Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Mia Sheridan jest poczytną amerykańską autorką książek z gatunku New Adult i romansu współczesnego. Autorka wpadła na interesujący pomysł utożsamiania swoich książkowych bohaterów ze znakami zodiaku. Niestety w Polsce jej książki nie tworzą jednej spójnej całości, gdyż prawa do nich wykupiły dwa wydawnictwa: Otwarte i Septem. Jednak niezależnie od tego, od którego wydawcy pochodzą jej książki, zawsze są one bardzo uczuciowe i zapadają w pamięć głównie dzięki bohaterom, którzy doświadczyli ciężkiego losu, ale jest w ich tragediach coś innego, coś co wyróżnia się na tle książek z gatunku New Adult, coś co od razu przywodzi na myśl jedno nazwisko: Mia Sheridan. Z początkiem sierpnia bieżącego roku w księgarniach pojawiła się najnowsza książka autorki - "Bez uczuć". Czy utrzymuje ona poziom swoich poprzedniczek?

Brogana i Lydię poznajemy jako nastolatków. Ona jest córką właściciela dobrze prosperującej firmy budowlanej, wychowuje się w dużej rezydencji z jeszcze większym ogrodem, żyje w dostatku i nie martwi się o jutro. On jest synem ogrodnika De Havillandów, który bardzo często wykonuje obowiązki ojca i dzięki swojemu genialnemu, matematycznemu umysłowi doprowadza ogród swoich pracodawców do geometrycznej perfekcji. Chłopak podkochuje się w Lydii i ta miłość łamie mu serce. Zraniony i poniżony opuszcza rezydencję De Havillandów bez żadnych perspektyw, mając na głowie ojca alkoholika i chorą siostrę. Znika z życia Lydii na siedem długich lat. W tym czasie sytuacja obu stron zmienia się diametralnie. Odziedziczona przez Lydię firma budowlana wisi na włosku bankructwa, a na domiar złego jej uzależniony od hazardu brat przegrywa ją w karty. Firma trafia w ręce pozbawionego uczuć, rządnego zemsty Brogana, który niczego bardziej nie pragnie, jak odegrać się na Lydii za wydarzenia z przeszłości.


Najnowsza powieść Mii Sheridan "Bez uczuć" opiera się na schemacie: od nienawiści do miłości, co w zasadzie można podciągnąć pod mój ulubiony romansowy motyw, a mianowicie "kto się czubi, ten się lubi". Czy jestem usatysfakcjonowana realizacją tego motywu? Nie. Czy jestem usatysfakcjonowana tą książką, mając w pamięci, że wyszła spod pióra pani Sheridan? Nie. Naprawdę czuję potężny niedosyt w stosunku do tej powieści. Czekałam na nią z ogromnym zniecierpliwieniem i pełna nadziei czytałam kolejne pozytywne recenzje na jej temat, a w mojej głowie powstawał obraz książki dorównujący poziomem innej powieści autorki - "Bez słów". I naprawdę staram się zrzucić moje rozczarowanie na karb tego, że stworzyłam sobie wyidealizowaną wizję tej książki, ale mi nie wychodzi... Po prostu "Bez uczuć" jest najsłabszą książką autorki wydaną przez wydawnictwo Otwarte. Co więcej, jest najmniej "sheridanową" książką Mii Sheridan...

W zasadzie cały początek książki, który miał miejsce, gdy bohaterowie byli jeszcze nastolatkami, jest dla mnie totalnie bezsensowny. Nie zdziwiłabym się, gdyby coś takiego wyszło spod pióra początkującej autorki, która podczas pisania książki czerpała ze swoich nastoletnich pomysłów, ale jest to niedopuszczalne w przypadku Mii Sheridan, która ma już wieloksiążkowe doświadczenie i zaskarbiła sobie swoimi historiami serca tysięcy czytelników. Byłam taka zażenowana, że nie mogłam przebrnąć przez początek tej książki. Gdy akcja przenosi się o siedem lat do przodu jest już zdecydowanie lepiej, jednak w dalszym ciągu dalece od ideału. Nie potrafię sobie wyobrazić, że dorośli ludzie w prawdziwym życiu tak się zachowują. Właściwie cały trzon książki, który opiera się na chęci zemsty Brogana na Lydii, jest na poziomie nastolatka, który nie potrafi sobie radzić z odrzuceniem, a nie dorosłego mężczyzny w dodatku słynącego z tak genialnego umysłu. Ale udało mi się to jakoś zaakceptować. Kolejny zgrzyt napotkałam przy próbie wprowadzenia przez autorkę wątku sensacyjnego dotyczącego brata Lydii. Był on nieco chaotyczny, niespójny i tak naprawdę zupełnie nieciekawy. Jednak gdyby go wyciąć, nie byłoby żadnej intrygi pomiędzy Broganem i Lydią, a książka nie miałaby sensu. I właśnie dochodzę do wniosku, że "Bez uczuć" opiera się na bzdurnych i nieciekawych pomysłach.

Jednak są elementy, które ciągną książkę do góry. Brogan jest Irlandczykiem i z tego powodu pojawiło się w powieści wiele ciekawych irlandzkich motywów. Mi osobiście najbardziej podobało się wprowadzenie do dialogów sformułowań pochodzących z języka gaelickiego, który jest również używany w Szkocji, a już nie raz podkreślałam moją fascynację Szkocją. Oprócz tego jasnym punktem "Bez uczuć" był Fionn, przyjaciel Brogana, który wyciągnął do niego rękę, gdy ten znajdował się w najgorszym momencie swojego życia. Bardzo entuzjastyczna, zabawna i zapadająca w pamięci postać. Szkoda, że jedyna w tej książce.

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/09/bez-uczuc-mia-sheridan.html

Mia Sheridan jest poczytną amerykańską autorką książek z gatunku New Adult i romansu współczesnego. Autorka wpadła na interesujący pomysł utożsamiania swoich książkowych bohaterów ze znakami zodiaku. Niestety w Polsce jej książki nie tworzą jednej spójnej całości, gdyż prawa do nich wykupiły dwa wydawnictwa: Otwarte i Septem. Jednak niezależnie od tego, od którego wydawcy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kim był król Artur? Wszyscy zgodnie chórem odpowiadamy: legendarnym celtyckim władcą Brytów, żyjącym najprawdopodobniej w V lub VI wieku naszej ery. I słowo "legendarny" jest tutaj kluczowe, gdyż istnieje niewiele dokumentów poświadczających jego istnienie, a ich rzetelność bardzo często jest wątpliwa. Najbardziej prawdopodobne jest to, że Artur to zlepek różnych walecznych postaci, które żyły w niedużym odstępie czasu po upuszczeniu Brytanii przez Rzymian, który dla wygody został utożsamiony z nieznanym z imienia synem Uthera Pendragona, który odziedziczył po nim tron i władzę. W celu uatrakcyjnienia historii Artura z czasem stopniowo zaczęto wzbogacać ją o kolejne postaci: Merlina, Lancelota, Ginewrę, Panią Jeziora, a także przedmioty - symbole: Excalibur, Camelot, Okrągły Stół. Wkrótce nawet chrześcijanie zaczęli wykorzystywać legendę o Arturze [przypomnę, że był on Celtem] i wprowadzili do niej Świętego Graala, chociaż podejrzewa się, że Artur, jeśli faktycznie żył, mógł wcale o nim nie słyszeć. Współcześni twórcy często czerpią z tej legendy i bardzo swobodnie ją interpretują. Jednym z takich twórców jest znany autor powieści historycznych Bernard Cornwell.

Pewnego zimowego dnia, z pomocą dawnych bogów przywołanych przez Morganę, na świat przychodzi kalekie dziecko - Mordred, wnuk króla Dumnonii, Wielkiego Króla Brytanii, Uthera Pendragona. Jest on jego jedynym dziedzicem, gdyż jego ojciec, który również miał na imię Mordred, zginął w walce z Saksonami, a Uther nie miał więcej dzieci z prawego łoża. Król, czując że jego dni są policzone, wyznacza małemu Mordredowi opiekunów: Gundleusa - króla Sylurii, Owaina - czempiona Uthera i naczelnego wodza Dumnonii, Merlina - druida i władcę Awalonii oraz, za namową naczelnej rady, Artura, nieślubnego syna Uthera i Igraine, który wypadł z łask ojca w dniu, w którym zginął Mordred. Mają oni czuwać nad małoletnim królem i strzec dla niego tronu Dumnonii. Gdy Artur przybywa do królestwa, wielu jest pewnych, że ma najlepsze zadatki na ich władcę i siłę, która ma szansę pokonać napierających na Brytów Saksonów. Jest on walecznym, prawym i honorowym człowiekiem o ogromnym miłosierdziu, jednak jak każdy ma swoje słabe punkty. A słabym punktem Artura była Ginewra.

Czytając "Zimowego monarchę" przyglądałam się już bodajże piątej wersji legendy o królu Arturze. Wcześniej zaliczyłam dwa seriale: "Przygody Merlina" oraz znacznie słabszy "Camelot", film z Seanem Connerym "Rycerz króla Artura", a w tym roku produkcję z Charliem Hunnamem "Król Artur: Legenda Miecza". Każdy z tych tekstów kultury pokazał mi coś innego i doszłam do wniosku, że tak naprawdę nic nie wiem na temat króla Artura - moje informacje wzajemnie sobie przeczą, nic nie składa się w jedną spójną całość. Raz Excalibur jest mieczem z kamienia, innym razem Artur dostaje go od Pani Jeziora, a w kolejnej wersji od Merlina. Czasami Artur jest królem, czasami nim nie jest. A wczoraj w dwumiesięczniku "Świat Wiedzy. Historia" przeczytałam, że król Artur najprawdopodobniej wcale nie istniał. Nie da się być mądrym w tej sprawie. Jakie podejście ma do tego Bernard Cornwell? Właściwie podobnie jak ja jest zagubiony jeżeli chodzi o postać króla Artura, natomiast ma sporą wiedzę na temat czasów, w których prawdopodobnie żył. Tak więc "Zimowy monarcha" jest tak naprawdę książką o czasach arturiańskich, wzbogaconą o legendarne przesłanki, gdzie pojawiają się postaci, które z większym lub mniejszym prawdopodobieństwem istniały naprawdę. I ja sama nie nazwałabym tej powieści książką o królu Arturze, ponieważ jest go w niej mniej, niż można się było tego spodziewać. Tytułowy Zimowy Monarcha to Mordred, ale i nie o nim jest ta pozycja. Tak naprawdę książka ma formę wspomnień Derfela Cadarna, podopiecznego Merlina saksońskiego pochodzenia, z czasem wojownika Artura (a to drugie zgadza się ze współczesnymi podaniami), które są przez niego spisywane dla królowej Powys Igraine, zafascynowanej legendami o walecznym Arturze. Więc tak naprawdę przyglądamy się życiu Derfela, który co jakiś czas spotyka na swojej drodze Artura, ale większość książki przebywają oddzielnie, któremu zdarza się rozmyślać o swoim panu i który musi prostować Igraine różne fantastyczne pogłoski, krążące na jego temat.

Rzecz dzieje się w sześciowiecznej Brytanii podzielonej na królestwa, z których każde ma swojego króla, a pieczę nad wszystkimi sprawuje demokratycznie wybrany Wielki Król Uther Pendragon, władca Dumnonii. Królestwa te walczą między sobą, nawiązują się sojusze, pojawiają się kolejne konflikty, a jednocześnie muszą zmagać się z najadami Saksonów - germańskich ludów, Irlandczyków oraz pochodzących z północy Szkotów. Jednocześnie jest to świat, w którym zderzają się ze sobą wiara celtycka (wisząca na włosku za sprawą Rzymian) z nową wiarą w Jezusa Chrystusa. Oczywiście dla czytelnika bardziej atrakcyjne są wierzenia celtyckie, które w literaturze nie pojawiają się znowu tak często i są przyćmiewane przez mitologię grecką, rzymską czy nordycką. Ta wiara jest nieco bezładna, ale to nie zmienia faktu że bardzo ciekawa, a już w szczególności dla mnie, miłośniczki Szkocji, Szkocji, która mimo zdominowania przez chrześcijaństwo wysp brytyjski, jeszcze przez wieleset lat była ostoją kultów celtyckich. Jest to element książki, który niewątpliwie dodaje jej atrakcyjności. Ale dzięki spojrzeniu na chrześcijaństwo oczami Celtów, także o naszej wierze możemy dowiedzieć się kilku interesujących rzeczy.

Niezmiernie mnie cieszy, że do książki została dołączona lista pojawiających się w niej postaci, w którą zawsze można było spojrzeć w razie wątpliwości. Korzystałam z niej niejednokrotnie, szczególnie na początku, gdyż na kartach powieści pojawia się znacznie więcej postaci niż laik mógł poznać za sprawą legend o królu Arturze. Obok spisu postaci pojawia się także lista miejsc wykorzystanych w "Zimowym monarsze", gdyż w powieści używane są nazwy celtyckie, bądź wymyślone przez autora, które niewiele nam mówią o ich położeniu. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko mapki z choćby przybliżonym podziałem królestw znajdujących się w Brytanii. Same nazwy tych królestw i informacje które pojawiły się na przestrzeni książki moim zdaniem nie wystarczają do pełnego wyobrażenia sobie podziału wyspy. Nie pozostawało nic innego, jak szukać grafik w internecie, a nawet Google nie znalazło wszystkich tych królestw, o których było mowa w "Zimowym monarsze" na jednej mapie.

Uważam, że jest to książka bardzo ciekawa pod względem konstrukcyjnym. Składa się z pięciu części, idealnych aby każdą z nich przeczytać innego dnia, gdyż mają niewiele ponad sto stron i chyba mogę zaryzykować stwierdzeniem, że jest to tak jakby pięć opowiadań, które oczywiście tworzą jedną całość, ale w pewien sposób są odrębne. Każdą rozpoczyna kilka stron rozmowy Derfela z Igraine, która płynnie przechodzi we wspomnienia mężczyzny z czasów kiedy był wojownikiem Artura. Ponadto "Zimowy monarcha" jest bardzo dobrze napisaną książką. Jak głosi rekomendacja mistrza George'a R.R. Martina z okładki: "W książkach Cornwella historia ożywa". Bernard Cornwell pisze bardzo obrazowo, czasami do tego stopnia, że ma się wrażenie, że uczestniczy się w opisywanych tu potyczkach. Właśnie dzięki Martinowi i Cornwellowi z pełnym zaangażowaniem czytam sceny batalistyczne, a nie przelatuję tylko wzrokiem - jak miałam to w zwyczaju do tej pory. W związku z powyższym można by sądzić, że jest to pozycja niemal idealna. Jednak rozczarowała mnie ona w dwóch kwestiach. O braku mapki już pisałam. Druga kwestia dotyczy tego, że spodziewałam się otrzymać powieść historyczną, w której król Artur jest główną postacią, a nie postacią pojawiającą się przy okazji. Podsumowałam każdą z tych pięciu części, z których składa się "Zimowy monarcha", przeanalizowałam je i doszłam do wniosku, że Artur wybija się zaledwie w 2/5 książki, co przecież nie stanowi nawet połowy. Nie mniej polecam tę książkę, bo jest bardzo ciekawa i daje możliwość spojrzenia na historię Artura z innej strony.

PS: Nie zabrakło w "Zimowym monarsze" legendarnego Merlina, chociaż prawdę mówiąc może i go zabrakło... Właśnie tak oto tajemniczo zakończę moja rozważania na temat książki Bernarda Cornwella.

