-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać392
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2017-03-14
2017-05-22
Na wstępie powinnam się przyznać do mojej wielkiej miłości do monarchii angielskiej i brytyjskiej. Śledzę zarówno życie współczesnej rodziny królewskiej, jak i z chęcią sięgam po książki czy artykuły dotyczące historycznych monarchów. Do epoki tudorowskiej, w której osadzona jest omawiana "Wieczna księżniczka", podobnie jak do czasów Wojny Dwóch Róż, mam szczególny sentyment. Nic więc dziwnego, że Philippę Gregory obdarzyłam wieczną miłością, gdyż autorka swoje dwie ważne serie umieściła właśnie w wyżej wymienionych czasach, poza tym jest mistrzynią w gatunku fikcji historycznej i jej powieści nie mogą mi się nie podobać. Gdyby spod ręki tej pani wyszedł jeszcze portret królowej Wiktorii - nie byłoby na świecie szczęśliwszego człowieka ode mnie. Piszę to nie bez powodu - jest to pewnego rodzaju ostrzeżenie, gdyż gdy czytam o czymś, co naprawdę kocham, mam na ten temat całą masę przemyśleń. W związku z tym obawiam się, że ta recenzja może być nieco obszerniejsza niż zazwyczaj.
Katarzyna Aragońska, znana światu jako pierwsza żona Henryka VIII, najmłodsza córka Ferdynanda Aragońskiego i Izabeli Kastylijskiej zwanej Katolicką, władców Hiszpanii, najpotężniejszych monarchów swoich czasów, niemalże od urodzenia wychowywana była na królową Anglii. Od kiedy skończyła trzy lata mówiono o niej: Catalina, infantka hiszpańska, księżna Walii - nie było więc dla niej innej przyszłości jak ta, w której nosi angielską koronę na skroniach. Dziecko poczęte w wojskowym obozie, urodzone pomiędzy jedną bitwą z innowiercami a drugą, nie mogło wyrosnąć na nikogo innego, jak na gorliwego katolika, pragnącego mieczem odegnać wyznawców Allaha z Europy. "Wieczna księżniczka" to portret tej zdumiewającej kobiety, pokazujący jej losy od piątego roku życia, gdy przebywała jeszcze w Andaluzji pod pieczą swoich rodziców, przez małżeństwo ze starszym synem króla Anglii Henryka VII - Arturem, po pierwsze lata które spędziła u boku Henryka VIII jako jego żona. Portret przedstawiający jej wzloty, upadki, a przede wszystkim ogromną determinację i niezmierzone ilości zaufania pokładane w Bogu.
Katarzyna Aragońska to dobrze znana postać historyczna przede wszystkim z powodu "królewskiej wielkiej sprawy" czyli procesu unieważnienia małżeństwa z Henrykiem VIII, który to po dwudziestu latach wspólnego życia uświadomił sobie nagle (albo za sprawą Anny Boleyn), że Katarzyna nie mogła być jego legalnie poślubioną małżonką, gdyż w noc poślubną z pewnością nie była dziewicą. Sławny na cały świat rozwód królewskiej pary pociągnął za sobą schizmę od kościoła katolickiego. Ale to wszyscy doskonale wiemy. "Wieczna księżniczka" przedstawia tę kobietę z wcześniejszego okresu. Pokazuje ją już jako małą dziewczynkę, rudowłosą Catalinę, inteligentną lecz jeszcze nieco naiwną. Ciężko mi było ze spokojnym sercem przebrnąć przez pierwsze strony tej książki, przez najmłodsze lata bohaterki, ponieważ w głowie już miałam obraz tego co się stanie, gdy koronują ją na królową Anglii, gdy zostanie niekochaną przez męża jałową kobietą. Podobne uczucie miałam, gdy przyszło mi poznać młodego Henryka, który był wówczas zaledwie księciem Yorku, szczęśliwym, pełnym życia dzieckiem, już skorym do przechwałek, ale jeszcze w żadnym stopniu nie przypominającym tego grubego tyrana, który stawiał siebie wyżej aniołów. Edward Stafford, książę Buckingham, oczywiście książkowy a nie prawdziwy, powiedział o nim, że "przejawia łagodną naturę, której nie sposób zepsuć, nawet wielkim staraniem" - jakie to smutne, że te słowa się nie sprawdziły.
Bardzo się cieszę, że autorka dała czytelnikom możliwość rzucenia okiem na Hiszpanię w okresie, kiedy na tronach zasiadali Izabela Kastylijska i Ferdynand Aragoński, którzy ramię w ramię walczyli z mauryjskimi innowiercami w Andaluzji. Philippa Gregory udała się do Grenady, by lepiej poznać miejsca, w których wciąż żywa jest pamięć o królowej Izabeli. Została oczarowana niezwykłością kultury Maurów, która pozostała tam do dziś, mimo że królewska para usilnie pragnęła ją wykorzenić. Zyskała dzięki tej podróży mnóstwo inspiracji do książki, uczyniła ją niezwykle prawdziwą i żywą, a czytelnik mógł poczuć, jakby sam znalazł się w Alhambrze. Dzięki tak wielkiej rzetelności autorki, dane mi było przeczytać naprawdę piękną i niezwykłą książkę. Smaczki dotyczące Hiszpanii pojawiały się nie tylko na początku książki, przed przybyciem Cataliny do Anglii, ale też potem, już po jej ślubie z Arturem. Autorka postanowiła zbliżyć do siebie młodych małżonków poprzez opowieści o ojczyźnie, którymi księżniczka raczyła męża co noc. Nie dość że było to bardzo ciekawe to również przesłodkie i cieszyło mnie, że Katarzyna miała swoje dobre chwile w Anglii,
Książka została skonstruowana tak, że wydarzenia w narracji trzecioosobowej przeplatały się z komentarzami Cataliny w pierwszej osobie. Dzięki temu mogłam przyjrzeć się bliżej nie tylko samej Katarzynie, ale również zobaczyć jak ona widzi Anglię swoimi hiszpańskimi oczyma. Od razu w oczy rzucają się liczne różnice między tymi krajami. Prawdę mówiąc nie spodziewałam się, że było ich aż tyle. Dotyczyły ona przeróżnych dziedzin życia: od aspektów religijnych po to co wypada młodej damie przed zamążpójściem. Jednak najbardziej przejmujące jest to, że podczas spoglądania na świat oczami księżniczki, widzimy, że spodziewa się ona odnaleźć w Anglii spokój i bezpieczeństwo. Nie da się przejść obok tego obojętnie, gdy zna się przyszłość tej kobiety. Co prawda "Wieczna księżniczka" jest to w dużej mierze fikcja historyczna, nie można jej traktować jako rzetelne źródło wiedzy historycznej, ponieważ nie jest to ani biografia postaci ani publikacja naukowa, a jedynie (albo aż) niesamowita historia dopisana do wydarzeń, które miały miejsce naprawdę, to mimo wszystko pozwoliła mi bliżej przyjrzeć się temu, co istotnie wpłynęło na to, kim była Katarzyna Aragońska w późniejszych latach i mogłam poukładać sobie w głowie z wszystkimi innymi informacjami, które na ten temat mam. Widzę, że autorka ma niezwykłe wyczucie tego, co rzeczywiście mogło się wydarzyć oraz ogromną empatię w stosunku do postaci, których uczyniła swoimi bohaterami literackimi.
Stosunkowo niewiele wiadomo o życiu Katarzyny i Artura, a na pewno zdecydowanie mniej niż o jej małżeństwie z Henrykiem VIII. Dlatego historię napisaną przez panią Gregory traktuję trochę jak baśń, piękną baśń ze smutnym zakończeniem, które uczy jak być twardszym, odważniejszym człowiekiem, a przynajmniej nauczyło tego Catalinę, ponieważ ta, po śmierci ukochanego, zmieniła się w Katarzynę. Sama autorka przyznaje, że nie wiadomo jak to do końca było z Katarzyną i Arturem. Czy infanta hiszpańska straciła dziewictwo i tym samym uprawomocnione zostało ich małżeństwo, czy też nie i było tak jak utrzymywała podczas rozwodu z Henrykiem. Pani Gregory, która jest historykiem, skłania się ku pierwszej wersji i ja również, chociaż historykiem nie jestem, ale lubię ładne historie o miłości, a Katarzyna zasługiwała na ładną historię o miłości.
Philippa Gregory ma niesamowicie malownicze pióro, dzięki temu wszystkie sceny walk, bitew, opracowywania taktyk opisane są w sposób łatwy i ciekawy do przeczytania dla kobiety, która niekoniecznie lubuje się w tego typu opisach. To bardzo istotne, gdyż książkę rozpoczęła bitwa pod Grenadą o Alhambrę, a zwieńczyła potyczka przeciw Szkotom, którą z ogromnym sukcesem dowodziła sama Katarzyna Aragońska. Niejednokrotnie takim opisom towarzyszom piękne ale przejrzyste metafory, pod których jestem wrażeniem. Jeszcze bardziej imponuje mi bibliografia autorki, która składa się z ponad trzydziestu pozycji. Większość dotyczy oczywiście głównej bohaterki i Henryka VIII, ale jest też wiele publikacji poświęconych islamowi, królowej Izabeli, potyczkom Tudorów, jak również postaciom drugoplanowym. To świadczy o niesamowitej rzetelności pisarki. Podziwiam tę kobietę i zazdroszczę tego, że ze swojej ogromnej pasji uczyniła również zawód.
"Wieczna księżniczka" nie jest pierwszą książką Philippy Gregory, którą przeczytałam. Nie jest nawet pierwszą z cyklu tudorowskiego, którą mam za sobą. Przygodę rozpoczęłam z najpopularniejszą powieścią autorki, a mianowicie "Kochanicami króla", które obecnie (po niedawnej premierze "Trzech sióstr, trzech królowych") są chronologicznie trzecią częścią serii. Mam w planach przeczytać całą serię właśnie w porządku chronologicznym, nie pomijając pozycji, które już kiedyś czytałam. Oczywiście pojawią się z tej okazji recenzje, na które już serdecznie zapraszam.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/05/czytanka-z-pasja-wieczna-ksiezniczka_24.html
Na wstępie powinnam się przyznać do mojej wielkiej miłości do monarchii angielskiej i brytyjskiej. Śledzę zarówno życie współczesnej rodziny królewskiej, jak i z chęcią sięgam po książki czy artykuły dotyczące historycznych monarchów. Do epoki tudorowskiej, w której osadzona jest omawiana "Wieczna księżniczka", podobnie jak do czasów Wojny Dwóch Róż, mam szczególny...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-09
"Gra o tron" - jest to tytuł wszystkim doskonale znany, większości pewnie za sprawą serialu wyprodukowanego z dużym rozmachem dla telewizji HBO, a prawdziwym smakoszom historii dzięki książce George'a R. R. Martina. Jest to prawdziwy fenomen, który trudno będzie czymkolwiek przyćmić. Po tytuł ten sięgają nawet ci, którzy nie przepadają za fantastyką, ci, którzy nie lubią czytać. "Gra o tron" z pewnością na zawsze zostanie w kanonie najpopularniejszych seriali i książek. Ostatnio jest o niej jeszcze głośniej, a to z powodu premiery siódmego sezonu serialu. Zewsząd dochodzi do nas bardzo nachalna promocja, a Sansa Stark, która ma nie walczyć ani na Północy ani na Południu, a toczyć wszystkie możliwe walki, niemalże wyskakuje nam z lodówki. Teraz okazuje się, że nawet mój blog nie daje wytchnienia od "Gry o tron"...
Minęło czternaście lat, odkąd Robert Baratheon pokonał Targaryenów nad Tridentem i wywalczył sobie Żelazny Tron oraz władzę nad Siedmioma Królestwami. Przez cały ten czas mógł liczyć na mądre porady swojego Namiestnika Jona Arryna, jednak on niespodziewanie opuszcza ten świat. Król Robert postanawia powierzyć zwolnione stanowisko swojemu wieloletniemu przyjacielowi, Eddarowi Starkowi, między innymi któremu zawdzięcza swój triumf sprzed lat. Stark nie ma wyjścia, musi zostawić swoje rodzinne Winterfell jak i całą Północ, nad którą sprawuje namiestnictwo, i udać się do Królewskiej Przystani, by wspomóc przyjaciela. Zabiera ze sobą dwie córki: Sansę i Aryę, z których starsza ma dostąpić honoru poślubienia następcy tronu - Joffreya Baratheona. Jednocześnie, po drugiej stronie Wąskiego Morza córka poprzedniego króla, Daenerys Targaryen, zostaje poślubiona dothrackiemu wodzowi, który w zamian za młodą, piękną żonę ma zapewnić jej bratu, Viserysowi, armię dzięki której ten odzyska tron swojego ojca.
Wydarzenia z "Gry o tron" nie były dla mnie dużym zaskoczeniem, gdyż jestem obecnie na szóstym sezonie serialu, a i książkę zdarzyło mi się przeczytać kilka lat temu, ale wtedy nie wywołała ona u mnie takiego efektu jak teraz. Natomiast wielką niespodzianką było to, ile zdołałam wyciągnąć z tej powieści przy ponownej lekturze. Sam autor twierdzi, że diabeł tkwi w szczegółach, a ta książka jest nimi wręcz naszpikowana. Znajomość fabuły i postaci pozwoliła mi docenić te szczegóły, zobaczyć rzeczy niewidoczne w pierwszym momencie, zafascynować się historiami dalszoplanowymi, otworzyć swoje serce na świat, jaki wykreował George R. R. Martin.
W pierwszej chwili lektura "Gry o Tron" może kojarzyć się ze spotkaniem z taranem. Mnogość postaci, miejsc, wątków, powiązań, niuansów może przyprawić o zawrót głowy, ale osobom, które nie miały jeszcze w żaden sposób styczności z "Grą o Tron", polecam skupić się i poświęcić trochę uwagi, bo George R. R. Martin nie napisał ani jednego zdania, które nie miałoby znaczenia i o które czytelnik nie pomniałby się w przyszłości. Tylko przy maksymalnym skupieniu można docenić to jak genialnie została napisana ta książka. Trzeba mieć naprawdę wyjątkowy umysł, by napisać powieść z taką dbałością o szczegóły, a przynajmniej posiadać solidnie sporządzone notatki.
Nie da się wyróżnić jednego głównego bohatera tej historii. W zasadzie trzeba by było powiedzieć, że głównym bohaterem jest każdy, z punktu widzenia którego prowadzona jest narracja (może z wyjątkiem Willa pojawiającego się tylko w prologu), a historia widziana była ośmioma parami oczu: Eddarda Starka, lorda Winterfell i Królewskiego Namiestnika, jego żony Catelyn z rodu Tullych, trojga ich dzieci: dwunastoletniej Sansy, dziesięcioletniej Aryi i ośmioletniego Brana, a także bękarta Eddarda, czternastoletniego Jona Snowa, karła Tyriona z rodu Lannisterów oraz khaleesi plemienia Dothraków Daenerys Targaryen. Chociaż pewnie znalazłoby się jeszcze kilka równie ważnych postaci. Tak, postaci to tej książce nie brakuje. Są one bardzo starannie wykreowane i charakteryzują się cechami przypisanymi ich rodom, a i te zostały stworzone bardzo pieczołowicie, ciekawie, wyraziście. Czasami zastanawiałam się, jak można mieć taki fantastyczny pomysł, przecież to niejednokrotnie wykracza poza możliwości wyobraźni! Byłam pewna, że musiałam swego czasu niedostatecznie uważać na lekcjach geografii i historii, bo Westeros i Essos muszą istnieć naprawdę. Co prawda pojawiają się tutaj elementy fantastyczne, które obalają moją teorię, ale poza tym świat George'a R. R. Martina jest tak rzeczywisty, jakby istniał naprawdę. Nie wiem, czy kiedykolwiek miałam przyjemność czytać powieść fantastyczną osadzoną w wymyślonym świecie, która miałaby tak świetne tło, tak świetne podstawy zarówno jeżeli chodzi o geografię krainy, jak i jej urbanistykę, socjologię i historię. Jestem zauroczona.
Nie da się nudzić podczas lektury "Gry o tron", ponieważ George R. R. Martin serwuje nam na kartkach swojej powieści niemały rollercoaster. Intryga goni intrygę, cały czas coś się dzieje, właściwie nie ma chwili aby sobie odsapnąć, wziąć łyk herbaty czy zjeść drożdżówkę. W tej książce każdy może znaleźć coś dla siebie, ponieważ mamy tutaj garść fantastyki, potężną dawkę średniowiecznej rzeczywistości i historycznych smaczków, a także szczyptę romansów. Ale tak naprawę gdy już wciągniemy się w lekturę, nie mają znaczenia nasze osobiste preferencje gatunkowe, bo nagle okazuje się, że kochamy taką fantastykę, że naprawdę podoba nam się warstwa historyczna. Właściwie są dwie kwestie, do których może trudniej jest się przyzwyczaić, a mianowicie wszędobylska przemoc, brutalność, krew tryskająca z tętnic, poodcinane głowy, ale też epatowanie seksem, kreowanie kobiet jako... dziwki, pokazywanie takich pierwotnych instynktów - tutaj w szczególności patrzę w kierunku obozu Dothraków.
Naprawdę jestem ogromnie zaskoczona tym, że przy znajomości serialu i drugiej lekturze "Gry o tron" jestem taka zafascynowana tą książką. Bardzo przyjemny styl autora pozwolił mi przepłynąć przez te ponad osiemset stron, tak że prawie nie zauważyłam obszerności książki. Oczywiście będę kontynuować serię - jeszcze kilka tysięcy stron fantastycznej przygody przede mną. Właściwie już nie mogę się doczekać. Czuję taką potrzebę, jakiej nie odczuwałam przy swojej pierwszej lekturze "Gry o tron" przed kilku laty.
Właściwie 3/4 narratorów historii pochodzi z rodu Starków, a więc książka niejako dyktuje nam, w którym obozie powinniśmy się znaleźć, ale powiem Wam, że swoje serce oddałam postaci, która nie uczestniczyła w żadnych bieżących wydarzeniach opisywanych w książce, bo najzwyczajniej w świecie nie życie. Tą niespodziewaną miłością zapałałam do Rhaegara Targaryena, brata Daenerys, który zginął nad Tridentem - jest coś fascynującego w tej postaci i pochłaniam każde zdanie na jego temat.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/08/niebabska-czytanka-gra-o-tron-george-r.html
"Gra o tron" - jest to tytuł wszystkim doskonale znany, większości pewnie za sprawą serialu wyprodukowanego z dużym rozmachem dla telewizji HBO, a prawdziwym smakoszom historii dzięki książce George'a R. R. Martina. Jest to prawdziwy fenomen, który trudno będzie czymkolwiek przyćmić. Po tytuł ten sięgają nawet ci, którzy nie przepadają za fantastyką, ci, którzy nie lubią...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-10
Trudno policzyć jak wiele napisano już książek o drugiej wojnie światowej. Ale jedno jest pewne: powstanie ich jeszcze więcej. A to dlatego, że jest to temat, który nigdy się nie wyczerpie i o którym warto pisać, szczególnie teraz, gdy coraz mniej między nami żywych świadków tamtych wydarzeń. Należy pielęgnować w sobie pamięć o tych trudnych czasach, a książki niejako nam to ułatwiają. Tematyka jest szczególnie ważna dla nas, Polaków, gdyż nasz naród został wyjątkowo skrzywdzony przez hitlerowców. Ale wydaje mi się, że nie tylko stąd współcześnie bierze się ciekawość tego okresu historycznego. Chyba to już taka nasza cecha narodowa, że lubimy rozmyślać o własnej krzywdzie, nieszczęściu i niesprawiedliwości. Ale nie liczy się powód by wspominać zasłużonych i poległych w drugiej wojnie światowej, ważne by to w ogóle robić. Kristin Hannah pozwoliła nam przyjrzeć się szczególnej roli kobiet podczas największego konfliktu zbrojnego w dziejach ludzkości.
