzę, że to nie zawsze musi być zakrapiana impreza, która kończy się nad ranem w sypialni rodziców z kacem i nieświadomością, jak zakończył się poprzedni wieczór. Takich bohaterów też znajdziemy na kartach „Nie jest za późno”, jednak są oni tak naprawdę marginalni dla całej historii. Sedno tkwi zupełnie gdzie indziej – tam, gdzie dwoje ludzi odkrywa, czym jest miłość i jak wiele może ona kosztować.

Dobrze jest móc uczyć się czegoś z książek. Jasne, że można traktować je jak rozrywkę – poznać historię, może nawet zachwycić się nią, a potem… przejść do następnej. Mocno przesadziłabym, gdybym powiedziała, że najnowsza książka Olejnik ma walory edukacyjne. A jednak, czytając tę powieść, myślałam o tym, że chciałabym, aby kiedyś przeczytała ją moja córka. I żeby utwierdziła się w tym, co zawsze jej tłumaczę: nie można się poddawać, a o to, co kochasz, trzeba walczyć z całych sił.

Czasami sięgamy po książki, których nie ma w naszym osobistym kanonie lektur. Decyduje o tym okładka, ciekawy tytuł, znany autor. Bywa, że jest to po prostu przypadek. I właściwie nie wiadomo, dlaczego niemalże 40-letnia kobieta bierze się za czytanie o miłości nastolatków. Tak naprawdę może to oznaczać bardzo dużo, a jednocześnie może nie oznaczać nic – po prostu ochotę na...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Estrogen Klaudia Muniak, Alicja Sinicka, Magda Stachula
Ocena 6,5
Estrogen Klaudia Muniak, Ali...

Na półkach:

Ile razy chciałaś udusić swojego męża? Albo najlepiej zamknąć go w piwnicy? Ile razy podniósł Ci ciśnienie do tego stopnia, że zamiast przed oczami wciąż widzieć Wasz cudowny pierwszy taniec, to jedyne, co przed nimi tańczyło, to czarne mroczki na zmianę z siekającymi piorunami? Nie mówcie, że Wam się nie zdarzyło! Panowie, Wam zapewne też czasami przemyka przez głowę choć jedna podobna myśl. Nie wierzę, że nie! Każdy to zna. A jeśli nawet jakimś cudem tego nie przeżyliście, to znacie to z opowieści innych.

Swego rodzaju opowieść o relacjach damsko-męskich snują też Magdalena Stachula, Alicja Sinicka i Klaudia Muniak w swojej książce „Estrogen”. A jako że robią to na trzy głosy, perspektywa jest naprawdę szeroka i obejmuje znacznie więcej niż połączenie mąż-żona. Trzy autorki, trzy bohaterki i jeden mężczyzna. Czy z tego może wyjść coś dobrego? Szczególnie, gdy we wspomnianym towarzystwie mamy byłą narzeczoną, przyszłą żonę oraz siostrę głównego bohatera. Mieszanka emocji, uczuć i wspomnień sprawia, że atmosfera wokół tej czwórki jest bardzo gęsta, a my poznajemy sytuację z punktu widzenia każdej z kobiet.

Słyszałam kiedyś, że nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż zraniona kobieta. Myślę, że ktoś, kto to powiedział, nie miał nigdy do czynienia z kobietą ambitną i niedocenianą albo taką, która znajduje się w sytuacji zagrożenia. I oczywiście moglibyśmy spokojnie wznieść się w tych rozważaniach ponad płeć, bo z pewnością mogłoby to dotyczyć również mężczyzn, jednak tym razem skupiam się na kobietach, bowiem to one są punktem centralnym thrillera autorstwa trzech znanych autorek.

„Estrogen” może wydawać się na pierwszy rzut oka opowieścią o zemście, zakochaniu i zaślepieniu. Jednak, choć nie jest to historia szczególnie wymagająca, można doszukać się w niej znacznie więcej. Dla mnie każda bohaterka to osobna historia i to całkiem uniwersalna. Pomimo różnych charakterystyk, istnieje wspólny mianownik, którym jest fakt, że każdy może czuć się porzucony, pomijany i oszukiwany. I oczywiście jest w tej książce wiele zła, ale można przyjąć, że w tego rodzaju literaturze zawsze jest go całkiem sporo. Jednak pojawiła mi się taka refleksja, że często tam, gdzie na pierwszy rzut oka widoczne jest zło, po dokładniejszym przyjrzeniu się widać zagubienie i strach. Bo zemsta jest często podszyta uczuciami, z których często nie zdajemy sobie sprawy.