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/08/czytanka-z-pasja-zimowy-monarcha.html

Kim był król Artur? Wszyscy zgodnie chórem odpowiadamy: legendarnym celtyckim władcą Brytów, żyjącym najprawdopodobniej w V lub VI wieku naszej ery. I słowo "legendarny" jest tutaj kluczowe, gdyż istnieje niewiele dokumentów poświadczających jego istnienie, a ich rzetelność bardzo często jest wątpliwa. Najbardziej prawdopodobne jest to, że Artur to zlepek różnych walecznych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Na temat kolonizacji Australii powiedziano już bardzo wiele. W siedemnastym wieku Anglicy odkryli nowy ląd, który nazwali Nową Holandią, a sto lat później poważną eksploracją terenów zajął się James Cook. Nie trzeba było długo czekać na pojawienie się w Australii pierwszych brytyjskich osadników, którymi w większości byli kryminaliści. Nie bez powodu mówi się, że każdy rodowity Australijczyk ma w swoim drzewie genealogicznym przestępcę. Jednak niewiele mówi się na temat kolonizacyjni Nowej Zelandii, która wyglądała zgoła inaczej. Podobnie więcej mówi się o rdzennych mieszkańcach Australii - Aborygenach, zapominając o grupie etnicznej z Nowej Zelandii jaką byli Maorysi, bardzo interesujący lud, który przypłynął tam z Polinezji. Niemiecka autorka Sarah Lark w swoich książkach postanowiła podzielić się z nami swoją fascynacją i spopularyzować fascynującą historię Nowej Zelandii

Helen Davenort jest guwernantką w bogatej angielskiej rodzinie Greenwoodów. Zajmuje się edukacją ich dwóch synów, jednak nie przynosi jej to satysfakcji. Coraz częściej myśli o tym, że czas nieubłaganie płynie, a ona nie ma żadnych widoków na małżeństwo. Przypadkiem znajduje w gazetce parafialnej ogłoszenie, w którym samotni, szanowani mężczyźni z Nowej Zelandii poszukują żon, które wniosłaby trochę światła do ich życia i pomogły prowadzić gospodarstwa w zupełnie nowym świecie. Helen zaczyna się zastanawiać, czy cokolwiek trzyma ją jeszcze w Anglii i czy ma w sobie tyle odwagi, by zacząć żyć od nowa na drugim końcu świata.
W tym samym czasie "owczy baron" z Nowej Zelandii dobija interesu z walijskim hodowcą owiec, jednocześnie układając małżeństwo jego córki Gwyneiry Silkham ze swoim synem Lucasem. Dziewczyna marzy o przeprowadzce do Nowej Zelandii i wyrwaniu się tym samym ze szponów angielskich konwenansów. Helen i Gwyneira spotykają się na pokładzie statku wiozącego je do ich nowego świata. Wtedy jeszcze nie zdają sobie sprawy, że los właśnie związał je nieodwracalnie.

Nie czytam wiele literatury niemieckiej i nawet teraz popełniłam ją nieświadomie, gdyż nie miałam pojęcia, że Sarah Lark pochodzi z Niemiec, a jej prawdziwe nazwisko brzmi Christiane Gohl. Pani Lark jest wieloletnią przewodniczką turystyczną i właśnie przy okazji jednej ze swoich licznych podróży zakochała się w Nowej Zelandii i postanowiła poświęcić jej kilka lat badań. Ze świata Maorysów pojawiło się w Polsce sześć powieści tej autorki, jednak jest ona znana również ze swoich książek na temat koni. Jak się okazuje, ma także sporą wiedzę o owcach, ich rasach i hodowli, co udowodniła pisząc "W krainie białych obłoków". Za sprawą tej książki odkryłam jaka fascynująca jest Nowa Zelandia, chociaż tak naprawdę niewiele różni się ona krajobrazem i klimatem od tego co można spotkać w Europie. Jednak o ile z polskich czy angielskich książek możemy dowiedzieć się co nieco o hodowli owiec, tak wielorybnictwa, ubijania fok czy gorączki złota w nich nie doświadczymy. Równie pasjonująca jest kultura Maorysów, ich mentalność, to jak podchodzili do kolonizacji ich terenów przez Brytyjczyków i jak niebezpieczne okazały się próby ich cywilizowania. Jednak co by nie robić, obstawiali przy swoich wierzeniach, przy swoich wizjach świata, przy swoich wizjach rodziny. Dzięki książce "W krainie białych obłoków" poznajemy ich w połowie XIX wieku, jeszcze na wpół dzikich, pierwotnych, a na wpół przystosowanych do nowej rzeczywistości, jaką przynieśli im Europejczycy. Jestem bardzo ciekawa, jak to będzie wyglądało w kolejnych tomach sagi dalej posuniętych w czasie.

"W krainie białych obłoków" należy do gatunku sagi rodzinnej, więc można domyślić się, że przewija się przez nią wiele postaci. To prawda, bo możemy przyjrzeć się aż czterem pokoleniom osadników Nowej Zelandii, chociaż oczywiście prym wiodą Helen i Gwyneira. Helen jest postacią bardziej stonowaną, poważną, ale też odważną, skoro postanowiła rzucić wszystko na jedną kartę i powierzyć swoje życie zupełnie obcemu człowiekowi - Howardowi O'Keefe. Jest w niej wola niesienia edukacji, cywilizacji, ogłady, ale jest też bardzo wrażliwą na los innych kobietą. Z kolei w Gwyneirze drzemią nieskończone pokłady energii. Jest osobą, która w ogóle nie pasuje do miejsca, w którym się urodziła i dopiero Nowa Zelandia pozwoliła jej puścić wszystkie hamulce i stać się naprawdę sobą. Jednak podróż na koniec świata ma także swoje ciemne strony, o których szybko przychodzi się przekonać obu kobietom.

Jest to bardzo realistycznie napisana powieść historyczna, powieść obyczajowa. Sarah Lark wykazała się dbałością o szczegóły nie tylko w kreacji bohaterów, ale także wydarzeń "dnia codziennego". Ale "W krainie białych obłoków" jest to też historia o miłości, o złamanych sercach, o zderzeniach z brutalną rzeczywistością, o noszeniu ciężarów ponad własną siłę, o nienawiści, która potrafi niszczyć wszystko, co spotka na swojej drodze, o ciężkich rozstaniach i chwytających ze serce powrotach, piękna historia o sile dwóch wspaniałych kobiet. Powieść, która trzyma w napięciu, mimo że tak naprawdę płynie bez pośpiechu niczym "Dublin", statek którym podróżowały Helen i Gwyneira, po wodach oceanu. Książka ma ponad 600 stron, ale nie odczuwa się tego, bo jest ona wielowątkowa, wielowymiarowa, bardzo barwna i wciągająca. Gorąco ją polecam wszystkim miłośnikom takich klimatów.

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/08/w-krainie-biaych-obokow-sarah-lark.html

Na temat kolonizacji Australii powiedziano już bardzo wiele. W siedemnastym wieku Anglicy odkryli nowy ląd, który nazwali Nową Holandią, a sto lat później poważną eksploracją terenów zajął się James Cook. Nie trzeba było długo czekać na pojawienie się w Australii pierwszych brytyjskich osadników, którymi w większości byli kryminaliści. Nie bez powodu mówi się, że każdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Podróżowanie w czasie jest bardzo popularnym motywem literackim i filmowym. Chyba najbardziej znanym przykładem są amerykańskie filmy pod tytułem "Powrót do przyszłości", ale przecież w czasie podróżował już Ebenezer Scrooge, chociaż ten pozostawał jedynie biernym obserwatorem swojej przeszłości i przyszłości. A na naszym polskim podwórku pojawił się film "Ile waży koń trojański", który również wykorzystał ten motyw. Dużą popularnością cieszą się także książki Diany Gabaldon z serii "Obca", które swoje podróżowanie w czasie opierają w dużej mierze na celtyckich wierzeniach oraz szkockich pieśniach i opowieściach.

Rok 1745. Jamie Fraser wraz z pochodzącą z przyszłości żoną Claire, po brawurowej ucieczce z więzienia z rąk nieobliczalnego kapitana dragonów Jonathana Randalla, udają się do Paryża, gdzie według doniesień przebywa książę Karol Edward, syn króla Jakuba Stuarta. Małżeństwo pragnie za wszelką cenę powstrzymać planowane przez księcia powstanie jakobitów w Szkocji, które według wiedzy Claire skończy się niepowodzeniem w kwietniu 1746 roku pod Culloden i będzie bardzo brzemienne w skutkach dla wszystkich Szkotów biorących w nim udział. Jednak niełatwo jest wyperswadować pomysł niezwykle zdeterminowanemu w przywróceniu swojego ojca, prawowitego króla, na brytyjski tron księciu Karolowi, tak aby jednocześnie nie zdradzić się z własnych przekonań na temat powstania. Jakby problemów było mało, gdy tylko Claire i Jamie postawili stopy na francuskiej ziemi, popadli w niełaskę hrabiego St. Germain, narażając go na wielkie koszta. Francuski arystokrata nie ma zamiaru popuścić tego płazem.


O mojej wielkiej miłości do historii wykreowanej przez Dianę Gabaldon miałam już okazję pisać w recenzji "Obcej", pierwszej części ośmiotomowego cyklu o losach Claire i Jamiego Fraserów. Pokochałam ją dzięki serialowi "Outlander", niezwykle klimatycznej i wciągającej adaptacji tych książek. Przy okazji moje serce zostało skradzione przez odtwórcę głównego bohatera męskiego - Sama Heughana. Jednak, mimo mojej miłości, postaram się być jak najbardziej obiektywna w stosunku do "Uwięzionej w bursztynie", drugiego tomu serii "Obca".
Mój opis tej powieści nie do końca oddaje budowę książki, gdyż tak naprawdę zaczyna się ona kilkoma rozdziałami mającymi miejsce w Szkocji w 1968 roku, jak również w ten sam sposób się kończy. Dowiadujemy się z nich, że Claire w jakiś sposób wróciła do swoich czasów, urodziła dziecko i spędziła dwadzieścia lat w Ameryce, gdzie pracowała jako chirurg. Jednak nie są nam znajome okoliczności jej powrotu. Jest to bardzo zręczny zabieg autorki, gdyż nurtuje nas to przez całe osiemset stron książki, w związku z tym bardzo trudno jest się powstrzymać od lektury. Dopiero po osiemdziesięciu stronach i pięciu rozdziałach przenosimy się do właściwych wydarzeń we Francji w 1745 roku. Na bardzo długo tracimy z oczu piękną, malowniczą i niezwykle klimatyczną, dziką Szkocję, nad czym ogromnie ubolewam, gdyż uważam, że właśnie w Szkocji tkwi największa zaleta i siła "Obcej". Osiemnastowieczny Paryż z pewnością nie jest takim pięknym miejscem, ale dzięki tej podróży możliwa jest chociażby niezwykle interesująca wizyta w Wersalu. I w tej scenerii Diana Gabaldon miała okazję pochwalić się swoją ogromną wiedzą historyczną, zielarską, medyczną.

Zazwyczaj nie lubię gdy w powieściach pojawiają się postaci autentyczne, ponieważ zawsze mam wtedy wrażenie, że książka jest przekłamana, nieprawdziwa, a opisywana postać w niczym nie przypomina samej siebie, okazuje się, że autora zbyt poniosła wyobraźnia i pojawia się bardzo dużo sprzeczności i błędów. A nie daj Boże, gdy są to jacyś monarchowie, bo przeważnie co nieco wiem na ich temat, a jak nie to z ciekawości sprawdzam i weryfikuję, tak więc książka najczęściej bardzo wiele traci w moich oczach. Jednak Diana Gabaldon po raz kolejny udowodniła, że nie jest pisarzem z przypadku, że bardzo starannie przygotowuje się do napisania swoich książek, wkłada w nie ogromnie dużo pracy, a nie tylko samo serce, jak to się ostatnio często zdarza. W "Uwięzionej w bursztynie" pojawiają się dwie postaci autentyczne. Jedną z nich jest wspominany już książę Karol Edward Stuart, najstarszy syn "króla za morzem" Jakuba, który chce odzyskać dla niego brytyjski tron. Jest więc przywódcą szkockiego powstania jakobitów, które skończyło się katastrofą pod Culloden w 1746 roku. Nie jest to okres w monarchii brytyjskiej, którym się interesuję, ale to widać, że postać Karola jest bardzo rzetelnie wprowadzona na karty powieści. Autorka wplotła wiele ciekawych faktów na jego temat, m. in. wyjaśniła, skąd się wzięło to nieszczęsne przezwisko "Karolek". Drugą autentyczną postacią był Ludwik XV, król Francji z dynastii Burbonów. Na monarchii francuskiej znam się jeszcze mniej, jednak mam nieco wątpliwości co do tej postaci w książce. Natomiast za bardzo interesujące uważam opisanie przez autorkę królewskiego "lever", a więc całego procesu związanego z powitaniem przez króla nowego dnia, włączając w to poranną królewską kupę, co działo się oczywiście na oczach poddanych, a wręcz z ich asystą.


Nie byłabym sobą, gdybym nie oceniła książki pod kątem romantycznym. I tutaj pojawia się u mnie trochę frustracji, z powodu tak ogromnej ilości scen miłosnych, łóżkowych. Gdyby wyciąć połowę z nich, to absolutnie w żaden sposób nie zaszkodziłoby to książce, ani nie wpłynęło na istotne jej wydarzenia. No szkoda. Naprawdę serce mnie boli, że muszę pisać takie przykre rzeczy o książce, którą bardzo lubię. Nie mniej jednak cały czas jestem pod wrażeniem tego w jaki sposób Jamie potrafi kochać. To jest coś niesamowitego. Powtórzę to co pisałam w poprzedniej recenzji: nie ma doskonalszego męskiego bohatera od Jamiego Frasera, ponieważ każdy inny w takiej sytuacji byłby przerysowany, nieprawdziwy, ale nie Jamie Fraser. Jest on nie tylko wymarzonym partnerem życiowym, ale też godnym podziwu przywódcą i żołnierzem.

O jeszcze jednej niezwykle irytującej rzeczy muszę wspomnieć. Chciałabym się dowiedzieć, po co tej książce aż pięć tłumaczek? "Obca" miała jedną i chyba największym zastrzeżeniem w jej kierunku było nagminne używanie słowa "sardoniczny", czego ja osobiście nie zauważyłam. Ale "Uwięziona w bursztynie" ma ich pięć! I można tu znaleźć analogię do znanego przysłowia: Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Rozumiem, że ta książka jest dość obszerna, ale pięć tłumaczek wyrządziło jej tylko krzywdę. Właściwie dało się łatwo wyczuć, kiedy następowała zmiana warty, co jest niedopuszczalne. Miałam trzy stopnie tolerancji dla pracy tych pań. Pierwszy, kiedy to tylko zgrzytałam zębami - między poszczególnymi rozdziałami pojawiały się różnice w tytułowaniu głównych bohaterów: lord i lady Broch Tuarach, co jest wersją poprawną, oraz pan i pani Broch Tuarach. Drugi, gdy zgrzytaniu zębami zaczęło towarzyszyć wymowne sapanie, ktoś wpadł na szalony pomysł, żeby przetłumaczyć Jamesa Frasera na Jakuba Frasera, co się nie zdarzyło nigdy wcześniej i nigdy później... No i trzeci, kiedy krew mnie zalewała i to w dodatku nierzadko, gdy zamiast słowa "kilt" pojawiała się "spódniczka". Osobiście nie mam nic przeciwko nazywaniu kiltu spódniczką w dowcipnym kontekście, ale nie jako... nawet nie słowo zamienne a tłumaczenie.

Wydaje mi się, że bardzo skupiłam się na pokazaniu przywar książki, pomijając to jak wiele ma ona zalet. Po prostu uznaję to za oczywistą oczywistość. Jest to powieść niezwykle ciekawa i bardzo dobrze napisana. Pióro Diany Gabaldon charakteryzuje się dużą dbałością o szczegóły i malowniczym przedstawianiem scenerii. Teraz okazało się, że autorka całkiem nieźle radzi sobie także w scenach batalistycznych. Bohaterowie, którzy wyszli spod jej ręki są bardzo wyraziści, prawdziwi i wzbudzają, chociaż (dobra, przyznam to) Claire ma w sobie coś irytującego. Zawsze będę gorąco polecała tę serię!

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/08/uwieziona-w-bursztynie-diana-gabaldon.html

Podróżowanie w czasie jest bardzo popularnym motywem literackim i filmowym. Chyba najbardziej znanym przykładem są amerykańskie filmy pod tytułem "Powrót do przyszłości", ale przecież w czasie podróżował już Ebenezer Scrooge, chociaż ten pozostawał jedynie biernym obserwatorem swojej przeszłości i przyszłości. A na naszym polskim podwórku pojawił się film "Ile waży koń...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Gra o tron" - jest to tytuł wszystkim doskonale znany, większości pewnie za sprawą serialu wyprodukowanego z dużym rozmachem dla telewizji HBO, a prawdziwym smakoszom historii dzięki książce George'a R. R. Martina. Jest to prawdziwy fenomen, który trudno będzie czymkolwiek przyćmić. Po tytuł ten sięgają nawet ci, którzy nie przepadają za fantastyką, ci, którzy nie lubią czytać. "Gra o tron" z pewnością na zawsze zostanie w kanonie najpopularniejszych seriali i książek. Ostatnio jest o niej jeszcze głośniej, a to z powodu premiery siódmego sezonu serialu. Zewsząd dochodzi do nas bardzo nachalna promocja, a Sansa Stark, która ma nie walczyć ani na Północy ani na Południu, a toczyć wszystkie możliwe walki, niemalże wyskakuje nam z lodówki. Teraz okazuje się, że nawet mój blog nie daje wytchnienia od "Gry o tron"...