Bohaterkami książki są dwie siostry: Vianne i Isabelle. Vianne jest starsza o dziesięć lat, ma dom, męża, dziecko, posadę w miejscowej szkole. Nie dopuszcza do siebie myśli o zbliżającej się wojnie i boleśnie uświadamia ją dopiero powołanie męża do wojska. Mimo to ufność i bezpieczeństwo pokłada w linii Maginota. Wierzy, że wojna lada chwila się skończy, a mąż wróci cały i zdrowy do domu. Isabelle to niespokojny duch, po raz kolejny wyrzucono ją ze szkoły i musi mieszkać w Paryżu z ojcem, który widocznie nie ma na to ochoty. W dniu, w którym Niemcy wkraczają do Francji, ojciec odsyła ją do siostry. Podczas kilkudniowego przemarszu doznaje chłodu, głodu, zmęczenia, strachy i właśnie wtedy decyduje, że nie może biernie przyglądać się jak hitlerowcy okupują jej ojczyznę. Postanawia włączyć się do ruchu oporu. Nikt nie spodziewał się, że jej szczeniacka, podjęta pod wpływem impulsu decyzja może przerodzić się w jedną z największych podziemnych akcji w całej Francji.
Kristin Hannah znałam do tej pory dzięki takim książkom jak "Szansa" i "Wyśnione szczęście". Obie bardzo przypadły mi do gustu, a tę pierwszą pozycję uznaję za obowiązkową lekturę, dla każdej wielbicielki romansów. Wiedziałam, że w autorce tkwi ogromny potencjał, ale sądziłam, że dotyczył on tylko tworzenia książek ciepłych od uczuć i emocji. "Słowik" jest zupełnie innym typem lektury i byłam wielce zadziwiona, gdy odkryłam, o czym tak naprawdę traktuje. Jak już pisałam, książek o drugiej wojnie światowej jest wiele, ale nigdy nie będzie ich zbyt dużo, szczególnie jeżeli będą takie jak to dzieło. Przede wszystkim jest to powieść dla tych, którzy obawiają się makabrycznych scen opisanych na kartach książki, ponieważ Kristin Hannah poprowadziła swoją historię tak, by nie przelało się w niej zbyt wiele krwi i skupiła się na tym, w jaki sposób wojna zmienia psychikę człowieka oraz jego podejście do innych ludzi. Mi to bardzo odpowiadało, ale gdyby spojrzeć bardziej obiektywnie, to obawiam się, że obraz wojny został w "Słowiku" nieco złagodzony. Ale wydaje mi się, że to wrażenie może wynikać z tego, że my Polacy patrzymy na drugą wojnę światową przez pryzmat terroru jaki został wyrządzony naszej nacji i spodziewamy się zobaczyć taką samą brutalność, mimo że czytamy historię umiejscowioną w innym kraju. Bardzo się cieszę, że przyszło mi spojrzeć na historię Francji z tamtego okresu, bo nigdy specjalnie się nią nie interesowałam. Właściwie nie wiedziałam nic poza tym, że kraj ten został podzielony na dwie części: tą okupowaną przez hitlerowców oraz wolną Francję ze stolicą w Vichy. Zawsze miło dowiedzieć się nowych rzeczy, nie korzystając przy tym z podręczników. Szczególnie w głowie zapadła mi ciekawostka o tym, że Anglicy i Francuzi w różny sposób trzymają papierosa w palcach - ta wiedza została wykorzystana przy tworzeniu nowej tożsamości dla angielskiego lotnika, który miał nieodpowiednie palce pożółkłe od papierosów. Cóż za dbałość o szczegóły, nieprawdaż?
"Słowik" jest to książka przede wszystkim o kobietach biorących udział w drugiej wojnie światowej, a szczególnie o tych, które włączyły się do ruchu oporu. Kristin Hannah, tworząc postacie sióstr Isabelle i Vianne, chciała docenić wszystkie kobiety, które jednocześnie walczyły za ojczyznę i wciąż pozostawały opiekunkami ogniska domowego. To wymaga wielkiej odwagi i ogromnego pokładu sił, a bardzo często jest zapominane, przyćmiewane przez waleczność mężczyzn, której oczywiście im nie odmawiam. Cieszę się bardzo, że autorka zdecydowała się na napisanie właśnie takiej książki. Oprócz tego, powieść traktuje również o tym, że człowiek nie może pozostać bierny wobec wojny i że ona zawsze go zmieni. Vianne i Isabelle, obie na początku strasznie mnie irytowały, jedna swoją biernością, zachowawczością, brakiem odwagi by się postawić, pogodzeniem się bez walki z nową rzeczywistością; druga lekkomyślnością, brawurą, szczeniactwem, tym że nie potrzebnie zwracała na siebie uwagę i narażała na bezpieczeństwo również własną rodzinę. Obie zmieniły się nie do poznania i zasługują na mój podziw. Siostry dorosły, pewne rzeczy poukładały im się w głowach, zmieniły im się priorytety, ale niestety nie wszyscy zyskali charakteru na wojnie. Byli również tacy, których bezpowrotnie złamała.
Z czystym sercem polecam tę książkę. Naprawdę niesie ona ze sobą wiele wartości, a czas spędzony na lekturze na pewno nie będzie czasem zmarnowanym. Informacja dla wszystkich spragnionych wątku romantycznego - to w tej powieści również znajdziecie, chociaż nie wysunie się na główny plan.
Do przeczytania również tutaj: http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/05/sowik-kristin-hannah.html
Trudno policzyć jak wiele napisano już książek o drugiej wojnie światowej. Ale jedno jest pewne: powstanie ich jeszcze więcej. A to dlatego, że jest to temat, który nigdy się nie wyczerpie i o którym warto pisać, szczególnie teraz, gdy coraz mniej między nami żywych świadków tamtych wydarzeń. Należy pielęgnować w sobie pamięć o tych trudnych czasach, a książki niejako nam...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-26
Już nie raz podkreślałam moje wielkie zainteresowanie monarchią angielską, a w szczególności czasami, gdy na angielskim tronie zasiadała dynastia Tudorów. Ród ten nie władał królestwem długo, gdyż niewiele ponad sto lat, ale zapisał się w historii Anglii złotymi literami głównie za sprawą Henryka VIII, który swoim kontrowersyjnym działaniem przewrócił wyspy brytyjskie do góry nogami i stał się symbolem, który pierwszy wpada do głowy na hasło "Tudorowie". Sławą niewiele odstaje od ojca jego druga córka Elżbieta, która przez wielu uznawana jest za największego monarchę tego kraju. Jednak nie na tym kończy się dynastia Tudorów. Zapomniana przez kronikarzy Małgorzata Tudor była starszą siostrą Henryka VIII, wydaną, w celu zapewnienia wieczystego pokoju angielsko-szkockiego, za króla Szkocji Jakuba IV, wieloletnią królową regentką w imieniu swego syna Jakuba V oraz kobietą, która postępowaniem i przekonaniami wyprzedzała czasy, w których żyła. Philippa Gregory za pomocą fikcyjnego portretu tej kobiety w swojej najnowszej książce "Trzy siostry, trzy królowe" przybliża również postać Marii Tudor oraz Katarzyny Aragońskiej.
W 1501 roku dwunastoletnia Małgorzata Tudor twierdziła, że jest jedyną prawdziwą Tudorówną na królewskim dworze. Co prawda była jeszcze jej młodsza siostra Maria, ale ją, pięcioletnią dziewuszkę, trudno było wówczas nazwać księżniczką. Natomiast ona, Małgorzata, miała precedencję zaraz po swej matce, królowej Elżbiecie York, oraz po królowej matce, Małgorzacie Beauford. Nie było w Anglii zacniejszej księżniczki niż ona. A przynajmniej nie było jej do czasu, dopóki w królestwie nie pojawiała się hiszpańska infantka Katarzyna Aragońska, lada chwila księżna Walii, a w przyszłości królowa Anglii. Przyjazd córki Izabelii Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego nie był księżniczce w smak, ale jej ojcu, Henrykowi VII, szybko udało się zaspokoić ambicję najstarszej córki i wydać ją za króla Szkocji Jakuba IV, czym upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu i zapewnił wieczysty pokój angielsko-szkocki.
"Trzy siostry, trzy królowe" Philippy Gregory to trzy angielskie księżniczki, które podzieliły podobny los: zostały królowymi, wyszły za mąż z miłości, traciły swoje dzieci i wiodły nieszczęśliwe życie. Małgorzata Tudor, królowa Szkocji, narratorka opowieści, Maria Tudor, królowa Francji oraz Katarzyna Aragońska, królowa Anglii - połączyły je więzy rodzinne, rozdzieliła rywalizacja o władzę. Autorka w centrum postawiła najstarszą córkę Henryka VII i Elżbiety York i to jej życiu głównie się przyglądamy. Natomiast o losach dwóch pozostałych sióstr-królowych dowiadujemy się głównie z korespondencji, którą wymieniała z nimi Małgorzata. Nie jest to co prawda powieść epistolarna, ale tych listów pojawia się w książce naprawdę wiele. Ci, którzy czytali "Wieczną księżniczkę" tej autorki, mają poszerzony obraz opisywanej historii o przeżycia Katarzyny Aragońskiej, ponieważ obie te książki rozpoczynają się w tym samym momencie i w wielu aspektach się przenikają. Jednak powieść "Trzy siostry, trzy królowe" obejmuje znacznie większy obszar czasu. Koniec historii stanowi rok 1533 - data znamienna bardziej dla Henryka VIII niż dla Małgorzaty. W tej drugiej części książki, Małgorzata oprócz zajmowania się swoją nową ojczyzną, zerka także na to, co dzieje się na dworze angielskim, ponieważ tam całkiem dobrze zadomowiły się siostry Boleyn, a następnie pojawiła się "królewska wielka sprawa", tak więc "Trzy siostry, trzy królowe" dzieją się równolegle także z jeszcze jedną książką Philippy Gregory - "Kochanicami króla".
Nigdy specjalnie nie interesowałam się Małgorzatą Tudor i jak się okazuje nie tylko ja, gdyż jest to postać niemalże zapomniana przez kronikarzy. Jak sama Philippa Gregory pisze w swoim posłowiu, zdecydowanie trudniej było stworzyć jak najbardziej rzetelny portret tej kobiety, bo naprawdę niewiele wiadomo, co czuła, jak wyglądały jej małżeństwa i życie. Powstało niewiele jej biografii, a te które istnieją, są jej jawnie wrogie. Można jedynie snuć domysły o jej życiu na podstawie tego, jak potoczyła się historia Szkocji podczas gdy była ona żoną Jakuba IV, a później regentką w imieniu Jakuba V. Dlatego Philippa Gregory podkreślała, iż jest to fikcyjny portret Małgorzaty Tudor. Nie da się już tego naprawić, ale sądzę, że to duży błąd, że nie zachowało się więcej dokumentów na jej temat, ponieważ jest to bardzo ważna postać. Być może nie zaistniała w żaden sposób w kulturze, ale to przecież jej potomkowie panowali w Anglii po śmierci Elżbiety I, ostatniego Tudora na angielskim tronie. A dla mnie ta postać powinna być podwójnie ciekawa przez wzgląd na to, że była ona królową Szkocji, czyli kraju, który bardzo mnie fascynuje. No cóż, ważne że udało się nam z Małgorzatą jednak spotkać. Bardzo się cieszę, że Philippa Gregory wydobyła tę postać gdzieś z drugiego planu rodu Tudorów, chociaż wykreowała ją na nie najłatwiejszą postać. Małgorzata jawi się jako bardzo arogancka, zarozumiała i zazdrosna osoba, która ma obsesję na punkcie tego jak bardzo ważna lub nieważna jest w małżeństwie, rodzinie, królestwie, Europie. W związku z tym była bardzo irytującą postacią książkową i nie pozwoliła mi przeczytać "Trzech sióstr, trzech królowych" jednym ciągiem, a musiałam sobie zrobić ponad tygodniową przerwę od tej pani. Jednak życie odpowiednio ją doświadczyło. Nie miała łatwo, a jej losy bardzo często były pasjonujące.
W książce jest bardzo wiele rozdziałów, w związku z czym czyta się ją błyskawicznie, oczywiście, o ile nie trzeba sobie zrobić przerwy od głównej bohaterki, tak jak to było w moim przypadku. Każdy rozdział jest opatrzony informacją gdzie ma miejsce akcja oraz kiedy, a pod spodem znajduje się rycina łącząca różę Tudorów oraz oset - symbol Szkocji. Mnie te rycinki zawsze łapią za serce, bo nigdy nie są one przypadkowe. Przejrzałam swoją biblioteczkę, w której mam siedem książek Philippy Gregory i dotyczy to większości z nich.
Czas w "Trzech siostrach, trzech królowych" płynie nieubłaganie, ale Philippa Gregory starała się uszczknąć odrobinę z każdego roku od 1501 do 1533. Trzydzieści dwa lata to wiele jak na jedną książkę, ale autorka nie przeskakiwała w czasie i nie budziła w czytelniku dezorientacji. Piszę to nie bez powodu, ponieważ ostatnio przy książce, która również obejmowała spory kawał czasu, już ten problem miałam.
Autorka przeprowadziła czytelników przez dużą część Szkocji, co niezmiernie cieszy moje serce. Byłam wniebowzięta, że mogłam przyjrzeć się bliżej szkockim posiadłościom, przypatrzeć się temu jak wyglądały relacje angielsko-szkockie. Dowiedziałam się masę rzeczy, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Oczywiście, mentalność Szkotów została tu bardzo fajnie podkreślona. Żałuję tylko, że było tak mało okazji przegalopować się przez szkocki krajobraz.
Philippa Gregory jak zawsze zachwyca, jednak tę książkę oceniam nieco niżej niż poprzednie. Wynika to z tego, że nie udało mi się przeczytać "Trzech sióstr, trzech królowych" na raz i że pojawiły się chwile, w których byłam mniej zainteresowana historią. W tej książce dużą rolę odgrywają kwestie polityczne. Można było zaobserwować, że ludzie niejednokrotnie zmieniali strony, zmieniali barwy, byleby tylko przeżyć czy też wyjść na swoje, że nie zawsze można ufać ludziom, na których się polegało. Dotyczy to także siostrzanych relacji między bohaterkami tej książki. Okazuje się, że można kochać i nienawidzić te same osoby w zależności od aktualnej potrzeby. Philippa Gregory dobitnie pokazuje tu, jak ciężko jest być członkiem rodziny królewskiej, że wiąże się to nie tylko z bogactwem i splendorem, jak wielu uważa, a wręcz można doświadczyć biedy będąc królową.
Podoba mi się, że autorka wyciska wszystkie soki z historii Tudorów. Pokazuje w różnych książkach te same sytuacje, ale z różnego punktu widzenia. Wydobywa na powierzchnię postaci zapomniane, niedoceniane. Jednak teraz liczę na historię o Joannie Seymour, trzeciej żonie Henryka VIII, która dała mu upragnionego syna. Chyba tylko jej brakuje, żeby zamknąć cykl tudorowski, a nie ukrywam, że jestem mocno zainteresowana tą kobietą.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/07/czytanka-z-pasja-trzy-siostry-trzy.html
Już nie raz podkreślałam moje wielkie zainteresowanie monarchią angielską, a w szczególności czasami, gdy na angielskim tronie zasiadała dynastia Tudorów. Ród ten nie władał królestwem długo, gdyż niewiele ponad sto lat, ale zapisał się w historii Anglii złotymi literami głównie za sprawą Henryka VIII, który swoim kontrowersyjnym działaniem przewrócił wyspy brytyjskie do...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-19
Przyznałam się już do swojej wielkiej miłości do monarchii angielskiej, jednak staram się nie zamykać tylko w tej tematyce, a poznawać historie innych władców europejskich. Na czerwcową "Czytankę z pasją" wybrałam więc powieść historyczną osadzoną we Francji. Zanim jednak przeniesiemy się do ojczyzny Walezjuszy, czas na małą wycieczkę do Florencji... Jedna z legend mówi, że ród Medyceuszy wywodzi się od pewnego węglarza z Mugello, który wyróżnił się spośród wiejskiej ludności tym, że jego syn został medykiem. Właśnie w tym można doszukiwać się genezy ich rodowego nazwiska, gdyż medici to z włoskiego właśnie "lekarze". Na początku XIII wieku rodzina Medyceuszy przeprowadziła się do Florencji, gdzie zapisała się na kartach historii wywierając wpływ na politykę i kulturę Włoch. Do zasług rodu można zaliczyć utworzenie największego włoskiego domu bankowego, a bankierzy z Medyceuszy zajmowali się finansami kilku władców europejskich. Pomimo że ród ten słynął główne z kupiectwa i bankierstwa to udało im się wynieść na Stolicę Piotrową aż trzech papieży: Leona X, Leona XI oraz Klemensa VII (tego samego, który nie chciał zgodzić się na rozwód Henryka VIII i Katarzyny Aragońskiej i ekskomunikował króla Anglii), a na tron francuski aż dwie królowe: Katarzynę i Marię Medycejskie. Christopher W. Gortner uczynił tę pierwszą bohaterką jednej ze swoich książek.
Caterina de' Medici czyli Katarzyna Medycejska była ciężko doświadczona przez los już od swoich narodzin. Jej matka umarła w połogu, a kilka tygodni później z życiem pożegnał się ojciec księżnej pokonany przez syfilis. Osierocona dziewczynka była pod opieką wpierw stryja Klemensa VII, a później ciotki Klary Strozzi. Jednak nie zapewniło jej to bezpieczeństwa, gdyż rodzina Medyceuszy cieszyła się takim samym uwielbieniem jak i nienawiścią społeczeństwa, o czym przyszło się Katarzynie przekonać.
