-
ArtykułyW drodze na ekrany: Agatha Christie, „Sprawiedliwość owiec” i detektywka Natalie PortmanEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążki na Pride Month: poznaj tytuły, które warto czytać cały rokLubimyCzytać30
-
ArtykułyNiebiałym bohaterom mniej się wybacza – rozmowa z Sheeną Patel o „Jestem fanką”Anna Sierant3
-
Artykuły„Smak szczęścia”: w poszukiwaniu idealnego życiaSonia Miniewicz3
Biblioteczka
2017-08-30
2017-08-17
Na temat kolonizacji Australii powiedziano już bardzo wiele. W siedemnastym wieku Anglicy odkryli nowy ląd, który nazwali Nową Holandią, a sto lat później poważną eksploracją terenów zajął się James Cook. Nie trzeba było długo czekać na pojawienie się w Australii pierwszych brytyjskich osadników, którymi w większości byli kryminaliści. Nie bez powodu mówi się, że każdy rodowity Australijczyk ma w swoim drzewie genealogicznym przestępcę. Jednak niewiele mówi się na temat kolonizacyjni Nowej Zelandii, która wyglądała zgoła inaczej. Podobnie więcej mówi się o rdzennych mieszkańcach Australii - Aborygenach, zapominając o grupie etnicznej z Nowej Zelandii jaką byli Maorysi, bardzo interesujący lud, który przypłynął tam z Polinezji. Niemiecka autorka Sarah Lark w swoich książkach postanowiła podzielić się z nami swoją fascynacją i spopularyzować fascynującą historię Nowej Zelandii
Helen Davenort jest guwernantką w bogatej angielskiej rodzinie Greenwoodów. Zajmuje się edukacją ich dwóch synów, jednak nie przynosi jej to satysfakcji. Coraz częściej myśli o tym, że czas nieubłaganie płynie, a ona nie ma żadnych widoków na małżeństwo. Przypadkiem znajduje w gazetce parafialnej ogłoszenie, w którym samotni, szanowani mężczyźni z Nowej Zelandii poszukują żon, które wniosłaby trochę światła do ich życia i pomogły prowadzić gospodarstwa w zupełnie nowym świecie. Helen zaczyna się zastanawiać, czy cokolwiek trzyma ją jeszcze w Anglii i czy ma w sobie tyle odwagi, by zacząć żyć od nowa na drugim końcu świata.
W tym samym czasie "owczy baron" z Nowej Zelandii dobija interesu z walijskim hodowcą owiec, jednocześnie układając małżeństwo jego córki Gwyneiry Silkham ze swoim synem Lucasem. Dziewczyna marzy o przeprowadzce do Nowej Zelandii i wyrwaniu się tym samym ze szponów angielskich konwenansów. Helen i Gwyneira spotykają się na pokładzie statku wiozącego je do ich nowego świata. Wtedy jeszcze nie zdają sobie sprawy, że los właśnie związał je nieodwracalnie.
Nie czytam wiele literatury niemieckiej i nawet teraz popełniłam ją nieświadomie, gdyż nie miałam pojęcia, że Sarah Lark pochodzi z Niemiec, a jej prawdziwe nazwisko brzmi Christiane Gohl. Pani Lark jest wieloletnią przewodniczką turystyczną i właśnie przy okazji jednej ze swoich licznych podróży zakochała się w Nowej Zelandii i postanowiła poświęcić jej kilka lat badań. Ze świata Maorysów pojawiło się w Polsce sześć powieści tej autorki, jednak jest ona znana również ze swoich książek na temat koni. Jak się okazuje, ma także sporą wiedzę o owcach, ich rasach i hodowli, co udowodniła pisząc "W krainie białych obłoków". Za sprawą tej książki odkryłam jaka fascynująca jest Nowa Zelandia, chociaż tak naprawdę niewiele różni się ona krajobrazem i klimatem od tego co można spotkać w Europie. Jednak o ile z polskich czy angielskich książek możemy dowiedzieć się co nieco o hodowli owiec, tak wielorybnictwa, ubijania fok czy gorączki złota w nich nie doświadczymy. Równie pasjonująca jest kultura Maorysów, ich mentalność, to jak podchodzili do kolonizacji ich terenów przez Brytyjczyków i jak niebezpieczne okazały się próby ich cywilizowania. Jednak co by nie robić, obstawiali przy swoich wierzeniach, przy swoich wizjach świata, przy swoich wizjach rodziny. Dzięki książce "W krainie białych obłoków" poznajemy ich w połowie XIX wieku, jeszcze na wpół dzikich, pierwotnych, a na wpół przystosowanych do nowej rzeczywistości, jaką przynieśli im Europejczycy. Jestem bardzo ciekawa, jak to będzie wyglądało w kolejnych tomach sagi dalej posuniętych w czasie.
"W krainie białych obłoków" należy do gatunku sagi rodzinnej, więc można domyślić się, że przewija się przez nią wiele postaci. To prawda, bo możemy przyjrzeć się aż czterem pokoleniom osadników Nowej Zelandii, chociaż oczywiście prym wiodą Helen i Gwyneira. Helen jest postacią bardziej stonowaną, poważną, ale też odważną, skoro postanowiła rzucić wszystko na jedną kartę i powierzyć swoje życie zupełnie obcemu człowiekowi - Howardowi O'Keefe. Jest w niej wola niesienia edukacji, cywilizacji, ogłady, ale jest też bardzo wrażliwą na los innych kobietą. Z kolei w Gwyneirze drzemią nieskończone pokłady energii. Jest osobą, która w ogóle nie pasuje do miejsca, w którym się urodziła i dopiero Nowa Zelandia pozwoliła jej puścić wszystkie hamulce i stać się naprawdę sobą. Jednak podróż na koniec świata ma także swoje ciemne strony, o których szybko przychodzi się przekonać obu kobietom.
Jest to bardzo realistycznie napisana powieść historyczna, powieść obyczajowa. Sarah Lark wykazała się dbałością o szczegóły nie tylko w kreacji bohaterów, ale także wydarzeń "dnia codziennego". Ale "W krainie białych obłoków" jest to też historia o miłości, o złamanych sercach, o zderzeniach z brutalną rzeczywistością, o noszeniu ciężarów ponad własną siłę, o nienawiści, która potrafi niszczyć wszystko, co spotka na swojej drodze, o ciężkich rozstaniach i chwytających ze serce powrotach, piękna historia o sile dwóch wspaniałych kobiet. Powieść, która trzyma w napięciu, mimo że tak naprawdę płynie bez pośpiechu niczym "Dublin", statek którym podróżowały Helen i Gwyneira, po wodach oceanu. Książka ma ponad 600 stron, ale nie odczuwa się tego, bo jest ona wielowątkowa, wielowymiarowa, bardzo barwna i wciągająca. Gorąco ją polecam wszystkim miłośnikom takich klimatów.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/08/w-krainie-biaych-obokow-sarah-lark.html
Na temat kolonizacji Australii powiedziano już bardzo wiele. W siedemnastym wieku Anglicy odkryli nowy ląd, który nazwali Nową Holandią, a sto lat później poważną eksploracją terenów zajął się James Cook. Nie trzeba było długo czekać na pojawienie się w Australii pierwszych brytyjskich osadników, którymi w większości byli kryminaliści. Nie bez powodu mówi się, że każdy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-22
Podróżowanie w czasie jest bardzo popularnym motywem literackim i filmowym. Chyba najbardziej znanym przykładem są amerykańskie filmy pod tytułem "Powrót do przyszłości", ale przecież w czasie podróżował już Ebenezer Scrooge, chociaż ten pozostawał jedynie biernym obserwatorem swojej przeszłości i przyszłości. A na naszym polskim podwórku pojawił się film "Ile waży koń trojański", który również wykorzystał ten motyw. Dużą popularnością cieszą się także książki Diany Gabaldon z serii "Obca", które swoje podróżowanie w czasie opierają w dużej mierze na celtyckich wierzeniach oraz szkockich pieśniach i opowieściach.