Minęło czternaście lat, odkąd Robert Baratheon pokonał Targaryenów nad Tridentem i wywalczył sobie Żelazny Tron oraz władzę nad Siedmioma Królestwami. Przez cały ten czas mógł liczyć na mądre porady swojego Namiestnika Jona Arryna, jednak on niespodziewanie opuszcza ten świat. Król Robert postanawia powierzyć zwolnione stanowisko swojemu wieloletniemu przyjacielowi, Eddarowi Starkowi, między innymi któremu zawdzięcza swój triumf sprzed lat. Stark nie ma wyjścia, musi zostawić swoje rodzinne Winterfell jak i całą Północ, nad którą sprawuje namiestnictwo, i udać się do Królewskiej Przystani, by wspomóc przyjaciela. Zabiera ze sobą dwie córki: Sansę i Aryę, z których starsza ma dostąpić honoru poślubienia następcy tronu - Joffreya Baratheona. Jednocześnie, po drugiej stronie Wąskiego Morza córka poprzedniego króla, Daenerys Targaryen, zostaje poślubiona dothrackiemu wodzowi, który w zamian za młodą, piękną żonę ma zapewnić jej bratu, Viserysowi, armię dzięki której ten odzyska tron swojego ojca.

Wydarzenia z "Gry o tron" nie były dla mnie dużym zaskoczeniem, gdyż jestem obecnie na szóstym sezonie serialu, a i książkę zdarzyło mi się przeczytać kilka lat temu, ale wtedy nie wywołała ona u mnie takiego efektu jak teraz. Natomiast wielką niespodzianką było to, ile zdołałam wyciągnąć z tej powieści przy ponownej lekturze. Sam autor twierdzi, że diabeł tkwi w szczegółach, a ta książka jest nimi wręcz naszpikowana. Znajomość fabuły i postaci pozwoliła mi docenić te szczegóły, zobaczyć rzeczy niewidoczne w pierwszym momencie, zafascynować się historiami dalszoplanowymi, otworzyć swoje serce na świat, jaki wykreował George R. R. Martin.
W pierwszej chwili lektura "Gry o Tron" może kojarzyć się ze spotkaniem z taranem. Mnogość postaci, miejsc, wątków, powiązań, niuansów może przyprawić o zawrót głowy, ale osobom, które nie miały jeszcze w żaden sposób styczności z "Grą o Tron", polecam skupić się i poświęcić trochę uwagi, bo George R. R. Martin nie napisał ani jednego zdania, które nie miałoby znaczenia i o które czytelnik nie pomniałby się w przyszłości. Tylko przy maksymalnym skupieniu można docenić to jak genialnie została napisana ta książka. Trzeba mieć naprawdę wyjątkowy umysł, by napisać powieść z taką dbałością o szczegóły, a przynajmniej posiadać solidnie sporządzone notatki.

Nie da się wyróżnić jednego głównego bohatera tej historii. W zasadzie trzeba by było powiedzieć, że głównym bohaterem jest każdy, z punktu widzenia którego prowadzona jest narracja (może z wyjątkiem Willa pojawiającego się tylko w prologu), a historia widziana była ośmioma parami oczu: Eddarda Starka, lorda Winterfell i Królewskiego Namiestnika, jego żony Catelyn z rodu Tullych, trojga ich dzieci: dwunastoletniej Sansy, dziesięcioletniej Aryi i ośmioletniego Brana, a także bękarta Eddarda, czternastoletniego Jona Snowa, karła Tyriona z rodu Lannisterów oraz khaleesi plemienia Dothraków Daenerys Targaryen. Chociaż pewnie znalazłoby się jeszcze kilka równie ważnych postaci. Tak, postaci to tej książce nie brakuje. Są one bardzo starannie wykreowane i charakteryzują się cechami przypisanymi ich rodom, a i te zostały stworzone bardzo pieczołowicie, ciekawie, wyraziście. Czasami zastanawiałam się, jak można mieć taki fantastyczny pomysł, przecież to niejednokrotnie wykracza poza możliwości wyobraźni! Byłam pewna, że musiałam swego czasu niedostatecznie uważać na lekcjach geografii i historii, bo Westeros i Essos muszą istnieć naprawdę. Co prawda pojawiają się tutaj elementy fantastyczne, które obalają moją teorię, ale poza tym świat George'a R. R. Martina jest tak rzeczywisty, jakby istniał naprawdę. Nie wiem, czy kiedykolwiek miałam przyjemność czytać powieść fantastyczną osadzoną w wymyślonym świecie, która miałaby tak świetne tło, tak świetne podstawy zarówno jeżeli chodzi o geografię krainy, jak i jej urbanistykę, socjologię i historię. Jestem zauroczona.

Nie da się nudzić podczas lektury "Gry o tron", ponieważ George R. R. Martin serwuje nam na kartkach swojej powieści niemały rollercoaster. Intryga goni intrygę, cały czas coś się dzieje, właściwie nie ma chwili aby sobie odsapnąć, wziąć łyk herbaty czy zjeść drożdżówkę. W tej książce każdy może znaleźć coś dla siebie, ponieważ mamy tutaj garść fantastyki, potężną dawkę średniowiecznej rzeczywistości i historycznych smaczków, a także szczyptę romansów. Ale tak naprawę gdy już wciągniemy się w lekturę, nie mają znaczenia nasze osobiste preferencje gatunkowe, bo nagle okazuje się, że kochamy taką fantastykę, że naprawdę podoba nam się warstwa historyczna. Właściwie są dwie kwestie, do których może trudniej jest się przyzwyczaić, a mianowicie wszędobylska przemoc, brutalność, krew tryskająca z tętnic, poodcinane głowy, ale też epatowanie seksem, kreowanie kobiet jako... dziwki, pokazywanie takich pierwotnych instynktów - tutaj w szczególności patrzę w kierunku obozu Dothraków.

Naprawdę jestem ogromnie zaskoczona tym, że przy znajomości serialu i drugiej lekturze "Gry o tron" jestem taka zafascynowana tą książką. Bardzo przyjemny styl autora pozwolił mi przepłynąć przez te ponad osiemset stron, tak że prawie nie zauważyłam obszerności książki. Oczywiście będę kontynuować serię - jeszcze kilka tysięcy stron fantastycznej przygody przede mną. Właściwie już nie mogę się doczekać. Czuję taką potrzebę, jakiej nie odczuwałam przy swojej pierwszej lekturze "Gry o tron" przed kilku laty.
Właściwie 3/4 narratorów historii pochodzi z rodu Starków, a więc książka niejako dyktuje nam, w którym obozie powinniśmy się znaleźć, ale powiem Wam, że swoje serce oddałam postaci, która nie uczestniczyła w żadnych bieżących wydarzeniach opisywanych w książce, bo najzwyczajniej w świecie nie życie. Tą niespodziewaną miłością zapałałam do Rhaegara Targaryena, brata Daenerys, który zginął nad Tridentem - jest coś fascynującego w tej postaci i pochłaniam każde zdanie na jego temat.

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/08/niebabska-czytanka-gra-o-tron-george-r.html

"Gra o tron" - jest to tytuł wszystkim doskonale znany, większości pewnie za sprawą serialu wyprodukowanego z dużym rozmachem dla telewizji HBO, a prawdziwym smakoszom historii dzięki książce George'a R. R. Martina. Jest to prawdziwy fenomen, który trudno będzie czymkolwiek przyćmić. Po tytuł ten sięgają nawet ci, którzy nie przepadają za fantastyką, ci, którzy nie lubią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mówią, że dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki, ale przecież istnieje też stare jak świat porzekadło: stara miłość nie rdzewieje. I weź tu człowieku bądź mądry, gdy przychodzi Ci się zakochać. Pierwsza miłość najgłębiej zapisuje się w naszych sercach, w naszych umysłach, a to dlatego że jest najbardziej romantyczna, najpiękniejsza, najbardziej emocjonalna, czysta i idealna. Dlatego nietrudno przypomnieć sobie o niej, gdy po latach ponownie wpadamy na ulicy na tę kochaną osobą. Powracają wspomnienia, uczucia - tak łatwo się wtedy znowu zakochać, a dojrzałość, mądrość, które zdobywaliśmy przez te lata, mogą pomóc w stworzeniu dobrego, stabilnego związku, który nie zachwieje się napotykając problemy, które wcześniej doprowadziły do jego rozpadu. O takiej miłości pisze Vi Keeland w drugiej części serii MMA Fighter.

Liv Michaels wie co to złamane serce, więc postanowiła nie uzależniać od miłości swojego szczęścia. Osiąga sukcesy na polu zawodowym i to sprawia, że czuje się spełniona. Jednak odczuwa presję z powodu depczącej jej po piętach, rządnej triumfu koleżanki z pracy. Gdy szef zleca im przygotowanie artykułów, od których będzie zależeć ich dalsze życie zawodowe, Liv wie, że nie może sobie pozwolić na przegraną. Kobieta ma napisać tekst na temat Vince'a Stone'a, początkującego zawodnika MMA, odnoszącego spore sukcesy i przyciągającego chmary kobiet, w kontekście jego rzekomego pokrewieństwa ze znanym politykiem. Afera, którą wywoła artykuł, ma jej zapewnić upragniony awans. Liv wybiera się na zajęcia samoobrony dla kobiet, które prowadzi Stone, ale nie spodziewa się, że przyjdzie jej tam zmierzyć się z osobą, której zawdzięcza swoje złamane serce. Jednak gdy ostatni raz go widziała, znała go pod nazwiskiem Vinny Stonetti. A poza tym nic się nie zmieniło - nadal wywołuje u niej przyśpieszone bicie serca i motyle w brzuchu... Michaels stoi przed ciężkim wyborem i nie ważne jaką decyzję podejmie, straci bardzo ważną rzecz w swoim życiu.

Vi Keeland znowu przenosi nas do świata Mieszanych Sztuk Walki, czyli MMA - dyscypliny sportowej, w której można wykorzystywać techniki z różnych sportów walki, nie używając przy tym broni, oczywiście. Bohater poprzedniej części ["MMA Fighter. Walka"], Nico Hunter, odchodzi na sportową emeryturę, ponieważ chce więcej czasu poświęcić rodzinie, która lada chwila się powiększy, oraz swojemu podopiecznemu Vinny'emu, który wkracza na ścieżkę wielkiej kariery sportowej. Wydaje mi się, że w związku z tym, że bohaterowie "Szansy" są nam doskonale znani dzięki poprzedniemu tomowi, ta część ma nad nim przewagę. Jest bardziej spójna, bardziej logiczna. Przez to, że znaliśmy Vince'a jako podlotka, doskonale rozumiemy, dlaczego wspólna przeszłość Vinny'ego i Liv potoczyła się tak, a nie inaczej. Dlatego uważam, że bardzo istotne jest przeczytanie wcześniej pierwszego tomu, w celu lepszego zrozumienia kontekstu. Oczywiście, w treści książki pojawiają się przypomnienia, najważniejsze informacje, ale nie ma to jak pełny obraz, który daje nam większą wyrozumiałość w stosunku do niektórych kwestii. Pomysł na fabułę uważam za ciekawy. Lubię historie, w których bohaterowie spotykają się po latach. Dodatkową zaletą "MMA Fighter. Szansa" jest wprowadzenie komplikacji w związek Vince'a i Liv jeszcze za nim zaczął on de facto istnieć.

Podobnie jak pierwsza część, ta także ma wyraźne zabarwienie erotyczne, dlatego od razu przyklejam książce "MMA Fighter. Szansa" etykietkę literatury erotycznej. Jednak w poprzednim tomie nie miałam z tym aspektem powieści żadnych problemów, z uśmiechem na twarzy przyjmowałam ogromny apetyt bohaterów. Tak tutaj sceny łóżkowe bardzo często dodawały książce ciężkości, a to wszystko przez specyficzne upodobania bohatera. To jest kwestia tego, jakim człowiekiem jest Vinny i znajomość "Walki", czyli znajomość jego przeszłości daje nam usprawiedliwienie do delikatnego przymknięcia oka na ten minus książki.

Wydaje mi się, że największą siłę tej książki stanowią wątki poboczne, czyli kontynuacja losów Elli i Nico, która jest jeszcze bardziej smakowita niż w ich książce, a jednocześnie dodaje "Szansie" nieco rozrywkowego, zabawnego charakteru i łagodzi ociężałość spowodowaną scenami łóżkowymi. Oprócz tego przejmująca jest też kwestia narkomanii i wszelkich jej konsekwencji, jej toksyczności na najbliższe otoczenie, na ukochane osoby. Również postaci drugoplanowe zyskały moją... może nie sympatię, ale moje zainteresowanie. Szczególnie mam tutaj na myśli Jaxa Knighta, bohatera kolejnego tomu, który pewnie lada chwila trafi do księgarni.

Są rzeczy, które w "MMA Fighter. Szansa" wyglądają zdecydowanie lepiej niż w poprzedniej części, ale i te nieco słabsze, dlatego stwierdzam, że książki są na bardzo podobnym poziomie z lekką przewagą "Szansy", ponieważ uważam, że argument: "ta historia jest ciekawsza", ma zdecydowanie większą wagę niż kontrargumenty. Jest to pozycja lekka, którą bardzo szybko i łatwo się czyta. Idealna jeśli potrzebujecie chwilowego odmóżdżenia. Zauważyłam, że wydawnictwo Kobiece robi książkom z tej serii dobrą reklamę opisami z okładek. Mnie one śmieszą, bo są tak bardzo podkoloryzowane, że naprawdę trudno spodziewać się opisywanej lektury, dlatego proszę nie sugerujcie się zapewnieniami "najbardziej skrajnych emocji", bo możecie się zawieźć.

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/08/mma-fighter-szansa-vi-keeland.html

Mówią, że dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki, ale przecież istnieje też stare jak świat porzekadło: stara miłość nie rdzewieje. I weź tu człowieku bądź mądry, gdy przychodzi Ci się zakochać. Pierwsza miłość najgłębiej zapisuje się w naszych sercach, w naszych umysłach, a to dlatego że jest najbardziej romantyczna, najpiękniejsza, najbardziej emocjonalna, czysta i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Winston Graham był bardzo popularnym brytyjskim pisarzem, autorem powieści historycznych i kryminalnych, który został laureatem Orderu Imperium Brytyjskiego - to prestiżowe odznaczenie jest przyznawane przez Królową dwa razy do roku za działanie w różnych dziedzinach życia publicznego. Pan Graham został odznaczony w klasie Oficer Orderu. Napisał czterdzieści powieści tłumaczonych na wiele języków, niestety przez bardzo długi okres nie na język polski. To się zmieniło przed dwoma laty za sprawą dużej popularności serialu "Poldark - Wichry losu", który powstał na podstawie dwunastotomowej sagi o rodzinie Poldarków. Serię otwiera książka pod tytułem "Ross Poldark". Obecnie przetłumaczonych jest sześć części, na wrzesień planowana jest premiera siódmej. Natomiast serial niedawno doczekał się trzeciego sezonu.

W marcu 1783 roku umiera Joshua Poldark, właściciel Nampary, pozostawiając majątek bez opieki dziedzica. Jego jedyny syn, Ross, jest kapitanem 62. regimentu piechoty w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych, który do rodzinnej Kornwalii wraca dopiero siedem miesięcy po śmierci ojca. Zastaje posiadłość w opłakanym stanie, a służących, odpowiedzialnych przez ten czas za Namparę, pijanych do nieprzytomności. Jakby zmartwień było mało, okazuje się, że miłość jego życia, Elizabeth Chynoweth, niebawem poślubi jego kuzyna Francisa. Mężczyzna nie załamuje się i ciężką pracą doprowadza Namparę do użyteczności, obsiewa pola, zatrudnia parobków, planuje ponownie otworzyć kopalnię miedzi, stara się wyrzucić Elizabeth z pamięci. Pewnego dnia ratuje młodą, ubogą dziewczynę z bójki na jarmarku. Demelza jest zagłodzona, a na jej ciele znajdują się ślady po ciężkiej ręce jej ojca. Ross postanawia pomóc dziewczynie i zatrudnić ją w Namparze jako podkuchenną. Okazuje się, że to najlepsza rzecz, jaką mógł zrobić, by dopuścić do swojego życia odrobinę szczęścia...