W wieku czternastu lat opuściła rodzinną Florencję i udała się do Francji by poślubić drugiego królewskiego syna, księcia Orleanu, Henryka. Nie jest niespodzianką, że było to małżeństwo czysto polityczne i nie miało nic wspólnego z miłością, jednak nawet sama Katarzyna nie spodziewała się, że przez lata będzie wzgardzoną małżonką, wiecznie pozostającą w cieniu wiele starszej metresy Diany de Poiteirs. Zasłynęła jako matka królów, trucicielka, protektorka Nostradamusa, prawdopodobnie czarownica. Najbardziej niedoceniana i nierozumiana królowa, a oto jej spowiedź...
"Prawda wygląda tak, że nikt z nas nie jest niewinny. Wszyscy mamy grzechy do wyznania".
"Wyznania Katarzyny Medycejskiej" to portret jednej z najbardziej znanych i rozpoznawalnych francuskich monarchiń, portret królowej, która nie zna skruchy, która bezlitośnie patrzyła w przyszłość nie oglądając się za siebie, matki, która wyniosła na europejskie trony sześcioro swoich dzieci, wreszcie kobiety samotnej, wzgardzonej, nieszczęśliwej, rozczarowanej miłością - jednak niewielu jest znających takie oblicze królowej Katarzyny. Christopher Gortner postanowił wziąć pióro do ręki i napisać książkę, która przybliżyłaby postać Medyceuszki, wyjaśniła światu, że była tylko człowiekiem, że jak każdy z nas ulegała słabościom, chciała wierzyć w ludzi i niejednokrotnie się na nich zawiodła, że za wyprzedzającą ją czarną sławą kryła się siła i potęga, która trzymała Francję w całości, bez której ta rozpadłaby się na drobne kawałeczki. Dosyć przypadkowo wybrałam "Wyznania Katarzyny Medycejskiej" za swoją lekturę. Od dawna miałam ochotę na książkę Christophera Gortnera, jednak są one tak różnorodne tematycznie, że nie mogłam zdecydować się na jedną konkretną i wybrałam po prostu tę z najpiękniejszą okładką. Niezbyt dobrze to o mnie świadczy, ale okładka tej powieści Gortnera jest wręcz magnetyczna, więc uznaję to za swoje wytłumaczenie. W taki o to niespodziewany sposób przyszło mi doświadczyć jednego z bardziej ciekawych i pasjonujących spotkań literackich.
Naprawdę mimowolnie porównywałam pióro Gortnera z piórem Philippy Gregory, którą uważam za mistrzynię gatunku i podziwiam jej rzetelność i empatię w tworzeniu postaci. Nieco bałam się spotkania z innym autorem i to w dodatku z mężczyzną. Spodziewałam się, że ich spojrzenie na pewne aspekty będzie odmienne. Mężczyźni nie przywiązują wagi do pewnych rzeczy, które kobiety wyłapują machinalnie. I nie ważne jak bardzo kompetentnym historykiem byłby Christopher W. Gortner, to nie oddałby on w swojej książce całej gamy uczuć, które mogłaby oddać kobieta. Oczywiście nie oznacza to, że autor poskąpił powieści emocji. Co to, to nie. Towarzyszyły one czytelnikowi w chwilach podekscytowania, strachu, wściekłości, nienawiści - nie raz, nie dwa byłam autentycznie wkurzona, jakby to mnie dotyczyły wydarzenia, problemy. Ale były to głównie emocje, które odczuwałby mężczyzna - w książce brakowało mi wachlarza uczuć powiększonego o wrażenia kobiet. Nieco zawiedziona byłam również tym, że ponad pięćdziesiąt lat z życia Katarzyny Medycejskiej zostało zamkniętych 440 stronach. Nie da się opowiedzieć historii tak ciekawej osoby w niezbyt obszernej książce. Przeskoki w czasie czasem mnie dezorientowały, a autor niekiedy zostawiał interesujące mnie wątki, bo wolał skupić się na innym etapie życia królowej.
Dlaczego "Wyznania Katarzyny Medycejskiej" są takie fascynujące? Oczywiście sama postać królowej jest niezwykle intrygująca, nie napisano by o niej książki, gdyby tak nie było. Z wypiekami na twarzy poznawałam kolejne to informacje na temat francuskiej monarchini. Niewiele dotąd wiedziałam o jej życiu i panowaniu, jej dokonaniach dla Francji i Francuzów, w związku z tym książka ciekawiła mnie podwójnie. Jednak większe zainteresowanie zawdzięczam nie samej Katarzynie, a innym postaciom przewijającym się przez stronice książki, a był ich cały pochód. Po pierwsze Nostradamus, francuski okultysta i autor wielu proroctw, będący pod patronatem królowej. Po drugie sławna królowa Margot, największa miłośnica XVI wieku, najmłodsza córka Katarzyny, żona króla Nawarry Henryka, a także on sam. Po trzecie Diana de Poitiers, kochanka króla Henryka II, jego największa miłość, kobieta która całkowicie zdominowała i podporządkowała sobie dwór francuski. I wreszcie po czwarte Henryk III, ostatni król Francji z dynastii Walezjuszy, nam, Polakom, znany bardziej jako Henryk Walezy - pierwszy elekcyjny król Rzeczpospolitej. Co jest bardzo dziwne, książka obejmuje okres, w którym był on polskim monarchą, ale Gortner nie wspomniał o tym ani słówkiem. Dopiero w posłowiu, w odniesieniu do słów autora, że zdarzało mu się zmieniać bądź upraszczać niektóre fakty, pojawia się adnotacja napisana drobnym maczkiem i sarkastycznym tonem, że akurat owo pominięcie wydaje się "niedrobne". Wydaje mi się, że może to wynikać z tego, że autor chciał przedstawić Henryka jako jedynego godnego tronu syna Katarzyny, silnego, rozsądnego mężczyznę, który w przeciwieństwie do swoich braci był w stanie utrzymać Francję w ryzach. My, Polacy, znamy jednak nieco inne oblicze Walezego - przede wszystkim kojarzy nam się z jego potajemną ucieczką z Rzeczpospolitej na wieść o śmierci brata Karola IX, a co za tym idzie zamienieniem polskiego tronu na francuski.
Christopher Gortner w swojej książce porusza także problem rozłamu religijnego jaki miał miejsce we Francji. Do tej pory nie zastanawiałam się, jak wygląda kalwinizm czy luteranizm. Jedyną wiarą protestancką, z którą miałam literacko do czynienia, był anglikanizm z racji mojej fascynacji okresem Tudorów. O hugenotach co prawda słyszałam, ale nigdy nie poświęcałam im większej uwagi. Mój błąd. Nawet nie spodziewałam się jak wiele krwi przelano we Francji za wiarę. Katolicy i kalwiniści, posiadający to samo fanatyczne zacięcie, które prowadziło do wielkich nieszczęść, takich jak chociażby noc świętego Bartłomieja zwana jutrznią paryską - noc z 23 na 24 sierpnia 1572 roku, podczas której zginęło 3 tysięcy hugenotów, a w najbliższym okresie aż 20 tysięcy Francuzów obu wyznań. Jest to oczywiście bardzo tragiczne i ubolewam, że wyznawcy jednego Chrystusa wyrządzali sobie na wzajem takie krzywdy, mimo że Bóg nakazuje miłować swego bliźniego, ale jednocześnie bardzo interesujące. Postaram się nie zostawić jeszcze tego tematu i znaleźć sobie lekturę, która by o tym traktowała.
Przyznaję, że w moim odczuciu Christopherowi Gortnerowi udało się załagodzić wizerunek Katarzyny Medycejskiej. Autor próbował bronić francuskiej królowej, jednocześnie nie zatajając jej poczynań, a zestawiając je w kontekście chociażby problemów rodzinnych. Niemniej jednak miałabym ochotę przeczytać również książkę, która stanowiłaby mniej przychylny portret Medyceuszki. Polecam "Wyznania Katarzyny Medycejskiej" z czystym sercem.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/06/czytanka-z-pasja-wyznania-katarzyny.html
Przyznałam się już do swojej wielkiej miłości do monarchii angielskiej, jednak staram się nie zamykać tylko w tej tematyce, a poznawać historie innych władców europejskich. Na czerwcową "Czytankę z pasją" wybrałam więc powieść historyczną osadzoną we Francji. Zanim jednak przeniesiemy się do ojczyzny Walezjuszy, czas na małą wycieczkę do Florencji... Jedna z legend mówi, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-21
Nie samymi romansami kobieta żyje. Literatura kobieca to termin szeroko pojęty, a specjaliści wciąż się sprzeczają, co to tak dokładnie oznacza. Jednak nie miejmy złudzeń, większość osób i tak zawsze będzie sprowadzać ten gatunek do romansów, romansideł czy harlequinów, co niejako przyznaje takiej książce etykietkę gorszego sortu. Pragnę zauważyć, że kobiety potrafią pisać i czytać o czymś innym niż zwalające z nóg historie miłosne, przesiąknięte erotyzmem, naszpikowanych wrażeniami, których brakuje im w codziennym życiu, bo po prostu są nierealne do osiągnięcia. Kobiety to też matki i o innych matkach chętnie czytają. W dzisiejszych czasach nierzadko to osoby czynu, wspinające się po szczeblach kariery zawodowej i naukowej, których osiągnięcia biją na głowę sukcesy niejednych mężczyzn. Powiedzmy sobie szczerze: w każdej z nas drzemie chociaż odrobina feministki i chociaż nie okazujemy takiej postawy w codziennym życiu, lubimy poczytać o silnych i niezależnych kobietach. I między innymi o tym traktuje powyższa książka.
Laura Brandon to światowej sławy astonom, który na swoim koncie ma niewyobrażalne osiągnięcia. To jej przypisuje się odkrycie dziesięciu komet, czego dokonuje w różnych zakamarkach świata. Prywatnie jest matką kilkuletniej Emmy, niezwykle żywego i rozgadanego dziecka, oraz żoną sporo starszego od niej Raya, pisarza poruszającego w swoich dziełach problemy ubóstwa i bezdomności. Pewnego dnia przychodzi jej na zawsze pożegnać swojego ojca. Ten, na łożu śmierci, zdążył wymusić na córce nietypową obietnicę - Laura ma zająć się obcą kobietą, chorą na Alzheimera Sarą Tolley, zamieszkującą w ośrodku opieki, który jest opłacany z jego kieszeni. Laura nie bardzo rozumie prośbę ojca, ale nie ma zamiaru jej ignorować, co nie do końca podoba się jej mężowi. Zwykle spokojny i stateczny Ray urządza kobiecie awanturę i zabrania odwiedzin u pani Tolley. Te mimo wszystko i tak się odbywają. Laura nie spodziewała się, że tak one poruszą jej męża, że ten postanowi popełnić samobójstwo. Po powrocie do domu zastaje zakrwawione zwłoki Raya oraz przestraszone dziecko, które zostało zablokowane przez to traumatyczne wydarzenie i straciło zdolność mówienia.
Jest to powieść, która porusza wiele problemów i bardzo dużo daje do myślenia. Wielowymiarowość tej książki sprawia, że każdy znajdzie dla siebie wątek, który go pochłonie do tego stopnia, że nie będzie w stanie przerwać lektury. Przyznam się z ręką na sercu, że nie od początku ta książka przekonała mnie do siebie. Początek był dosyć makabryczny i bałam się, że to może nie są klimaty dla mnie, że lepiej odłożyć lekturę na lepsze czasy. Aż w końcu przyszedł taki moment, że nie mogłam spokojnie spać przez tę historię. Wierciłam się w pościeli, aż w końcu zirytowana sięgnęłam po książkę w środku nocy i czytałam tak długo, aż skończyłam i przestały dręczyć mnie moje pokręcone teorie.
Co w przypadku mnie podziałało jak magnes? Historia młodej Sary Tolley, którą wyciągała ze staruszki Laura, żeby dowiedzieć się, co ją łączyło z jej ojcem. Sarah była pielęgniarką w szpitalach psychiatrycznych i dzięki niej możemy przyjrzeć się różnym praktykom stosowanym przez mniej lub bardziej zrównoważonych lekarzy w połowie dwudziestego wieku. Jej opowieści czyta się jak dobrą sensację, a zakończenia trudno się spodziewać. Byłam bardzo zaskoczona tym, że to właśnie wątek pani Tolley najbardziej zainteresuje mnie w tej książce, gdyż na samym początku stwierdziłam, że nie podołam retrospekcjom w tej powieści (nie jestem ich fanką).
Przejmujący okazał się również wątek małej Emmy, która nie mogła wydobyć z siebie żadnego słowa i w związku z tym opisać, co tak naprawdę ją boli, jak się czuje po makabrycznej śmierci ojca. Laura nie zawsze była dobrą i czułą matką, która poświęca dużo czasu swojemu dziecku. Z powodu absorbującej pracy, jej obowiązki jako rodzica spadały na dalszy plan, ale dzięki temu, co przydarzyło się jej córce, odkryła, że w życiu są ważniejsze sprawy niż kariera. Z czułością i bolącym sercem przyglądałam się temu, jak Laura próbowała pomóc swojej córeczce i z zapartym tchem czekałam na pierwsze słowo małej. W związku z problemem Emmy w historii pojawia się pewien mężczyzna, który zapoczątkuje wątek romantyczny w książce, jednak jest on na tyle spokojny i dalszoplanowy, że przeciwnicy gorących romansów mogą nie czuć się zrażeni do książki (sprawdzone na przyjaciółce).
Jest to moja pierwsza książka Diany Chamberlain. Od lat zbierałam się do lektury którejś z jej powieści, ale wiecznie było mi nie po drodze. Jeśli Ty też nie znasz książek tej autorki, myślę, że "Chcę Cię usłyszeć" jest dobrym wyborem na Wasz pierwszy raz. Czuję się 100-procentowo zmotywowana do sięgnięcia po kolejne książki.
Co ciekawe na końcu książki znajdują się pytania zadane przez autorkę odnośnie jej powieści, które pomogą jeszcze bardziej zagłębić się w historię, przemyśleć ją i dość do jakichś ciekawych wniosków. Serdecznie polecam przyjrzeniu się im, gdyż pokazują między innymi to, że autorka jest świadoma pewnych nieścisłości w swojej historii, co jak najbardziej działa tylko na jej korzyść.
Recenzja również tutaj: http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/04/02-chce-cie-usyszec-diane-chamberlain.html
Nie samymi romansami kobieta żyje. Literatura kobieca to termin szeroko pojęty, a specjaliści wciąż się sprzeczają, co to tak dokładnie oznacza. Jednak nie miejmy złudzeń, większość osób i tak zawsze będzie sprowadzać ten gatunek do romansów, romansideł czy harlequinów, co niejako przyznaje takiej książce etykietkę gorszego sortu. Pragnę zauważyć, że kobiety potrafią pisać...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-25
Jennifer L. Armentrout jest mi bliżej znana jako J. Lynn, gdyż pod tym pseudonimem napisała swoje najpopularniejsze książki - serię "Zaczekaj na mnie", która opowiada o losach kilkorga przyjaciół, wkraczających w świat dorosłych i poznających smak prawdziwej miłości. Jej pierwsza książka, o tym samym tytule co seria, należy do moich ulubionych pozycji z gatunku New Adult i już od kilku lat nie pozwala mi o sobie zapomnieć. Ale znam również książki wydane pod nazwiskiem Armentrout, a mianowicie wciągającą, paranormalną serię "Lux", którą, tak na marginesie, powinnam sobie przypomnieć. Popularne "Dark Elements", mimo że zgarniają najwyższe oceny na lubimyczytac.pl, nie przekonały mnie do siebie na tyle, żebym po nie sięgnęła, co nie oznacza, że ich nie przeczytam, gdy przyjdzie na nie czas. Natomiast nie miałam najmniejszych wątpliwości, że czas na lekturę "Co przyniesie wieczność", gdy tylko książka wpadła mi w ręce.
Mallory "Myszka" Dodge i Ridera Starka łączy wspólna przeszłość. Do trzynastego roku życia wychowywali się w tej samej rodzinie zastępczej. Już samo to wystarczyłoby do utworzenia silnej więzi między bohaterami, którzy na świecie nie mieli nikogo poza sobą nawzajem. Jednak ciężka sytuacja w domu zastępczym sprawiła, że ta więź wzmocniła się po stokroć. Rider, mimo że sam był jeszcze dzieckiem, stał się obrońcą Mallory, jej rycerzem, nadzieją na lepsze jutro. Mimo to nie udało mu się uchronić dziewczyny przed jednym z epizodów ich opiekuna. Był on na tyle poważny, że zastępczy ojciec trafił do więzienia, a dzieci rozdzielono na długie cztery lata. Mallory miała dużo szczęścia, gdyż trafiła Carla i Rosę, małżeństwo lekarzy, które adoptowało dziewczynkę, dało je ciepły dom i pomoc w walce z traumatycznymi wydarzeniami. Jednak nie udało im się uchronić jej przed strachem związanym z mówieniem, który paraliżował ją na tyle, że nie była w stanie uczyć się inaczej jak indywidualnie w domu. W ostatnim roku liceum zdobyła się na odwagę i wróciła do szkoły publicznej. Nigdy w życiu nie pomyślałaby, że spotka tam Ridera, a on nie ośmieliłby się nawet marzyć o tym, że jeszcze kiedykolwiek zobaczy swoją Myszkę...
W definicję gatunku Young Adult/New Adult wpisane są dramatyczne losy bohaterów. Autorzy nie szczędzą swoich postaci i wymyślają im coraz to bardziej traumatyczne przeżycia. Sztuką jest odnalezienie idealnej dawki tragizmu, gdyż niejednej pisarce zdarzyło się już nieco przesadzić. Bohaterowie najnowszej książki Jennifer L. Armentrout doświadczyli ciężkiego dzieciństwa. Chyba nie da się znaleźć nic bardziej chwytającego za serce niż krzywda, która dzieje się dziecku. Wtedy najwyraźniej widać, że życie jest niesprawiedliwe, a wręcz okrutne, gdyż cierpią osoby zupełnie niewinne. Autorka książki przedstawiła prawdę, w żaden sposób nieprzekłamaną, niewyolbrzymioną i nieprzetragizowaną prawdę, w związku z tym udało jej się nie przedawkować tragedii. Osobiście bardzo przejęła mnie historia dzieciństwa Mallory i Ridera. Gdybym tylko mogła, to przygarnęłabym te dzieci do piersi i sama się nimi zajęła. Niestety, musiały przeżyć swoje piekło na ziemi, by stać się tym, kim się stały. Ich przeszłość bardzo ich ukształtowała. Spotkali się ponownie jako ludzie, których trzeba naprawić, a jedyne co mogło im pomóc to miłość. Jestem zadowolona z kreacji bohaterów, chociaż czasem Rider zawodził mnie swoją sztampowością. Podobało mi się, że mieli swoją pasję, swoją ucieczkę w niepamięć. Szczególnie zainteresowało mnie zajęcie Mallory, która rzeźbiła w mydle. Doprawdy niespotykane, zafascynowało mnie to i nie omieszkam spróbować.