Rok 1745. Jamie Fraser wraz z pochodzącą z przyszłości żoną Claire, po brawurowej ucieczce z więzienia z rąk nieobliczalnego kapitana dragonów Jonathana Randalla, udają się do Paryża, gdzie według doniesień przebywa książę Karol Edward, syn króla Jakuba Stuarta. Małżeństwo pragnie za wszelką cenę powstrzymać planowane przez księcia powstanie jakobitów w Szkocji, które według wiedzy Claire skończy się niepowodzeniem w kwietniu 1746 roku pod Culloden i będzie bardzo brzemienne w skutkach dla wszystkich Szkotów biorących w nim udział. Jednak niełatwo jest wyperswadować pomysł niezwykle zdeterminowanemu w przywróceniu swojego ojca, prawowitego króla, na brytyjski tron księciu Karolowi, tak aby jednocześnie nie zdradzić się z własnych przekonań na temat powstania. Jakby problemów było mało, gdy tylko Claire i Jamie postawili stopy na francuskiej ziemi, popadli w niełaskę hrabiego St. Germain, narażając go na wielkie koszta. Francuski arystokrata nie ma zamiaru popuścić tego płazem.
O mojej wielkiej miłości do historii wykreowanej przez Dianę Gabaldon miałam już okazję pisać w recenzji "Obcej", pierwszej części ośmiotomowego cyklu o losach Claire i Jamiego Fraserów. Pokochałam ją dzięki serialowi "Outlander", niezwykle klimatycznej i wciągającej adaptacji tych książek. Przy okazji moje serce zostało skradzione przez odtwórcę głównego bohatera męskiego - Sama Heughana. Jednak, mimo mojej miłości, postaram się być jak najbardziej obiektywna w stosunku do "Uwięzionej w bursztynie", drugiego tomu serii "Obca".
Mój opis tej powieści nie do końca oddaje budowę książki, gdyż tak naprawdę zaczyna się ona kilkoma rozdziałami mającymi miejsce w Szkocji w 1968 roku, jak również w ten sam sposób się kończy. Dowiadujemy się z nich, że Claire w jakiś sposób wróciła do swoich czasów, urodziła dziecko i spędziła dwadzieścia lat w Ameryce, gdzie pracowała jako chirurg. Jednak nie są nam znajome okoliczności jej powrotu. Jest to bardzo zręczny zabieg autorki, gdyż nurtuje nas to przez całe osiemset stron książki, w związku z tym bardzo trudno jest się powstrzymać od lektury. Dopiero po osiemdziesięciu stronach i pięciu rozdziałach przenosimy się do właściwych wydarzeń we Francji w 1745 roku. Na bardzo długo tracimy z oczu piękną, malowniczą i niezwykle klimatyczną, dziką Szkocję, nad czym ogromnie ubolewam, gdyż uważam, że właśnie w Szkocji tkwi największa zaleta i siła "Obcej". Osiemnastowieczny Paryż z pewnością nie jest takim pięknym miejscem, ale dzięki tej podróży możliwa jest chociażby niezwykle interesująca wizyta w Wersalu. I w tej scenerii Diana Gabaldon miała okazję pochwalić się swoją ogromną wiedzą historyczną, zielarską, medyczną.
Zazwyczaj nie lubię gdy w powieściach pojawiają się postaci autentyczne, ponieważ zawsze mam wtedy wrażenie, że książka jest przekłamana, nieprawdziwa, a opisywana postać w niczym nie przypomina samej siebie, okazuje się, że autora zbyt poniosła wyobraźnia i pojawia się bardzo dużo sprzeczności i błędów. A nie daj Boże, gdy są to jacyś monarchowie, bo przeważnie co nieco wiem na ich temat, a jak nie to z ciekawości sprawdzam i weryfikuję, tak więc książka najczęściej bardzo wiele traci w moich oczach. Jednak Diana Gabaldon po raz kolejny udowodniła, że nie jest pisarzem z przypadku, że bardzo starannie przygotowuje się do napisania swoich książek, wkłada w nie ogromnie dużo pracy, a nie tylko samo serce, jak to się ostatnio często zdarza. W "Uwięzionej w bursztynie" pojawiają się dwie postaci autentyczne. Jedną z nich jest wspominany już książę Karol Edward Stuart, najstarszy syn "króla za morzem" Jakuba, który chce odzyskać dla niego brytyjski tron. Jest więc przywódcą szkockiego powstania jakobitów, które skończyło się katastrofą pod Culloden w 1746 roku. Nie jest to okres w monarchii brytyjskiej, którym się interesuję, ale to widać, że postać Karola jest bardzo rzetelnie wprowadzona na karty powieści. Autorka wplotła wiele ciekawych faktów na jego temat, m. in. wyjaśniła, skąd się wzięło to nieszczęsne przezwisko "Karolek". Drugą autentyczną postacią był Ludwik XV, król Francji z dynastii Burbonów. Na monarchii francuskiej znam się jeszcze mniej, jednak mam nieco wątpliwości co do tej postaci w książce. Natomiast za bardzo interesujące uważam opisanie przez autorkę królewskiego "lever", a więc całego procesu związanego z powitaniem przez króla nowego dnia, włączając w to poranną królewską kupę, co działo się oczywiście na oczach poddanych, a wręcz z ich asystą.
Nie byłabym sobą, gdybym nie oceniła książki pod kątem romantycznym. I tutaj pojawia się u mnie trochę frustracji, z powodu tak ogromnej ilości scen miłosnych, łóżkowych. Gdyby wyciąć połowę z nich, to absolutnie w żaden sposób nie zaszkodziłoby to książce, ani nie wpłynęło na istotne jej wydarzenia. No szkoda. Naprawdę serce mnie boli, że muszę pisać takie przykre rzeczy o książce, którą bardzo lubię. Nie mniej jednak cały czas jestem pod wrażeniem tego w jaki sposób Jamie potrafi kochać. To jest coś niesamowitego. Powtórzę to co pisałam w poprzedniej recenzji: nie ma doskonalszego męskiego bohatera od Jamiego Frasera, ponieważ każdy inny w takiej sytuacji byłby przerysowany, nieprawdziwy, ale nie Jamie Fraser. Jest on nie tylko wymarzonym partnerem życiowym, ale też godnym podziwu przywódcą i żołnierzem.
O jeszcze jednej niezwykle irytującej rzeczy muszę wspomnieć. Chciałabym się dowiedzieć, po co tej książce aż pięć tłumaczek? "Obca" miała jedną i chyba największym zastrzeżeniem w jej kierunku było nagminne używanie słowa "sardoniczny", czego ja osobiście nie zauważyłam. Ale "Uwięziona w bursztynie" ma ich pięć! I można tu znaleźć analogię do znanego przysłowia: Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Rozumiem, że ta książka jest dość obszerna, ale pięć tłumaczek wyrządziło jej tylko krzywdę. Właściwie dało się łatwo wyczuć, kiedy następowała zmiana warty, co jest niedopuszczalne. Miałam trzy stopnie tolerancji dla pracy tych pań. Pierwszy, kiedy to tylko zgrzytałam zębami - między poszczególnymi rozdziałami pojawiały się różnice w tytułowaniu głównych bohaterów: lord i lady Broch Tuarach, co jest wersją poprawną, oraz pan i pani Broch Tuarach. Drugi, gdy zgrzytaniu zębami zaczęło towarzyszyć wymowne sapanie, ktoś wpadł na szalony pomysł, żeby przetłumaczyć Jamesa Frasera na Jakuba Frasera, co się nie zdarzyło nigdy wcześniej i nigdy później... No i trzeci, kiedy krew mnie zalewała i to w dodatku nierzadko, gdy zamiast słowa "kilt" pojawiała się "spódniczka". Osobiście nie mam nic przeciwko nazywaniu kiltu spódniczką w dowcipnym kontekście, ale nie jako... nawet nie słowo zamienne a tłumaczenie.