Stachula, Sinicka i Muniak wprowadzają pewną innowacyjność, podchodząc do tematu na trzy pary rąk, trzy pary oczu i trzy kobiece spojrzenia. Jako że każda z autorek dała upust swojej wyobraźni, dając życie jednej z bohaterek, w całości dodało to kolorytu całej fabule. Mnie najbliżej było do Michaliny – perfekcyjnej, ambitnej, wydawałoby się idealnej córki, siostry, bizneswoman, która posiada swoje tajemnice i mroki, a w sercu nosi wiele cierpienia z powodu otaczającej ją niesprawiedliwości. Ale czy to już powód, żeby zrobić drugiemu człowiekowi krzywdę? Na to pytanie nie będę odpowiadać. Odpowiedź znajdziecie w książce.

Ile razy chciałaś udusić swojego męża? Albo najlepiej zamknąć go w piwnicy? Ile razy podniósł Ci ciśnienie do tego stopnia, że zamiast przed oczami wciąż widzieć Wasz cudowny pierwszy taniec, to jedyne, co przed nimi tańczyło, to czarne mroczki na zmianę z siekającymi piorunami? Nie mówcie, że Wam się nie zdarzyło! Panowie, Wam zapewne też czasami przemyka przez głowę choć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyznaję się bez bicia, że wszelkim poradnikom zazwyczaj z góry mówiłam „nie”. Wychodziłam z założenia, że lektura ma mnie odprężać, wywoływać napływ kojącego uczucia rozlewającego się od stóp do głów. Nawet kryminały dawały mi taką przyjemność. Jednak ostatnio zauważam u siebie zmiany. Zaczynają mnie interesować inne kierunki, odmienne od dotychczasowych rejestry. I choć pozostaję wierna ulubionym autorom i autorkom, to nie wystarczy mi już tylko relaks. Potrzebuję uczyć się, poznawać nowe rzeczy, rozwijać. Chyba po prostu życiowo jestem w momencie, w którym chcę czuć, że nie spędzam czasu jedynie na szybkim składaniu liter i rozrywce, którą to za sobą niesie. Chcę więcej. Chcę dowiadywać się, dlaczego coś jest takie, a nie inne, jak robić coś lepiej oraz ile potrzebuję jeszcze wykonać pracy, by poczuć, że wyczerpałam temat.

Julia Fischer w swojej książce „Zakochany mózg i inne niezwykłe stany” skupia uwagę na tym, co dzieje się w naszym mózgu w konkretnych momentach naszego życia – na przykład, gdy jesteśmy w żałobie, gdy przepełnia nas smutek lub gdy jesteśmy zakochani. Pokazując biologiczne podstawy naszych reakcji, tłumaczy naszą codzienność i próbuje pokazać nam, że czasami to, co wydaje nam czymś strasznym, może tak naprawdę być czymś po prostu potrzebnym. Dla mnie ta książka stała się swego rodzaju bramą do zrozumienia tego, co zawsze wydawało mi się zbyt skomplikowane, żeby w ogóle chcieć to analizować. Czasem po prostu łatwiej jest przyjąć, że coś jest, i nie pytać dlaczego. Fischer na to nie pozwala – ona pyta i odpowiada, przekazując informacje w sposób niezwykle zrozumiały dla czytelnika.

Czasem wydaje nam się, że coś dzieje się, bo tak skonstruowany jest świat i wcale nie mamy ochoty rozdrabniać się i próbować znaleźć wytłumaczenie takiego stanu rzeczy. Śmiem twierdzić, że do mnie potrzeba oswajania tego, co nieznane, przyszła wraz z wiekiem. Potrzebuję znaleźć wytłumaczenie takiego, a nie innego wychowania. Odczuwam silną potrzebę znalezienia drogi do tego, by radzić sobie ze wszystkim, co dotychczas wydawało mi się nie do opanowania. Co ciekawe, „Zakochany mózg…” wpłynął na mnie kojąco. Uspokoił. Przede wszystkim poczułam, że z pewnymi emocjami nie ma potrzeby walczyć – można sobie je lepiej wytłumaczyć. Pojęłam też, że są takie stany, z których można wyjść, o ile mamy pewną wiedzę, jak sobie z nimi poradzić.