W związku z tym, że Riderowi nie udało się znaleźć takiego domu jak Mallory, który zapewniłby mu dostatek i spokojne życie, autorka postanowiła poruszyć również inny problem. Przybrany brat Ridera, który nota bene był bardzo sympatycznym młodym człowiekiem, zabawnym i optymistycznym, wplątał się w niezłe bagno. Chcąc pomóc finansowo swojej babci, ich prawnej opiekunce, wmieszał się w podejrzane interesy, które później bardzo drogo go kosztowały. To pokazuje, że czasami na barkach nastolatków spoczywa zbyt wiele i to smutne, że nie mogą się cieszyć swoją młodzieńczą wolnością i niewinnością. Mocno mnie to dotknęło, bo niektóre osoby, w tym ja, świadomie rezygnują z szaleństw wpisanych w ich wiek, a są na świecie tacy, którym po prostu tego odmówiono.
"Życie było jak tworzenie wystąpienia. Niekoniecznie chodziło o rezultat, ale bardziej o same starania."
Jest to książka, która z pewnością daje więcej do myślenia niż poprzednie książki autorki. Widać, że pani Armentrout się rozwija i dąży do czegoś więcej. Wcale jej się nie dziwię, gdyż żyjemy w czasach, gdy książka bardzo łatwo może zostać zagubiona pośród innych sobie podobnych, co jest bardzo widoczne właśnie w gatunku New Adult. Myślę, że nie bałabym się porównać tej książki do "Morza spokoju" Katji Millay, która to jest na absolutnym szczycie jeżeli chodzi o ten gatunek, albo chociaż powiedzieć, że "Co przyniesie wieczność" zmierza w dobrym kierunku, by stać na półce obok "Morza spokoju".
Do przeczytania również tutaj:
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/04/01-co-przyniesie-wiecznosc-jennifer-l.html
Jennifer L. Armentrout jest mi bliżej znana jako J. Lynn, gdyż pod tym pseudonimem napisała swoje najpopularniejsze książki - serię "Zaczekaj na mnie", która opowiada o losach kilkorga przyjaciół, wkraczających w świat dorosłych i poznających smak prawdziwej miłości. Jej pierwsza książka, o tym samym tytule co seria, należy do moich ulubionych pozycji z gatunku New Adult i...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-23
Jeśli miałabym wybrać jedną jedyną rzecz, po której człowiek nie jest się w stanie podnieść, pozbierać, to bez zastanowienia powiedziałabym, że jest to śmierć własnego dziecka. Miłość rodzica do pociechy jest niezaprzeczalnie najsilniejszym uczuciem na świecie. Można być egoistą we własnym związku, ale nie da się nim być w rodzicielstwie. Kiedy jesteś matką lub ojcem, zrobiłbyś dla swojego dziecka wszystko, przeniósłbyś na siebie wszystkie smutki, zmartwienia, każdy ból i rozczarowanie, oddałbyś za niego życie. Więc jak żyć, gdy przyszło Ci je pochować? Jak podnieść się z rozpaczy i zaczęć normalnie funkcjonować? Jak wydobyć z siebie siły? Jak skleić rodzinę? Jak pozwolić sobie na jeszcze odrobinę szczęścia, na uśmiech? Na te i inne pytania odpowiada książka Colleen Faulkner "Julia i jej córki".
Julia Maxton, matka trzech nastoletnich córek, właśnie przechodzi piekło na ziemi. Sześć tygodni temu Caitlin, jej środkowa pociecha, zginęła w wypadku samochodowym, spowodowanym przez swoją starszą siostrę Haley. W obliczu takiej tragedii jej rodzina powinna się zjednoczyć, lecz tak naprawdę wisi na włosku. Julia nie robi nic innego poza leżeniem w łóżku i wgapianiem się w wiatrak na suficie. Ben, jej mąż, stłumił w sobie żałobę i wycofał się z rodzinnego życia. Haley przechodzi okres buntu, który pozwala jej zagłuszyć wewnętrzny ból, jednak z dnia na dzień coraz bardziej się stacza. Najmłodsza Izzy zdaje się najlepiej trzymać się po utracie siostry, ale to dlatego że wciąż odczuwa bliską jej obecność w swoim życiu. Julia nie może sobie pozwolić na utratę rodziny. Wprowadza w życie szalony plan, który ma za zadanie zbliżyć do siebie matkę i córki, odseparować je od miejsc i rzeczy przypominających o tragicznych wydarzeniach. Z dnia na dzień, nie dając sobie czasu na zastanowienie i wątpliwości, zabiera córki w samochodową podróż na drugi koniec kraju.
Wciąż jestem zdumiona tym, jak szybko poszła mi lektura "Julii i jej córek" Colleen Faulkner. Zwykle książka nieposiadająca wątków miłosnych jest dla mnie dużo bardziej wymagająca niż romans, który zazwyczaj czytam. W dodatku przy tej pozycji miałam o wiele więcej obaw niż przy chociażby "Chcę Cię usłyszeć" Diany Chamberlain, także wydanej w ramach cyklu "Kobiety to czytają!". Bałam się, że książka będzie wręcz ociężała z powodu poruszania wyjątkowo trudnego tematu, jakim jest utrata dziecka, że z mozołem będę przebijała się przez gęstą atmosferę. Na szczęście tak nie było. Nie mogę, co prawda, nazwać "Julii i jej córek" powieścią łatwą i przyjemną, ale mogę powiedzieć, że nie robi ona czytelnikowi na złość i dość szybko zaskarbia sobie jego uwagę. Ja swoją lekturę zaczęłam w pociągu i prawdę mówiąc sama nie wiem, kiedy znalazłam się na stacji Poznań Główny i przyszło mi opuścić pociąg.
Narracja książki jest prowadzona z trzech perspektyw: Julii (matki), Haley oraz Izzy. Każdemu rozdziałowi towarzyszy odliczanie jednej z narratorek i chociaż dla każdej czas płynie tak samo, to mają one odmienny system jego liczenia. Julia boleśnie zdaje sobie sprawę z każdego upływającego dnia, jednak wyglądają one u niej tak samo apatycznie. Od czasu do czasu jeden z nich wybije się spośród pozostałych, bo kobieta wykrzesała w sobie odrobinę sił, by wyprać pościel zarzyganą przez kota. Z kolei Haley prześladuje każda godzina. Wszystkie chwile od momentu śmierci Caitlin naznaczone są bólem, poczuciem winy, samobiczowaniem się. Dziewczyna przywdziewa żelazny pancerz, ale w środku jest jednym wielkim cierpieniem. A Izzy? Z początku czytelnikom najtrudniej jest zrozumieć jej sposób odliczania. Zaledwie po sześciu tygodniach od śmierci siostry, ona ma na liczniku już trzy lata i osiem miesięcy. Zaskakująca jest prawdziwa przyczyna cierpienia najmłodszej córki Maxtonów i zaskakujące jest to, że dopiero przy okazji takiej trudnej sytuacji zaznaje ona pocieszenia.
Każda narracja jest indywidualnie przystosowana do aktualnego narratora - co niezwykle chwyciło mnie za serce. Mamy osobę dorosłą i w jej przypadku nie ma wielkich niespodzianek. Więcej różnic dostrzegamy, gdy do głosu dochodzi Haley. Jednak najbardziej urzekająca jest perspektywa Izzy, bystrej dziesięciolatki, uważnie obserwującej świat i komentującej interesujące zjawiska i przytaczającej z tej okazji zasłyszane ciekawostki, które w oczach dziecka są niezwykle kluczowymi informacjami. Uwielbiam to, że jest ona jednocześnie tak diabelnie inteligenta i uroczo naiwna i niewinna.
Starałam się nie nie wchodzić w skórę głównej bohaterki i nie współodczuwać z nią jej głębokiego bólu po stracie córki. Chyba właśnie tylko z tego powodu udało mi się nie popłakać podczas lektury. Mimo wszystko nie mogłam powstrzymać ściskania w sercu, które pojawiało się od czasu do czasu, czy też nieprzyjemnej guli w gardle, która zapowiadała wybuchnięcie niekontrolowanym szlochem. Rzadko mi się to zdarza, ale chciałam być jedynie biernym obserwatorem historii. Prawdopodobnie, gdyby poniosły mnie emocje, nie spostrzegłabym, jak autorka świetnie zaznaczyła różnice w przeżywaniu żałoby po dziecku u matki i u ojca. Kobiety mają potrzebę rozpamiętywania, pielęgnowania wspomnieć po zmarłym dziecku, co widzimy u Julii, która wspólny wyjazd z córkami wykorzystuje między innymi na rozmowy o Caitlin. Mężczyźni natomiast nauczeni są nieokazywania emocji, w związku z tym tłumią swoje uczucia i najczęściej izolują od rodziny, co może być odbierane za brak żalu po stracie dziecka - czego przykładem był Ben, mąż Julii.
"Julia i jej córki" to nie tylko wzruszająca historia o stracie, o bezgranicznej miłości rodzica do swojego dziecka. Ta powieść uczy również, jak ważne w życiu jest przebaczenie, że trzymanie w sobie żalu i urazy może doprowadzić tylko do nieszczęścia, że w obliczu tak wielkiej tragedii nie należy robić sobie wymówek, a wspierać nawzajem i razem przetrwać ten ciężki czas. Gorąco polecam ten tytuł, bo jest on naprawdę godny uwagi, wartościowy i poruszający.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/06/julia-i-jej-corki-colleen-faulkner.html
Jeśli miałabym wybrać jedną jedyną rzecz, po której człowiek nie jest się w stanie podnieść, pozbierać, to bez zastanowienia powiedziałabym, że jest to śmierć własnego dziecka. Miłość rodzica do pociechy jest niezaprzeczalnie najsilniejszym uczuciem na świecie. Można być egoistą we własnym związku, ale nie da się nim być w rodzicielstwie. Kiedy jesteś matką lub ojcem,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-07
Stephen King to mistrz powieści grozy, jeden z najciekawszych pisarzy na świecie, autor tworzący historie na długo zapadające w pamięć, człowiek który już za życia stał się legendą. Każdy, bez względu na to czy jest miłośnikiem książek, czy też nie, zna jego nazwisko. Filmy na podstawie jego powieści były wielokrotnie wyróżniane najbardziej prestiżowymi nagrodami i dziś uchodzą za kultowe. Od wielu lat myślałam o rozpoczęciu przygody z Kingiem, jednak nigdy się nie złożyło. Dziś cieszę się, że dopiero teraz przeżywam swój pierwszy raz z tym autorem, bo wcześniej prawdopodobnie bym go nie doceniła. Zresztą nie twierdzę, że teraz potrafię go w pełni zrozumieć, dostrzec wszystko, co można dostrzec w jego twórczości... Dlaczego akurat "Misery"? Odpowiedź na to pytanie jest jednocześnie skomplikowana i banalnie prosta. Zobaczcie sami:
Paul Sheldon jest pisarzem, który swoją popularność zawdzięcza serii romansów historycznych o Misery Chastain. Mężczyzna, pragnąc uwolnić się z więzów jakimi są dla niego tandetne, niewymagające książki, z radością uśmierca główną bohaterkę na koniec czwartej części jej przygód. Z lekkim sercem i naostrzonym piórem zabiera się do pisania nowej, zupełnie innej książki pod tytułem "Szybkie samochody". Czuje, że to będzie przełom w jego karierze, najlepsza powieść jaką kiedykolwiek stworzył. Jednak los sprawia, że nie udaje mu się dowieźć jedynej kopii maszynopisu do swojego agenta. Nie udało mu się utrzymać auta na drodze, gdyż był pod wpływem alkoholu i zaskoczyła go zamieć śnieżna. Uległ poważnemu wypadkowi, był już na granicy życia i śmierci, gdy uratowała go Annie Wilkes, była pielęgniarka, najgorliwsza fanka powieści o Misery. Lecz okazuje się, że nawet śmierć byłaby lepsza od pobytu w domu nowej opiekunki...
"Misery" reprezentuje gatunek thrillera psychologicznego, a więc nie da się ukryć, że nie jest to typ książki po który sięgam najchętniej. Prawdę mówiąc, gdyby nie fakt, że jej autorem jest sam Stephen King, pewnie nigdy bym jej nie przeczytała. Jednak od kilku lat miałam ochotę zmierzyć się z legendą tego autora. "Misery" jest też pierwszym tomem Kolekcji Mistrza Grozy, którą od niedawna można znaleźć w kioskach. Bardzo ucieszyło mnie to, że niemal wszystkie książki Kinga będą na wyciągnięcie mojej ręki. Zrobiłam szybkie śledztwo, przejrzałam kilka rankingów powieści tego autora, przeczytałam z tuzin recenzji i dowiedziałam się, że "Misery" jest jedną z tych książek, które najbardziej podobają się czytelnikom. Wtedy nie miałam już żadnych wątpliwości - wiedziałam w jaki sposób rozpocznę przygodę z Kingiem.
Mimo wszystko obawiałam się tej lektury. Nie miałam pojęcia jak bardzo dalekie to będzie od książek, które zazwyczaj czytam. Pierwsze strony faktycznie były dla mnie wyzwaniem, ale szybko przyzwyczaiłam się do stylu pisania Stephena Kinga, bogatego w różnego rodzaju metafory, wspominki, zbaczania z tematu, po to by za chwilę wrócić do głównej akcji z jeszcze większym impetem. W chwili, gdy polubiłam sposób w jaki została napisana "Misery" uświadomiłam sobie, że nic w tej książce nie jest bezcelowe.
Stephen King wprowadził w "Misery" niezbędne minimum bohaterów. Niemal przez całą książkę są tylko oni - Paul Sheldon i Annie Wilkes - sami w znajdującym się na odludziu domku. Zastanawiałam się, jak można napisać dobrą, porywającą książkę mając do dyspozycji tak ograniczone środki; jak stworzyć akcję, która zainteresowałaby czytelnika, gdy jeden z dwóch bohaterów jest cały czas przykuty albo do łóżka, albo do fotela? Jak się okazuje można, w końcu nie bez powodu nazywają Kinga "Mistrzem". A wszystko za sprawą kreacji Annie Wilkes. Już od pierwszych stron czuje się niepokój związany z tą postacią, i chociaż nie pokazuje ona pełni swoich możliwości, to gołym okiem widać jej brak stabilności, objawiający się wahaniami nastroju, chwilami otępiałego zamyślenia, spowolnionym rytmem mówienia. Ale to tylko początek. Ta niezrównoważona kobieta jest w stanie przyprawić o ciarki każdego. U mnie wywoływała szybsze bicie serca, uczucie niepokoju, a nawet niezbyt kolorowe sny. Z każdą kolejną stroną dowiadujemy się, jak bardzo jest szalona i zastanawiamy się do czego to szaleństwo jeszcze doprowadzi. Czy jest jakiś ratunek dla Paula Sheldona? Powtórzę jeszcze raz: genialna kreacja Annie Wilkes.
Bohaterka jest tak wielką fanką serii o Misery Chastain, że nie potrafi pogodzić się z jej śmiercią, a to w połączeniu z drzemiącym w niej szaleństwem jest mieszanką wybuchową. Zmusza Paula Sheldona, by cudownie wskrzesił jej idolkę i napisał specjalnie dla niej "Powrót Misery". Stephen King, czyniąc główną postać książki pisarzem, opisał tym samym prawdziwe oblicze tego zawodu. Pokazał, że jest to ciężki bochenek chleba, a autor nie zawsze tworzy to na co ma ochotę. Żal mi było go jako człowieka, żal mi było go jako artysty... Niezwykle wiele przeszedł i mimo ciężkich fizycznych ran, tak naprawdę najbardziej skrzywdzona została jego dusza. Ale jeżeli już jesteśmy przy twórczości Paula Sheldona, to wyznam w sekrecie, że z chęcią przeczytałabym historię Misery Chastain. Moja romansoholiczna natura musiała się odezwać nawet w przypadku książki takiej jak ta.
Podsumowując:
Jestem bardzo mile zaskoczona tą książką. Nie spodziewałam się, że "Misery" Stephana Kinga może mi się aż tak podobać. Wsiąknęłam w tę historię. Żyłam nią. To, co ta książka zrobiła z moją psychiką... Byłam autentycznie przestraszona i zestresowana. Polecam każdemu, kto jeszcze nie zaczął swojej przygody z Kingiem.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/06/niebabska-czytanka-misery-stephen-king.html
Stephen King to mistrz powieści grozy, jeden z najciekawszych pisarzy na świecie, autor tworzący historie na długo zapadające w pamięć, człowiek który już za życia stał się legendą. Każdy, bez względu na to czy jest miłośnikiem książek, czy też nie, zna jego nazwisko. Filmy na podstawie jego powieści były wielokrotnie wyróżniane najbardziej prestiżowymi nagrodami i dziś...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-03
Zdecydowanie łatwiej było zaistnieć autorkom New Adult, gdy gatunek ten zaczynał dopiero raczkować. Bez najmniejszego problemu jestem w stanie wyliczyć kilka pierwszych książek, które przeczytałam na fali powieści o młodych dorosłych, gdyż one najbardziej zapadły mi w pamięć. Czasami wspominam sobie takie pozycje jak: "Zaczekaj na mnie" J. Lynn, "Morze spokoju" Katji Millay czy "Tak blisko" Tammary Webber i myślę sobie: to były czasy New Adult... Colleen Hoover również zaistniała w tym gatunku dość szybko i co więcej nadal ma się świetnie. Jej książki do tej pory są wyznacznikiem świetnego poziomu, przejmującej historii oraz łatwości w zapadaniu w pamięć. Dlatego czytelnik nie ma wątpliwości, że czeka go naprawdę dobra lektura.
Każdy ma taki dzień, który wolałby wymazać z kalendarza. Dla Fallon jest to 9 listopada, ponieważ właśnie wtedy utraciła szansę na realizację swoich marzeń, wszelkie plany na przyszłość oraz pewność siebie. A pomyśleć, że gdyby akurat 9 listopada nie postanowiła zostać w domu ojca, wszystko to nadal by istniało. Tego właśnie dnia wybuchł pożar w rezydencji ojca Fallon, z którego dziewczyna wyszła z poparzeniami czwartego stopnia, złamanym duchem i marnymi szansami na kontynuowanie swojej aktorskiej kariery. Ale 9 listopada jest to też dzień, w którym nawiązała najbardziej zdumiewającą znajomość w swoim życiu. Tego dnia poznała Bena, który bez zastanowienia wsparł ją w jej kłótni z ojcem, a potem stał się jej bliższy niż własna skóra. Jednak ich znajomość nie ma przyszłości, ponieważ Fallon za kilka godzin wyjeżdża na drugi koniec kraju. Chyba że... Chyba że mogli by się spotykać co roku 9 listopada i nadać tej dacie zupełnie nowe znaczenie...