Historia rodziny Poldarków została osadzona w drugiej połowie osiemnastego wieku w malowniczej Kornwalii, najbardziej wysuniętym na południowy-zachód hrabstwie Anglii. Jest to miejsce doskonale znane przez autora, ponieważ Winston Graham przeprowadził się tam w wieku 17 lat. W związku z tym udało mu się wspaniale dopracować tło dla losów Rossa Poldarka. Dzięki tej książce możemy przyjrzeć się bliżej górniczej rzeczywistości, ponieważ Kornwalia żyła z wydobywania metali kolorowych takich jak miedź czy cyna. Autor starał się pokazać nam górnictwo zarówno okiem możnych dziedziców, którzy bardzo często nie widzieli nigdy kopalni od środka, jak również zwykłych pracowników, którzy ciężko pracowali, aby wyżywić swoje rodziny, co często przypłacali zdrowiem bądź życiem. "Ross Poldark" jest niezwykle rzeczywistą książką, wielowymiarową, bardzo starannie napisaną. Autor oddał to jak wojna wypłynęła na stan gospodarki, jak wzrosły koszty przeżycia, a zmalały ceny surowców, jak trudne stały się losy Brytyjczyków, szczególnie Kornwalijczyków, ponieważ żyli oni w najuboższym regionie królestwa. Jednocześnie pokazywał życie osiemnastowiecznej klasy wyższej, jej rozrywki, intrygi, problemy. Widać tutaj dużą znajomość realiów epoki, a mnie, jako miłośnika historii, takie smaczki niezwykle cieszą. Najbardziej jestem zafascynowana miłością ówczesnych mężczyzn do walk kogutów - nie spodziewałam się, że arystokracja ma takie rozrywki.

Rodzina Poldarków ma dwie gałęzie: główna z siedzibą w Trenwith, której głową jest Charles Poldark, starszy brat ojca Rossa, jest to zamożniejszy odłam rodu, natomiast drugą gałąź tworzy Joshua Poldark, a w trakcie trwania książki już Ross, który zamieszkuje w Namparze, posiadłość ta miała dorównać świetnością Trenwith, ale gospodarz stracił zapał do jej budowania po śmierci żony. Taka duża rodzina wiąże się z koniecznością stworzenia bardzo wielu postaci. Winston Graham niezwykle starannie wykreował każdą z nich. Są one jedyne i niepowtarzalne, pieczołowicie dopracowane, odznaczające się indywidualnymi cechami. Moim ulubionym przykładem są służący Rossa, Jude i Prudie, którzy teoretycznie powinni być nic nieznaczącymi, niewpadającymi w oczy ludźmi, a są takimi indywidualnościami, że gdy tylko pojawiają się na kartkach powieści, nie można powstrzymać uśmiechu na twarzy.

"Ross Poldark" jest przede wszystkim powieścią społeczno-obyczajową, ale dużą rolę pełni w niej wątek romantyczny, a ja, jako miłośniczka romansów, muszę o tym wspomnieć. Nie jest on nachalny, nie wybija się do przodu i nie dominuje innych wątków książki, a jednocześnie ma w sobie coś takiego, że czytelnik czuje jakby czytał emocjonujący romans. Historia Rossa i Demelzy jest trochę jak historia Kopciuszka, ale bardziej realistyczna. Demelza nie staje się od razu "księżniczką", a toczy naprawdę dużą walkę przede wszystkim z samą sobą, aby stać się akceptowaną i... godną miłości, poważania, swojego nowego miejsca w świecie. Demelza jest jedną z tych bardziej skomplikowanych postaci tej książki, co w momencie, gdy ją poznajemy wydaje się być absurdalnym stwierdzeniem.

Warto też wspomnieć, że Winston Graham ma takie smakowite, subtelne poczucie humoru. Nie trzeba rzucać rubasznymi dowcipami, by rozbawić czytelników. Wspominałam już o kreacji Juda i Prudie, ale tu można wymienić także rozmowy Rossa i Demelzy, w ogóle zachowanie Demelzy, a także moją ulubioną scenę, w której opis budowy łodzi był rodzajem flirtu między dwójką nieśmiałych osób. Majstersztyk.

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/08/ross-poldark-winston-graham.html

Winston Graham był bardzo popularnym brytyjskim pisarzem, autorem powieści historycznych i kryminalnych, który został laureatem Orderu Imperium Brytyjskiego - to prestiżowe odznaczenie jest przyznawane przez Królową dwa razy do roku za działanie w różnych dziedzinach życia publicznego. Pan Graham został odznaczony w klasie Oficer Orderu. Napisał czterdzieści powieści...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Prawdopodobnie nie każdy zdaje sobie sprawę z istnienia konfliktu angielsko-szkockiego. Współcześnie Szkocja należy do Zjednoczonego Królestwa i łączy ją z Anglią unia realna. Jakby zapomniano o tym, że Szkoci nie do końca darzą Anglików sympatią, chociaż ostatnio coraz więcej słychać na temat narodowowyzwoleńczych szkockich dążeń. Historia tych dwóch narodów jest burzliwa niemalże od samego początku i naznaczona konfliktami, rabieżami, wojnami, próbami ustanowienia pokoju, kolejnym niesnaskami, powstaniami... Jest to zatem idealne podłoże do napisania romansu na motywie "kto się czubi, ten się lubi", co z powodzeniem udało się wykorzystać Jude Deveraux w "Dziedziczce", drugiej części Sagi rodu Montgomerych.

Król Henryk VII, pragnąc zawrzeć pokój angielsko-szkocki, ułożył małżeństwo Stephena Montgomery'ego z Bronwyn MacArran, dziedziczką dumnego, szkockiego klanu. Jednak pan młody, przejęty zdrowiem swojej bratowej Judith, która uległa ciężkiemu wypadkowi, zapomina o tym, że powinien pojawić się przed ołtarzem. Zjawia się u boku narzeczonej spóźniony o cztery dni, a więc nie trudno się domyślić, że nie czeka go ciepłe powitanie. Zresztą nie czekałoby go one nawet, gdyby stawił się punktualnie co do minuty, ponieważ Bronwyn MacArran po prostu nienawidzi Anglików i nie w smak jest jej małżeństwo z jednym z nich. Potrafiłaby zaakceptować jedynie mężczyznę, który byłby gotowy stać się w pełni Szkotem, zasymilować się z jej klanem i pozwolić jej nim rządzić. Jednak Stephen Montgomery nie wygląda na takiego mężczyznę, a w dodatku przybywa na szkockie wzgórza z misją ulepszania tego, co angielskim okiem jest niedopuszczalne i niepraktyczne. Szybko przekonuje się o tym, że nie da się złamać szkockiego ducha.

Stephena Montgomery'ego poznaliśmy już w poprzednim tomie ["Obietnica"], który był poświęcony miłosnym perypetiom jego starszego brata Gawina i prześlicznej oraz przedsiębiorczej Judith. Już wtedy pojawiła się informacja, że mężczyzna jest zmuszony poślubić szkocką dziedziczkę i że wcale nie jest mu do tego pilno. Ale nie może lekceważyć rozkazów króla, według którego jest to honor dla Stephena uczestniczyć w budowaniu pokoju angielsko-szkockiego. Niezwykle mnie cieszy, że w "Dziedziczce" Henryk VII zdecydował nie pojawiać się osobiście na kartach książki, bo, o czym można przekonać się w mojej opinii o poprzedniej części, Jude Deveraux chyba nie do końca jest świadoma tego, czym zajmuje się król, a tym bardziej król taki jak Henryk VII. Poprzednio pisałam, że autorkę nieco poniosła wyobraźnia w temacie zainteresowana króla prywatnymi sprawami swoich mało ważnych poddanych. W tym tomie nie odczuwa się tego tak bardzo i laik naprawdę może być pewien, że nie wciska mu się żadnych bzdur. Ale ja, jako miłośniczka monarchii angielskiej, miłośniczka Szkocji, która nie tak dawno zapoznawała się z relacjami angielsko-szkockimi w szesnastym wieku, mogłabym zacząć się zastanawiać nad wagą małżeństwa młodszego brata barona z dziedziczką klanu szkockiego położonego gdzieś daleko w górach w porównaniu z ślubem księżniczki Małgorzaty, córki Henryka VII, z królem Szkocji Jakubem IV, który miał miejsce niespełna rok później, bo w 1502 roku. Ale piszę to jedynie w charakterze ciekawostki, bo wiem, że nie każdy się tym interesuje i nie dla każdego istotne jest zaplecze historyczne.

Jeżeli chodzi o wątek romantyczny to i w tym aspekcie widzę poprawę w stosunku do poprzedniej części. Jestem zwolenniczką motywu "kto się czubi, ten się lubi" w romansach wszystkich kategorii. Ten motyw pojawił się też w przypadku Gawina i Judith w "Obietnicy", ale u Stephena i Bronwyn był bardziej żywy i emocjonujący, niewydumany, bo miał swoje głębokie korzenie w odwiecznym konflikcie między Anglikami a Szkotami. To, jak wyglądał ich związek, zależało od Bronwyn, która była najbardziej zacietrzewiona w tym konflikcie i ona dbała o to, by nic nie poszło gładko między małżonkami, by nie pojawiły się uproszczenia obecne w "Obietnicy", by ich relacja cały czas była napięta, a miłość rodziła się w bólach. W "Dziedziczce" pojawia się cała masa scen łóżkowych, a dla co niektórych "łóżkowych" pewnie nie byłoby odpowiednim określeniem. Może być to uciążliwe, ale ja tu widzę kolejną przewagę nad "Obietnicą", ponieważ bardziej wiarygodne jest to, że dzika i swobodna Szkotka ulegnie namiętności i będzie uprawiała seks w takich ilościach ze swoim mężem, którego nienawidzi, niż porządna, skromna Angielka, wychowywana na przeoryszę.

Również dla bohaterów "Dziedziczki" mam więcej sympatii niż dla bohaterów "Obietnicy". Mam nadzieję, że taka tendencja utrzyma się w Sadze rodu Montgomerych, bo gdybyśmy doszli do ostatniego, bodajże dwudziestego drugiego tomu, lektura naprawdę byłaby genialna. Bronwyn niemalże od razu zyskuje sympatię czytelnika. Jest silną kobietą i na kilometr wyczuwa się w niej szkocką krew. Charakteryzuje ją upartość tak skrajna, że niektórych może to irytować, ale akurat nie mnie, bo uważam, że stanowi to jej siłę. Stephen Montgomery prezentuje się zdecydowanie lepiej niż jego brat - antybohater romansów. Ale "skapciał" trochę facet i nie wydaje mi się, że któryś średniowieczny mężczyzna dałby się tak wziąć pod pantofel. Jednak mojego serca nie skradł ani Stephen, ani Bronwyn, a jej pies - wierny przyjaciel i prawdziwy obrońca.

Planowałam ocenić "Dziedziczkę" na 5/10, ale w trakcie pisana tej opinii uświadomiłam sobie wiele rzeczy i stwierdziłam, że byłoby niesprawiedliwie tak ocenić tę książką, ponieważ "Obietnicy" wystawiłam 4/10, a ta była słabsza od kontynuacji niemal w każdym aspekcie. Także pojawi się 6/10 z dużym kredytem zaufania dla Jude Deveraux i bonusem za szkocki klimat. Ta książka przekonała mnie by dać sadze rodu Montgomerych jeszcze jedną szansę i zmierzyć się z kolejną częścią. Jednak wolałabym, żeby historia kolejnego brata nie dublowała pomysłów z poprzedniej części, co w "Dziedziczce" czasami się zdarzało.

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/08/dziedziczka-jude-deveraux.html

Prawdopodobnie nie każdy zdaje sobie sprawę z istnienia konfliktu angielsko-szkockiego. Współcześnie Szkocja należy do Zjednoczonego Królestwa i łączy ją z Anglią unia realna. Jakby zapomniano o tym, że Szkoci nie do końca darzą Anglików sympatią, chociaż ostatnio coraz więcej słychać na temat narodowowyzwoleńczych szkockich dążeń. Historia tych dwóch narodów jest burzliwa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

To że kobiety tracą głowę dla muzyków jest oczywistą oczywistością. Podobno istnieje związek pomiędzy ilością testosteronu a zdolnościami muzycznymi. To może być wytłumaczeniem tego, dlaczego najbardziej podobają nam się gitarzyści, którzy muszą być piekielnie zdolni, aby tworzyć magię za pomocą gitary. Jednocześnie muzyk jest w jakimś sensie symbolem zamożności i dobrobytu. Więc czego chcieć więcej? Ale wydaje mi się, że wszyscy zgodnie powiemy, że era rockmanów czy innych muzycznie utalentowanych mężczyzn w romansach wszystkich kategorii powinna się już zakończyć. W tej chwili cokolwiek by nie powstało zawsze będzie przywodziło na myśl tych kilka sztandarowych tytułów z przystojnymi muzykami w roli głównej. Ale co gdyby wywrócić wszystko do góry nogami i to kobietę uczynić seksowną rockmanką? Taką propozycję podsuwa nam Emma Scott w swojej książce "Serce ze szkła".

Kacey Dawson jest wiodącą gitarzystką w wspinającym się na szczyt popularności zespole rockowym. Jest rockmanką w pełni tego słowa znaczeniu - gra ostrą muzykę i ostro imprezuje. Po jednym z koncertów w Las Vegas, zostaje nieprzytomna wyniesiona z klubu, w którym występowała i gdzie zrobiła niebezpieczną rozróbę. Ochroniarz odprowadza ją do limuzyny wynajętej przez zespół i pozostawia w rękach szofera. Gdyby seksowna Kacey, skąpo ubrana w skórę i lateks, znajdowała się pod opieką każdego innego mężczyzny, ta noc miałaby tylko jedno zakończenie. Jednak dziewczyna trafiła na Jonaha Fletchera i miała szansę wytrzeźwieć na jego kanapie w pełnym ubraniu. Jonah jest bardzo chorym facetem, któremu zostało tylko kilka miesięcy życia. Ciężko pracuje, by przed nieuniknionym końcem spełnić swoje marzenia i w prestiżowej galerii wystawić swoją szklaną instalację. Teraz ma jeszcze jedną misję. Zamierza powstrzymać zmierzającą ku samozniszczeniu Kacey, zaopiekować się nią, pozwolić wytrzeźwieć i wskazać wszystkie możliwe drogi, którymi dziewczyna może podążyć, nie wyrządzając sobie krzywdy. Nie spodziewa się, że będzie zmuszony oddać swoje kruche niczym ze szła serce nowo poznanej dziewczynie.

Nie trzeba być wróżbitą czy detektywem, by wiedzieć, że ta książka ma tylko jedno możliwe zakończenie. Więc przed lekturą najlepiej zgromadzić zapas chusteczek higienicznych, ponieważ Emma Scott i "Serce ze szkła" zapewniają czytelnikom zatkany nos i łzy ciurkiem płynące po policzkach. Z pozoru mogłoby się wydawać, że książka ta nie wybija się niczym szczególnym spośród setek inny z gatunku New Adult, ale prawda jest taka, że ten tytuł po prostu musi zagnieździć się w naszych sercach, pozostać w naszych umysłach, zostawić ślad na naszych duszach. Jest solidną dawką silnych emocji. Nic nie mogę poradzić na to, że zakochałam się w tej historii, ale zresztą... nic nie chcę na to radzić. Chcę by opowieść o miłości Kacey i Jonaha została ze mną jak najdłużej. Chcę pamiętać o tym, do czego zdolna jest miłość, jak wiele siły można z niej czerpać, jak dużym jest ona pocieszeniem i jak jednocześnie trudno i łatwo jest odchodzić, gdy jest się kochanym.

Jonah Fletcher jest bohaterem, którego nie da się nie lubić. Oczywiście tej sympatii towarzyszy współczucie, które dla niego mamy i którego nie da się nie odczuwać, czytając o jego osobie i sytuacji w jakiej się znalazł. Jest osobą bardzo zdeterminowaną, nie użala się nad sobą, stara się jak najwięcej przeżyć ze swojego życia. Jest boleśnie świadomy tego, że jest ono tylko jedno i trzeba czerpać z niego garściami, jednocześnie dając z siebie wszystko. Nie ma większego marzenia niż pozostawić po sobie ślad, czym uświadamia nam, że większość ludzi ma więcej możliwości niż on by zmieniać świat, a prowadzi totalnie bezsensowną egzystencję. W ogóle życie Joraha i jego choroba dają czytelnikom sporo do myślenia, wiele możliwości do zastanowienia się nad swoim życiem. Jego wątek romantyczny z Kacey oceniam bardzo pozytywnie. Ich związek niemal od samego początku jest bardzo dojrzały, co jest podyktowane tym jak mało czasu im pozostało. Nie opiera się on tylko na pożądaniu, namiętności czy fascynacji. Jest między nimi dobroć i troska, a to porusza w czytelniku najczulsze struny. Jednak nie brakuje w ich relacji odrobiny szaleństwa, w końcu nie są parą emerytów. Kacey Dawson jest bohaterką, która przechodzi metamorfozę, a więc w trakcie książki zmienia się też zdanie czytelnika na jej temat. Nie ukrywam, że z początku nie lubiłyśmy się z Kacey - nie uważałam jej za odpowiednią kandydatkę do serca tego biedaka Jonaha...