„Zakochany mózg i inne niezwykłe stany” to kopalnia wiedzy o naszym mózgu, podana w sposób bardzo przystępny i dostosowany do czytelnika, któremu rozprawy naukowe niekoniecznie sprawiają przyjemność. Polecam szczególnie zainteresowanych tym, jak skonstruowany jest nasz mózg i za co odpowiadają poszczególne jego części. I uwierzcie, że tę wiedzę posiądziecie w bardzo przyjemny sposób.

Przyznaję się bez bicia, że wszelkim poradnikom zazwyczaj z góry mówiłam „nie”. Wychodziłam z założenia, że lektura ma mnie odprężać, wywoływać napływ kojącego uczucia rozlewającego się od stóp do głów. Nawet kryminały dawały mi taką przyjemność. Jednak ostatnio zauważam u siebie zmiany. Zaczynają mnie interesować inne kierunki, odmienne od dotychczasowych rejestry. I choć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prawie 100 lat temu władze Warszawy podjęły uchwałę o opracowaniu projektu kolei podziemnej.

"Do września 1939 r. opracowano ogólne plany i profile dwóch linii metra, plany skrzyżowań tunelu z siecią wodociągową i kanalizacyjną, wykonano wstępne obliczenia konstrukcji tunelu i skrajni taboru oraz wstępne kosztorysy budowy. Większość tych materiałów zaginęła podczas Powstania Warszawskiego. Wojna zniszczyła 80 % zabudowy stolicy. Nie przekreśliło to jednak koncepcji komunikacji podziemnej"(informacja ze strony https://www.metro.waw.pl/historia-budowy-metra-w-warszawie).

Jak pokazuje w swojej najnowszej książce Robert Ziębiński, nie potrzeba wcale wojny, by w jednej chwili zniszczyć stolicę. Wystarczy pazerność. Można też bardzo łatwo zniszczyć ludzi. Wystarczy wiedzieć, komu to zlecić.

„Metro” to obraz wielkiej katastrofy, która mogłaby się wydarzyć. To sensacyjna i napędzona do granic wyobraźni opowieść o poszukiwaniu zemsty, brudnej polityce i polskiej historii, która daje o sobie znać w najmniej oczekiwanym momencie, gdzieś między jednym a drugim przystankiem metra. I choć wielu mogłoby podjąć się stworzenia takiej powieści, to jednak nie wyobrażam sobie, że wyszłoby to komuś lepiej niż Ziębińskiemu, którego charakteryzuje bujna, ale wcale nie skrajna fantazja oraz ironia i inteligencja. To ciekawy przypadek pisarza, którego twórczość odbiega od moich zainteresowań na setki kilometrów, a jednak za każdym razem zachwyca otwartością umysłu autora.

Co zatem ujęło mnie w „Metrze”? Przede wszystkim rzadko kiedy podczas lektury mam wrażenie, że siedzę w sali kinowej. „Metro” to prawdziwie filmowa powieść i właściwie nawet bez przeczytania posłowia można byłoby pomyśleć, że została stworzona po to, by ktoś przeniósł ją na ekran. A gdy okazuje się, że rzeczywiście był taki zamysł, żałujemy, że do tego nie doszło. Szczególnie, że filmową pasję Ziębińskiego wyczuwa się z daleka nie tylko w tej książce.

Nie przepadam za „gdybaniem”, ale tym razem wizja „a co by było gdyby” bardzo mi się spodobała – sprawiła, że warszawskie metro już nigdy nie będzie dla mnie tym samym miejscem, którym było dotychczas. To świadczy tylko o tym, że książka „weszła” w moją głowę dokładnie tak jak miała wejść, uruchamiając całe pokłady wyobraźni.