Colleen Hoover znam i bardzo sobie cenię jej twórczość. Przygodę z autorką zaczęłam bardzo dawno temu, gdy jeszcze mogłam nazwać siebie młodą dziewczyną, a książką było oczywiście niezwykle emocjonujące i wzruszające "Hopeless". Po drodze do "November 9" zapoznałam się także z "Pułapką uczuć", którą na dobrą sprawę najsłabiej pamiętam ze wszystkich książek Colleen Hoover; "Maybe Someday" jedną z moich największych książkowych miłości, "Ugly love" oraz "Never, never", które autorka stworzyła wraz z Tarryn Fisher. Mimo moich bardzo pozytywnych uczuć względem tej pisarki, miałam spore obawy przed lekturą jej świeżynek, czyli omawianego "November 9" oraz "Confess". Oczywiście obawy były bzdurne i nie pozostaje mi nic innego, jak popukać się następnym razem w czółko. Colleen Hoover ponownie pokazała nam, że potrafi zręcznie pisać piękne, wzruszające książki, które aż kipią od uczuć, ale nic w nich nie jest oczywiste, my co prawda przeczuwamy, że lada chwila autorka skomplikuje relacje między głównymi bohaterami, ale nie mamy pojęcia, że aż tak bardzo to w nas uderzy. Jeżeli istnieją autorki, które nigdy nie zawodzą (a uważam, że istnieją), to Colleen Hoover z pewnością do nich należy, co do tego nie mam żadnych wątpliwości.
Nie wątpię, że znajdzie się wiele głosów, które powiedzą, że jest to romans, a w związku z czym, nie jest to nic odkrywczego, że romans w pewnym sensie nie jest w stanie nikogo zaskoczyć, ponieważ niemal zawsze kończy się happy endem, wszyscy żyją długo i szczęśliwie, mają gromadkę dzieci i żadnych problemów, oczywiście rozumieją się bez słów i nic nie jest w stanie ich poróżnić. Ale ja Wam powiem, że "November 9" to jest coś odkrywczego. Książka z pewnością nie poddaje się żadnym schematom, jest bardzo oryginalnie zbudowana, oprócz tego konkretna, autorka umiejętnie łączy wątki i potrafi zaskoczyć czytelnika. Czy ta historia mogłaby się wydarzyć w prawdziwym życiu? Nie wiem. Ale zdaję sobie sprawę, że wiele osób wiedzie zdecydowanie ciekawsze i bardziej emocjonujące życie niż ja, czyli przeciętny, szary człowiek, więc... czemu nie? Co prawda nie wszystkie aspekty tej historii mi się podobają i wydają możliwe, ale jak mówię, jestem tylko szarym człowiekiem, więc nie sądzę, bym ja mogła pozwolić sobie na taką swobodę z chłopakiem, którego znam zaledwie kilka godzin, ale to nie znaczy, że takich ludzi nie ma.
Bohaterowie, no jak to bohaterowie książek z gatunku New Adult walczą ze swoimi demonami. Doskonale wiemy, co gnębi Fallon. Blizny, które pozostały na jej ciele po pożarze, uniemożliwiają jej kontynuowanie grania w serialu dla młodzieży, straciła szansę na realizowanie swoich pasji. Nikt tak naprawdę nie jest w stanie zrozumieć, co ona teraz czuje. Ludzie, którzy ją otaczają, zdają się ją wspierać, współczuć jej, ale nie umieją jej pocieszyć. Przez gruby mur przebija się dopiero człowiek, który ma do niej zupełnie inne podejście. Jak łatwo się domyślić, jest to Ben. O nim wiemy zaledwie tyle, że jest początkującym pisarzem ze świetnym poczuciem humoru. Nikt nie spodziewa się, że on też potrzebuje pocieszenia i przebaczenia. No właśnie. Jest to książka o walce z samym sobą, z brakiem pewności siebie, mówi o tym, że nie powinno nas demotywować to jak wyglądamy, że powinniśmy przeć do przodu i starać się chwytać życie pełnymi garściami. Mówi też o przebaczeniu, o tym że ludzie popełniają błędy, które potrafią głęboko skrzywdzić innych, ale to nie znaczy, że było to ich zamiarem i że należy ich z tego powodu przekreślić.
"November 9" chwyta za serce i cóż tu więcej mówić. Serdecznie polecam wszystkim fanom Colleen Hoover - ta książka z pewnością Was nie rozczaruje. Serdecznie polecam wszystkim tym, którzy nie mieli jeszcze przyjemności poznać autorki - możecie bardzo szybko zyskać nowego przyjaciela.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/07/november-9-colleen-hoover.html
Zdecydowanie łatwiej było zaistnieć autorkom New Adult, gdy gatunek ten zaczynał dopiero raczkować. Bez najmniejszego problemu jestem w stanie wyliczyć kilka pierwszych książek, które przeczytałam na fali powieści o młodych dorosłych, gdyż one najbardziej zapadły mi w pamięć. Czasami wspominam sobie takie pozycje jak: "Zaczekaj na mnie" J. Lynn, "Morze spokoju" Katji...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-01
Nora Roberts - niekwestionowana królowa romansów oraz romansów z domieszką kryminału i sensacji. Wielu ma ją za podrzędną autorkę książek z niższej półki, wielu nie przyznaje się, że kiedykolwiek miało do czynienia z tą pisarką i jej twórczością, wielu odwraca wzrok, gdy widzi jej książki w księgarniach czy bibliotekach, gdy kolejne wznowienia jej powieści trafiają do kiosków. Ale to nie zmienia faktu, że ta kobieta napisała dwieście książek, z których większość osiągnęła status bestsellerów, zarobiła na tym miliony dolarów i jest jednym z najbardziej wpływowych ludzi New York Timesa. Jest boginią dla wielbicielek dobrego romansu, takich jak ja, takich które nie boją się przyznać, że czytają i kochają Norę Roberts. Jest nas więcej?
Niespełna dwunastoletnia Naomi dorasta w rodzinie, w której surową ręką rządzi jej ojciec. Nic więc dziwnego, że dziewczynka z entuzjazmem wyczekuje swoich urodzin, ponieważ to jedyny dzień w roku, w którym czeka ją jakaś przyjemność ze strony rodziców. Gdy pewnej nocy widzi ojca wymykającego się do lasu, postanawia za nim pójść, bo sądzi, że ten ukradkiem skręca dla niej prezent urodzinowy - jej wymarzony rower. W piwnicy ukrytej w środku lasu pod warstewką runa leśnego nie odnajduje jednak roweru, a nagą zmaltretowaną młodą studentkę. Mroczna tajemnica seryjnego mordercy i gwałciciela wychodzi na jaw, a Naomi przychodzi zmagać się z piętnem tej historii przez całe życie. Siedemnaście lat później jest na drugim końcu kraju, kupiła dom, który remontuje, przygarnęła psa, ma mnóstwo przyjaciół i poznała mężczyznę, z którym może połączyć ją coś poważnego. Nie sądziła, że po tak długim czasie, zmianie nazwiska i kilkukrotnych przeprowadzkach jej przyszłość i tak ją dopadnie. Jednak teraz nie zamierza uciekać, bo jest w miejscu, w którym w końcu chce zapuścić korzenie, które pokochała i nie da sobie tego odebrać.
Jestem bardzo zadowolona z tej lektury. "Obsesję" czytałam z dużą przyjemnością. Skutecznie umilała mi ona trudy letniej sesji, chroniła mój mózg przed przeciążeniem informacjami i chemicznymi wzorami. Chociaż tak naprawdę nie była to łatwa książka, którą czyta się dla poprawy humoru, bo jest gładka i przyjemna. Autorka nie szczędziła czytelników od samego początku, bo postanowiła przywitać ich makabrycznym przedstawieniem. Zrobiło ono na mnie nie małe wrażenie nie tylko z powodu świetnie wymyślonej i opisanej historii seryjnego mordercy, ale też z powodu narracji. Co prawda była ona trzecioosobowa, ale w bardzo dobry sposób oddawała to, że bohaterką w obecnej chwili jest jedenastoletnia dziewczynka, która patrzy na świat w inny sposób niż dorosły człowiek, dla której liczy się niewiele więcej niż to, że lada dzień będzie miała urodziny i dostanie wymarzony rower. Zresztą perspektywa narracji zmieniała się na przestrzeni książki kilkakrotnie i Nora Roberts za każdym razem idealnie dopasowywała ją do osoby, z punktu widzenia której opisana była historia. Sama książka często przywodziła mi na myśl inny tytuł tej autorki, a mianowicie "Świadka". Tę powieść czytałam jakieś dwa lata temu, ale czasami czuję jakby to było wczoraj. Bardzo przypadła mi ona do gustu i miło ją wspominam. Poruszała podobne problemy co "Obsesja", ale mimo wszystko te dwie książki są zupełnie różne. Nie chciałam tym porównaniem powiedzieć, że coś takiego już było, a zauważyć, że stawiam "Obsesję" na równi z jedną z moich ulubionych książek.
Bardzo podobali mi się w tej książce bohaterowie. Nie mam mowy o płaskich postaciach, które nic sobą nie reprezentują. Nora Roberts stworzyła ich jak najbardziej autentycznych. Naomi Carson jest młodą kobietą z pasją i marzeniami. Z powodu duchów z przeszłości nie do końca otwiera się na nowe znajomości, boi się przywiązywać do ludzi i jak się okazuje do zwierząt również. Wszelkie łamanie barier dzieje się u niej bardzo powoli. Gdy robi jakieś postępy, nie dopuszcza ich do swojej głowy. Trauma z dzieciństwa najczęściej ujawnia się u niej w postaci niuansów, a nie neonowych billboardów z napisem: Jestem skrzywdzona! Bardzo mnie to urzekło, bo ileż to razy mamy do czynienia z ciężko zranionymi kobietami (głównie w gatunku New Adult), które aż przesadnie odzwierciedlają swoją krzywdę. Poza tym jest to postać bardzo sympatyczna, oddana swojej pasji, najbardziej na świecie kochająca swoją rodzinę.
Z kolei Xander Keaton, główny bohater męski, jest prawdziwym mężczyzną z krwi i kości, który wszystko co osiągnął zawdzięcza ciężkiej pracy. Nie ma czasu być wymuskanym gogusiem z siłowni. Podoba się kobietom, ale nie jest typem niesamowicie przystojnego faceta, który lata za babeczkami jak kot z pęcherzem. Jest jak z reklamy oleju silnikowego - pierwotnie męski. Ma jedną bardzo ważną zaletę - bardzo lubi czytać książki i ma ich pokaźną kolekcję. Oprócz tego jest też wrażliwy na ludzkie uczucia, otwarty i serdeczny. Dokładnie taki jaki powinien być, żeby nie stać się przeidealizowanym.
W "Obsesji" istnieje równowaga między wątkiem kryminalnym a romantycznym. Jest wprawdzie taki krótki okres, w którym nieco brakowało mi tego pierwszego, ale nie uważam tego za wielki minus książki. Mimo że jestem ogromną wielbicielką romansów, starałam się też docenić drugą stronę powieści. Przyznam, że bardzo wkręciłam się tę historię. Uważam pomysł na wprowadzenie nowego mordercy, zafascynowanego ojcem Naomi i naśladującego jego metody za trafiony. Czytałam z dużym zainteresowaniem. Oczywiście po pewnym czasie pojawiły się domysły, co do tożsamości przestępcy, które okazały się trafione. Jednak nie do końca przekonują mnie jego motywy. Natomiast jeżeli chodzi o relację Naomi i Xandera, to czuję się usatysfakcjonowana. Ich związek nie był przerysowany. Rozpoczął się wzajemną fascynacją, której oczywiście towarzyszył też seks, ale nie dominował on w tym układzie. Wszystko potoczyło się tak, jak mogłoby potoczyć się w prawdziwym życiu, ze wszystkimi obawami, wątpliwościami, stopniowym angażowaniem się i powolnym nabieraniem zaufania. Tak, to była dla mnie nie lada gratka.
Na koniec wspomnę jeszcze, że książka w pewien sposób uczy również tolerancji dla osób homoseksualnych. Mnie oczywiście niczego nie musiała uczyć, bo uważam, że każdy ma prawo kochać kogo chce i nie ma co z tym dyskutować. "Serce nie sługa, nie zna co to pany i nie da się przemocą zakuwać w kajdany." Wujkowie Naomi, mężczyźni, którzy wychowali dziewczynę i jej brata, to najwspanialsi ludzie na świecie, kochający i bezinteresowni, a ich wzajemna miłość jest pięknym przykładem oddania drugiemu człowiekowi.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/06/obsesja-nora-roberts.html
Nora Roberts - niekwestionowana królowa romansów oraz romansów z domieszką kryminału i sensacji. Wielu ma ją za podrzędną autorkę książek z niższej półki, wielu nie przyznaje się, że kiedykolwiek miało do czynienia z tą pisarką i jej twórczością, wielu odwraca wzrok, gdy widzi jej książki w księgarniach czy bibliotekach, gdy kolejne wznowienia jej powieści trafiają do...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-02
Winston Graham był bardzo popularnym brytyjskim pisarzem, autorem powieści historycznych i kryminalnych, który został laureatem Orderu Imperium Brytyjskiego - to prestiżowe odznaczenie jest przyznawane przez Królową dwa razy do roku za działanie w różnych dziedzinach życia publicznego. Pan Graham został odznaczony w klasie Oficer Orderu. Napisał czterdzieści powieści tłumaczonych na wiele języków, niestety przez bardzo długi okres nie na język polski. To się zmieniło przed dwoma laty za sprawą dużej popularności serialu "Poldark - Wichry losu", który powstał na podstawie dwunastotomowej sagi o rodzinie Poldarków. Serię otwiera książka pod tytułem "Ross Poldark". Obecnie przetłumaczonych jest sześć części, na wrzesień planowana jest premiera siódmej. Natomiast serial niedawno doczekał się trzeciego sezonu.
W marcu 1783 roku umiera Joshua Poldark, właściciel Nampary, pozostawiając majątek bez opieki dziedzica. Jego jedyny syn, Ross, jest kapitanem 62. regimentu piechoty w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych, który do rodzinnej Kornwalii wraca dopiero siedem miesięcy po śmierci ojca. Zastaje posiadłość w opłakanym stanie, a służących, odpowiedzialnych przez ten czas za Namparę, pijanych do nieprzytomności. Jakby zmartwień było mało, okazuje się, że miłość jego życia, Elizabeth Chynoweth, niebawem poślubi jego kuzyna Francisa. Mężczyzna nie załamuje się i ciężką pracą doprowadza Namparę do użyteczności, obsiewa pola, zatrudnia parobków, planuje ponownie otworzyć kopalnię miedzi, stara się wyrzucić Elizabeth z pamięci. Pewnego dnia ratuje młodą, ubogą dziewczynę z bójki na jarmarku. Demelza jest zagłodzona, a na jej ciele znajdują się ślady po ciężkiej ręce jej ojca. Ross postanawia pomóc dziewczynie i zatrudnić ją w Namparze jako podkuchenną. Okazuje się, że to najlepsza rzecz, jaką mógł zrobić, by dopuścić do swojego życia odrobinę szczęścia...
Historia rodziny Poldarków została osadzona w drugiej połowie osiemnastego wieku w malowniczej Kornwalii, najbardziej wysuniętym na południowy-zachód hrabstwie Anglii. Jest to miejsce doskonale znane przez autora, ponieważ Winston Graham przeprowadził się tam w wieku 17 lat. W związku z tym udało mu się wspaniale dopracować tło dla losów Rossa Poldarka. Dzięki tej książce możemy przyjrzeć się bliżej górniczej rzeczywistości, ponieważ Kornwalia żyła z wydobywania metali kolorowych takich jak miedź czy cyna. Autor starał się pokazać nam górnictwo zarówno okiem możnych dziedziców, którzy bardzo często nie widzieli nigdy kopalni od środka, jak również zwykłych pracowników, którzy ciężko pracowali, aby wyżywić swoje rodziny, co często przypłacali zdrowiem bądź życiem. "Ross Poldark" jest niezwykle rzeczywistą książką, wielowymiarową, bardzo starannie napisaną. Autor oddał to jak wojna wypłynęła na stan gospodarki, jak wzrosły koszty przeżycia, a zmalały ceny surowców, jak trudne stały się losy Brytyjczyków, szczególnie Kornwalijczyków, ponieważ żyli oni w najuboższym regionie królestwa. Jednocześnie pokazywał życie osiemnastowiecznej klasy wyższej, jej rozrywki, intrygi, problemy. Widać tutaj dużą znajomość realiów epoki, a mnie, jako miłośnika historii, takie smaczki niezwykle cieszą. Najbardziej jestem zafascynowana miłością ówczesnych mężczyzn do walk kogutów - nie spodziewałam się, że arystokracja ma takie rozrywki.
Rodzina Poldarków ma dwie gałęzie: główna z siedzibą w Trenwith, której głową jest Charles Poldark, starszy brat ojca Rossa, jest to zamożniejszy odłam rodu, natomiast drugą gałąź tworzy Joshua Poldark, a w trakcie trwania książki już Ross, który zamieszkuje w Namparze, posiadłość ta miała dorównać świetnością Trenwith, ale gospodarz stracił zapał do jej budowania po śmierci żony. Taka duża rodzina wiąże się z koniecznością stworzenia bardzo wielu postaci. Winston Graham niezwykle starannie wykreował każdą z nich. Są one jedyne i niepowtarzalne, pieczołowicie dopracowane, odznaczające się indywidualnymi cechami. Moim ulubionym przykładem są służący Rossa, Jude i Prudie, którzy teoretycznie powinni być nic nieznaczącymi, niewpadającymi w oczy ludźmi, a są takimi indywidualnościami, że gdy tylko pojawiają się na kartkach powieści, nie można powstrzymać uśmiechu na twarzy.
"Ross Poldark" jest przede wszystkim powieścią społeczno-obyczajową, ale dużą rolę pełni w niej wątek romantyczny, a ja, jako miłośniczka romansów, muszę o tym wspomnieć. Nie jest on nachalny, nie wybija się do przodu i nie dominuje innych wątków książki, a jednocześnie ma w sobie coś takiego, że czytelnik czuje jakby czytał emocjonujący romans. Historia Rossa i Demelzy jest trochę jak historia Kopciuszka, ale bardziej realistyczna. Demelza nie staje się od razu "księżniczką", a toczy naprawdę dużą walkę przede wszystkim z samą sobą, aby stać się akceptowaną i... godną miłości, poważania, swojego nowego miejsca w świecie. Demelza jest jedną z tych bardziej skomplikowanych postaci tej książki, co w momencie, gdy ją poznajemy wydaje się być absurdalnym stwierdzeniem.