Aby nie było tak słodko i idealnie to muszę zaznaczyć, że Emma Scott nie była w kilku sprawach rzetelna. Jak się można spodziewać choroba Jonaha wiązała się z pewnymi niedogodnościami. Autorka starannie je wszystkie wymieniła, ale pojawiały się momenty, gdy zapominała, że Jonaha powinien się do nich stosować, a nie pojawiały się żadne konsekwencje tej niesubordynacji. Jest to raczej rzucający się w oczy błąd i dosyć irytujący. Jednak trzeba przyznać, że Emma Scott zrobiła porządny wywiad dotyczący choroby Jonaha i starała się przemycić do książki jak najwięcej medycznych szczegółów. Jak również zdawała się mieć całkiem sporą wiedzę na temat produkcji i obróbki szkła - czym zajmował się główny bohater. Uważam, że to niezwykle pasjonujący i unikalny motyw.

Wpisuję Emmę Scott na listę autorek, które darzę zaufaniem i których książki będę czytała w ciemno. A Wam serdecznie polecam "Serce ze szła".

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/08/serce-ze-sza-emma-scott.html

To że kobiety tracą głowę dla muzyków jest oczywistą oczywistością. Podobno istnieje związek pomiędzy ilością testosteronu a zdolnościami muzycznymi. To może być wytłumaczeniem tego, dlaczego najbardziej podobają nam się gitarzyści, którzy muszą być piekielnie zdolni, aby tworzyć magię za pomocą gitary. Jednocześnie muzyk jest w jakimś sensie symbolem zamożności i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że należy przebaczać, że nie można być wiecznie więźniem przeszłości, a przebaczenie pomaga uwolnić się ze złości, z negatywnych emocji, jest jakiegoś rodzaju detoksem, który robi nam dobrze. Ale zdecydowanie łatwiej jest nam odczuwać wściekłość, chęć zemsty, bo są to uczucia, które dla człowieka są naturalne, które same przychodzą i nie trzeba się o nie bardziej starać. Więc gdy znajdujemy się w takiej sytuacji, że nasze serce przepełniają żal, rozczarowanie, złość, jak możemy myśleć o przebaczeniu? Przecież to tak jakby się godzić na bezkarność, na niesprawiedliwe wyrównanie win, dać temu drugiemu człowiekowi przewagę nad sobą... Łatwiej mówić: przebacz! Ale po co przebaczać, skoro się nie zapomni?

Blanka w przeszłości padła ofiarą napadu. To traumatyczne wydarzenie mocno wpłynęło na jej życie. Musiała pożegnać się ze swoimi marzeniami i do teraz wspomaga się środkami antydepresyjnymi i wizytami u terapeuty. Miewa stany lękowe, nie odwiedza miejsc, które przypominają jej o napadzie, boi się męskiego dotyku - tak więc istnieje wiele powodów, dla których nie jest gotowa na rozpoczęcie samodzielnego życia. Ale bardzo tego chce!
Od października jest studentką opolskiej uczelni, opiekuje się mieszkaniem swojej kuzynki i podejmuje dorywczą pracę w kawiarni. Poznaje Mateusza, chłopaka po przejściach, który łapie się każdej okazji by zarobić trochę grosza. Jednak ciężka przeszłość wpłynęła na niego zupełnie inaczej niż na Blankę. Chłopak zaliczył chyba każdą dziewczynę, która pojawiła się w jego otoczeniu, a teraz zaczął interesować się tą, która jest najmniej na to gotowa. Czy Blanka da się uleczyć? A może ich trudna przeszłość nie pozwoli im na happy end?

Czytanie kolejnej polskiej książki z tego samego gatunku, o podobnej tematyce wydawało się być pewnym czytelniczym samobójstwem. Można by sądzić, że czara goryczy, która przelała się po przeczytaniu "W rytmie passady" Anny Dąbrowskiej, powinna mi obrzydzić polskie New Adult przynajmniej do końca roku. A tu właściwie kolejną książką, po którą sięgnęłam była najnowsza powieść Elżbiety Rodzeń "Przyszłość ma twoje imię", o której zresztą dowiedziałam się z tego samego źródła, co wspomniany niewypał. Stwierdziłam, że raz się żyje i najwyżej raz na zawsze postawię krzyżyk na polskich romansach i kobiecych obyczajówkach. Finalnie okazało się, że "Przyszłość ma twoje imię" to jedno z moich największych zaskoczeń ostatnich miesięcy. Może nie jest to książka idealna, ale naprawdę jestem w szoku po jej lekturze. Gdyby nie polskie imiona bohaterów i polskie w Opole tle, to zaczęłabym podejrzewać, że ktoś wpuszcza mnie w maliny, twierdząc, że jest to polska książka. No cóż, najprawdopodobniej wynika to z faktu, że naprawdę niewiele spodziewałam się po tym tytule. A zatem przejdźmy do konkretów.

Bohaterowie książki Elżbiety Rodzeń, Blanka i Mateusz, mają na swoich barkach bagaż doświadczeń, który zdecydowanie lżej jest im nieść, gdy wspierają się podczas wędrówki przez życie. Nie ma się co oszukiwać, jest tak w każdym New Adult, bo poniekąd jest to wpisane w definicję gatunku. Być może autorom wydaje się, że dodają swojej książce głębokości, wpisując w ich fabułę traumatyczne przeżycia, a tym samym powieść zdaje się być bardziej wartościowa niż zwykłe, proste love story między młodymi ludźmi. Jednak to nie zawsze gwarantuje sukces. Trzeba mieć w swoim piórze TO COŚ, albo tak jak Elżbieta Rodzeń skonstruować taką sieć powiązań pomiędzy poszczególnymi elementami powieści, że po prostu wciśnie się czytelnika w fotel. Ja w ten fotel byłam wciśnięta już za sprawą szoku, który doznałam uświadamiając sobie, z jaką łatwością przychodzi mi czytanie tej książki, a ta druga sprawa jeszcze mnie tam dopchnęła. W mojej głowie pojawiło się skojarzenie (luźne skojarzenie) z Jandy Nelson w "Oddam Ci Słońce". Byłam pod wrażeniem tego jak przemyślana była ta książka, jak każda informacja miała jakieś znaczenie - z początku wydawało nam się, że jest nieistotna, a na koniec wybuchała nam tuż przed twarzą. Tak, w "Przyszłość ma twoje imię" też niektóre rzeczy wybuchają nam przed twarzą.

Wątek romantyczny jest w tej książce i trucizną i lekarstwem. Uczucie między Mateuszem i Blanką przynosi im bezpieczeństwo, pocieszenie, wsparcie, a jednocześnie jest szalonym biegiem zanim nauczą się chodzić, biegiem w nieznane, być może w kierunku rzeczy, z którymi nie są gotowi się zmierzyć. Chyba właśnie dlatego ta książka jest taka magnetyczna, taka wciągająca i przejmująca. Jednak żeby nie było tak ładnie i pięknie, to muszę powiedzieć o tym, że niektóre rzeczy zadziały się zbyt szybko, inne rozwiązały się zbyt gładko, a jeszcze inny miały przebieg, w który trudno było mi uwierzyć. Ale potrafię przymknąć na to oko, bo "Przyszłość ma twoje imię" naprawdę mi się podobało i naprawdę miło spędziłam czas przy tej lekturze. Jestem zdumiona, że było tak dobrze i tak bezboleśnie. Chociaż z tym brakiem bólu to tak nie do końca we wszystkich aspektach, gdyż niejednokrotnie moje serce ścisnęło się, gdy czytałam chociażby o przeszłości Mateusza.

Uważam, że bohaterowie są bardzo autentyczni i łatwi do polubienia. Chociaż ja osobiście bardziej lubię Mateusza, ponieważ to on z tej dwójki jest bardziej wyrazisty i charakterystyczny, wybijający się na tle bohaterów New Adult. Jest bardzo dobrze wykreowany, a jednocześnie taki do schrupania. Jednak to nie główni bohaterowie urzekli mnie najbardziej. Ja swoje serce oddałam najbardziej genialnemu dziecku, Kacperkowi, przesłodkiemu, przeuroczemu. Niezwykle chwytająca za serce jest relacja między nim a Mateuszem. No coś cudownego. Warto tę książkę przeczytać choćby po to, by zobaczyć tę miłość między braćmi.

Nie mogę powiedzieć, że wszystkie elementy tej książki podobały mi się w 100 procentach, ale nie mogę też powiedzieć, co mi się nie podobało, bo zbyt dużo bym zdradziła. Także tylko zaznaczam fakt, żeby było wiadomo, skąd wzięła się moja ocena. Ale niezaprzeczalnie jest to bardzo dobra książka, bardzo uczuciowa, bardzo zaskakująca, niosąca ze sobą przesłanie wybaczania. Serdecznie polecam wszystkim tę książkę - będzie czekało Was naprawdę duże zaskoczenie.

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/07/przyszosc-ma-twoje-imie-elzbieta-rodzen.html

Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że należy przebaczać, że nie można być wiecznie więźniem przeszłości, a przebaczenie pomaga uwolnić się ze złości, z negatywnych emocji, jest jakiegoś rodzaju detoksem, który robi nam dobrze. Ale zdecydowanie łatwiej jest nam odczuwać wściekłość, chęć zemsty, bo są to uczucia, które dla człowieka są naturalne, które same przychodzą i nie trzeba...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Już nie raz podkreślałam moje wielkie zainteresowanie monarchią angielską, a w szczególności czasami, gdy na angielskim tronie zasiadała dynastia Tudorów. Ród ten nie władał królestwem długo, gdyż niewiele ponad sto lat, ale zapisał się w historii Anglii złotymi literami głównie za sprawą Henryka VIII, który swoim kontrowersyjnym działaniem przewrócił wyspy brytyjskie do góry nogami i stał się symbolem, który pierwszy wpada do głowy na hasło "Tudorowie". Sławą niewiele odstaje od ojca jego druga córka Elżbieta, która przez wielu uznawana jest za największego monarchę tego kraju. Jednak nie na tym kończy się dynastia Tudorów. Zapomniana przez kronikarzy Małgorzata Tudor była starszą siostrą Henryka VIII, wydaną, w celu zapewnienia wieczystego pokoju angielsko-szkockiego, za króla Szkocji Jakuba IV, wieloletnią królową regentką w imieniu swego syna Jakuba V oraz kobietą, która postępowaniem i przekonaniami wyprzedzała czasy, w których żyła. Philippa Gregory za pomocą fikcyjnego portretu tej kobiety w swojej najnowszej książce "Trzy siostry, trzy królowe" przybliża również postać Marii Tudor oraz Katarzyny Aragońskiej.

W 1501 roku dwunastoletnia Małgorzata Tudor twierdziła, że jest jedyną prawdziwą Tudorówną na królewskim dworze. Co prawda była jeszcze jej młodsza siostra Maria, ale ją, pięcioletnią dziewuszkę, trudno było wówczas nazwać księżniczką. Natomiast ona, Małgorzata, miała precedencję zaraz po swej matce, królowej Elżbiecie York, oraz po królowej matce, Małgorzacie Beauford. Nie było w Anglii zacniejszej księżniczki niż ona. A przynajmniej nie było jej do czasu, dopóki w królestwie nie pojawiała się hiszpańska infantka Katarzyna Aragońska, lada chwila księżna Walii, a w przyszłości królowa Anglii. Przyjazd córki Izabelii Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego nie był księżniczce w smak, ale jej ojcu, Henrykowi VII, szybko udało się zaspokoić ambicję najstarszej córki i wydać ją za króla Szkocji Jakuba IV, czym upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu i zapewnił wieczysty pokój angielsko-szkocki.

"Trzy siostry, trzy królowe" Philippy Gregory to trzy angielskie księżniczki, które podzieliły podobny los: zostały królowymi, wyszły za mąż z miłości, traciły swoje dzieci i wiodły nieszczęśliwe życie. Małgorzata Tudor, królowa Szkocji, narratorka opowieści, Maria Tudor, królowa Francji oraz Katarzyna Aragońska, królowa Anglii - połączyły je więzy rodzinne, rozdzieliła rywalizacja o władzę. Autorka w centrum postawiła najstarszą córkę Henryka VII i Elżbiety York i to jej życiu głównie się przyglądamy. Natomiast o losach dwóch pozostałych sióstr-królowych dowiadujemy się głównie z korespondencji, którą wymieniała z nimi Małgorzata. Nie jest to co prawda powieść epistolarna, ale tych listów pojawia się w książce naprawdę wiele. Ci, którzy czytali "Wieczną księżniczkę" tej autorki, mają poszerzony obraz opisywanej historii o przeżycia Katarzyny Aragońskiej, ponieważ obie te książki rozpoczynają się w tym samym momencie i w wielu aspektach się przenikają. Jednak powieść "Trzy siostry, trzy królowe" obejmuje znacznie większy obszar czasu. Koniec historii stanowi rok 1533 - data znamienna bardziej dla Henryka VIII niż dla Małgorzaty. W tej drugiej części książki, Małgorzata oprócz zajmowania się swoją nową ojczyzną, zerka także na to, co dzieje się na dworze angielskim, ponieważ tam całkiem dobrze zadomowiły się siostry Boleyn, a następnie pojawiła się "królewska wielka sprawa", tak więc "Trzy siostry, trzy królowe" dzieją się równolegle także z jeszcze jedną książką Philippy Gregory - "Kochanicami króla".

Nigdy specjalnie nie interesowałam się Małgorzatą Tudor i jak się okazuje nie tylko ja, gdyż jest to postać niemalże zapomniana przez kronikarzy. Jak sama Philippa Gregory pisze w swoim posłowiu, zdecydowanie trudniej było stworzyć jak najbardziej rzetelny portret tej kobiety, bo naprawdę niewiele wiadomo, co czuła, jak wyglądały jej małżeństwa i życie. Powstało niewiele jej biografii, a te które istnieją, są jej jawnie wrogie. Można jedynie snuć domysły o jej życiu na podstawie tego, jak potoczyła się historia Szkocji podczas gdy była ona żoną Jakuba IV, a później regentką w imieniu Jakuba V. Dlatego Philippa Gregory podkreślała, iż jest to fikcyjny portret Małgorzaty Tudor. Nie da się już tego naprawić, ale sądzę, że to duży błąd, że nie zachowało się więcej dokumentów na jej temat, ponieważ jest to bardzo ważna postać. Być może nie zaistniała w żaden sposób w kulturze, ale to przecież jej potomkowie panowali w Anglii po śmierci Elżbiety I, ostatniego Tudora na angielskim tronie. A dla mnie ta postać powinna być podwójnie ciekawa przez wzgląd na to, że była ona królową Szkocji, czyli kraju, który bardzo mnie fascynuje. No cóż, ważne że udało się nam z Małgorzatą jednak spotkać. Bardzo się cieszę, że Philippa Gregory wydobyła tę postać gdzieś z drugiego planu rodu Tudorów, chociaż wykreowała ją na nie najłatwiejszą postać. Małgorzata jawi się jako bardzo arogancka, zarozumiała i zazdrosna osoba, która ma obsesję na punkcie tego jak bardzo ważna lub nieważna jest w małżeństwie, rodzinie, królestwie, Europie. W związku z tym była bardzo irytującą postacią książkową i nie pozwoliła mi przeczytać "Trzech sióstr, trzech królowych" jednym ciągiem, a musiałam sobie zrobić ponad tygodniową przerwę od tej pani. Jednak życie odpowiednio ją doświadczyło. Nie miała łatwo, a jej losy bardzo często były pasjonujące.

W książce jest bardzo wiele rozdziałów, w związku z czym czyta się ją błyskawicznie, oczywiście, o ile nie trzeba sobie zrobić przerwy od głównej bohaterki, tak jak to było w moim przypadku. Każdy rozdział jest opatrzony informacją gdzie ma miejsce akcja oraz kiedy, a pod spodem znajduje się rycina łącząca różę Tudorów oraz oset - symbol Szkocji. Mnie te rycinki zawsze łapią za serce, bo nigdy nie są one przypadkowe. Przejrzałam swoją biblioteczkę, w której mam siedem książek Philippy Gregory i dotyczy to większości z nich.
Czas w "Trzech siostrach, trzech królowych" płynie nieubłaganie, ale Philippa Gregory starała się uszczknąć odrobinę z każdego roku od 1501 do 1533. Trzydzieści dwa lata to wiele jak na jedną książkę, ale autorka nie przeskakiwała w czasie i nie budziła w czytelniku dezorientacji. Piszę to nie bez powodu, ponieważ ostatnio przy książce, która również obejmowała spory kawał czasu, już ten problem miałam.
Autorka przeprowadziła czytelników przez dużą część Szkocji, co niezmiernie cieszy moje serce. Byłam wniebowzięta, że mogłam przyjrzeć się bliżej szkockim posiadłościom, przypatrzeć się temu jak wyglądały relacje angielsko-szkockie. Dowiedziałam się masę rzeczy, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Oczywiście, mentalność Szkotów została tu bardzo fajnie podkreślona. Żałuję tylko, że było tak mało okazji przegalopować się przez szkocki krajobraz.