Wydaje mi się, że bardzo skupiłam się na pokazaniu przywar książki, pomijając to jak wiele ma ona zalet. Po prostu uznaję to za oczywistą oczywistość. Jest to powieść niezwykle ciekawa i bardzo dobrze napisana. Pióro Diany Gabaldon charakteryzuje się dużą dbałością o szczegóły i malowniczym przedstawianiem scenerii. Teraz okazało się, że autorka całkiem nieźle radzi sobie także w scenach batalistycznych. Bohaterowie, którzy wyszli spod jej ręki są bardzo wyraziści, prawdziwi i wzbudzają, chociaż (dobra, przyznam to) Claire ma w sobie coś irytującego. Zawsze będę gorąco polecała tę serię!
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/08/uwieziona-w-bursztynie-diana-gabaldon.html
Podróżowanie w czasie jest bardzo popularnym motywem literackim i filmowym. Chyba najbardziej znanym przykładem są amerykańskie filmy pod tytułem "Powrót do przyszłości", ale przecież w czasie podróżował już Ebenezer Scrooge, chociaż ten pozostawał jedynie biernym obserwatorem swojej przeszłości i przyszłości. A na naszym polskim podwórku pojawił się film "Ile waży koń...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-02
Winston Graham był bardzo popularnym brytyjskim pisarzem, autorem powieści historycznych i kryminalnych, który został laureatem Orderu Imperium Brytyjskiego - to prestiżowe odznaczenie jest przyznawane przez Królową dwa razy do roku za działanie w różnych dziedzinach życia publicznego. Pan Graham został odznaczony w klasie Oficer Orderu. Napisał czterdzieści powieści tłumaczonych na wiele języków, niestety przez bardzo długi okres nie na język polski. To się zmieniło przed dwoma laty za sprawą dużej popularności serialu "Poldark - Wichry losu", który powstał na podstawie dwunastotomowej sagi o rodzinie Poldarków. Serię otwiera książka pod tytułem "Ross Poldark". Obecnie przetłumaczonych jest sześć części, na wrzesień planowana jest premiera siódmej. Natomiast serial niedawno doczekał się trzeciego sezonu.
W marcu 1783 roku umiera Joshua Poldark, właściciel Nampary, pozostawiając majątek bez opieki dziedzica. Jego jedyny syn, Ross, jest kapitanem 62. regimentu piechoty w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych, który do rodzinnej Kornwalii wraca dopiero siedem miesięcy po śmierci ojca. Zastaje posiadłość w opłakanym stanie, a służących, odpowiedzialnych przez ten czas za Namparę, pijanych do nieprzytomności. Jakby zmartwień było mało, okazuje się, że miłość jego życia, Elizabeth Chynoweth, niebawem poślubi jego kuzyna Francisa. Mężczyzna nie załamuje się i ciężką pracą doprowadza Namparę do użyteczności, obsiewa pola, zatrudnia parobków, planuje ponownie otworzyć kopalnię miedzi, stara się wyrzucić Elizabeth z pamięci. Pewnego dnia ratuje młodą, ubogą dziewczynę z bójki na jarmarku. Demelza jest zagłodzona, a na jej ciele znajdują się ślady po ciężkiej ręce jej ojca. Ross postanawia pomóc dziewczynie i zatrudnić ją w Namparze jako podkuchenną. Okazuje się, że to najlepsza rzecz, jaką mógł zrobić, by dopuścić do swojego życia odrobinę szczęścia...
Historia rodziny Poldarków została osadzona w drugiej połowie osiemnastego wieku w malowniczej Kornwalii, najbardziej wysuniętym na południowy-zachód hrabstwie Anglii. Jest to miejsce doskonale znane przez autora, ponieważ Winston Graham przeprowadził się tam w wieku 17 lat. W związku z tym udało mu się wspaniale dopracować tło dla losów Rossa Poldarka. Dzięki tej książce możemy przyjrzeć się bliżej górniczej rzeczywistości, ponieważ Kornwalia żyła z wydobywania metali kolorowych takich jak miedź czy cyna. Autor starał się pokazać nam górnictwo zarówno okiem możnych dziedziców, którzy bardzo często nie widzieli nigdy kopalni od środka, jak również zwykłych pracowników, którzy ciężko pracowali, aby wyżywić swoje rodziny, co często przypłacali zdrowiem bądź życiem. "Ross Poldark" jest niezwykle rzeczywistą książką, wielowymiarową, bardzo starannie napisaną. Autor oddał to jak wojna wypłynęła na stan gospodarki, jak wzrosły koszty przeżycia, a zmalały ceny surowców, jak trudne stały się losy Brytyjczyków, szczególnie Kornwalijczyków, ponieważ żyli oni w najuboższym regionie królestwa. Jednocześnie pokazywał życie osiemnastowiecznej klasy wyższej, jej rozrywki, intrygi, problemy. Widać tutaj dużą znajomość realiów epoki, a mnie, jako miłośnika historii, takie smaczki niezwykle cieszą. Najbardziej jestem zafascynowana miłością ówczesnych mężczyzn do walk kogutów - nie spodziewałam się, że arystokracja ma takie rozrywki.
Rodzina Poldarków ma dwie gałęzie: główna z siedzibą w Trenwith, której głową jest Charles Poldark, starszy brat ojca Rossa, jest to zamożniejszy odłam rodu, natomiast drugą gałąź tworzy Joshua Poldark, a w trakcie trwania książki już Ross, który zamieszkuje w Namparze, posiadłość ta miała dorównać świetnością Trenwith, ale gospodarz stracił zapał do jej budowania po śmierci żony. Taka duża rodzina wiąże się z koniecznością stworzenia bardzo wielu postaci. Winston Graham niezwykle starannie wykreował każdą z nich. Są one jedyne i niepowtarzalne, pieczołowicie dopracowane, odznaczające się indywidualnymi cechami. Moim ulubionym przykładem są służący Rossa, Jude i Prudie, którzy teoretycznie powinni być nic nieznaczącymi, niewpadającymi w oczy ludźmi, a są takimi indywidualnościami, że gdy tylko pojawiają się na kartkach powieści, nie można powstrzymać uśmiechu na twarzy.
"Ross Poldark" jest przede wszystkim powieścią społeczno-obyczajową, ale dużą rolę pełni w niej wątek romantyczny, a ja, jako miłośniczka romansów, muszę o tym wspomnieć. Nie jest on nachalny, nie wybija się do przodu i nie dominuje innych wątków książki, a jednocześnie ma w sobie coś takiego, że czytelnik czuje jakby czytał emocjonujący romans. Historia Rossa i Demelzy jest trochę jak historia Kopciuszka, ale bardziej realistyczna. Demelza nie staje się od razu "księżniczką", a toczy naprawdę dużą walkę przede wszystkim z samą sobą, aby stać się akceptowaną i... godną miłości, poważania, swojego nowego miejsca w świecie. Demelza jest jedną z tych bardziej skomplikowanych postaci tej książki, co w momencie, gdy ją poznajemy wydaje się być absurdalnym stwierdzeniem.