Warto też wspomnieć, że Winston Graham ma takie smakowite, subtelne poczucie humoru. Nie trzeba rzucać rubasznymi dowcipami, by rozbawić czytelników. Wspominałam już o kreacji Juda i Prudie, ale tu można wymienić także rozmowy Rossa i Demelzy, w ogóle zachowanie Demelzy, a także moją ulubioną scenę, w której opis budowy łodzi był rodzajem flirtu między dwójką nieśmiałych osób. Majstersztyk.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/08/ross-poldark-winston-graham.html
Winston Graham był bardzo popularnym brytyjskim pisarzem, autorem powieści historycznych i kryminalnych, który został laureatem Orderu Imperium Brytyjskiego - to prestiżowe odznaczenie jest przyznawane przez Królową dwa razy do roku za działanie w różnych dziedzinach życia publicznego. Pan Graham został odznaczony w klasie Oficer Orderu. Napisał czterdzieści powieści...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-12
To że kobiety tracą głowę dla muzyków jest oczywistą oczywistością. Podobno istnieje związek pomiędzy ilością testosteronu a zdolnościami muzycznymi. To może być wytłumaczeniem tego, dlaczego najbardziej podobają nam się gitarzyści, którzy muszą być piekielnie zdolni, aby tworzyć magię za pomocą gitary. Jednocześnie muzyk jest w jakimś sensie symbolem zamożności i dobrobytu. Więc czego chcieć więcej? Ale wydaje mi się, że wszyscy zgodnie powiemy, że era rockmanów czy innych muzycznie utalentowanych mężczyzn w romansach wszystkich kategorii powinna się już zakończyć. W tej chwili cokolwiek by nie powstało zawsze będzie przywodziło na myśl tych kilka sztandarowych tytułów z przystojnymi muzykami w roli głównej. Ale co gdyby wywrócić wszystko do góry nogami i to kobietę uczynić seksowną rockmanką? Taką propozycję podsuwa nam Emma Scott w swojej książce "Serce ze szkła".
Kacey Dawson jest wiodącą gitarzystką w wspinającym się na szczyt popularności zespole rockowym. Jest rockmanką w pełni tego słowa znaczeniu - gra ostrą muzykę i ostro imprezuje. Po jednym z koncertów w Las Vegas, zostaje nieprzytomna wyniesiona z klubu, w którym występowała i gdzie zrobiła niebezpieczną rozróbę. Ochroniarz odprowadza ją do limuzyny wynajętej przez zespół i pozostawia w rękach szofera. Gdyby seksowna Kacey, skąpo ubrana w skórę i lateks, znajdowała się pod opieką każdego innego mężczyzny, ta noc miałaby tylko jedno zakończenie. Jednak dziewczyna trafiła na Jonaha Fletchera i miała szansę wytrzeźwieć na jego kanapie w pełnym ubraniu. Jonah jest bardzo chorym facetem, któremu zostało tylko kilka miesięcy życia. Ciężko pracuje, by przed nieuniknionym końcem spełnić swoje marzenia i w prestiżowej galerii wystawić swoją szklaną instalację. Teraz ma jeszcze jedną misję. Zamierza powstrzymać zmierzającą ku samozniszczeniu Kacey, zaopiekować się nią, pozwolić wytrzeźwieć i wskazać wszystkie możliwe drogi, którymi dziewczyna może podążyć, nie wyrządzając sobie krzywdy. Nie spodziewa się, że będzie zmuszony oddać swoje kruche niczym ze szła serce nowo poznanej dziewczynie.
Nie trzeba być wróżbitą czy detektywem, by wiedzieć, że ta książka ma tylko jedno możliwe zakończenie. Więc przed lekturą najlepiej zgromadzić zapas chusteczek higienicznych, ponieważ Emma Scott i "Serce ze szkła" zapewniają czytelnikom zatkany nos i łzy ciurkiem płynące po policzkach. Z pozoru mogłoby się wydawać, że książka ta nie wybija się niczym szczególnym spośród setek inny z gatunku New Adult, ale prawda jest taka, że ten tytuł po prostu musi zagnieździć się w naszych sercach, pozostać w naszych umysłach, zostawić ślad na naszych duszach. Jest solidną dawką silnych emocji. Nic nie mogę poradzić na to, że zakochałam się w tej historii, ale zresztą... nic nie chcę na to radzić. Chcę by opowieść o miłości Kacey i Jonaha została ze mną jak najdłużej. Chcę pamiętać o tym, do czego zdolna jest miłość, jak wiele siły można z niej czerpać, jak dużym jest ona pocieszeniem i jak jednocześnie trudno i łatwo jest odchodzić, gdy jest się kochanym.
Jonah Fletcher jest bohaterem, którego nie da się nie lubić. Oczywiście tej sympatii towarzyszy współczucie, które dla niego mamy i którego nie da się nie odczuwać, czytając o jego osobie i sytuacji w jakiej się znalazł. Jest osobą bardzo zdeterminowaną, nie użala się nad sobą, stara się jak najwięcej przeżyć ze swojego życia. Jest boleśnie świadomy tego, że jest ono tylko jedno i trzeba czerpać z niego garściami, jednocześnie dając z siebie wszystko. Nie ma większego marzenia niż pozostawić po sobie ślad, czym uświadamia nam, że większość ludzi ma więcej możliwości niż on by zmieniać świat, a prowadzi totalnie bezsensowną egzystencję. W ogóle życie Joraha i jego choroba dają czytelnikom sporo do myślenia, wiele możliwości do zastanowienia się nad swoim życiem. Jego wątek romantyczny z Kacey oceniam bardzo pozytywnie. Ich związek niemal od samego początku jest bardzo dojrzały, co jest podyktowane tym jak mało czasu im pozostało. Nie opiera się on tylko na pożądaniu, namiętności czy fascynacji. Jest między nimi dobroć i troska, a to porusza w czytelniku najczulsze struny. Jednak nie brakuje w ich relacji odrobiny szaleństwa, w końcu nie są parą emerytów. Kacey Dawson jest bohaterką, która przechodzi metamorfozę, a więc w trakcie książki zmienia się też zdanie czytelnika na jej temat. Nie ukrywam, że z początku nie lubiłyśmy się z Kacey - nie uważałam jej za odpowiednią kandydatkę do serca tego biedaka Jonaha...
Aby nie było tak słodko i idealnie to muszę zaznaczyć, że Emma Scott nie była w kilku sprawach rzetelna. Jak się można spodziewać choroba Jonaha wiązała się z pewnymi niedogodnościami. Autorka starannie je wszystkie wymieniła, ale pojawiały się momenty, gdy zapominała, że Jonaha powinien się do nich stosować, a nie pojawiały się żadne konsekwencje tej niesubordynacji. Jest to raczej rzucający się w oczy błąd i dosyć irytujący. Jednak trzeba przyznać, że Emma Scott zrobiła porządny wywiad dotyczący choroby Jonaha i starała się przemycić do książki jak najwięcej medycznych szczegółów. Jak również zdawała się mieć całkiem sporą wiedzę na temat produkcji i obróbki szkła - czym zajmował się główny bohater. Uważam, że to niezwykle pasjonujący i unikalny motyw.
Wpisuję Emmę Scott na listę autorek, które darzę zaufaniem i których książki będę czytała w ciemno. A Wam serdecznie polecam "Serce ze szła".
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/08/serce-ze-sza-emma-scott.html
To że kobiety tracą głowę dla muzyków jest oczywistą oczywistością. Podobno istnieje związek pomiędzy ilością testosteronu a zdolnościami muzycznymi. To może być wytłumaczeniem tego, dlaczego najbardziej podobają nam się gitarzyści, którzy muszą być piekielnie zdolni, aby tworzyć magię za pomocą gitary. Jednocześnie muzyk jest w jakimś sensie symbolem zamożności i...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-22
Podróżowanie w czasie jest bardzo popularnym motywem literackim i filmowym. Chyba najbardziej znanym przykładem są amerykańskie filmy pod tytułem "Powrót do przyszłości", ale przecież w czasie podróżował już Ebenezer Scrooge, chociaż ten pozostawał jedynie biernym obserwatorem swojej przeszłości i przyszłości. A na naszym polskim podwórku pojawił się film "Ile waży koń trojański", który również wykorzystał ten motyw. Dużą popularnością cieszą się także książki Diany Gabaldon z serii "Obca", które swoje podróżowanie w czasie opierają w dużej mierze na celtyckich wierzeniach oraz szkockich pieśniach i opowieściach.
Rok 1745. Jamie Fraser wraz z pochodzącą z przyszłości żoną Claire, po brawurowej ucieczce z więzienia z rąk nieobliczalnego kapitana dragonów Jonathana Randalla, udają się do Paryża, gdzie według doniesień przebywa książę Karol Edward, syn króla Jakuba Stuarta. Małżeństwo pragnie za wszelką cenę powstrzymać planowane przez księcia powstanie jakobitów w Szkocji, które według wiedzy Claire skończy się niepowodzeniem w kwietniu 1746 roku pod Culloden i będzie bardzo brzemienne w skutkach dla wszystkich Szkotów biorących w nim udział. Jednak niełatwo jest wyperswadować pomysł niezwykle zdeterminowanemu w przywróceniu swojego ojca, prawowitego króla, na brytyjski tron księciu Karolowi, tak aby jednocześnie nie zdradzić się z własnych przekonań na temat powstania. Jakby problemów było mało, gdy tylko Claire i Jamie postawili stopy na francuskiej ziemi, popadli w niełaskę hrabiego St. Germain, narażając go na wielkie koszta. Francuski arystokrata nie ma zamiaru popuścić tego płazem.
O mojej wielkiej miłości do historii wykreowanej przez Dianę Gabaldon miałam już okazję pisać w recenzji "Obcej", pierwszej części ośmiotomowego cyklu o losach Claire i Jamiego Fraserów. Pokochałam ją dzięki serialowi "Outlander", niezwykle klimatycznej i wciągającej adaptacji tych książek. Przy okazji moje serce zostało skradzione przez odtwórcę głównego bohatera męskiego - Sama Heughana. Jednak, mimo mojej miłości, postaram się być jak najbardziej obiektywna w stosunku do "Uwięzionej w bursztynie", drugiego tomu serii "Obca".
Mój opis tej powieści nie do końca oddaje budowę książki, gdyż tak naprawdę zaczyna się ona kilkoma rozdziałami mającymi miejsce w Szkocji w 1968 roku, jak również w ten sam sposób się kończy. Dowiadujemy się z nich, że Claire w jakiś sposób wróciła do swoich czasów, urodziła dziecko i spędziła dwadzieścia lat w Ameryce, gdzie pracowała jako chirurg. Jednak nie są nam znajome okoliczności jej powrotu. Jest to bardzo zręczny zabieg autorki, gdyż nurtuje nas to przez całe osiemset stron książki, w związku z tym bardzo trudno jest się powstrzymać od lektury. Dopiero po osiemdziesięciu stronach i pięciu rozdziałach przenosimy się do właściwych wydarzeń we Francji w 1745 roku. Na bardzo długo tracimy z oczu piękną, malowniczą i niezwykle klimatyczną, dziką Szkocję, nad czym ogromnie ubolewam, gdyż uważam, że właśnie w Szkocji tkwi największa zaleta i siła "Obcej". Osiemnastowieczny Paryż z pewnością nie jest takim pięknym miejscem, ale dzięki tej podróży możliwa jest chociażby niezwykle interesująca wizyta w Wersalu. I w tej scenerii Diana Gabaldon miała okazję pochwalić się swoją ogromną wiedzą historyczną, zielarską, medyczną.
Zazwyczaj nie lubię gdy w powieściach pojawiają się postaci autentyczne, ponieważ zawsze mam wtedy wrażenie, że książka jest przekłamana, nieprawdziwa, a opisywana postać w niczym nie przypomina samej siebie, okazuje się, że autora zbyt poniosła wyobraźnia i pojawia się bardzo dużo sprzeczności i błędów. A nie daj Boże, gdy są to jacyś monarchowie, bo przeważnie co nieco wiem na ich temat, a jak nie to z ciekawości sprawdzam i weryfikuję, tak więc książka najczęściej bardzo wiele traci w moich oczach. Jednak Diana Gabaldon po raz kolejny udowodniła, że nie jest pisarzem z przypadku, że bardzo starannie przygotowuje się do napisania swoich książek, wkłada w nie ogromnie dużo pracy, a nie tylko samo serce, jak to się ostatnio często zdarza. W "Uwięzionej w bursztynie" pojawiają się dwie postaci autentyczne. Jedną z nich jest wspominany już książę Karol Edward Stuart, najstarszy syn "króla za morzem" Jakuba, który chce odzyskać dla niego brytyjski tron. Jest więc przywódcą szkockiego powstania jakobitów, które skończyło się katastrofą pod Culloden w 1746 roku. Nie jest to okres w monarchii brytyjskiej, którym się interesuję, ale to widać, że postać Karola jest bardzo rzetelnie wprowadzona na karty powieści. Autorka wplotła wiele ciekawych faktów na jego temat, m. in. wyjaśniła, skąd się wzięło to nieszczęsne przezwisko "Karolek". Drugą autentyczną postacią był Ludwik XV, król Francji z dynastii Burbonów. Na monarchii francuskiej znam się jeszcze mniej, jednak mam nieco wątpliwości co do tej postaci w książce. Natomiast za bardzo interesujące uważam opisanie przez autorkę królewskiego "lever", a więc całego procesu związanego z powitaniem przez króla nowego dnia, włączając w to poranną królewską kupę, co działo się oczywiście na oczach poddanych, a wręcz z ich asystą.
Nie byłabym sobą, gdybym nie oceniła książki pod kątem romantycznym. I tutaj pojawia się u mnie trochę frustracji, z powodu tak ogromnej ilości scen miłosnych, łóżkowych. Gdyby wyciąć połowę z nich, to absolutnie w żaden sposób nie zaszkodziłoby to książce, ani nie wpłynęło na istotne jej wydarzenia. No szkoda. Naprawdę serce mnie boli, że muszę pisać takie przykre rzeczy o książce, którą bardzo lubię. Nie mniej jednak cały czas jestem pod wrażeniem tego w jaki sposób Jamie potrafi kochać. To jest coś niesamowitego. Powtórzę to co pisałam w poprzedniej recenzji: nie ma doskonalszego męskiego bohatera od Jamiego Frasera, ponieważ każdy inny w takiej sytuacji byłby przerysowany, nieprawdziwy, ale nie Jamie Fraser. Jest on nie tylko wymarzonym partnerem życiowym, ale też godnym podziwu przywódcą i żołnierzem.
O jeszcze jednej niezwykle irytującej rzeczy muszę wspomnieć. Chciałabym się dowiedzieć, po co tej książce aż pięć tłumaczek? "Obca" miała jedną i chyba największym zastrzeżeniem w jej kierunku było nagminne używanie słowa "sardoniczny", czego ja osobiście nie zauważyłam. Ale "Uwięziona w bursztynie" ma ich pięć! I można tu znaleźć analogię do znanego przysłowia: Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Rozumiem, że ta książka jest dość obszerna, ale pięć tłumaczek wyrządziło jej tylko krzywdę. Właściwie dało się łatwo wyczuć, kiedy następowała zmiana warty, co jest niedopuszczalne. Miałam trzy stopnie tolerancji dla pracy tych pań. Pierwszy, kiedy to tylko zgrzytałam zębami - między poszczególnymi rozdziałami pojawiały się różnice w tytułowaniu głównych bohaterów: lord i lady Broch Tuarach, co jest wersją poprawną, oraz pan i pani Broch Tuarach. Drugi, gdy zgrzytaniu zębami zaczęło towarzyszyć wymowne sapanie, ktoś wpadł na szalony pomysł, żeby przetłumaczyć Jamesa Frasera na Jakuba Frasera, co się nie zdarzyło nigdy wcześniej i nigdy później... No i trzeci, kiedy krew mnie zalewała i to w dodatku nierzadko, gdy zamiast słowa "kilt" pojawiała się "spódniczka". Osobiście nie mam nic przeciwko nazywaniu kiltu spódniczką w dowcipnym kontekście, ale nie jako... nawet nie słowo zamienne a tłumaczenie.
Wydaje mi się, że bardzo skupiłam się na pokazaniu przywar książki, pomijając to jak wiele ma ona zalet. Po prostu uznaję to za oczywistą oczywistość. Jest to powieść niezwykle ciekawa i bardzo dobrze napisana. Pióro Diany Gabaldon charakteryzuje się dużą dbałością o szczegóły i malowniczym przedstawianiem scenerii. Teraz okazało się, że autorka całkiem nieźle radzi sobie także w scenach batalistycznych. Bohaterowie, którzy wyszli spod jej ręki są bardzo wyraziści, prawdziwi i wzbudzają, chociaż (dobra, przyznam to) Claire ma w sobie coś irytującego. Zawsze będę gorąco polecała tę serię!
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/08/uwieziona-w-bursztynie-diana-gabaldon.html
Podróżowanie w czasie jest bardzo popularnym motywem literackim i filmowym. Chyba najbardziej znanym przykładem są amerykańskie filmy pod tytułem "Powrót do przyszłości", ale przecież w czasie podróżował już Ebenezer Scrooge, chociaż ten pozostawał jedynie biernym obserwatorem swojej przeszłości i przyszłości. A na naszym polskim podwórku pojawił się film "Ile waży koń...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-17
Na temat kolonizacji Australii powiedziano już bardzo wiele. W siedemnastym wieku Anglicy odkryli nowy ląd, który nazwali Nową Holandią, a sto lat później poważną eksploracją terenów zajął się James Cook. Nie trzeba było długo czekać na pojawienie się w Australii pierwszych brytyjskich osadników, którymi w większości byli kryminaliści. Nie bez powodu mówi się, że każdy rodowity Australijczyk ma w swoim drzewie genealogicznym przestępcę. Jednak niewiele mówi się na temat kolonizacyjni Nowej Zelandii, która wyglądała zgoła inaczej. Podobnie więcej mówi się o rdzennych mieszkańcach Australii - Aborygenach, zapominając o grupie etnicznej z Nowej Zelandii jaką byli Maorysi, bardzo interesujący lud, który przypłynął tam z Polinezji. Niemiecka autorka Sarah Lark w swoich książkach postanowiła podzielić się z nami swoją fascynacją i spopularyzować fascynującą historię Nowej Zelandii
Helen Davenort jest guwernantką w bogatej angielskiej rodzinie Greenwoodów. Zajmuje się edukacją ich dwóch synów, jednak nie przynosi jej to satysfakcji. Coraz częściej myśli o tym, że czas nieubłaganie płynie, a ona nie ma żadnych widoków na małżeństwo. Przypadkiem znajduje w gazetce parafialnej ogłoszenie, w którym samotni, szanowani mężczyźni z Nowej Zelandii poszukują żon, które wniosłaby trochę światła do ich życia i pomogły prowadzić gospodarstwa w zupełnie nowym świecie. Helen zaczyna się zastanawiać, czy cokolwiek trzyma ją jeszcze w Anglii i czy ma w sobie tyle odwagi, by zacząć żyć od nowa na drugim końcu świata.