Philippa Gregory jak zawsze zachwyca, jednak tę książkę oceniam nieco niżej niż poprzednie. Wynika to z tego, że nie udało mi się przeczytać "Trzech sióstr, trzech królowych" na raz i że pojawiły się chwile, w których byłam mniej zainteresowana historią. W tej książce dużą rolę odgrywają kwestie polityczne. Można było zaobserwować, że ludzie niejednokrotnie zmieniali strony, zmieniali barwy, byleby tylko przeżyć czy też wyjść na swoje, że nie zawsze można ufać ludziom, na których się polegało. Dotyczy to także siostrzanych relacji między bohaterkami tej książki. Okazuje się, że można kochać i nienawidzić te same osoby w zależności od aktualnej potrzeby. Philippa Gregory dobitnie pokazuje tu, jak ciężko jest być członkiem rodziny królewskiej, że wiąże się to nie tylko z bogactwem i splendorem, jak wielu uważa, a wręcz można doświadczyć biedy będąc królową.
Podoba mi się, że autorka wyciska wszystkie soki z historii Tudorów. Pokazuje w różnych książkach te same sytuacje, ale z różnego punktu widzenia. Wydobywa na powierzchnię postaci zapomniane, niedoceniane. Jednak teraz liczę na historię o Joannie Seymour, trzeciej żonie Henryka VIII, która dała mu upragnionego syna. Chyba tylko jej brakuje, żeby zamknąć cykl tudorowski, a nie ukrywam, że jestem mocno zainteresowana tą kobietą.

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/07/czytanka-z-pasja-trzy-siostry-trzy.html

Już nie raz podkreślałam moje wielkie zainteresowanie monarchią angielską, a w szczególności czasami, gdy na angielskim tronie zasiadała dynastia Tudorów. Ród ten nie władał królestwem długo, gdyż niewiele ponad sto lat, ale zapisał się w historii Anglii złotymi literami głównie za sprawą Henryka VIII, który swoim kontrowersyjnym działaniem przewrócił wyspy brytyjskie do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie od dziś wiadomo, że taniec wyzwala uczucia, pobudza zmysły, jest źródłem namiętności. Nic więc dziwnego, że tak wiele ludzi poddaje się jego czarowi i znajduje miłość w ramionach swojego tanecznego partnera. A przykłady można wyliczać bez końca: Johnny Castle i Baby z "Dirty Dancing", bohaterowie serii filmów "Step up", Danny i Sandy z "Grease", a z naszego rodzimego podwórka Hania i Wojtek z "Kochaj i tańcz". Jednak są to typowo filmowe przykłady. Czas odnaleźć miłość w tańcu na książkowym podwórku. Polska autorka Anna Dąbrowska wyszła temu na przeciw i napisała "W rytmie passady", książkę w której łączy głównych bohaterów za pomocą eterycznej kizomby.

Julita Poll od dwóch lat przegrywa walkę z własnymi demonami, co skutkuje tym, że jest chyba jedyną warszawską dziewiętnastolatką, która nie ma życia towarzyskiego, nie umawia się z chłopakami, ani nie chodzi na imprezy. W dodatku panicznie boi się dotyku, co nazywa afenfosmofobią. Potrafi czerpać radość jedynie z kolorowanek i zajęć zumby, na które chodzi z kuzynką Olą. Na jednych z nich poznaje Marcela Ruckiego, tancerza oraz instruktora tańców latynoamerykańskich, który ma dla Julity nietypową propozycję. Mężczyzna chciałby, aby dziewczyna wystąpiła z nim w konkursie kizomby dla par składających się z zawodowego tancerza i amatora. Bardzo zależy mu na głównej nagrodzie, ponieważ pieniądze te mogłyby pomóc w leczeniu jego matki cierpiącej na raka trzustki. Jego nadzieje znajdują się w rękach Julity. Wszystko zależy od tego, czy dziewczyna odważy się wyjść ze swojej strefy komfortu, rzuci wszystko na jedną kartę i podda się emanującej lekkim erotyzmem, słodkiej kizombie.

"W rytmie passady" Anny Dąbrowskiej uchodzi w internecie za książkę, o której nie można przestać myśleć, za boleśnie piękną i niebanalną historię. Trudno znaleźć mniej pochlebną opinię na jej temat. Zaczęłam się zastanawiać, czy to dlatego, że książka jest faktycznie zachwycającą lekturą, czy może dlatego, że recenzentki boją się aktywnie działającej na lubimyczytać i facebooku Anny Dąbrowskiej. Przyznam, że ja się jej trochę boję, bo nie mam zbyt wiele dobrych i ciepłych słów na temat jej książki, ale nie mam też zamiaru nikogo oszukiwać co do moich wrażeń. Oceniłam "W rytmie passady" na cztery w skali dziesięciu, czemu lubimyczytac daje komentarz "może być", ale nie zgadzam się - zdecydowanie "nie może być". Nie zgadzam się na gloryfikację takich książek. Są to książki autorów (celowo nie użyłam słowa "pisarzy"), którzy mają ciekawe pomysły na historie, ale żadnego pojęcia o tym jak je wykorzystać.

Nie mogę odmówić autorce tego, że jej historia miała potencjał, bo miała. Jeszcze stosunkowo mało jest na naszym rynku polskich książek z gatunku New Adult. To się powoli zmienia, ale nie zalewają one na razie księgarni w takim stopniu, jak to się dzieje w przypadku zagranicznych tytułów. Czy historia Julity i Marcela jest czymś nowym, zaskakującym? Nie, jest jak każda książka New Adult, przepełniona ciężkimi przeżyciami obojga bohaterów, i to w dodatku takich, których doświadczyła już co najmniej połowa bohaterów tego gatunku. Ale motyw z tańcem dodawał jej świeżości, o którą ostatnio trudno. To to sprawiało, że "W rytmie passady" jawiło się jako objawienie. Anna Dąbrowska wykorzystała temat, na którym najwidoczniej się znała, bo było to czuć w każdym zdaniu, wykorzystała temat, który był unikalny, bo pierwszy raz spotkałam się z takim stylem tanecznym jak kizombra. Autorka zmusiła mnie do sprawdzenia, zainteresowania się czym ona jest. I mam wrażenie, że większość czytelników, tak jak ja, odpaliło youtube i sprawdziło, jak się to tańczy. Powiem tak, jest to taniec, który potęguje napięcie między tancerzami i to napięcie, te iskry pojawiły się też między Julitą i Marcelem, dzięki temu sceny taneczne były moimi ulubionymi. Ale nie można się opierać na samym pomyśle...

Nie można opierać się na samym pomyśle, trzeba jeszcze umieć w miarę przyzwoicie i plastycznie posługiwać się językiem, co nie do końca udało się Annie Dąbrowskiej. Na pierwszy rzut oka jej styl wydawał się być całkiem sympatyczny, lekki, idealny do przebrnięcia przez książkę w jeden wieczór. Ale w pewnym momencie autorka zaczęła atakować czytelników wyszukanym słownictwem, które do tego prostego, swobodnego języka, zabarwionego trochę slangiem młodzieżowym pasowało jak kwiatek do kożucha. Po prostu mieszanka wybuchowa, która momentami dawała efekt wręcz komiczny. Pojawiały się takie kwiatki, jak moja ulubiona "aparycja ruchowa dla kizomby". Ostatnio, gdy bawiłam się słownikiem, "aparycja" oznaczało tyle co wygląd fizyczny i może być co najwyżej atrakcyjna albo miła, ale o ruchowej pierwsze słyszę. Podejrzewam, że chodziło o predyspozycje ruchowe, do których może, oczywiście, należeć i aparycja. Na pocieszenie dodam, że można się przyzwyczaić do tego stylu i przez 2/3 książki, póki nie pojawiają się inne zakłócenia, zapomnieć, że coś w ogóle było nie tak.

Dlaczego do 2/3? A bo mniej więcej wtedy należałoby pokomplikować szyki głównym bohaterom, wprowadzić problem nie do przeskoczenia, niecną intrygę, która na chwilę załamałaby ich związek. Nie chcę zdradzać szczegółów fabuły, ale było źle. Autorka powyciągała jakieś brudy, nie wiadomo skąd. Tłumaczenia bohaterów były takie bezsensowne, nierzetelne, chaotyczne. Wydaje mi się, że bohaterka książki Stephena Kinga "Misery", Annie Wilkes, która już wiele nieprawdopodobnych rzeczy była w stanie zaakceptować, by tylko przeczytać dalsze losy swojej ulubionej bohaterki, byłaby zażenowana zakończeniem "W rytmie passady". Jestem do bólu świadoma, że jest wiele osób, których zachwyca takie zwieńczenie historii, że są bardzo poruszeni tym, jak to się potoczyło. Nie wiem, dlaczego. Jestem osobą, która łatwo się wzrusza i która nie boi się przyznać do tego, że płakała, ale tym razem mogłabym się popłakać jedynie ze śmiechu. To był bardzo tani i niefajny chwyt, który wręcz odbieram jako kpinę z ludzi postawionych w takiej sytuacji, bo po prostu strasznie banalizuje ich problemy.

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/07/w-rytmie-passady-anna-dabrowska.html

Nie od dziś wiadomo, że taniec wyzwala uczucia, pobudza zmysły, jest źródłem namiętności. Nic więc dziwnego, że tak wiele ludzi poddaje się jego czarowi i znajduje miłość w ramionach swojego tanecznego partnera. A przykłady można wyliczać bez końca: Johnny Castle i Baby z "Dirty Dancing", bohaterowie serii filmów "Step up", Danny i Sandy z "Grease", a z naszego rodzimego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jude Deveraux, popularna amerykańska autorka romansów, w szczególności romansów historycznych dziejących się w średniowieczu, popełniła dwudziestodwutomową serię o rodzinie Montgomerych, którą otwiera omawiana "Obietnica". Jednocześnie powieść ta rozpoczyna podserię, wewnętrzny czterotomowy cykl "Velvet", który traktuje jedynie o pierwszym pokoleniu rodziny Montgomerych, czyli o miłosnych losach czwórki braci: Gawina, Milesa, Stephana oraz Reine'a. Jude Deveraux, dzięki temu wielotomowemu cyklowi wysyła swoich czytelników w podróż przez blisko pięćset lat historii, niekiedy posługując się przy tym elementami fantastycznymi.

Judith jest trzecim dzieckiem i jedyną córką hrabiego Revedoune. Jako że dwóch synów zapewniało hrabiemu niemal pewne przedłużenie rodu, mężczyzna przystał na błagania swojej żony, by od najmłodszych lat przygotowywać Judith dla kościoła. Dziewczyna ze zdobytą wiedzą na temat zarządzania majątkami czy prowadzenia ksiąg rachunkowych ma szansę bardzo szybko zostać bardzo wpływową przeoryszą. Jednak sprawa komplikuje się, gdy umierają obaj synowie Revedoune'a, a hrabia pozostaje bez spadkobiercy. Judith zostaje zmuszona porzucić swoje plany i rozpocząć przygotowania do zamążpójścia. Ręka dziewczyny zostaje zaproponowana Gavinowi Montgomery'emu, młodemu, walecznemu baronowi. Mężczyźnie to małżeństwo nie było jednak w smak, gdyż przed dwóch laty bez pamięci zakochał się w ślicznej i uroczej Alice Valence.

Historia Gawina Montgomery'ego i jego młodej żony Judith Revedoune została osadzona na początku szesnastego wieku w Anglii rządzonej przez Henryka VII Tudora, u boku którego na tronie zasiadała Elżbieta York. Autorka słynie z tego, że wiele jej książek dzieje się w średniowieczu, więc jest całkiem dobrze rozeznana z realiami tamtego czasu. Widać było, że starała się przemycić jak najwięcej typowych dla średniowiecza przekonań, zahaczała również o niektóre fakty z historii Anglii. W związku z tym, że mnie to pasjonuje, więc zwróciłam szczególną uwagę właśnie na te aspekty książki. Doceniam pokazanie przez autorkę roli kobiety w średniowieczu, roli małżeństw aranżowanych między zwaśnionymi rodami czy kwestii przemocy, która była wówczas na porządku dziennym. Jednak w pewnym momencie historia została przeniesiona na dwór królewski i w tym przypadku mam do autorki wiele zastrzeżeń. Mam wrażenie, że pojawiło się tu całkiem sporo nieścisłości i wydarzeń absurdalnych jak na takie miejsce i takich bohaterów. W ogóle bardzo nie lubię, gdy do powieści, romansu historycznego w przypadku "Obietnicy", zostają wprowadzeni autentyczni bohaterowie, a już szczególnie gdy są to monarchowie, bo o tych wiem zbyt wiele, by przymykać oko na wybujałą wyobraźnię autorki. Henryk VII, za względu na okoliczności w jakich pojawił się na angielskim tronie, starał się przede wszystkim zapewnić królestwu pokój, a więc można przypuścić, że dbał on o interesy swoich poddanych, jednak nie wydaje mi się, że rozwiązywał problemy miłosne jakiegoś tam barona [najniższy tytuł arystokratyczny] i że gościł go wraz z żoną z atencją.

Nie jest to romans historyczny najwyższych lotów. W ogóle uważam, że jak na taki potencjał, który miała "Obietnica", jest ona romansem wręcz słabym. W relacji Gawina i Judith pojawia się też osoba trzecia, kochanka mężczyzny, którą darzył ogromnym uczuciem. Tak więc sytuacja uczuciowa powinna być dużo bardziej skomplikowana. A mam wrażenie, że zbyt wiele rzeczy zostało tu uproszonych czy zapomnianych, a co za tym idzie wiele sytuacji między głównymi bohaterami było mało prawdopodobnych i wiarygodnych.
Za bardzo słabe uważam też wprowadzenie do książki dwóch kolejnych wątków romantycznych, gdyż powodowały one jedynie chaos. Z resztą jeden z nich dotyczył postaci, których równie dobrze mogłoby w tej książce nie być i nie ucierpiałaby ona na tym, gdyż nie brali oni udziału w żadnych intrygach i istotnych wydarzeniach. Z kolei drugi wątek romantyczny był na miarę telenoweli brazylijskiej i tylko ośmieszał książkę. Jude Deveraux zdecydowanie powinna poświęcić mu więcej uwagi, skoro już postanowiła go wprowadzić. W ogóle autorka zepsuła dość dobre tło historyczne sytuacjami tak przerysowanymi, że czasami wręcz budziły one u mnie śmiech.

Główna bohaterka, Judith Revedoune, przez pewien czas była jasnym punktem tej książki, oczywiście do momentu, w którym niemal cała lektura nie zaczęła się sypać. Jako że była wychowywana na przeoryszę, była niezwykle wykształcona, wiedziała bardzo dużo o prowadzeniu majątku. Miała też dar przykuwania do siebie uwagi mężczyzn, który nie zwykli słuchać porad kobiet i widzieli je jedynie przy haftowaniu, a nie przy gospodarowaniu. Była zupełnym przeciwieństwem słodkiej, niewinnej, bezbronnej Alice Valence, która więc posiadała wszystkie cechy by zawładnąć sercem mężczyzny takiego jak Gawin. Jest ona trochę jak taka mucha, która bzyczy koło ucha, ale nie chce usiąść na ścianie, żeby można było ją zabić. Co do głównego bohatera męskiego, Gawina Montgomery'ego, to może mi się on nie podobać [i nie podoba mi się], ale całkiem nieźle wpasowuje się w mężczyznę średniowiecznego, ślepego na co to niektóre sprawy, nieznającego co to niektórych wartości.

Nie jestem zadowolona z tej lektury. W "Obietnicy" zostało brutalnie zamordowanych kilka bardzo ciekawych i działających na korzyść książki aspektów. Zbyt wiele rzeczy zostało spłyconych i rozwiązanych w bardzo niekorzystny sposób. Bohaterowie z początku wydawali się być ciekawi, ale w pewnym momencie coś nie zagrało i pojawił się kolejny minus książki. Mimo wszystko spróbuję się zapoznać z innymi książkami z cyklu Jude Deveraux. Kolejny tom nosi tytuł "Dziedziczka" i będzie on opowiadał o Stephenie i jego szkockiej żonie, nie jest tajemnicą, że bardzo lubię szkockie klimaty i mam pewne nadzieje w związku z tą książką.