Warto też wspomnieć, że Winston Graham ma takie smakowite, subtelne poczucie humoru. Nie trzeba rzucać rubasznymi dowcipami, by rozbawić czytelników. Wspominałam już o kreacji Juda i Prudie, ale tu można wymienić także rozmowy Rossa i Demelzy, w ogóle zachowanie Demelzy, a także moją ulubioną scenę, w której opis budowy łodzi był rodzajem flirtu między dwójką nieśmiałych osób. Majstersztyk.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/08/ross-poldark-winston-graham.html
Winston Graham był bardzo popularnym brytyjskim pisarzem, autorem powieści historycznych i kryminalnych, który został laureatem Orderu Imperium Brytyjskiego - to prestiżowe odznaczenie jest przyznawane przez Królową dwa razy do roku za działanie w różnych dziedzinach życia publicznego. Pan Graham został odznaczony w klasie Oficer Orderu. Napisał czterdzieści powieści...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-07-26
Już nie raz podkreślałam moje wielkie zainteresowanie monarchią angielską, a w szczególności czasami, gdy na angielskim tronie zasiadała dynastia Tudorów. Ród ten nie władał królestwem długo, gdyż niewiele ponad sto lat, ale zapisał się w historii Anglii złotymi literami głównie za sprawą Henryka VIII, który swoim kontrowersyjnym działaniem przewrócił wyspy brytyjskie do góry nogami i stał się symbolem, który pierwszy wpada do głowy na hasło "Tudorowie". Sławą niewiele odstaje od ojca jego druga córka Elżbieta, która przez wielu uznawana jest za największego monarchę tego kraju. Jednak nie na tym kończy się dynastia Tudorów. Zapomniana przez kronikarzy Małgorzata Tudor była starszą siostrą Henryka VIII, wydaną, w celu zapewnienia wieczystego pokoju angielsko-szkockiego, za króla Szkocji Jakuba IV, wieloletnią królową regentką w imieniu swego syna Jakuba V oraz kobietą, która postępowaniem i przekonaniami wyprzedzała czasy, w których żyła. Philippa Gregory za pomocą fikcyjnego portretu tej kobiety w swojej najnowszej książce "Trzy siostry, trzy królowe" przybliża również postać Marii Tudor oraz Katarzyny Aragońskiej.
W 1501 roku dwunastoletnia Małgorzata Tudor twierdziła, że jest jedyną prawdziwą Tudorówną na królewskim dworze. Co prawda była jeszcze jej młodsza siostra Maria, ale ją, pięcioletnią dziewuszkę, trudno było wówczas nazwać księżniczką. Natomiast ona, Małgorzata, miała precedencję zaraz po swej matce, królowej Elżbiecie York, oraz po królowej matce, Małgorzacie Beauford. Nie było w Anglii zacniejszej księżniczki niż ona. A przynajmniej nie było jej do czasu, dopóki w królestwie nie pojawiała się hiszpańska infantka Katarzyna Aragońska, lada chwila księżna Walii, a w przyszłości królowa Anglii. Przyjazd córki Izabelii Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego nie był księżniczce w smak, ale jej ojcu, Henrykowi VII, szybko udało się zaspokoić ambicję najstarszej córki i wydać ją za króla Szkocji Jakuba IV, czym upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu i zapewnił wieczysty pokój angielsko-szkocki.
"Trzy siostry, trzy królowe" Philippy Gregory to trzy angielskie księżniczki, które podzieliły podobny los: zostały królowymi, wyszły za mąż z miłości, traciły swoje dzieci i wiodły nieszczęśliwe życie. Małgorzata Tudor, królowa Szkocji, narratorka opowieści, Maria Tudor, królowa Francji oraz Katarzyna Aragońska, królowa Anglii - połączyły je więzy rodzinne, rozdzieliła rywalizacja o władzę. Autorka w centrum postawiła najstarszą córkę Henryka VII i Elżbiety York i to jej życiu głównie się przyglądamy. Natomiast o losach dwóch pozostałych sióstr-królowych dowiadujemy się głównie z korespondencji, którą wymieniała z nimi Małgorzata. Nie jest to co prawda powieść epistolarna, ale tych listów pojawia się w książce naprawdę wiele. Ci, którzy czytali "Wieczną księżniczkę" tej autorki, mają poszerzony obraz opisywanej historii o przeżycia Katarzyny Aragońskiej, ponieważ obie te książki rozpoczynają się w tym samym momencie i w wielu aspektach się przenikają. Jednak powieść "Trzy siostry, trzy królowe" obejmuje znacznie większy obszar czasu. Koniec historii stanowi rok 1533 - data znamienna bardziej dla Henryka VIII niż dla Małgorzaty. W tej drugiej części książki, Małgorzata oprócz zajmowania się swoją nową ojczyzną, zerka także na to, co dzieje się na dworze angielskim, ponieważ tam całkiem dobrze zadomowiły się siostry Boleyn, a następnie pojawiła się "królewska wielka sprawa", tak więc "Trzy siostry, trzy królowe" dzieją się równolegle także z jeszcze jedną książką Philippy Gregory - "Kochanicami króla".
Nigdy specjalnie nie interesowałam się Małgorzatą Tudor i jak się okazuje nie tylko ja, gdyż jest to postać niemalże zapomniana przez kronikarzy. Jak sama Philippa Gregory pisze w swoim posłowiu, zdecydowanie trudniej było stworzyć jak najbardziej rzetelny portret tej kobiety, bo naprawdę niewiele wiadomo, co czuła, jak wyglądały jej małżeństwa i życie. Powstało niewiele jej biografii, a te które istnieją, są jej jawnie wrogie. Można jedynie snuć domysły o jej życiu na podstawie tego, jak potoczyła się historia Szkocji podczas gdy była ona żoną Jakuba IV, a później regentką w imieniu Jakuba V. Dlatego Philippa Gregory podkreślała, iż jest to fikcyjny portret Małgorzaty Tudor. Nie da się już tego naprawić, ale sądzę, że to duży błąd, że nie zachowało się więcej dokumentów na jej temat, ponieważ jest to bardzo ważna postać. Być może nie zaistniała w żaden sposób w kulturze, ale to przecież jej potomkowie panowali w Anglii po śmierci Elżbiety I, ostatniego Tudora na angielskim tronie. A dla mnie ta postać powinna być podwójnie ciekawa przez wzgląd na to, że była ona królową Szkocji, czyli kraju, który bardzo mnie fascynuje. No cóż, ważne że udało się nam z Małgorzatą jednak spotkać. Bardzo się cieszę, że Philippa Gregory wydobyła tę postać gdzieś z drugiego planu rodu Tudorów, chociaż wykreowała ją na nie najłatwiejszą postać. Małgorzata jawi się jako bardzo arogancka, zarozumiała i zazdrosna osoba, która ma obsesję na punkcie tego jak bardzo ważna lub nieważna jest w małżeństwie, rodzinie, królestwie, Europie. W związku z tym była bardzo irytującą postacią książkową i nie pozwoliła mi przeczytać "Trzech sióstr, trzech królowych" jednym ciągiem, a musiałam sobie zrobić ponad tygodniową przerwę od tej pani. Jednak życie odpowiednio ją doświadczyło. Nie miała łatwo, a jej losy bardzo często były pasjonujące.
W książce jest bardzo wiele rozdziałów, w związku z czym czyta się ją błyskawicznie, oczywiście, o ile nie trzeba sobie zrobić przerwy od głównej bohaterki, tak jak to było w moim przypadku. Każdy rozdział jest opatrzony informacją gdzie ma miejsce akcja oraz kiedy, a pod spodem znajduje się rycina łącząca różę Tudorów oraz oset - symbol Szkocji. Mnie te rycinki zawsze łapią za serce, bo nigdy nie są one przypadkowe. Przejrzałam swoją biblioteczkę, w której mam siedem książek Philippy Gregory i dotyczy to większości z nich.
Czas w "Trzech siostrach, trzech królowych" płynie nieubłaganie, ale Philippa Gregory starała się uszczknąć odrobinę z każdego roku od 1501 do 1533. Trzydzieści dwa lata to wiele jak na jedną książkę, ale autorka nie przeskakiwała w czasie i nie budziła w czytelniku dezorientacji. Piszę to nie bez powodu, ponieważ ostatnio przy książce, która również obejmowała spory kawał czasu, już ten problem miałam.
Autorka przeprowadziła czytelników przez dużą część Szkocji, co niezmiernie cieszy moje serce. Byłam wniebowzięta, że mogłam przyjrzeć się bliżej szkockim posiadłościom, przypatrzeć się temu jak wyglądały relacje angielsko-szkockie. Dowiedziałam się masę rzeczy, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Oczywiście, mentalność Szkotów została tu bardzo fajnie podkreślona. Żałuję tylko, że było tak mało okazji przegalopować się przez szkocki krajobraz.