W tym samym czasie "owczy baron" z Nowej Zelandii dobija interesu z walijskim hodowcą owiec, jednocześnie układając małżeństwo jego córki Gwyneiry Silkham ze swoim synem Lucasem. Dziewczyna marzy o przeprowadzce do Nowej Zelandii i wyrwaniu się tym samym ze szponów angielskich konwenansów. Helen i Gwyneira spotykają się na pokładzie statku wiozącego je do ich nowego świata. Wtedy jeszcze nie zdają sobie sprawy, że los właśnie związał je nieodwracalnie.
Nie czytam wiele literatury niemieckiej i nawet teraz popełniłam ją nieświadomie, gdyż nie miałam pojęcia, że Sarah Lark pochodzi z Niemiec, a jej prawdziwe nazwisko brzmi Christiane Gohl. Pani Lark jest wieloletnią przewodniczką turystyczną i właśnie przy okazji jednej ze swoich licznych podróży zakochała się w Nowej Zelandii i postanowiła poświęcić jej kilka lat badań. Ze świata Maorysów pojawiło się w Polsce sześć powieści tej autorki, jednak jest ona znana również ze swoich książek na temat koni. Jak się okazuje, ma także sporą wiedzę o owcach, ich rasach i hodowli, co udowodniła pisząc "W krainie białych obłoków". Za sprawą tej książki odkryłam jaka fascynująca jest Nowa Zelandia, chociaż tak naprawdę niewiele różni się ona krajobrazem i klimatem od tego co można spotkać w Europie. Jednak o ile z polskich czy angielskich książek możemy dowiedzieć się co nieco o hodowli owiec, tak wielorybnictwa, ubijania fok czy gorączki złota w nich nie doświadczymy. Równie pasjonująca jest kultura Maorysów, ich mentalność, to jak podchodzili do kolonizacji ich terenów przez Brytyjczyków i jak niebezpieczne okazały się próby ich cywilizowania. Jednak co by nie robić, obstawiali przy swoich wierzeniach, przy swoich wizjach świata, przy swoich wizjach rodziny. Dzięki książce "W krainie białych obłoków" poznajemy ich w połowie XIX wieku, jeszcze na wpół dzikich, pierwotnych, a na wpół przystosowanych do nowej rzeczywistości, jaką przynieśli im Europejczycy. Jestem bardzo ciekawa, jak to będzie wyglądało w kolejnych tomach sagi dalej posuniętych w czasie.
"W krainie białych obłoków" należy do gatunku sagi rodzinnej, więc można domyślić się, że przewija się przez nią wiele postaci. To prawda, bo możemy przyjrzeć się aż czterem pokoleniom osadników Nowej Zelandii, chociaż oczywiście prym wiodą Helen i Gwyneira. Helen jest postacią bardziej stonowaną, poważną, ale też odważną, skoro postanowiła rzucić wszystko na jedną kartę i powierzyć swoje życie zupełnie obcemu człowiekowi - Howardowi O'Keefe. Jest w niej wola niesienia edukacji, cywilizacji, ogłady, ale jest też bardzo wrażliwą na los innych kobietą. Z kolei w Gwyneirze drzemią nieskończone pokłady energii. Jest osobą, która w ogóle nie pasuje do miejsca, w którym się urodziła i dopiero Nowa Zelandia pozwoliła jej puścić wszystkie hamulce i stać się naprawdę sobą. Jednak podróż na koniec świata ma także swoje ciemne strony, o których szybko przychodzi się przekonać obu kobietom.
Jest to bardzo realistycznie napisana powieść historyczna, powieść obyczajowa. Sarah Lark wykazała się dbałością o szczegóły nie tylko w kreacji bohaterów, ale także wydarzeń "dnia codziennego". Ale "W krainie białych obłoków" jest to też historia o miłości, o złamanych sercach, o zderzeniach z brutalną rzeczywistością, o noszeniu ciężarów ponad własną siłę, o nienawiści, która potrafi niszczyć wszystko, co spotka na swojej drodze, o ciężkich rozstaniach i chwytających ze serce powrotach, piękna historia o sile dwóch wspaniałych kobiet. Powieść, która trzyma w napięciu, mimo że tak naprawdę płynie bez pośpiechu niczym "Dublin", statek którym podróżowały Helen i Gwyneira, po wodach oceanu. Książka ma ponad 600 stron, ale nie odczuwa się tego, bo jest ona wielowątkowa, wielowymiarowa, bardzo barwna i wciągająca. Gorąco ją polecam wszystkim miłośnikom takich klimatów.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/08/w-krainie-biaych-obokow-sarah-lark.html
Na temat kolonizacji Australii powiedziano już bardzo wiele. W siedemnastym wieku Anglicy odkryli nowy ląd, który nazwali Nową Holandią, a sto lat później poważną eksploracją terenów zajął się James Cook. Nie trzeba było długo czekać na pojawienie się w Australii pierwszych brytyjskich osadników, którymi w większości byli kryminaliści. Nie bez powodu mówi się, że każdy...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-14
Wszyscy wiemy, kim jest Szeherezada. To córka wezyra, która poślubiła brutalnego sułtana Szachrijara, słynącego z tego, że o wschodzie słońca, tuż po nocy poślubnej, zabija swoje kolejne małżonki, uszczuplając tym samym swój harem. Szeherezada wiedziała, że i ją czeka nieubłagany koniec, ale zdołała przechytrzyć sułtana. W noc poślubną zaczęła opowiadać mu baśń i przerwała ją w najciekawszym momencie - tym samym Szachrijar nie mógł zabić żony, gdyż nigdy nie poznałby zakończenia historii. I tak zauroczony opowieściami sułtan darował Szeherezadzie tysiąc i jedną noc, w tym czasie zdołał zakochać się w małżonce, złagodnieć i stać się dobrym człowiekiem i przywódcą. Szeherezada stworzyła między innymi baśń o lampie Alladyna, a Jessica Khoury postanowiła opowiedzieć ją na nowo.
Zahra jest potężnym dżinnem uśpionym przez pięćset lat w zaczarowanej lampie. Wcześniej służyła wielkiej i sprawiedliwej królowej Roszanie, jednak żyjąc u boku monarchini złamała pierwszą zasadę dżinów, która mówiła, że nie wolno im kochać ludzi. Miłość Zahry doprowadziła do tragicznego końca Roszany i tym samym jeszcze bardziej podzieliła dwie już i tak wrogie sobie rasy. Przez pięćset lat narastała o niej niechlubna legenda, a ona żyła w błogiej tego nieświadomości. Dopiero po pięciu wiekach młody mężczyzna imieniem Aladyn, kierowany magicznym pierścieniem, odnajduje ruiny pałacu Roszany a w nich lampę Zahry. Staje się jej nowym panem - ma trzy życzenia, a każde z nich ma swoją cenę. Złodziejaszek decyduje się poświęcić je na pomszczenie rodziców. Zahra jednak kieruje życzeniami Aladyna tak, by sama odnalazła w nich korzyści - upragnioną wolność.
Ostatnio bardzo modny stał się retelling, czyli opowiadanie na nowo dobrze znanych bajek, baśni czy legend. O taki zabieg pokusiły się w swoich książkach Melissa Meyer czy Sarah J. Maas zresztą z niemałym sukcesem. Jessica Khoury również postanowiła skorzystać ze znajomych motywów. Wydaje mi się, że Szeherezada nie powinna pogniewać się o takie zapożyczenie, ponieważ "Zakazane życzenie" to naprawdę dobra, ciekawa i niezwykle magiczna książka, która niczym lampa dżinna wciąga czytelników w swój świat, choćby się bronili rękami i nogami. Ja próbowałam się bronić, bo nie jest to najlepszy czas na przepadanie bez pamięci w lekturę - egzaminy same się nie zdadzą - ale wyjątkowo marnie mi szło z tą obroną. Jestem zauroczona światem Aladyna, tak egzotycznym, tak innym niż ten który znamy. Świat, w którym żyją przeróżne dżinny: maaridy - wodne stworzenia, ifrity - dżinny ognia, ghule, które do tej pory kojarzyły mi się tylko z Harrym Potterem okazały się być nienawistnymi stworami ziemi, silowie - dżinny powietrza, aż w końcu najpotężniejsi szajtanowie - władcy wszystkich żywiołów. Aż żal było go opuszczać. Liczę, że autorka wykorzysta furtkę, którą sobie otworzyła, w postaci Sindbada Żeglarza i napisze książkę i o tym bohaterze "Baśni z tysiąca i jednej nocy".
Nie wiem czy to zasługa tłumacza, Macieja Pawlaka, czy samej autorki, ale język z "Zakazanym życzeniu" był niezwykle malowniczy, nieco poetycki, przelewał się przez strony niczym strumień orzeźwiającej wody. Jestem nim zachwycona. Dodatkowo potęgował tę baśniową mgiełkę. Oh, jestem taka oczarowana. W dodatku książka jest bardzo spójna, logiczna. Wszystkie elementy, które pojawiały się na jej przestrzeni, miały swoje uzasadnienie. Często musiałam przerwać czytanie, żeby z zaskoczeniem zauważyć, że mało która autorka wprowadziłaby to i owo tak zręcznie jak Jessica Khoury. Ta amerykańska autorka ma we mnie swoją fankę, która w ciemno będzie czytała kolejne jej powieści.
"Miłość nigdy nie jest zła. I tak jak powiedziałaś nie jest wyborem. Ona po prostu się wydarza, a my jesteśmy wobec niej bezradni."
Niemal od razu obdarzyłam sympatią Zahrę. Nieco jej daleko do pierwowzoru dżinna z baśni Szeherezady i to ona jest tutaj główną bohaterką romansu z Aladynem, a nie księżniczka, ale nie da się ukryć, że ma w sobie coś magnetycznego. Jest szajtanem, a to sprawia, że potrafi robić naprawdę fascynujące rzeczy. Biła od niej potęga i majestat. Bardzo często było mi jej wręcz szkoda, bo spadło na nią ogromne oskarżenie, którego nie była w stanie odeprzeć, gdyż została zamknięta w lampie. Zresztą targało ją z tego powodu ogromne poczucie winy i żal, że w tak lekkomyślny sposób naraziła życie swojego pana. Aladyn - do tego pana mam kilka zastrzeżeń. Z początku zachwycał swoim łobuzerskim stylem bycia, swobodą, wolnością, zaczepnością, wiecznie płynącą w jego żyłach adrenaliną. Niestety później stracił z charakteru. O ile imponuje mi siła jego miłości, tak nie mogłam patrzeć jak go zmieniła, jak przestało mu zależeć na dotychczas jedynym motorze jego działań.
"Zakazane życzenie" pokazuje potęgę miłości, pokazuje że naprawdę szczere i czyste uczucie potrafi zdziałać cuda, a poświęcenie nigdy nie oznacza przegranej. Ja, romantyczka - romansoholiczka, czuję się szczęśliwa, gdy mogę czytać historie miłosne takie jak ta.
Nie udało mi się do tej pory przeczytać "Baśni z tysiąca i jednej nocy", ale po lekturze "Zakazanych życzeń" Jessicki Khoury postanowiłam sobie naprawić ten błąd. Co prawda nie spotkam w historii o "Cudownej lampie Aladyna" Zahry czy Kaspidy, główny bohater nie zakocha się w dżinnie, ale na pewno będzie to dobra przygoda.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/06/zakazane-zyczenie-jessica-khoury.html
Wszyscy wiemy, kim jest Szeherezada. To córka wezyra, która poślubiła brutalnego sułtana Szachrijara, słynącego z tego, że o wschodzie słońca, tuż po nocy poślubnej, zabija swoje kolejne małżonki, uszczuplając tym samym swój harem. Szeherezada wiedziała, że i ją czeka nieubłagany koniec, ale zdołała przechytrzyć sułtana. W noc poślubną zaczęła opowiadać mu baśń i przerwała...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-16
Dziewiętnastowieczne dziewczęta od najmłodszych lat przygotowywane były na swój wielki debiut, który pozwoliłby im znaleźć wymarzonego męża o idealnej pozycji w społeczeństwie. Uczono je ogłady, stały się niewolnicami etykiety - oczekiwano od nich, że zawsze będą zachowywać się nienagannie, nie będą miały własnego zdania i we wszystkim będą polegać na mężach. Białe niczym alabaster, w strojnych sukniach pojawiały się na balach i wieczorkach towarzyskich i prezentowały niczym bydło na targowisku. Ale czy tego pragnęli ówcześni mężczyźni? Liczne romanse z doświadczonymi wdowami, aktorkami, śpiewaczkami świadczyły tylko o tym, że nie pragnęli oni ułożonej owieczki, a kobiety z krwi i kości, oryginalnej, odważnej, nieco szalonej, nie dbającej o to, co ludzie pomyślą. Pozornie wydaje nam się, że już nic nie mamy wspólnego z tamtymi czasami, ale czy na pewno?
Lisette Bonnaud to nieślubna córka wicehrabiego i francuskiej aktorki, która z racji swojego pochodzenia, całe życie miała pod górkę, a szczególnie po śmierci ojca, kiedy to przyrodni brat, George, odmówił zatroszczenia się o los jej i matki. Dziewczyna przez wiele lat pomagała najpierw rodzonemu bratu Tristanowi, a następnie przyrodniemu Domowi w praktyce detektywistycznej. Pewnego dnia do jej domu, a właściwie drzwi agencji Mantona, puka Maximilian Cale, książę Lyons, żądając od niej informacji, o tym gdzie przebywa jej brat. Książę twierdzi, że Tristan dostarczył mu liścik, z którego wynika, że ma wiadomości o jego starszym bracie, zaginionym przed laty i uważanym za zmarłego. Lisette nie chce ściągać problemów na głowę brata, więc nie wyjawia Lyonsowi, gdzie może przebywać Tristan. Zamiast tego udaje się z nim do Paryża w celu wyjaśnienia sprawy. Jest to dla niej też świetna okazja by zaznać odrobinę dreszczyku emocji i sprawdzić w praktyce swoje detektywistyczne zacięcie.
"Czego pragnie mężczyzna" to pierwszy tom serii o Książęcych detektywach, którą stworzyła Sabrina Jeffries - autorkę poznałam przy okazji innej serii z okresu regencji, a mianowicie "Diablęta z Hallstead Hall". Omawiany cykl łączy ze sobą historie miłosne członków rodziny Bonnaud/Manton, a na pierwszy ogień poszła żeńska przedstawicielka familii - Lisette. Książka stanowi połączenie romansu historycznego i sensacji, dzięki temu zapewnia naprawdę dobrą rozrywkę, a że czyta się ją bardzo szybko, na lekturę nie trzeba poświęcać więcej niż jednego wieczora. Max i Lisette przeżywają pełną niebezpieczeństw, intryg i nieoczekiwanych zwrotów akcji przygodę, podczas której niemal widoczne są wyładowania elektrostatyczne między nimi. Jest to duet, któremu kibicuje się z radością i widzi dla nich świetlaną przyszłość, mimo że oni sami jej dla siebie nie widzą. Oboje mają opory przed zaangażowaniem się w poważny związek. Lisette zdaje sobie sprawę z tego, że jako nieślubne dziecko, nie jest odpowiednią kandydatką na żonę dla księcia, a nie chce wdać się w romans, którego owocem mogą być dzieci równie mocno pokrzywdzone przez los, co ona sama. Maksowi z kolei ciąży pewna tajemnica rodzinna, która może odcisnąć piętno na życiu jego i jego potencjalnej małżonki. Czytelnik w napięciu oczekuje na to, jak bohaterom uda się przełamać swoje opory i dojść do wspólnego szczęśliwego zakończenia. Mnie relacja Lisette i Maksa przyprawiała o szybsze bicie serca i rumieńce na policzkach, ale z drugiej strony nie była ona zbyt odważna, pikantna jak na tamte czasy. Czasem przez lekturę książek Austin czy sióstr Bronte zdarza nam się zapomnieć, że pożądanie to jest coś zupełnie normalnego również w dziewiętnastym wieku.
Lisette nie jest typową angielską panną, dla której ważne jest by niczym się nie zhańbić i nie zagrozić w żaden sposób przyszłemu zamążpójściu. Jest odważną kobietą, dla której rodzina jest priorytetem. Dla swoich braci gotowa jest zrobić wszystko. Zgodzi się narazić swoje dobre imię i udać się w podróż bez przyzwoitki przez Anglię i Francję w towarzystwie mężczyzny, by udowodnić niewinność brata. Nic dziwnego, że Max stracił dla niej głowę, ponieważ właśnie tego pragnął książę, kobiety z krwi i kości.
Co do wątku detektywistycznego to miałam czasami wrażenie, że autorka niekiedy o nim zapominała, a przecież to bardzo ważny element książki, ponieważ to on napędzał wszystkie inne wydarzenia, również to co się działo między głównymi bohaterami. Ale oczywiście wracał on na odpowiednie tory, szczególnie pod koniec książki. Nie było do końca pewne, jaki obrót przybierze historia z zaginionym bratem Maximiliana, więc jest to niespodzianka dla czytelnika. Powiem szczerze, że jestem średnio usatysfakcjonowana wątkiem detektywistycznym, ale prawdę mówiąc wolę żeby był niż jakby miało go wcale nie być.
"Czego pragnie mężczyzna" jest to książka dla tych, którzy w romansach historycznych wolą, gdy w tle więcej się dzieje, a relacja między głównymi bohaterami aż tak wyraźnie nie wybija się do przodu, jak w przypadku spokojnych, sielskich romansów. Może spodobać się większej ilości czytelników właśnie z powodu obecności wątku detektywistycznego.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/05/czego-pragnie-mezczyzna-sabrina-jeffries.html
Dziewiętnastowieczne dziewczęta od najmłodszych lat przygotowywane były na swój wielki debiut, który pozwoliłby im znaleźć wymarzonego męża o idealnej pozycji w społeczeństwie. Uczono je ogłady, stały się niewolnicami etykiety - oczekiwano od nich, że zawsze będą zachowywać się nienagannie, nie będą miały własnego zdania i we wszystkim będą polegać na mężach. Białe niczym...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-06
E.L. James zawojowała świat swoimi "Pięćdziesięcioma twarzami Greya" do tego stopnia, że każda kolejna książka o zabarwieniu erotycznym, która pojawiła się na rynku, była porównywana właśnie do powieści tej amerykańskiej autorki, a każdy męski bohater do Christiana Greya. Porównania dotyczyły za równo charakteru bohaterów, wydarzeń opisanych w książkach, jak i praktyk seksualnych. Jeśli chodzi o te ostatnie, E.L. James zamoczyła paluszki w mrocznym świecie BDSM i część pisarek podążyła w tym kierunku za nią, również C.J. Roberts, autorka "Dotyku ciemności". Jedna z nich wyszła z tego świata z tarczą, a druga na tarczy. Zgadniecie, której się powiodło?