Jako że przeczytałam więcej niż jedną książkę autora, pokuszę się o stwierdzenie, że immanentną cechą jego twórczości jest umiejętność budowania napięcia oraz układanie akcji tak, by czytelnik zawsze był w jej centrum, niezależnie, gdzie właśnie coś się dzieje. I choć dość często zmienia miejsca, wprowadzając trochę chaosu, to i tak czuć, że doskonale wie co robi. Autor ma swój styl i zdecydowanie ironiczne spojrzenie na otaczającą rzeczywistość, którą mimochodem punktuje. Robi to tak wiarygodnie, że pewnie niejeden czytelnik będzie u bohaterów doszukiwał się znajomych z telewizji twarzy. Nie jest to dziwne, bo prawdziwych wydarzeń, choć często przesuniętych w czasie, również tutaj nie brakuje. Tak, moment, w którym zaczynasz zastanawiać się, czy coś jest fikcją czy prawdą, jest naprawdę osobliwy. Ty zatrzymujesz się z lekkim oszołomieniem, a Ziębiński… On z wielką swobodą leci dalej z akcją. Bo po co zatrzymywać się w którymkolwiek momencie, skoro jeszcze tyle może się wydarzyć?

„Metro” zabierze Was w naprawdę świetną podróż. I nie jest to podróż emocjonalna, których wiele na rynku literackim. To ten rodzaj podróży, w której oddychacie szybciej, nad wargami pojawiają się krople potu, rozglądacie się niepewnie wokół i na koniec spoglądacie na okładkę, nie wierząc, że to już koniec. Zostaje czekać na kolejną powieść. I mieć nadzieję, że jednak plan ekranizacji „Metra” dojdzie do skutku.

Prawie 100 lat temu władze Warszawy podjęły uchwałę o opracowaniu projektu kolei podziemnej.

"Do września 1939 r. opracowano ogólne plany i profile dwóch linii metra, plany skrzyżowań tunelu z siecią wodociągową i kanalizacyjną, wykonano wstępne obliczenia konstrukcji tunelu i skrajni taboru oraz wstępne kosztorysy budowy. Większość tych materiałów zaginęła podczas...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Najgorzej, kiedy nie zostaje już nic. Kiedy zostajesz w punkcie, w którym chciałbyś czegoś więcej, ale wiesz, że nie ma na co liczyć. Kiedy tworzysz w głowie scenariusz, marzenie, które nigdy się nie ziści. Nie mam tutaj na myśli utraconej miłości, a zakończoną serię. Moment, w którym rozstajesz się nie z ukochanym, a z bohaterami powieści, którą żyłeś przez jakiś czas. I rzeczywiście w przypadku serii „Wiatr ze wschodu” Marii Paszyńskiej można powiedzieć, że ostatnia jej część „Za zasłoną chmur” jest czymś na kształt zakończenia wielkiej miłości, bolesną chwilą, w której nie do końca wiadomo, co dalej ze sobą zrobić.

Nie będę zbyt odkrywcza, gdy napiszę, że Paszyńska kojarzy mi się z historią. Nie będę oryginalna, gdy powiem, że jej książki czyta się z wypiekami na twarzy i z pewną dozą onieśmielenia, bo autorka potrafi zawstydzić tych, którym wydaje się, że coś tam pamiętają z lekcji historii. Jednak jej najnowsza książka to zupełnie inny kaliber – pokuszę się nawet o stwierdzenie, że znacznie większy od pozostałych trzech tomów. Używając siatkarskiej terminologii, można śmiało powiedzieć, że Paszyńska zaserwowała asa i usadowiła piłkę na ostatnim metrze boiska przeciwnika.

„Za zasłoną chmur” to ta część serii, w której prym wiodą kobiety. To one stają się punktem centralnym całej powieści i sprawiają, że „Wiatr ze wschodu” nabiera zupełnie innych barw. Nie mówimy już tylko o miłości, rozstaniach, tęsknocie. Skupiamy się na kobiecej przyjaźni, oddaniu i lojalności. Bohaterki czwartego tomu są nie tylko bohaterkami książki, ale także tymi, które stają się dla czytelników symbolem wyjątkowej relacji. Paszyńska opowiada o tym w taki sposób, że historia Anastazji i Tatiany, choć poboczna wobec wątku miłości między tą pierwszą a Kazimierzem, staje się osobną opowieścią – dla mnie jeszcze piękniejszą i jeszcze bardziej wartościową.