"Obietnica" została wydana zarówno przez wydawnictwo Da Capo i należy do serii wydawniczej "Nie chowaj tej książki przed żoną! I tak kupi sobie nową!", a także przez wydawnictwo BIS.

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/07/obietnica-jude-deveraux.html

Jude Deveraux, popularna amerykańska autorka romansów, w szczególności romansów historycznych dziejących się w średniowieczu, popełniła dwudziestodwutomową serię o rodzinie Montgomerych, którą otwiera omawiana "Obietnica". Jednocześnie powieść ta rozpoczyna podserię, wewnętrzny czterotomowy cykl "Velvet", który traktuje jedynie o pierwszym pokoleniu rodziny Montgomerych,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Któż nie kocha historii o Kopciuszku? Biedne dziewczę, którego nikt nie kocha, o które nikt nie dba, dostaje szansę od losu i zakochuje się z wzajemnością w przystojnym królewiczu. Ich droga do szczęśliwego zakończenia jest długa i burzliwa, okraszona intrygami osób, które nie życzą im dobrze. Ale jest... pantofelek pasuje na stopę Kopciuszka i można już spokojnie powiedzieć, że kochankowie będą żyli długo i szczęśliwie. Która z nas nie chciałaby przeżyć takiej historii? Doświadczyć takiej miłości? Przytrafiła się ona Catherine Anderson, bohaterce książki LaVyrle Spencer "Osobne łóżka", mimo że dziewczyna wcale tego nie chciała...

"Catherine Anderson wiedziała o Clayu Forresterze tylko tyle, jak się nazywa". Niewiele, ale dobre i to zważywszy, że ta krótka, przelotna znajomość zakończyła się ciążą dziewiętnastoletniej dziewczyny. Mimo wszystko Catherine naprawdę niczego nie oczekuje od Claya. Planuje w końcu uwolnić się od swojej toksycznej rodziny i zamieszkać w ośrodku dla młodych, samotnych ciężarnych kobiet, kontynuować studia i skromnie, bo skromnie, ale samodzielnie wychować dziecko w miłości, której sama nie doświadczyła od rodziców. Jednak pan Anderson, gdy dowiaduje się, że Forresterowie to poważana i bardzo zamożna rodzina, widzi w brzemienności swojej córki szansę na łatwe i duże pieniądze. Catherine zostaje wmanewrowana w bardzo niezręczną sytuację - musi jeszcze raz spojrzeć w oczy człowiekowi, którego miała już nigdy nie spotkać.

Jak dotąd LaVyrle Spencer mnie nie zawiodła. O autorce tej mówi się, że jest wielką gwiazdą literatury kobiecej. I jeżeli patrzy się na takie jej książki jak "Powój" czy "Koliberek" to nie ma się najmniejszych wątpliwości co do słuszności tego stwierdzenia. Pani Spencer oczarowała mnie przepełnionymi emocjami historiami, wyrazistymi, sympatycznymi postaciami lub tymi mniej sympatycznymi, ale pełnymi charakteru. Jednak autorka skradła moje serce przede wszystkim tym, że jej książki nie są zwykłymi romansami jakich wiele, tylko pięknymi, wzruszającymi historiami o miłości. Jak to się stało, że trafiłam na "Osobne łóżka"? Poszukiwałam książki, która realizowałaby temat małżeństwa aranżowanego, wymuszonego bądź też zawartego z rozsądku. Oczywiście, otrzymałam całą masę wyników, ale moje zaufanie do autorki, a także przeświadczenie, że chyba było mi to nawet polecane, zadecydowało, że przeczytałam właśnie "Osobne łóżka". Jak było? Nie do końca tego było mi potrzeba. Moje apetyty nie zostały zaspokojone tą lekturą. W dodatku, co przyznaję z ogromnym smutkiem, niezawodna LaVyrle Spencer po raz pierwszy okazała się być zawodna.

Wspomniałam dwie powieści tej autorki: "Powój" i "Koliberek". Obie są osadzone w przeszłości. W przypadku pierwszej jest to w przybliżeniu czas drugiej wojny światowej, natomiast druga dzieje się jeszcze wcześniej. Odczuwa się w nich specyficzny klimat, który jest wynikiem tego, że LaVyrle Spencer zadbała o to, żeby i miejsce akcji było piękne. Trudno powiedzieć, że "Osobne łóżka" dzieją się współcześnie, ponieważ książka liczy już sobie trzydzieści dwa lata, ale z całą pewnością nie jest romansem historycznym, tak jak wcześniej wymienione tytuły. I może w tym tkwi cały szkopuł? Może książka zachwyciłaby mnie, gdyby działa się równolegle do "Powoju''? Historia Catherine i Clay'a miała jakiś potencjał, chociaż nie ma się co oszukiwać, nie jest ona zbyt wymyślna. Podczas lektury kilkakrotnie miałam wrażenie, że czytam harlequina, ale takiego przedziwnego harlequina, który ma płaski wątek romantyczny, ale za to pełnych, bogatych bohaterów i całkiem niezłe wątki dodatkowe. Moje pierwsze podejrzenie: "Osobne łóżka" są debiutem autorki, bądź jedną z jej pierwszych książek, ale nie, powstały mniej więcej w połowie kariery LaVyrle Spencer. Było jeszcze coś, co mi się nie podobało, chociaż nie mogę tego nazwać zarzutem w kierunku autorki, ponieważ to nie jej wina, że czas płynie i wiele rzeczy się zmienia, ale "Osobne łóżka" niestety trącają myszką.

Trzeba jednak przyznać, że jest to zajmująca książka, wzbudza zainteresowanie, przykuwa do siebie. Jako niezobowiązująca czytanka z pewnością się sprawdza. Ale czy to nie za mało? Po LaVyrle Spencer można było oczekiwać czegoś więcej niż tylko tego, że jej książka się sprawdza. Sytuację ratują bohaterowie, którzy, jak już wspominałam, są nieco pełniejsi i głębsi niż wiążący ich wątek romantyczny. Szczególnie to widać w przypadku Catherine - dziewczyna niejedno już przeżyła i jest spragniona miłości, dla której mogłaby się zapomnieć, której mogłaby zaufać, a jedyną szansę na takie uczucie widzi w swoim macierzyństwie. Clay to ktoś więcej niż dzieciak z dobrego domu, który ma środki do tego, by coś w życiu osiągnąć. Walczą w nim: porządny, empatyczny facet, który ma zrozumienie dla Catherine, jej obaw i uczuć oraz mężczyzna, który ma swoje potrzeby i oczekiwania i który też chce być rozumiany. Godne uwagi są też koleżanki Catherine z ośrodka dla samotnych ciężarnych kobiet. Trochę żałuję, że ten wątek nie został bardziej rozwinięty, gdyż miał on potencjał na taką delikatnie sensacyjną historię.

PS: Błagam, nie wspominajcie nic o statkach zawijających do portu.

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/07/osobne-ozka-lavyrle-spencer.html

Któż nie kocha historii o Kopciuszku? Biedne dziewczę, którego nikt nie kocha, o które nikt nie dba, dostaje szansę od losu i zakochuje się z wzajemnością w przystojnym królewiczu. Ich droga do szczęśliwego zakończenia jest długa i burzliwa, okraszona intrygami osób, które nie życzą im dobrze. Ale jest... pantofelek pasuje na stopę Kopciuszka i można już spokojnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W związku z tym, że moje recenzje trafiają głównie do pań, pozwolę sobię: MMA, Mixed Martial Arts, Mieszane Sztuki Walki - tak, musiałam to sobie wygooglować - jest to dyscyplina sportowa, w której zawodnicy różnych sportów walki (czy też sztuk) zmierzają się ze sobą, wykorzystując duży zakres dozwolonych technik, przy czym nie można używać broni. Za to bardzo mile widziane są rzuty, kopnięcia, dźwignie czy nawet duszenie. O wyniku walki decyduje nokaut. Jak widać totalnie nie znam się na tym brutalnym sporcie i zupełnie nie mam pojęcia, co ja tutaj przed chwilą napisałam. Zdecydowanie wolę przyglądać się, jak dwudziestu dwóch facetów biega po trawie za piłką, albo jak każą pięćdziesięciu wychudzonym biedakom skakać zimą na nartach. W związku z tym zupełnie nie mam pojęcia, co mną kierowało, gdy zabierałam się za książkę: "MMA Fighter: Walka" Vi Keeland.

Elle jest młodą, ale pełną werwy i świetnych pomysłów prawniczką. Jej znakiem rozpoznawczym jest to, że zawsze i wszędzie się spóźnia, ale za to chętnie zostaje w pracy po godzinach. Aż dziw, że spotyka się z mężczyzną, który na każde spotkanie przychodzi co najmniej piętnaście minut wcześniej. Można podsumować, że życie Elle jest raczej spokojne, monotonne, a wręcz trochę wieje w nim nudą. Pewnego dnia jej gabinet odwiedza światowej sławy zawodnik MMA Nico Hunter. Sportowiec potrzebuje pomocy prawniczej w związku z podpisaną przez niego umową reklamową. Elle czuje wyładowania elektrostatyczne, które pojawiają się między nimi, od kiedy tylko Nico przekroczył próg jej gabinetu. Zdaje sobie sprawę z tego, że nigdy wcześniej nie czuła czegoś takiego przy Williamie, że Nico jest jej szansą na rozwianie życiowej nudy. A ona dla niego szansą na pokonanie wewnętrznych demonów, blokujących od dawna jego zawodową karierę.

Vi Keeland jest mi autorką znaną. Kilka miesięcy temu zdarzyło mi się popełnić "Gracza", który jest samodzielną książką, nienależącą do żadnej serii pisarki. Jak widać po tytułach, Keeland jest miłośniczką sportu i z wielką chęcią czyni swoich męskich bohaterów sportowcami. Tematycznie jest mi bliżej do "Gracza" niż do "MMA Fightera". Nie da się ukryć, że futboliści przewinęli się już przez niezliczenie wiele książek i śmiało mogę przyznać, że wiele się z nich dowiedziałam na temat futbolu amerykańskiego. Z moich obserwacji wynika, że teraz nadeszła era bokserów i innych brutalnych, napakowanych byczków. Będę musiała się przyzwyczaić do podbitych oczu, ochraniaczy na zęby i specyficznej atmosfery panującej na ringu. Ale mogę się z tym pogodzić, bo z zaskakującą łatwością udało mi się przeczytać "Walkę". "MMA Fighter. Walka" nie jest może książką najwyższych lotów, ale nie mogę odmówić jej tego, że wciąga czytelnika w swoją historię i jest odpowiednia na letni, wieczorny relaks. Jednak uważam, że blurb tej książki jest nad wyraz krzykliwy, bowiem nie poczułam w sobie "rozkosznego dreszczyku emocji" czy też "nutki szaleństwa".

Trzeba określić tę pozycję jako literaturę erotyczną / romans erotyczny, gdyż sceny łóżkowe odgrywają między bohaterami dużą, o ile nie kluczową rolę. Ale muszę przyznać, że nie jest to męczący seks, który dodawałby książce ciężkości. Co prawda zdarzyło mi się kilka razy wywrócić oczami, ale zawsze miałam wtedy uśmiech na twarzy, a w głowie myśl: "O rany, ci to mają apetyt i wigor". No cóż. Bohaterowie potrzebowali najwyższego stopnia bliskości między sobą, by móc leczyć swoje poranione dusze. Oboje, w swoim mniemaniu, mają sumienia obciążone najpoważniejszymi winami. I co jest w pewnym sensie paradoksem - nie widzą przebaczenia dla siebie, ale niosą je dla tej drugiej osoby. Nico Hunter "Pogromca kobiet" (jakkolwiek beznadziejnie to brzmi), mimo że budzi największy postrach wśród kolegów po fachu, jest człowiekiem naprawdę miłym i... słodkim. Przede wszystkim miał bardzo dobre serce i był skory do pomocy słabszym i niewinnym. Najprawdopodobniej za jakiś czas zapomnę o jego istnieniu, ale na chwilę obecną ma moją sympatię. W przeciwieństwie do Elle, która w żaden sposób nie ujęła mojego serca akurat w tej części (ale nie ubiegajmy faktów), ale nie mam jej też nic specjalnego do zarzucenia.

Jeżeli ktoś obawia się, że napotka w tej książce trójkąt, to mogą uspokoić, że bardzo trudno nazwać sytuację z "Walki" trójkątem miłosnym. Vi Keeland nie pozostawia złudzeń co do związku Elle i Williama, także nie ma się co do faceta przyzwyczajać. Nie powiem "polecam", nie powiem "zachęcam", ale powiem, że jeżeli Wam się nudzi, a macie ochotę na romans, kilka pikantnych scen, fajnego faceta z niezłym ciałem i gotowi jesteście zmierzyć się z nieco cięższymi nutkami, które związane są z przeszłością bohaterów, to gratuluję, jest to książka dla Was.

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/07/mma-fighter-walka-vi-keeland.html

W związku z tym, że moje recenzje trafiają głównie do pań, pozwolę sobię: MMA, Mixed Martial Arts, Mieszane Sztuki Walki - tak, musiałam to sobie wygooglować - jest to dyscyplina sportowa, w której zawodnicy różnych sportów walki (czy też sztuk) zmierzają się ze sobą, wykorzystując duży zakres dozwolonych technik, przy czym nie można używać broni. Za to bardzo mile widziane...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zdecydowanie łatwiej było zaistnieć autorkom New Adult, gdy gatunek ten zaczynał dopiero raczkować. Bez najmniejszego problemu jestem w stanie wyliczyć kilka pierwszych książek, które przeczytałam na fali powieści o młodych dorosłych, gdyż one najbardziej zapadły mi w pamięć. Czasami wspominam sobie takie pozycje jak: "Zaczekaj na mnie" J. Lynn, "Morze spokoju" Katji Millay czy "Tak blisko" Tammary Webber i myślę sobie: to były czasy New Adult... Colleen Hoover również zaistniała w tym gatunku dość szybko i co więcej nadal ma się świetnie. Jej książki do tej pory są wyznacznikiem świetnego poziomu, przejmującej historii oraz łatwości w zapadaniu w pamięć. Dlatego czytelnik nie ma wątpliwości, że czeka go naprawdę dobra lektura.

Każdy ma taki dzień, który wolałby wymazać z kalendarza. Dla Fallon jest to 9 listopada, ponieważ właśnie wtedy utraciła szansę na realizację swoich marzeń, wszelkie plany na przyszłość oraz pewność siebie. A pomyśleć, że gdyby akurat 9 listopada nie postanowiła zostać w domu ojca, wszystko to nadal by istniało. Tego właśnie dnia wybuchł pożar w rezydencji ojca Fallon, z którego dziewczyna wyszła z poparzeniami czwartego stopnia, złamanym duchem i marnymi szansami na kontynuowanie swojej aktorskiej kariery. Ale 9 listopada jest to też dzień, w którym nawiązała najbardziej zdumiewającą znajomość w swoim życiu. Tego dnia poznała Bena, który bez zastanowienia wsparł ją w jej kłótni z ojcem, a potem stał się jej bliższy niż własna skóra. Jednak ich znajomość nie ma przyszłości, ponieważ Fallon za kilka godzin wyjeżdża na drugi koniec kraju. Chyba że... Chyba że mogli by się spotykać co roku 9 listopada i nadać tej dacie zupełnie nowe znaczenie...