Za Calebem stoi mroczna przeszłość i to ona jest motorem jego obecnych działań. Mężczyzna zajmuje się tresurą niewolnic seksualnych, które zostają następnie sprzedane na pakistańskich targach w ręce bogatych ludzi, którym ewidentnie się nudzi. Gdy dowiaduje się, że jeden z rosyjskich magnatów finansowych, jego największy wróg, szuka dla siebie tego typu zabawki, postanawia wytresować dziewczynę i posłużyć się nią w ramach zemsty. Z tego powodu, od pewnego czasu interesuje się skromną, osiemnastoletnią Livvy, która według niego, po kilku tygodniach "szkolenia", będzie spełniać wszystkie warunki do zrealizowania zemsty. Porywa więc niczego niespodziewającą się dziewczynę i przetrzymuje w miejscu zapomnianym przez Boga, stosując na niej perfekcyjnie zaplanowane triki psychiczne i kary fizyczne, które mają za zadanie złamać charakter Olivii i uczynić z niej idealną niewolnicę.
Jak ta książka ma się do "Pięćdziesięciu twarzy Greya"? - to chyba pytanie, które nie może pozostać bez odpowiedzi. Z nami kobietami już tak czasem jest, że lubimy czytać o rzeczach, o których niekiedy boimy się marzyć. Dlatego poszukujemy książki odpowiednio pikantnej, nieco zbereźnej, a czasami też tak niemoralnej, że nie przyznałybyśmy się w szerokim towarzystwie, że taką przeczytałyśmy. E.L. James swoim Greyem wprawiła w ruch jedną strunę, a fala dalej sama się rozeszła. Ale to nie jest jeszcze muzyka. Nie spotkałam do tej pory autorki, która nie miałaby problemu z naturalnym przejściem z relacji pan - niewolnica w miłość. Jest zbyt szybko, zbyt niechlujnie, zbyt kiczowato i właśnie stąd bierze się powszechna pogarda. Żeby dalej kontynuować moją muzyczną metaforę, powiem, że C.J. Roberts poruszyła dwie, a może nawet trzy struny i stworzyła historię, która jest pełniejsza, bardziej wyrazista i ciekawsza. I dlatego to ona wyszła ze świata BDSM z tarczą, a nie na tarczy. Ale to wcale nie oznacza, że będę pisała pieśni pochwalne o "Dotyku ciemności". Po prostu bardzo doceniam to, że autorce udało się coś, co nie wyszło wszystkim innym, w tym mistrzyni gatunku. Pani Roberts zaprosiła nas do świata mrocznego, a jednocześnie uwodzicielskiego. Zaskoczyła mnie tym, że chcąc nie chcąc, musiałam współodczuwać z bohaterką. Czułam przerażenie, czułam dezorientację, stres, momentami chciało mi się płakać. To, co wydarzyło się z Olivią, było dla mnie autentyczne i kompletne. Podejrzewam, że to i tak namiastka tego, co sadysta potrafi zrobić z człowiekiem, ale żaden współczesny erotyk, z którym się spotkałam, lepiej tego nie opisuje.
Nie, nie oszukujmy się, to jeszcze nie jest miłość. To póki co jest jedynie syndrom sztokholmski. Tylko stan psychiczny, będący reakcją na silny stres. To jeszcze nie jest miłość i bardzo dobrze. Chociaż czasami bohaterka aż nazbyt wychwalała swojego oprawcę - i tu się pojawia moje pierwsze zastrzeżenie. Nie widzę potrzeby by dręczyciela uczynić mega przystojnym. W zupełności wystarczy ciekawy pod względem fizycznym. Być może wtedy Livvy vel Kotek, swoimi zachwytami, nie zaciskałaby sobie pętli na szyi - w oczach czytelnika, nie w książce. Z kolei Caleb to domin perfekcjonista, ale nie w dziedzinie władania szpicrutą, a kaleczenia psychiki niewolnicy. Ciekawe było to, że tak naprawdę niszczył dziewczynę bardziej okazując jej troskę niż zadając krzywdę. Uważam, że na koniec trochę za bardzo zmiękł, zbyt wiele obnażył. Boję się, że w kolejnej części może stać się z nim to samo co z Greyem.
Wydawało mi się, że już ochłonęłam po lekturze tej książki, ale chyba cały czas jestem w jakiś sposób pod jej wrażeniem. "Dotyk ciemności" wypada zaskakująco dobrze we własnym gatunku, ale gdy myślę o nim w szerszej perspektywie, to szybko spada z piedestału. Jestem bardzo ciekawa drugiej części, bo wewnętrznie czuję, że wszystko to, co tutaj napisałam, nie będzie miało żadnego pokrycia. Jednocześnie wyczuwam w kolejnym tomie więcej akcji, której w tym odrobinę brakowało, przez co mało było w niej życia i takiego popychania w stronę tylnej okładki.
Recenzja również tutaj: http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/05/dotyk-ciemnosci-cj-roberts.html
E.L. James zawojowała świat swoimi "Pięćdziesięcioma twarzami Greya" do tego stopnia, że każda kolejna książka o zabarwieniu erotycznym, która pojawiła się na rynku, była porównywana właśnie do powieści tej amerykańskiej autorki, a każdy męski bohater do Christiana Greya. Porównania dotyczyły za równo charakteru bohaterów, wydarzeń opisanych w książkach, jak i praktyk...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-03
Mam nadzieję, że pamiętacie nie tak dawno napisaną przeze mnie recenzję książki Sabriny Jeffries "Czego pragnie mężczyzna". Cieszyła się ona zainteresowaniem, który przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Jednocześnie byłam bardzo zdziwiona, że romans historyczny zrobił na Was takie wrażenie. Prawdę mówiąc, bałam się, że proponowanie takich książek nie ma najmniejszego sensu. A tu proszę - nakłoniłam jedną osobę na przeczytanie tego tytułu - to dla mnie ogromny sukces. Liczę na to, że uda mi się zainteresować Was kolejną książką z cyklu "Książęcy detektywi". Nosi ona tytuł: "Gdy wiarołomca powraca" - osobiście bardzo mnie on zaciekawił. Cóż takiego uczynił główny bohater, że zasłużył na miano "wiarołomcy"? Ah, to bardzo interesująca historia. Zobaczcie sami:
Młodziutka Isabella Cale, żona żołnierza spod Waterloo - Victora Cale'a, jest niezwykle uzdolnioną osóbką. Potrafi tworzyć prawdziwe dzieła sztuki jubilerskiej zarówno z prawdziwych kamieni szlachetnych jak również z barwionych szkiełek, a te drugie w niczym nie ustają pierwszym. Omotana przez siostrę i szwagra, przygotowuje na ich prośbę imitację królewskich klejnotów, które mają jedynie służyć za atrakcyjny towar dla ubogich arystokratów, chcących przez chwilę poczuć się iście po królewsku. Jednak jej zaufanie zostaje zawiedzione, a prawdziwe klejnoty spoczywające w sejfie jubilera zamienione na ich podróbki. Isa dowiaduje się, że jej mąż także brał udział w przestępstwie i z tego powodu mężczyzna zbiegł z Niderlandów, więc na jakiś czas zostają rozdzieleni. Gdy nie wraca po kilku miesiącach, a szwagier ma kolejne wielkie plany wobec Isy, brzemienna dziewczyna postanawia uciec do Szkocji i w Edynburgu zatrudnić się u tamtejszego jubilera. Małżonkowie spotykają się ponownie po dopiero dziesięciu latach...
Uprzejmie donoszę, iż "Gdy wiarołomca powraca", drugi tom serii "Książęcy detektywi" autorstwa Sabriny Jeffries, okazał się być jeszcze bardziej porywający i interesujący niż poprzedni, co jest nieczęstym zjawiskiem w przypadku kontynuacji. Ponownie mamy do czynienia z połączeniem romansu historycznego i sensacji, a towarzyszy temu jeszcze więcej intryg i zawirowań losu niż ostatnio. Zacznę od tego, że wątek romantyczny nie przebiega w tej książce schematycznie. Gdy poznajemy bohaterów, są już oni małżeństwem, mamy do czynienia z ludźmi, którzy się kochają, więc nie musimy po raz enty przyglądać się dżentelmeńskim zalotom i niewinności panien na wydaniu. Następnie para się rozstaje na długich dziesięć lat, a w między czasie na świecie pojawia się ich dziecko. Gdy ponownie się spotykają, nie padają sobie w ramiona, cudownie stęsknieni, lecz darzą się wzajemnym brakiem zaufania i wątpliwościami co do tej drugiej osoby. Cały czas wisi nad nimi nierozwiązana sprawa kradzieży królewskich klejnotów, o której żadne z nich nie zna stuprocentowej prawdy. I chociaż między małżonkami niemal widoczne są przeskakujące iskry, to czytelnik cały czas jest trzymany w napięciu, bo okazuje się, że to jeszcze nie ich chwila na pojednanie. Podobnie jak byłam fanką Maksa i Lisette i gorąco im kibicowałam w odnalezieniu drogi do siebie, tak teraz trzymałam kciuki za Victora i Isę.
Mocną stroną książki "Gdy wiarołomca powraca" są ciekawi i wyraziści bohaterowie. Isabelle poznajemy jako zwykłą szarą myszkę. Kobieta ma z tego powodu kompleksy, a w budowaniu własnej wartości na pewno nie pomaga jej to, że mąż pieszczotliwie nazywa ją Mausi. Ale na przestrzeni lat zmienia się w silną, niezależną kobietę, emancypantkę i oddaną matkę . Victora Cale'a poznaliśmy już przy okazji poprzedniej części - to zaginiony kuzyn Maximiliana, księcia Lyons. Po wydarzeniach z "Czego pragnie mężczyzna" podejmuje pracę w biurze detektywistycznym Mantona, gdzie chce wykorzystać swoje zdolności nabyte na wojnie. Jest nieustępliwym detektywem, który nie boi się zadawać niestosownych pytań. Interesującą postacią jest również baron Lochlaw, przyjaciel Isabelle z Edynburga, wzięty chemik amator, który może nie ma obycia z kobietami, ale za to doskonale rozumie teorię atomistyczną Daltona. I właśnie tu pojawia się moje pierwsze zastrzeżenie. Chemia to taka obszerna dziedzina nauki, a autorka nieprzerwanie piłowała tę teorię atomistyczną, jakby nic innego się nie liczyło, a przecież w XIX wieku pojawiło się wiele nowych praw chemicznych, które mogłyby zafascynować barona. Dobrze, że nie obiecałam sobie, że zabiję się przy następnym wspomnieniu tej nieszczęsnej teorii, bo w takim wypadku nawet kotu zabrakłoby życia.
Byłam zachwycona faktem, że spora część książki miała mieć miejsce w Edynburgu, w mojej ukochanej Szkocji. Ale prawdę mówiąc jestem zawiedziona. W ogóle nie odczuwało się tego, że miejscem akcji jest miasto inne niż Londyn czy Paryż. W dużej mierze jest to mój kaprys, a nie jakieś poważne wytknięcie wady, ale nie mniej moje serce na tym ucierpiało.
Wątek sensacyjny był ciekawy, głównie z powodu tematyki, której dotyczył. Oczywiście intrygi miały swoje zalety, ale najbardziej fascynujący był świat biżuterii - w końcu brylanty są najlepszym przyjacielem kobiety. Dodatkowym plusem książki jest to, że naprawdę szybko się ją czytało. Nie jest to lektura wysokich lotów, więc z pewnością ucieszy Was, że nie spędza się na niej zbyt dużo czasu. A przyjemność pozostaje...
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/06/gdy-wiaroomca-powraca-sabrina-jeffries.html
Mam nadzieję, że pamiętacie nie tak dawno napisaną przeze mnie recenzję książki Sabriny Jeffries "Czego pragnie mężczyzna". Cieszyła się ona zainteresowaniem, który przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Jednocześnie byłam bardzo zdziwiona, że romans historyczny zrobił na Was takie wrażenie. Prawdę mówiąc, bałam się, że proponowanie takich książek nie ma najmniejszego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Generalnie nie pochwalam oglądania wpierw ekranizacji jakiejkolwiek książki, a dopiero potem zapoznania się z jej treścią, ale obszerność "Obcej" Diany Gabaldon nieco mnie przeraziła. Moje obawy były tak duże, że przeglądając swoje zasoby książkowe, omijałam ten tytuł wzrokiem. W końcu stwierdziłam, że w ramach motywacji potrzebuję krótkiej zajawki treści niekoniecznie w postaci niewiele mówiącego blurba, więc postanowiłam obejrzeć tylko jeden odcinek serialu. Doprawdy nie mam pojęcia kiedy i jak to się wydarzyło, ale obejrzałam z zapartym tchem oba sezony i nie miałam wówczas żadnych wątpliwości, że "Obca" będzie genialną lekturą i przednią rozrywką. Z racji tego, że znałam już historię, nie musiałam pędzić z lekturą, by jak najszybciej poznać zakończenie, chciałam więc jak najdłużej delektować się czytaniem książki. I tak też zrobiłam. A jak wspaniale było, zaraz Wam opowiem.
Claire Randall była wojenną pielęgniarką, która spędziła na froncie długie lata z dala od swojego męża Franka. Teraz, po zakończeniu II wojny światowej, mają okazję spędzić trochę czasu razem. Decydują się na wycieczkę do Szkocji, gdzie mogliby połączyć przyjemne z pożytecznym. Frank Randall jest bowiem historykiem, którego interesują własne korzenie, a ślady po jednym z przodków, Jonathanie Randallu - osiemnastowiecznym kapitanie dragonów, może znaleźć właśnie w pobliżu Inverness. Podczas jednej z wycieczek po okolicy, Claire natrafia na tajemniczy kamienny krąg - Craigh na Dun. Że było to wyjątkowe miejsce, nie miała o tym żadnych wątpliwości, magię szło wyczuć w powietrzu. Po dotknięciu jednego z olbrzymich głazów, kobieta przenosi się w czasie do roku 1743, gdzie staje w samym środku potyczki między góralami szkockimi a angielskim patrolem na czele z pra(pra)dziadkiem jej męża. Wpada w ręce tych pierwszych i wśród nich poznaje młodego, przystojnego wojownika Jamiego Frasera, któremu potrzebna jest pomoc lekarska. Przeznaczenie sprowadziło ją właśnie w to miejsce, by poznała smak jeszcze głębszej i jeszcze piękniejszej miłości.
Pierwsze, co powinno się zrobić po przeczytaniu książki Diany Gabaldon to pochwalić jej przygotowanie historyczne. Autorka przedstawiła losy Claire i Jamiego na tle bardzo interesującej historii osiemnastowiecznej Szkocji i Anglii, a zrobiła to w sposób tak przystępny, przyjemny i ciekawy, że sama nie wiem, co powinnam bardziej podziwiać: wspomnianą bogatą wiedzę historyczną czy lekkość pióra pani Diany... Warto zauważyć również, że autorka z wykształcenia jest botanikiem i tę część swojego życia także wplotła w fabułę książki, urozmaicając ją i dodając wiarygodności postaci Claire Randall, która z racji wykonywanego zawodu i własnego zamiłowania do roślin leczniczych, powinna mieć sporą wiedzę w tym temacie. Przez ponad siedemset stron pani Gabaldon z dużą pieczołowitością przedstawiała wykreowany przez siebie świat, przykładając szczególną wagę do starannego zarysowania postaci, których w książce było nie mało. Każda z nich była indywidualnością, co jest szokujące i imponujące, więc również w tej dziedzinie autorce należą się pokłony. Chyba nigdy nie wyjdę z podziwu, w jaki sposób została stworzona postać Jamiego Frasera. Jest to mężczyzna idealny, ale w tak naturalny sposób, że nie można go nazwać męskim odpowiednikiem Mary Sue. To jest naprawdę sztuka nie przekroczyć tej niewidzialnej granicy i wykreować postać z licznymi zaletami, na widok której nie wywraca się oczami. Jamie jest właśnie kimś takim. Powiadają, że kocha się za nic, że nie istnieje żaden powód do miłości, ale Fraser rozkochał mnie w sobie tym, jak on sam głęboko kochał i tym jak jego miłość była pozbawiona egoizmu - bo przecież powiadają też, że jeżeli się kogoś kocha, to powinno się pozwolić mu odejść. A jeżeli już tak dużo mówimy o miłości, to pocieszę wszystkich tych, którzy z przerażeniem patrzą na wiszący na włosku związek Claire i Franka. Autorka nie zrobiła tu nic na hop siup. Wszystko wyszło bardzo wiarygodnie i elegancko, a Claire nigdy nie zapomniała o swoim pierwszym mężu, zawsze miał wyjątkowe miejsce w jej sercu.
Co jeszcze przyciąga do tej książki? Magnetyzm obecnej w tle Szkocji. Nie wiem, być może chodzi tu o moją własną miłość do tego kraju i do Szkotów, ale myślę, że wszyscy inni też daliby się uwieść tym widokom, tym ludziom, ich mentalności, wierzeniom. Tutaj doskonale zostało pokreślone poczucie odrębności Szkotów, które możemy obserwować po dziś dzień. A wierzenia? Diana Gabaldon delikatnie czerpała z mitologii celtyckiej i bardzo mnie tą kulturą zainteresowała. Poczułam się jeszcze bardziej zaproszona do zwiedzenia tego niesamowitego kraju, no i oczywiście do przeczytania drugiej i kolejnych części serii "Obca".
Dobra, bo aż nie wypada tak słodzić. Jeżeli miałabym wytknąć ewentualne wady, to oczywiście miałabym kłopoty i byłyby to bardziej czepialstwo o rzeczy nieistotne, niż jakieś konstruktywne wskazywanie błędów. Ale dobrze, powiem. Czasami nachodziły mnie myśli, że może lepiej by było, gdyby autorka użyła narracji trzecioosobowej. Ale ja po prostu byłam spragniona Jamiego. Chciałabym czasem dowiedzieć się, co siedziało w jego głowie, bo skubaniec nie o wszystkich swoich emocjach mówił, a było kilka takich momentów, że aż się prosiło o sprawdzenie, co się dzieje pod tą rudą czupryną. Ale z drugiej strony, lepiej że jest tak jak jest, bo narrator trzecioosobowy prawdopodobnie zwiększyłby już i tak imponującą objętość książki.
Do przeczytania również tutaj: http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/05/04-obca-diana-gabaldon.html
Generalnie nie pochwalam oglądania wpierw ekranizacji jakiejkolwiek książki, a dopiero potem zapoznania się z jej treścią, ale obszerność "Obcej" Diany Gabaldon nieco mnie przeraziła. Moje obawy były tak duże, że przeglądając swoje zasoby książkowe, omijałam ten tytuł wzrokiem. W końcu stwierdziłam, że w ramach motywacji potrzebuję krótkiej zajawki treści niekoniecznie w...
więcej Pokaż mimo to