Wciąż nie może mi wyjść z głowy relacja między tymi dwoma kobietami. Wciąż analizuję, czy byłabym w stanie dźwignąć tak wiele. Czy dałabym radę wyciągnąć rękę do tej, która odebrała mi miłość, bo sama jej potrzebowała. Czy potrafiłabym kołysać ją do snu podczas nocy pełnej koszmarów i otulać ciepłym pledem w zimne wieczory. Czy oddałabym jej ostatni kęs strawy, czy potrafiłabym ciepło spojrzeć na jej dziecko. Szczerze? Nie potrafiłabym. Odcięłabym się już na samym początku. Dlatego właśnie ta książka stała się dla mnie ważna. Pokazała perspektywę, możliwości, a może nawet jakiś cel. Nie mam w sobie wielkich pokładów empatii. Nie potrafię wyciągnąć ręki, gdy ktoś sprawi mi ból czy zawód. Nie umiem zapomnieć i wznieść się ponad zazdrość. A dla wszystkich bulwersujących się dodam, że nie potrafię udawać. To sztuka, której nie posiadłam. Anastazja i Tatiana uświadomiły mi jednak, że można być ponad wszystko.

Jestem pewna, że ci, którzy już przeczytali poprzednie części „Wiatru ze wschodu”, czwarty tom mają już za sobą (a jeśli nie, to na pewno po nią sięgną). Ci, którzy z jakichś powodów jeszcze nie poznali Kazimierza, Anastazji, Tatiany i Borysa, powinni zrobić to z co najmniej kilku powodów. Abstrahując już nawet od świetnego pióra i umiejętności opowiadania wyjątkowych i niełatwych historii, Paszyńska jest profesjonalistką, dla której ważne są detale. To one dodają całości smaku, powodując, że jej książki czyta się z przyjemnością. Finał jest tylko jeden – serce każdego czytelnika pełne jest nadziei na kolejną powieść. Moje jest nią wypełnione po brzegi.

Najgorzej, kiedy nie zostaje już nic. Kiedy zostajesz w punkcie, w którym chciałbyś czegoś więcej, ale wiesz, że nie ma na co liczyć. Kiedy tworzysz w głowie scenariusz, marzenie, które nigdy się nie ziści. Nie mam tutaj na myśli utraconej miłości, a zakończoną serię. Moment, w którym rozstajesz się nie z ukochanym, a z bohaterami powieści, którą żyłeś przez jakiś czas. I...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy zaczynasz czytać książkę i doznajesz przedziwnego uczucia, że z jednej strony chciałbyś już ją skończyć, aby pozbyć się ciągłego napięcia, a z drugiej najchętniej trwałbyś w tej historii jak najdłużej, bo zdajesz sobie sprawę, że trafiłeś na doskonałą lekturę, to znak, że trzymasz w ręku prawdziwe złoto. I wcale nie musi to być literatura najwyższych lotów. Nie musi to być przysłowiowe „ą, ę”. To może być rozrywka, która wciąga od pierwszych zdań i pochłania tak bardzo, że każda kolejna strona jest niczym haust powietrza. Tak właśnie jest w przypadku „Kucharki z Castamar” Fernando J. Múñeza, która zawładnęła moim czytelniczym sercem i myślę, że jeszcze długo żadna książka z gatunku obyczaju historycznego nie zastąpi jej miejsca.

Trzymając w ręku ponad sześćsetstronicową knigę w niestandardowo dużym rozmiarze, zastanawiam się zawsze, czy autor jest w stanie trzymać poziom przez cały czas. Właściwie to zakładam się sama ze sobą, w którym momencie nastąpi potknięcie, kiedy nasz „opowiadacz” straci panowanie nad tempem i wyłoży się na jakimś błędzie. Pisanie książek to nie jest taka prosta sprawa. Tymczasem Múñez stworzył powieść idealną. Oczywiście mówię to z mojej perspektywy, ale musicie uwierzyć, że naprawdę ta książka pochłonęła mnie bez reszty, wywołując emocje, których nie spodziewałabym się po tego typu historii. Lektura każdego rozdziału powodowała, że czułam coś na kształt bólu wynikającego z braku możliwości szybszego czytania. A uwierzcie, czytam szybko. Tak bardzo chciałam wiedzieć, co jeszcze wydarzy się w Castamar, tak mocno zaangażowałam się w akcję, tak blisko było mi do bohaterów, że czułam fizyczny ból, że nie mogę przyspieszyć.