Philippa Gregory jak zawsze zachwyca, jednak tę książkę oceniam nieco niżej niż poprzednie. Wynika to z tego, że nie udało mi się przeczytać "Trzech sióstr, trzech królowych" na raz i że pojawiły się chwile, w których byłam mniej zainteresowana historią. W tej książce dużą rolę odgrywają kwestie polityczne. Można było zaobserwować, że ludzie niejednokrotnie zmieniali strony, zmieniali barwy, byleby tylko przeżyć czy też wyjść na swoje, że nie zawsze można ufać ludziom, na których się polegało. Dotyczy to także siostrzanych relacji między bohaterkami tej książki. Okazuje się, że można kochać i nienawidzić te same osoby w zależności od aktualnej potrzeby. Philippa Gregory dobitnie pokazuje tu, jak ciężko jest być członkiem rodziny królewskiej, że wiąże się to nie tylko z bogactwem i splendorem, jak wielu uważa, a wręcz można doświadczyć biedy będąc królową.
Podoba mi się, że autorka wyciska wszystkie soki z historii Tudorów. Pokazuje w różnych książkach te same sytuacje, ale z różnego punktu widzenia. Wydobywa na powierzchnię postaci zapomniane, niedoceniane. Jednak teraz liczę na historię o Joannie Seymour, trzeciej żonie Henryka VIII, która dała mu upragnionego syna. Chyba tylko jej brakuje, żeby zamknąć cykl tudorowski, a nie ukrywam, że jestem mocno zainteresowana tą kobietą.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/07/czytanka-z-pasja-trzy-siostry-trzy.html
Już nie raz podkreślałam moje wielkie zainteresowanie monarchią angielską, a w szczególności czasami, gdy na angielskim tronie zasiadała dynastia Tudorów. Ród ten nie władał królestwem długo, gdyż niewiele ponad sto lat, ale zapisał się w historii Anglii złotymi literami głównie za sprawą Henryka VIII, który swoim kontrowersyjnym działaniem przewrócił wyspy brytyjskie do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-06-07
Stephen King to mistrz powieści grozy, jeden z najciekawszych pisarzy na świecie, autor tworzący historie na długo zapadające w pamięć, człowiek który już za życia stał się legendą. Każdy, bez względu na to czy jest miłośnikiem książek, czy też nie, zna jego nazwisko. Filmy na podstawie jego powieści były wielokrotnie wyróżniane najbardziej prestiżowymi nagrodami i dziś uchodzą za kultowe. Od wielu lat myślałam o rozpoczęciu przygody z Kingiem, jednak nigdy się nie złożyło. Dziś cieszę się, że dopiero teraz przeżywam swój pierwszy raz z tym autorem, bo wcześniej prawdopodobnie bym go nie doceniła. Zresztą nie twierdzę, że teraz potrafię go w pełni zrozumieć, dostrzec wszystko, co można dostrzec w jego twórczości... Dlaczego akurat "Misery"? Odpowiedź na to pytanie jest jednocześnie skomplikowana i banalnie prosta. Zobaczcie sami:
Paul Sheldon jest pisarzem, który swoją popularność zawdzięcza serii romansów historycznych o Misery Chastain. Mężczyzna, pragnąc uwolnić się z więzów jakimi są dla niego tandetne, niewymagające książki, z radością uśmierca główną bohaterkę na koniec czwartej części jej przygód. Z lekkim sercem i naostrzonym piórem zabiera się do pisania nowej, zupełnie innej książki pod tytułem "Szybkie samochody". Czuje, że to będzie przełom w jego karierze, najlepsza powieść jaką kiedykolwiek stworzył. Jednak los sprawia, że nie udaje mu się dowieźć jedynej kopii maszynopisu do swojego agenta. Nie udało mu się utrzymać auta na drodze, gdyż był pod wpływem alkoholu i zaskoczyła go zamieć śnieżna. Uległ poważnemu wypadkowi, był już na granicy życia i śmierci, gdy uratowała go Annie Wilkes, była pielęgniarka, najgorliwsza fanka powieści o Misery. Lecz okazuje się, że nawet śmierć byłaby lepsza od pobytu w domu nowej opiekunki...
"Misery" reprezentuje gatunek thrillera psychologicznego, a więc nie da się ukryć, że nie jest to typ książki po który sięgam najchętniej. Prawdę mówiąc, gdyby nie fakt, że jej autorem jest sam Stephen King, pewnie nigdy bym jej nie przeczytała. Jednak od kilku lat miałam ochotę zmierzyć się z legendą tego autora. "Misery" jest też pierwszym tomem Kolekcji Mistrza Grozy, którą od niedawna można znaleźć w kioskach. Bardzo ucieszyło mnie to, że niemal wszystkie książki Kinga będą na wyciągnięcie mojej ręki. Zrobiłam szybkie śledztwo, przejrzałam kilka rankingów powieści tego autora, przeczytałam z tuzin recenzji i dowiedziałam się, że "Misery" jest jedną z tych książek, które najbardziej podobają się czytelnikom. Wtedy nie miałam już żadnych wątpliwości - wiedziałam w jaki sposób rozpocznę przygodę z Kingiem.
Mimo wszystko obawiałam się tej lektury. Nie miałam pojęcia jak bardzo dalekie to będzie od książek, które zazwyczaj czytam. Pierwsze strony faktycznie były dla mnie wyzwaniem, ale szybko przyzwyczaiłam się do stylu pisania Stephena Kinga, bogatego w różnego rodzaju metafory, wspominki, zbaczania z tematu, po to by za chwilę wrócić do głównej akcji z jeszcze większym impetem. W chwili, gdy polubiłam sposób w jaki została napisana "Misery" uświadomiłam sobie, że nic w tej książce nie jest bezcelowe.
Stephen King wprowadził w "Misery" niezbędne minimum bohaterów. Niemal przez całą książkę są tylko oni - Paul Sheldon i Annie Wilkes - sami w znajdującym się na odludziu domku. Zastanawiałam się, jak można napisać dobrą, porywającą książkę mając do dyspozycji tak ograniczone środki; jak stworzyć akcję, która zainteresowałaby czytelnika, gdy jeden z dwóch bohaterów jest cały czas przykuty albo do łóżka, albo do fotela? Jak się okazuje można, w końcu nie bez powodu nazywają Kinga "Mistrzem". A wszystko za sprawą kreacji Annie Wilkes. Już od pierwszych stron czuje się niepokój związany z tą postacią, i chociaż nie pokazuje ona pełni swoich możliwości, to gołym okiem widać jej brak stabilności, objawiający się wahaniami nastroju, chwilami otępiałego zamyślenia, spowolnionym rytmem mówienia. Ale to tylko początek. Ta niezrównoważona kobieta jest w stanie przyprawić o ciarki każdego. U mnie wywoływała szybsze bicie serca, uczucie niepokoju, a nawet niezbyt kolorowe sny. Z każdą kolejną stroną dowiadujemy się, jak bardzo jest szalona i zastanawiamy się do czego to szaleństwo jeszcze doprowadzi. Czy jest jakiś ratunek dla Paula Sheldona? Powtórzę jeszcze raz: genialna kreacja Annie Wilkes.
Bohaterka jest tak wielką fanką serii o Misery Chastain, że nie potrafi pogodzić się z jej śmiercią, a to w połączeniu z drzemiącym w niej szaleństwem jest mieszanką wybuchową. Zmusza Paula Sheldona, by cudownie wskrzesił jej idolkę i napisał specjalnie dla niej "Powrót Misery". Stephen King, czyniąc główną postać książki pisarzem, opisał tym samym prawdziwe oblicze tego zawodu. Pokazał, że jest to ciężki bochenek chleba, a autor nie zawsze tworzy to na co ma ochotę. Żal mi było go jako człowieka, żal mi było go jako artysty... Niezwykle wiele przeszedł i mimo ciężkich fizycznych ran, tak naprawdę najbardziej skrzywdzona została jego dusza. Ale jeżeli już jesteśmy przy twórczości Paula Sheldona, to wyznam w sekrecie, że z chęcią przeczytałabym historię Misery Chastain. Moja romansoholiczna natura musiała się odezwać nawet w przypadku książki takiej jak ta.
Podsumowując:
Jestem bardzo mile zaskoczona tą książką. Nie spodziewałam się, że "Misery" Stephana Kinga może mi się aż tak podobać. Wsiąknęłam w tę historię. Żyłam nią. To, co ta książka zrobiła z moją psychiką... Byłam autentycznie przestraszona i zestresowana. Polecam każdemu, kto jeszcze nie zaczął swojej przygody z Kingiem.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/06/niebabska-czytanka-misery-stephen-king.html
Stephen King to mistrz powieści grozy, jeden z najciekawszych pisarzy na świecie, autor tworzący historie na długo zapadające w pamięć, człowiek który już za życia stał się legendą. Każdy, bez względu na to czy jest miłośnikiem książek, czy też nie, zna jego nazwisko. Filmy na podstawie jego powieści były wielokrotnie wyróżniane najbardziej prestiżowymi nagrodami i dziś...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-05-14
Czy kosmici istnieją? Wiele jest przesłanek, wskazujących na to, że to prawda: niezidentyfikowane obiekty latające, kręgi w zbożu, skomplikowane budowle, wykraczające poza możliwości architektów minionych epok, i tylko w naszej galaktyce setki tysięcy gwiazd, wokół których krążą planety i ogromne prawdopodobieństwo, że chociaż jedna z nich podobna jest do naszej Ziemi. Jennifer L. Armentrout już w swojej serii fantastycznej dla młodzieży - "Lux" - wykreowała świat, w którym istnieją inne inteligentne istoty - Luksjanie. W nienależącej do cyklu "Obsesji" postanowiła kontynuować przygodę z obcymi, tworząc historię przeznaczoną dla starszych odbiorców i głównym bohaterem czyniąc przedstawiciela jeszcze innego gatunku kosmity - Arumianina, który zresztą już przewinął się przez książki Armentrout. Jedna z opinii umieszczonych na okładce głosi, że czytelniczka gdyby tylko mogła, dałaby tej książce jedenaście gwiazdek. Czy rzeczywiście "Obsesja" jest aż tak dobra?
Serena Cross, dwudziestotrzyletnia pedagog szkolna, nigdy nie spodziewała się, że jej przyjaciółka, Mel, może wprowadzić ją w śmiertelne niebezpieczeństwo, opowiadając nieprawdopodobną historię o świecących niczym pochodnie synach senatora, w którą zresztą nawet nie chciała uwierzyć. Jednak Mel, z powodu tej wiedzy, zostaje zamordowana i Serena musi uwierzyć, że po Ziemi chodzą istoty nadnaturalne. Co więcej, musi oddać się pod opiekę jednej z nich. Jej ochroniarzem ma być od teraz Hunter, który jest z rasy Arumianinem, naturalnym wrogiem Lukscjan, do których należą senator i jego synowie. Tylko on może ją uchronić przed śmiercią podobną do tej, jaka spotkała jej przyjaciółkę. Jednak sam Hunter staje się dla niej istotą śmiertelnie niebezpieczną, gdy między tym dwojgiem zaczyna rodzić się namiętność.
Wydaje mi się, że nie potrzebuję dysponować aż jedenastoma gwiazdkami, by ocenić tę książkę. Nie uważam, by była aż taką rewelacją czy jakimkolwiek objawieniem. Co więcej, moim zdaniem autorka zrobiła większą sensację wydając książki z serii "Lux" niż "Obsesję". Jennifer L. Armentrout sama sobie dość wysoko ustawiła poprzeczkę i oczekiwałam od tej książki, że przynajmniej końcem włosa do tej granicy doskoczy. Zawzięcie próbowała, nie mogę jej tego odmówić, ale nie wydaje mi się, by jej się to udało. Doceniam ogólny zarys fabuły, bo bardzo mnie on zaintrygował - był ciekawym pomysłem i oczywiście arcyważnym elementem książki, ale nie można opierać się na samym pomyśle. Zabrakło mi tempa w akcji, ale ów brak nie był spowodowany tym, że w książce niewiele się działo. Nie, raczej wynikał ze stylu pisania autorki pozbawionego dynamizmu szczególnie w kluczowych momentach. Wyjątkowo ciężko i nieprzyjemnie czytało mi się końcowe sceny, gdy miałam do czynienia z pięknymi zdaniami wielokrotnie złożonymi, które, jak wiadomo, sprzyjają spowolnieniu akcji. Ha, ale nie mam zupełnie nic przeciwko piórowi autorki w scenach pocałunków czy innych igraszek. Z ręką na sercu przyznaję się, że moje serce niejednokrotnie szybciej zabiło, gdy przyszło mi czytać o bliskości Huntera i Sereny. Dla osłody dodam, że bardzo podoba mi się ta para literacka.
Czepiałam się trochę tempa akcji, ale tak naprawdę zupełnie nie miałam problemów z wciągnięciem się w historię i podryfowaniem z nią. Tak, to prawda, ale nie miałam również problemów z odłożeniem książki na bok i nie zwracaniem na nią najmniejszej uwagi przez kilka godzin. Bardzo ciężko ocenia mi się tę powieść, bo z jednej strony podobała mi się ona, a z drugiej nie do końca. I prawdę mówiąc bardziej skłaniam się ku temu, że jest mi ona obojętna, a to najgorsze co może być, gorsze nawet od tego gdyby mi się nie podobała. Zdecydowanie łatwiej wtedy wytknąć wady niż wyciągnąć pozytywy, które oczywiście istnieją i równoważą brudy, dlatego to co piszę może dać trochę mylny obraz tego, co odczuwam. Dlatego może powinnam wspomnieć o Hunterze? To zdecydowanie jest pozytyw, o którym warto mówić przy okazji "Obsesji". Napisałabym, że to pełnokrwisty mężczyzna, taki "rare" w stopniach wysmażenia steka, ale nie jestem pewna, czy można użyć takiego sformułowania w stosunku do Arumianina. Pewnie to moje zboczenie zawodowe (przyszłozawodowe), ale zaczęłam zastanawiać się jak to jest z tą krwią Huntera? Czy za jego męskość również odpowiada testosteron? Bo na moje palce cisnęło się także sformułowanie, że to niezła "bomba testosteronowa". Aczkolwiek w przypadku jego osoby zabrakło mi trochę konsekwencji we wpływie tego kim jest na jego bliskie relacje z Sereną.
Niech moc będzie z Wami, przyszłymi czytelnikami tej książki! Chociaż mam wrażenie, że spodoba się Wam ona bardziej niż mnie. To jest dobra powieść, naprawdę warto dać jej szansę, to tylko ja jestem czepialska.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/05/obsesja-jennifer-l-armentrout.html
Czy kosmici istnieją? Wiele jest przesłanek, wskazujących na to, że to prawda: niezidentyfikowane obiekty latające, kręgi w zbożu, skomplikowane budowle, wykraczające poza możliwości architektów minionych epok, i tylko w naszej galaktyce setki tysięcy gwiazd, wokół których krążą planety i ogromne prawdopodobieństwo, że chociaż jedna z nich podobna jest do naszej Ziemi....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-03-14
Generalnie nie pochwalam oglądania wpierw ekranizacji jakiejkolwiek książki, a dopiero potem zapoznania się z jej treścią, ale obszerność "Obcej" Diany Gabaldon nieco mnie przeraziła. Moje obawy były tak duże, że przeglądając swoje zasoby książkowe, omijałam ten tytuł wzrokiem. W końcu stwierdziłam, że w ramach motywacji potrzebuję krótkiej zajawki treści niekoniecznie w postaci niewiele mówiącego blurba, więc postanowiłam obejrzeć tylko jeden odcinek serialu. Doprawdy nie mam pojęcia kiedy i jak to się wydarzyło, ale obejrzałam z zapartym tchem oba sezony i nie miałam wówczas żadnych wątpliwości, że "Obca" będzie genialną lekturą i przednią rozrywką. Z racji tego, że znałam już historię, nie musiałam pędzić z lekturą, by jak najszybciej poznać zakończenie, chciałam więc jak najdłużej delektować się czytaniem książki. I tak też zrobiłam. A jak wspaniale było, zaraz Wam opowiem.