„Kucharka z Castamar” to opowieść o dumie, odwadze i mądrości. O uprzedzeniach, władzy oraz stracie. I oczywiście o miłości, bo zazwyczaj wokół niej kręci się wszystko. Jednak pomyli się ten, kto pomyśli, że jest to motyw przewodni. Gdybym miała wskazać na takowy, skłoniłabym się bardziej ku intrydze, bowiem mamy jej tutaj co niemiara. Wszystko to napisane w taki sposób, że trudno oderwać się od lektury.

Fernando J. Múñez w bardzo wyważony sposób opisuje sytuację społeczną w XVIII-wiecznej Kastylii. Przedstawia nam panujące wówczas konwenanse, zasady i umowy społeczne. Skupia uwagę na traktowaniu kobiet, ich pozycji w świecie rządzonym przez mężczyzn, kajdanach, z których trudno się wydostać, jeśli nie ma się w sobie wystarczająco dużo odwagi. Na szczęście tytułowa kucharka ją posiada i pewnie dzięki temu staje się tak bliska czytelnikowi. Zresztą nie tylko ona jest barwną i przyciągającą uwagę postacią – takich tutaj jest znacznie więcej. Właściwie każda wzbudza emocje, bardzo zresztą skrajne, i sprawia, że wszystko, co dzieje się w Castamar, jest prawdziwą przygodą.

Szczerze? „Kucharka z Castamar” to czytelniczy majstersztyk, który każdy powinien przeczytać. Dla mnie tym istotniejszy, że przełamał trwającą dłuższy czas czytelniczą niemoc i sprawił, że przypomniałam sobie, za co kocham książki.

Kiedy zaczynasz czytać książkę i doznajesz przedziwnego uczucia, że z jednej strony chciałbyś już ją skończyć, aby pozbyć się ciągłego napięcia, a z drugiej najchętniej trwałbyś w tej historii jak najdłużej, bo zdajesz sobie sprawę, że trafiłeś na doskonałą lekturę, to znak, że trzymasz w ręku prawdziwe złoto. I wcale nie musi to być literatura najwyższych lotów. Nie musi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Sekretne życie pszczół” to powieść wielopłaszczyznowa, ale żadna z płaszczyzn nie jest mniej ważna. Wspaniale łączy się to ze sobą, wręcz zlepia słodkim gęstym płynem prosto z pasieki. Na pierwszym planie mamy dziewczynkę, która mierzy się ze swoją tajemnicą oraz poszukuje swojego miejsca. Lilly próbuje zrozumieć otaczający ją świat i swoją w nim rolę. Pięknie sprawdza się jako głos, który opisuje rzeczywistość z punktu widzenia nastolatki, dając nam cały wachlarz emocji. Na drugim planie jest Rosaleen – czarnoskóra pomoc domowa, która walczy o swoje prawa i próbuje przeciwstawiać się mocno dotykającej jej niesprawiedliwości. Dołączają do tego wszystkiego siostry Boatwright, które wydają się postaciami z bajki – na pierwszy rzut oka beztroskimi, a w gruncie rzeczy mierzącymi się ze swoimi własnymi problemami. Dom, w którym zamieszkują wszystkie kobiety, jest ich azylem. Tak jak ul dla pszczół, w którym wirują podczas pięknego tańca po powrocie do matki.

Całą recenzję można przeczytać na www.spadlomizregala.pl.

„Sekretne życie pszczół” to powieść wielopłaszczyznowa, ale żadna z płaszczyzn nie jest mniej ważna. Wspaniale łączy się to ze sobą, wręcz zlepia słodkim gęstym płynem prosto z pasieki. Na pierwszym planie mamy dziewczynkę, która mierzy się ze swoją tajemnicą oraz poszukuje swojego miejsca. Lilly próbuje zrozumieć otaczający ją świat i swoją w nim rolę. Pięknie sprawdza się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trzeba przyznać Klimarczykowi, że genialnie unika odpowiedzi, prowadząc czytelnika dość krętymi drogami i jednocześnie przenosząc go w czasie i przestrzeni. Dzieląc swoją powieść na akty, serwuje nam – wydawałoby się – kilka różnych historii. Z celi, w której przesiaduje Kantecka, autor przenosi nas do Włoch lat 80., przedstawiając nam watykańskie duchowieństwo i jego związek z ofiarą. Jednocześnie pokazuje burą polską rzeczywistość tamtych czasów, w której każdy, kto próbuje podważyć dobre imię PRL-owskiej władzy, może spotkać się z nieprzyjemnościami. Autor przedstawia nam dramaty bohaterów, którzy w założeniu powinni pojawić się jako drugo- albo i nawet trzecioplanowi, a okazują się ważnymi elementami całości. A czytelnik wciąż zastanawia się, o co w tym wszystkim chodzi.

Całą recenzję można przeczytać na www.spadlomizregala.pl.

Trzeba przyznać Klimarczykowi, że genialnie unika odpowiedzi, prowadząc czytelnika dość krętymi drogami i jednocześnie przenosząc go w czasie i przestrzeni. Dzieląc swoją powieść na akty, serwuje nam – wydawałoby się – kilka różnych historii. Z celi, w której przesiaduje Kantecka, autor przenosi nas do Włoch lat 80., przedstawiając nam watykańskie duchowieństwo i jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To kolejna powieść z serii – jak ja ją nazywam – „codzienne dramaty”. Jest ich całe mnóstwo, a Socha konsekwentnie stara się je rozpracowywać. Ma to wiele zalet. Mnie pozwoliło na docenienie miejsca, w którym jestem. Komuś innemu może pokazać, że nie tylko on znalazł się w podbramkowej sytuacji i że z wszystkiego można jakoś wyjść – czasem wystarczy tylko poprosić o pomoc. Niektórym może przelecieć przez głowę myśl „może wcale nie jest mi tak źle, jak mogłoby się wydawać?”. Wierzę, że znajdą się też tacy, dla których wydarzenia opisane w „Zaczarowanych” wydadzą się totalną abstrakcją. Jednak takie scenariusze pisze życie i trudno z tym dyskutować.

Całą recenzję znajdziecie na www.spadlomizregala.pl.

To kolejna powieść z serii – jak ja ją nazywam – „codzienne dramaty”. Jest ich całe mnóstwo, a Socha konsekwentnie stara się je rozpracowywać. Ma to wiele zalet. Mnie pozwoliło na docenienie miejsca, w którym jestem. Komuś innemu może pokazać, że nie tylko on znalazł się w podbramkowej sytuacji i że z wszystkiego można jakoś wyjść – czasem wystarczy tylko poprosić o pomoc....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dwie samotności. Dialog mistrzów Gabriel García Márquez, Mario Vargas Llosa
Ocena 6,9
Dwie samotnośc... Gabriel García Márq...

Na półkach:

Mówi się, że literatura to pewien rodzaj podróżowania w czasie i przestrzeni. To sposób na poznanie tego, czego nigdy nie będziemy mogli doświadczyć, oraz przybliżenie różnych punktów widzenia na temat tego, czego doświadczamy codziennie. Od momentu, gdy zobaczyłam zapowiedź „Dwóch samotności” – przeprowadzonej w 1967 roku podczas spotkania w Limie rozmowy Gabriela Garcii Marqueza i Maria Vargasa Llosy – wiedziałam, że to będzie jedna z ważniejszych książek na moim regale. Nie dlatego, że mowa tutaj o dwóch noblistach. Nie dlatego, że trzeba ich znać. Powodem jest moje przekonanie, że ten tekst będzie skrzył się mądrością na temat tworzenia czegoś, co kocham – literatury.

Całą recenzję można znaleźć na www.spadlomizregala.pl.

Mówi się, że literatura to pewien rodzaj podróżowania w czasie i przestrzeni. To sposób na poznanie tego, czego nigdy nie będziemy mogli doświadczyć, oraz przybliżenie różnych punktów widzenia na temat tego, czego doświadczamy codziennie. Od momentu, gdy zobaczyłam zapowiedź „Dwóch samotności” – przeprowadzonej w 1967 roku podczas spotkania w Limie rozmowy Gabriela Garcii...

więcej Pokaż mimo to