Claire Randall była wojenną pielęgniarką, która spędziła na froncie długie lata z dala od swojego męża Franka. Teraz, po zakończeniu II wojny światowej, mają okazję spędzić trochę czasu razem. Decydują się na wycieczkę do Szkocji, gdzie mogliby połączyć przyjemne z pożytecznym. Frank Randall jest bowiem historykiem, którego interesują własne korzenie, a ślady po jednym z przodków, Jonathanie Randallu - osiemnastowiecznym kapitanie dragonów, może znaleźć właśnie w pobliżu Inverness. Podczas jednej z wycieczek po okolicy, Claire natrafia na tajemniczy kamienny krąg - Craigh na Dun. Że było to wyjątkowe miejsce, nie miała o tym żadnych wątpliwości, magię szło wyczuć w powietrzu. Po dotknięciu jednego z olbrzymich głazów, kobieta przenosi się w czasie do roku 1743, gdzie staje w samym środku potyczki między góralami szkockimi a angielskim patrolem na czele z pra(pra)dziadkiem jej męża. Wpada w ręce tych pierwszych i wśród nich poznaje młodego, przystojnego wojownika Jamiego Frasera, któremu potrzebna jest pomoc lekarska. Przeznaczenie sprowadziło ją właśnie w to miejsce, by poznała smak jeszcze głębszej i jeszcze piękniejszej miłości.
Pierwsze, co powinno się zrobić po przeczytaniu książki Diany Gabaldon to pochwalić jej przygotowanie historyczne. Autorka przedstawiła losy Claire i Jamiego na tle bardzo interesującej historii osiemnastowiecznej Szkocji i Anglii, a zrobiła to w sposób tak przystępny, przyjemny i ciekawy, że sama nie wiem, co powinnam bardziej podziwiać: wspomnianą bogatą wiedzę historyczną czy lekkość pióra pani Diany... Warto zauważyć również, że autorka z wykształcenia jest botanikiem i tę część swojego życia także wplotła w fabułę książki, urozmaicając ją i dodając wiarygodności postaci Claire Randall, która z racji wykonywanego zawodu i własnego zamiłowania do roślin leczniczych, powinna mieć sporą wiedzę w tym temacie. Przez ponad siedemset stron pani Gabaldon z dużą pieczołowitością przedstawiała wykreowany przez siebie świat, przykładając szczególną wagę do starannego zarysowania postaci, których w książce było nie mało. Każda z nich była indywidualnością, co jest szokujące i imponujące, więc również w tej dziedzinie autorce należą się pokłony. Chyba nigdy nie wyjdę z podziwu, w jaki sposób została stworzona postać Jamiego Frasera. Jest to mężczyzna idealny, ale w tak naturalny sposób, że nie można go nazwać męskim odpowiednikiem Mary Sue. To jest naprawdę sztuka nie przekroczyć tej niewidzialnej granicy i wykreować postać z licznymi zaletami, na widok której nie wywraca się oczami. Jamie jest właśnie kimś takim. Powiadają, że kocha się za nic, że nie istnieje żaden powód do miłości, ale Fraser rozkochał mnie w sobie tym, jak on sam głęboko kochał i tym jak jego miłość była pozbawiona egoizmu - bo przecież powiadają też, że jeżeli się kogoś kocha, to powinno się pozwolić mu odejść. A jeżeli już tak dużo mówimy o miłości, to pocieszę wszystkich tych, którzy z przerażeniem patrzą na wiszący na włosku związek Claire i Franka. Autorka nie zrobiła tu nic na hop siup. Wszystko wyszło bardzo wiarygodnie i elegancko, a Claire nigdy nie zapomniała o swoim pierwszym mężu, zawsze miał wyjątkowe miejsce w jej sercu.
Co jeszcze przyciąga do tej książki? Magnetyzm obecnej w tle Szkocji. Nie wiem, być może chodzi tu o moją własną miłość do tego kraju i do Szkotów, ale myślę, że wszyscy inni też daliby się uwieść tym widokom, tym ludziom, ich mentalności, wierzeniom. Tutaj doskonale zostało pokreślone poczucie odrębności Szkotów, które możemy obserwować po dziś dzień. A wierzenia? Diana Gabaldon delikatnie czerpała z mitologii celtyckiej i bardzo mnie tą kulturą zainteresowała. Poczułam się jeszcze bardziej zaproszona do zwiedzenia tego niesamowitego kraju, no i oczywiście do przeczytania drugiej i kolejnych części serii "Obca".
Dobra, bo aż nie wypada tak słodzić. Jeżeli miałabym wytknąć ewentualne wady, to oczywiście miałabym kłopoty i byłyby to bardziej czepialstwo o rzeczy nieistotne, niż jakieś konstruktywne wskazywanie błędów. Ale dobrze, powiem. Czasami nachodziły mnie myśli, że może lepiej by było, gdyby autorka użyła narracji trzecioosobowej. Ale ja po prostu byłam spragniona Jamiego. Chciałabym czasem dowiedzieć się, co siedziało w jego głowie, bo skubaniec nie o wszystkich swoich emocjach mówił, a było kilka takich momentów, że aż się prosiło o sprawdzenie, co się dzieje pod tą rudą czupryną. Ale z drugiej strony, lepiej że jest tak jak jest, bo narrator trzecioosobowy prawdopodobnie zwiększyłby już i tak imponującą objętość książki.
Do przeczytania również tutaj: http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/05/04-obca-diana-gabaldon.html
Generalnie nie pochwalam oglądania wpierw ekranizacji jakiejkolwiek książki, a dopiero potem zapoznania się z jej treścią, ale obszerność "Obcej" Diany Gabaldon nieco mnie przeraziła. Moje obawy były tak duże, że przeglądając swoje zasoby książkowe, omijałam ten tytuł wzrokiem. W końcu stwierdziłam, że w ramach motywacji potrzebuję krótkiej zajawki treści niekoniecznie w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Kim był król Artur? Wszyscy zgodnie chórem odpowiadamy: legendarnym celtyckim władcą Brytów, żyjącym najprawdopodobniej w V lub VI wieku naszej ery. I słowo "legendarny" jest tutaj kluczowe, gdyż istnieje niewiele dokumentów poświadczających jego istnienie, a ich rzetelność bardzo często jest wątpliwa. Najbardziej prawdopodobne jest to, że Artur to zlepek różnych walecznych postaci, które żyły w niedużym odstępie czasu po upuszczeniu Brytanii przez Rzymian, który dla wygody został utożsamiony z nieznanym z imienia synem Uthera Pendragona, który odziedziczył po nim tron i władzę. W celu uatrakcyjnienia historii Artura z czasem stopniowo zaczęto wzbogacać ją o kolejne postaci: Merlina, Lancelota, Ginewrę, Panią Jeziora, a także przedmioty - symbole: Excalibur, Camelot, Okrągły Stół. Wkrótce nawet chrześcijanie zaczęli wykorzystywać legendę o Arturze [przypomnę, że był on Celtem] i wprowadzili do niej Świętego Graala, chociaż podejrzewa się, że Artur, jeśli faktycznie żył, mógł wcale o nim nie słyszeć. Współcześni twórcy często czerpią z tej legendy i bardzo swobodnie ją interpretują. Jednym z takich twórców jest znany autor powieści historycznych Bernard Cornwell.
Pewnego zimowego dnia, z pomocą dawnych bogów przywołanych przez Morganę, na świat przychodzi kalekie dziecko - Mordred, wnuk króla Dumnonii, Wielkiego Króla Brytanii, Uthera Pendragona. Jest on jego jedynym dziedzicem, gdyż jego ojciec, który również miał na imię Mordred, zginął w walce z Saksonami, a Uther nie miał więcej dzieci z prawego łoża. Król, czując że jego dni są policzone, wyznacza małemu Mordredowi opiekunów: Gundleusa - króla Sylurii, Owaina - czempiona Uthera i naczelnego wodza Dumnonii, Merlina - druida i władcę Awalonii oraz, za namową naczelnej rady, Artura, nieślubnego syna Uthera i Igraine, który wypadł z łask ojca w dniu, w którym zginął Mordred. Mają oni czuwać nad małoletnim królem i strzec dla niego tronu Dumnonii. Gdy Artur przybywa do królestwa, wielu jest pewnych, że ma najlepsze zadatki na ich władcę i siłę, która ma szansę pokonać napierających na Brytów Saksonów. Jest on walecznym, prawym i honorowym człowiekiem o ogromnym miłosierdziu, jednak jak każdy ma swoje słabe punkty. A słabym punktem Artura była Ginewra.
Czytając "Zimowego monarchę" przyglądałam się już bodajże piątej wersji legendy o królu Arturze. Wcześniej zaliczyłam dwa seriale: "Przygody Merlina" oraz znacznie słabszy "Camelot", film z Seanem Connerym "Rycerz króla Artura", a w tym roku produkcję z Charliem Hunnamem "Król Artur: Legenda Miecza". Każdy z tych tekstów kultury pokazał mi coś innego i doszłam do wniosku, że tak naprawdę nic nie wiem na temat króla Artura - moje informacje wzajemnie sobie przeczą, nic nie składa się w jedną spójną całość. Raz Excalibur jest mieczem z kamienia, innym razem Artur dostaje go od Pani Jeziora, a w kolejnej wersji od Merlina. Czasami Artur jest królem, czasami nim nie jest. A wczoraj w dwumiesięczniku "Świat Wiedzy. Historia" przeczytałam, że król Artur najprawdopodobniej wcale nie istniał. Nie da się być mądrym w tej sprawie. Jakie podejście ma do tego Bernard Cornwell? Właściwie podobnie jak ja jest zagubiony jeżeli chodzi o postać króla Artura, natomiast ma sporą wiedzę na temat czasów, w których prawdopodobnie żył. Tak więc "Zimowy monarcha" jest tak naprawdę książką o czasach arturiańskich, wzbogaconą o legendarne przesłanki, gdzie pojawiają się postaci, które z większym lub mniejszym prawdopodobieństwem istniały naprawdę. I ja sama nie nazwałabym tej powieści książką o królu Arturze, ponieważ jest go w niej mniej, niż można się było tego spodziewać. Tytułowy Zimowy Monarcha to Mordred, ale i nie o nim jest ta pozycja. Tak naprawdę książka ma formę wspomnień Derfela Cadarna, podopiecznego Merlina saksońskiego pochodzenia, z czasem wojownika Artura (a to drugie zgadza się ze współczesnymi podaniami), które są przez niego spisywane dla królowej Powys Igraine, zafascynowanej legendami o walecznym Arturze. Więc tak naprawdę przyglądamy się życiu Derfela, który co jakiś czas spotyka na swojej drodze Artura, ale większość książki przebywają oddzielnie, któremu zdarza się rozmyślać o swoim panu i który musi prostować Igraine różne fantastyczne pogłoski, krążące na jego temat.
Rzecz dzieje się w sześciowiecznej Brytanii podzielonej na królestwa, z których każde ma swojego króla, a pieczę nad wszystkimi sprawuje demokratycznie wybrany Wielki Król Uther Pendragon, władca Dumnonii. Królestwa te walczą między sobą, nawiązują się sojusze, pojawiają się kolejne konflikty, a jednocześnie muszą zmagać się z najadami Saksonów - germańskich ludów, Irlandczyków oraz pochodzących z północy Szkotów. Jednocześnie jest to świat, w którym zderzają się ze sobą wiara celtycka (wisząca na włosku za sprawą Rzymian) z nową wiarą w Jezusa Chrystusa. Oczywiście dla czytelnika bardziej atrakcyjne są wierzenia celtyckie, które w literaturze nie pojawiają się znowu tak często i są przyćmiewane przez mitologię grecką, rzymską czy nordycką. Ta wiara jest nieco bezładna, ale to nie zmienia faktu że bardzo ciekawa, a już w szczególności dla mnie, miłośniczki Szkocji, Szkocji, która mimo zdominowania przez chrześcijaństwo wysp brytyjski, jeszcze przez wieleset lat była ostoją kultów celtyckich. Jest to element książki, który niewątpliwie dodaje jej atrakcyjności. Ale dzięki spojrzeniu na chrześcijaństwo oczami Celtów, także o naszej wierze możemy dowiedzieć się kilku interesujących rzeczy.
Niezmiernie mnie cieszy, że do książki została dołączona lista pojawiających się w niej postaci, w którą zawsze można było spojrzeć w razie wątpliwości. Korzystałam z niej niejednokrotnie, szczególnie na początku, gdyż na kartach powieści pojawia się znacznie więcej postaci niż laik mógł poznać za sprawą legend o królu Arturze. Obok spisu postaci pojawia się także lista miejsc wykorzystanych w "Zimowym monarsze", gdyż w powieści używane są nazwy celtyckie, bądź wymyślone przez autora, które niewiele nam mówią o ich położeniu. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko mapki z choćby przybliżonym podziałem królestw znajdujących się w Brytanii. Same nazwy tych królestw i informacje które pojawiły się na przestrzeni książki moim zdaniem nie wystarczają do pełnego wyobrażenia sobie podziału wyspy. Nie pozostawało nic innego, jak szukać grafik w internecie, a nawet Google nie znalazło wszystkich tych królestw, o których było mowa w "Zimowym monarsze" na jednej mapie.
Uważam, że jest to książka bardzo ciekawa pod względem konstrukcyjnym. Składa się z pięciu części, idealnych aby każdą z nich przeczytać innego dnia, gdyż mają niewiele ponad sto stron i chyba mogę zaryzykować stwierdzeniem, że jest to tak jakby pięć opowiadań, które oczywiście tworzą jedną całość, ale w pewien sposób są odrębne. Każdą rozpoczyna kilka stron rozmowy Derfela z Igraine, która płynnie przechodzi we wspomnienia mężczyzny z czasów kiedy był wojownikiem Artura. Ponadto "Zimowy monarcha" jest bardzo dobrze napisaną książką. Jak głosi rekomendacja mistrza George'a R.R. Martina z okładki: "W książkach Cornwella historia ożywa". Bernard Cornwell pisze bardzo obrazowo, czasami do tego stopnia, że ma się wrażenie, że uczestniczy się w opisywanych tu potyczkach. Właśnie dzięki Martinowi i Cornwellowi z pełnym zaangażowaniem czytam sceny batalistyczne, a nie przelatuję tylko wzrokiem - jak miałam to w zwyczaju do tej pory. W związku z powyższym można by sądzić, że jest to pozycja niemal idealna. Jednak rozczarowała mnie ona w dwóch kwestiach. O braku mapki już pisałam. Druga kwestia dotyczy tego, że spodziewałam się otrzymać powieść historyczną, w której król Artur jest główną postacią, a nie postacią pojawiającą się przy okazji. Podsumowałam każdą z tych pięciu części, z których składa się "Zimowy monarcha", przeanalizowałam je i doszłam do wniosku, że Artur wybija się zaledwie w 2/5 książki, co przecież nie stanowi nawet połowy. Nie mniej polecam tę książkę, bo jest bardzo ciekawa i daje możliwość spojrzenia na historię Artura z innej strony.
PS: Nie zabrakło w "Zimowym monarsze" legendarnego Merlina, chociaż prawdę mówiąc może i go zabrakło... Właśnie tak oto tajemniczo zakończę moja rozważania na temat książki Bernarda Cornwella.
http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/08/czytanka-z-pasja-zimowy-monarcha.html
Kim był król Artur? Wszyscy zgodnie chórem odpowiadamy: legendarnym celtyckim władcą Brytów, żyjącym najprawdopodobniej w V lub VI wieku naszej ery. I słowo "legendarny" jest tutaj kluczowe, gdyż istnieje niewiele dokumentów poświadczających jego istnienie, a ich rzetelność bardzo często jest wątpliwa. Najbardziej prawdopodobne jest to, że Artur to zlepek różnych walecznych...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to