Colleen Hoover znam i bardzo sobie cenię jej twórczość. Przygodę z autorką zaczęłam bardzo dawno temu, gdy jeszcze mogłam nazwać siebie młodą dziewczyną, a książką było oczywiście niezwykle emocjonujące i wzruszające "Hopeless". Po drodze do "November 9" zapoznałam się także z "Pułapką uczuć", którą na dobrą sprawę najsłabiej pamiętam ze wszystkich książek Colleen Hoover; "Maybe Someday" jedną z moich największych książkowych miłości, "Ugly love" oraz "Never, never", które autorka stworzyła wraz z Tarryn Fisher. Mimo moich bardzo pozytywnych uczuć względem tej pisarki, miałam spore obawy przed lekturą jej świeżynek, czyli omawianego "November 9" oraz "Confess". Oczywiście obawy były bzdurne i nie pozostaje mi nic innego, jak popukać się następnym razem w czółko. Colleen Hoover ponownie pokazała nam, że potrafi zręcznie pisać piękne, wzruszające książki, które aż kipią od uczuć, ale nic w nich nie jest oczywiste, my co prawda przeczuwamy, że lada chwila autorka skomplikuje relacje między głównymi bohaterami, ale nie mamy pojęcia, że aż tak bardzo to w nas uderzy. Jeżeli istnieją autorki, które nigdy nie zawodzą (a uważam, że istnieją), to Colleen Hoover z pewnością do nich należy, co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

Nie wątpię, że znajdzie się wiele głosów, które powiedzą, że jest to romans, a w związku z czym, nie jest to nic odkrywczego, że romans w pewnym sensie nie jest w stanie nikogo zaskoczyć, ponieważ niemal zawsze kończy się happy endem, wszyscy żyją długo i szczęśliwie, mają gromadkę dzieci i żadnych problemów, oczywiście rozumieją się bez słów i nic nie jest w stanie ich poróżnić. Ale ja Wam powiem, że "November 9" to jest coś odkrywczego. Książka z pewnością nie poddaje się żadnym schematom, jest bardzo oryginalnie zbudowana, oprócz tego konkretna, autorka umiejętnie łączy wątki i potrafi zaskoczyć czytelnika. Czy ta historia mogłaby się wydarzyć w prawdziwym życiu? Nie wiem. Ale zdaję sobie sprawę, że wiele osób wiedzie zdecydowanie ciekawsze i bardziej emocjonujące życie niż ja, czyli przeciętny, szary człowiek, więc... czemu nie? Co prawda nie wszystkie aspekty tej historii mi się podobają i wydają możliwe, ale jak mówię, jestem tylko szarym człowiekiem, więc nie sądzę, bym ja mogła pozwolić sobie na taką swobodę z chłopakiem, którego znam zaledwie kilka godzin, ale to nie znaczy, że takich ludzi nie ma.

Bohaterowie, no jak to bohaterowie książek z gatunku New Adult walczą ze swoimi demonami. Doskonale wiemy, co gnębi Fallon. Blizny, które pozostały na jej ciele po pożarze, uniemożliwiają jej kontynuowanie grania w serialu dla młodzieży, straciła szansę na realizowanie swoich pasji. Nikt tak naprawdę nie jest w stanie zrozumieć, co ona teraz czuje. Ludzie, którzy ją otaczają, zdają się ją wspierać, współczuć jej, ale nie umieją jej pocieszyć. Przez gruby mur przebija się dopiero człowiek, który ma do niej zupełnie inne podejście. Jak łatwo się domyślić, jest to Ben. O nim wiemy zaledwie tyle, że jest początkującym pisarzem ze świetnym poczuciem humoru. Nikt nie spodziewa się, że on też potrzebuje pocieszenia i przebaczenia. No właśnie. Jest to książka o walce z samym sobą, z brakiem pewności siebie, mówi o tym, że nie powinno nas demotywować to jak wyglądamy, że powinniśmy przeć do przodu i starać się chwytać życie pełnymi garściami. Mówi też o przebaczeniu, o tym że ludzie popełniają błędy, które potrafią głęboko skrzywdzić innych, ale to nie znaczy, że było to ich zamiarem i że należy ich z tego powodu przekreślić.

"November 9" chwyta za serce i cóż tu więcej mówić. Serdecznie polecam wszystkim fanom Colleen Hoover - ta książka z pewnością Was nie rozczaruje. Serdecznie polecam wszystkim tym, którzy nie mieli jeszcze przyjemności poznać autorki - możecie bardzo szybko zyskać nowego przyjaciela.

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/07/november-9-colleen-hoover.html

Zdecydowanie łatwiej było zaistnieć autorkom New Adult, gdy gatunek ten zaczynał dopiero raczkować. Bez najmniejszego problemu jestem w stanie wyliczyć kilka pierwszych książek, które przeczytałam na fali powieści o młodych dorosłych, gdyż one najbardziej zapadły mi w pamięć. Czasami wspominam sobie takie pozycje jak: "Zaczekaj na mnie" J. Lynn, "Morze spokoju" Katji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W dawnych czasach wierzono, że dzieci urodzone z jednego poczęcia są przeklęte, gdyż posiadają tylko jedną duszę. Topiono wówczas oba niewiniątka, aby powstrzymać szerzenie się zła. Z biegiem czasu wierzenie to ewoluowało i tylko jedno z bliźniąt było potępione. Ludzie sądzili, że pierwsze z dzieci otrzymało całe dobro ich wspólnej duszy, a więc te można było ze spokojem zachować. Z kolei drugie należało zabić, by unicestwić diabelską cząstkę tkwiącą w jego martwej i czarnej duszy. I chociaż upłynęło od tego czasu wiele setek lat i można byłoby sądzić, że społeczeństwo stało się bardziej oświecone i przestało wierzyć w te pogańskie zabobony, to nie do końca da się wyplenić to, co podświadomie siedzi w głowach, nie da się zmusić rodziców by jednakowo traktowali swoje dzieci...

Jannette Violet i Jeannette Rose mimo, że są bliźniaczkami to różnią się jak woda i ogień, jak dzień i noc. Violet jest spokojna, inteligentna, skromna, kochająca zwierzęta. Z kolei Jeannette charakteryzuje impulsywność, wyrachowanie, ale za to cieszy się większą miłością rodziców, doskonale czuje się w towarzystwie i została okrzyknięta królową londyńskiego sezonu. Nic więc dziwnego, że została adresatką oświadczyn najznamienitszych dżentelmenów, w tym Adriana, księcia Reaburn. Jednak Jeannette nie ma ochoty wyjść za księcia i w głębokiej tajemnicy posyła przed ołtarz swoją siostrę Violet. Tą targają ogromne wątpliwości i strach przed wyjściem na jaw prawdy, ale skrycie kocha się w Reaburnie i jest gotowa udawać swoją siostrę, by zaznać odrobiny szczęścia w małżeńskim życiu.

"Miłosna pułapka" Tracy Anne Warren jest najwyżej ocenioną książką serii wydawniczej Romans historyczny wydawnictwa Amber według portalu Biblionetka, której do tej pory nie czytałam. Właśnie z tego powodu wybrałam ją na swoją lekturę. Oprócz tego jest to też pierwsza część trylogii o tym samym tytule, która traktuje o miłosnym życiu kolejno Violet, Jeannette oraz Christophera, lorda Wintera, młodszego brata księcia Reaburn. Rzecz dzieje się oczywiście w XIX wieku. Raczej nie jestem równie pozytywnie nastawiona do tej książki, co użytkownicy Biblionetki. Co prawda historia wydawała mi się nawet ciekawa, bo lubię motyw bliźniąt w książkach, szczególnie gdy tak bardzo się od siebie różnią, ale nie postawiłabym jej ponad serią "Bridgertonowie" Julii Quinn czy niektórymi książkami Mary Balogh. Prawdopodobnie "Miłosna pułapka" za jakiś czas wytrze się z mojej pamięci. Nie jest to romans historyczny, który nazwałabym pozycją obowiązkową każdej wielbicielki romansów.

Do korzyści "Miłosnej pułapki" zdecydowanie można zaliczyć nieszablonowość fabuły. Gdy przeczytało się już tych romansów historycznych ponad setkę to dało się zauważyć, że większość z nich przebiega według utartego schematu: on przystojny, ona w jakiś sposób odstaje od londyńskiego społeczeństwa, poznają się na balu, z jakiegoś powodu (najczęściej kompromitacji) zmuszeni są wziąć ślub, o wzajemnej miłości przekonują się dopiero na skutek przeżycia traumatycznego wydarzenia. Książka Tracy Anne Warren przebiega inaczej i jest w pewien sposób powiewem świeżości. Jest sympatyczna, spokojna, biegnie nieśpiesznym rytem. Raczej niewiele tutaj zawirowań losu, jest kilka intryg, ale nie mogę ich nazwać jakoś specjalnie emocjonującymi. W mojej głowie nigdy nie powstała obawa, że coś może pójść nie tak. Dlatego zapewne książka nie pozostanie mi na długo w pamięci.

Violet jest zdecydowanie pozytywną bohaterką i zyskała moją sympatię. Jej miłość do księcia Reaburn jest oczywista, widoczna i wyczuwalna, dzięki temu czytelnik może wybaczyć wszystkie jej występki z większą łatwością niż powinien to uczynić Adrian. Natomiast nie ma w tej książce bardziej drażniącej postaci niż Jeannette. Jest to osoba tak na wskroś perfidna, że mam duże obawy przed przeczytaniem kontynuacji "Miłosnej pułapki", gdyż jest ona w pełni jej poświęcona. Adrian Winter jest mężczyzną niemal idealnym, w związku z tym nieco mnie nudził. Brakowało mi w nim szczypty nieprzyzwoitości, odrobinki hulaszczego stylu bycia. Nie dołączy on do zastępu moich ulubionych dziewiętnastowiecznych dżentelmenów, ale doceniam jego wyrozumiałość, troskliwość i oddanie.

Jeżeli chodzi o wady książki to, oprócz już wspomnianych, należy wspomnieć, że "Miłosna pułapka" jest bogata w sceny łóżkowe, które w większości nic ciekawego i odkrywczego nie wnoszą. Przez to ciągłe tarzanie się w pościeli miałam wrażenie, że książka jest miejscami nieco ociężała. Oprócz tego dużym utrudnieniem było używanie w narracji zamiennie "Violet" i "Jeannette" względem jednej osoby. To było widoczne szczególnie, gdy w jakiejś scenie brały udział obie siostry, można było mieć wątpliwości czy chodzi o Violet jako Violet, Violet jako Jeannette, Jeannette jako Jeannette czy Jeannette jako Violet.

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/07/miosna-puapka-tracy-anne-warren.html

W dawnych czasach wierzono, że dzieci urodzone z jednego poczęcia są przeklęte, gdyż posiadają tylko jedną duszę. Topiono wówczas oba niewiniątka, aby powstrzymać szerzenie się zła. Z biegiem czasu wierzenie to ewoluowało i tylko jedno z bliźniąt było potępione. Ludzie sądzili, że pierwsze z dzieci otrzymało całe dobro ich wspólnej duszy, a więc te można było ze spokojem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czy też czasami macie takie uczucie, że wszystkie znaki na niebie i ziemi dają Wam znać, że dana książka jest Wam przeznaczona? Ja miałam takie wrażenie, gdy przeczytałam opis "Nieba Montany" Nory Roberts. Niesamowity krajobraz Montany, kowbojskie życie od podszewki, miłość do zwierząt, szacunek do ziemi, wątek sensacyjny przeplatający się z romansem do sześcianu - czego więcej może pragnąć moje serce? W dodatku autorka, która swoim nazwiskiem na okładce zapewnia doskonałą lekturę, ciekawą fabułę, uczucia targające czytelnikami, trzymającą w napięciu sensację oraz namiętny wątek romantyczny. Czy Nora Roberts kiedykolwiek zawodzi? No na pewno nie tym razem.

Jack Mercy, jeden z największych ranczerów Montany, nigdy nie cieszył się dużą sympatią ludzi, był sukinsynem za życia i po śmierci. Nie udało mu się doczekać syna, więc został zmuszony przepisać ranczo Mercy na trzy swoje córki: Willę, Tessę i Lily. Kobiety nie widziały się nigdy przed pogrzebem. Urodziły je trzy różne matki, a Jack nigdy nie dbał o zacieśnianie więzów rodzinnych. Jedynie Willa, półkrwi Indianka, wychowała się na ranczu Mercy'ego i zna kowbojskie życie, ale nawet jej nie udało się doświadczyć ojcowskiej miłości. Tessa jest najstarszą siostrą, przyzwyczajoną do wielkomiejskiego życia, dostatku i luksusu. Natomiast środkowa Lily to kobieta po przejściach, skrzywdzona i nieufna - przez cały kraj ucieka przed swoim eksmężem. Jack Mercy postanowił sprawić córkom psikusa i zastrzec w testamencie, że przez rok wszystkie trzy muszą mieszkać na ranczu, w przeciwnym wypadku miało ono pójść w ręce towarzystwa charytatywnego. Przez ten czas pieczę nad ranczem będą sprawować sąsiedzi Ben McKinnon oraz Nate Torrence. Niedługo po pogrzebie Mercy'ego, ktoś z zimną krwią zaczyna zarzynać bydło.

Jestem zauroczona scenerią tej książki. Chociaż prawdopodobnie wyobrażałam sobie krajobraz Montany tak jak nie powinnam. Przed oczami miałam obraz taki, jaki pokazują nam westerny, czyli spieczona od słońca ziemia, na której nie doświadczysz zieleni, kulki suchej trawy gnane przez wiatr, tumany kurzu i pyłu unoszące się nad udeptanymi drogami. Dopiero w trakcie lektury sprawdziłam, gdzie tak dokładnie leży Montana i byłam wielce zaskoczona, że aż tak daleko na północy. Szybko wygooglałam sobie zdjęcia z tego stanu i byłam w szoku, ile tam zieleni. Dobrze, że książka jest podzielona na cztery pory roku, a ja swojego odkrycia dokonałam dość wcześnie, czyli jesienią, a więc przez zimę mogłam sobie spokojnie skorygować obraz Montany. Jednak pomyłka i zaburzone wyobrażenie nie zmieniły mojej fascynacji i wciąż z zauroczeniem czytałam kolejne strony "Nieba Montany". Teraz zniecierpliwiona czekam, aż zdam ostatni egzamin i będę mogła sobie pozwolić na obejrzenie filmu na podstawie książki, który powstał w 2007 roku pod reżyserią Mike'a Robe'a. Bardzo chętnie wzbogacę sobie tę historię o obrazy z filmu, chociaż najpewniej rozczaruje mnie dobór aktorów.

Nora Roberts bezbłędnie tworzy swoich bohaterów. Zawsze są oni wyraziści i nigdy nie odnosi się wrażenia, że są oni tylko tu i teraz, lecz istnieli przed i będą wciąż po lekturze. Trzy kobiety, a więc trzy główne bohaterki, chociaż na pierwszy plan próbowała się wybić Willa, najbardziej zaznajomiona z rzeczywistością przedstawioną w książce, niepisana liderka, a także moja ulubienica. Tess przy ich pierwszym spotkaniu nazwała ją "kobietą przebraną za kowboja", ale nic bardziej mylnego - Will po prostu była kowbojem z krwi i kości. Dawno nie spotkałam takiej autentycznie silnej, niezależnej bohaterki, która doskonale czuła się w męskiej skórze, a zupełnie nie radzi sobie w kobiecym życiu. Moją sympatię zyskała także Lily - łagodna, urocza istotka, która na ranczu zyskuje trochę pewności siebie i odwagi. Najmniej z głównej trójki polubiłam Tessę, a to przez jej "laluniowy" styl bycia. Co do męskich bohaterów to co jeden to smaczniejszy kąsek. Jest się na co połasić.

Byłam szczególnie zainteresowana wątkiem romantycznym, jak na prawdziwą fankę romansów przystało. Nora Roberts postanowiła uszczęśliwić wszystkie trzy swoje bohaterki, więc każda z nich znalazła miłość. Byłam bardzo podekscytowana tym, że czekają mnie aż trzy romanse w jednym. Ale wyszło... troszkę nie tak jakbym chciała. No cóż, należało się spodziewać, że mając trzy pary do obskoczenia, autorka nie będzie się rozwodzić nad każdą z nich, tak jakby to robiła, gdyby poświęciła im osobną książkę. Tak więc nieco brakowało mi płynności w poszczególnych związkach. Willi i Benowi Nora poświęciła najwięcej czasu i nic dziwnego, że jest to najlepiej dopracowany i najciekawszy wątek romantyczny, chociaż mam wrażenie że nieco monotonny. Związek Lily i Adama potoczył się tak szybko, że byłam tym aż zaskoczona, zważywszy na to, że kobieta ta była wystraszona i nieufna i jakkolwiek bezpieczne wydawały się ramiona Adama, nie powinna znaleźć się w nich tak szybko. Ich historia zupełnie straciła smaczek. A Tess i Nate prawie dla mnie nie istnieli. Także w tej kwestii duży minus, minus na wagę całej oceny.

Z kolei wątek sensacyjny był niezwykle interesujący. Nora zawsze zaskoczy mnie tym, że tak bardzo zaciekawi czymś, co najmniej można się spodziewać, że mnie zaintryguje. Był on bardzo makabryczny i smutny, ale wciągający. Nie sposób jest rozwiązać całą zagadkę od A do Z, także zakończenie niemalże na 100% Was zaskoczy. Ja już miałam tyle tropów, tyle opcji, że wsadziłabym do więzienie połowę Montany, a i tak nie odgadłam, kto był winny.

Polecam "Niebo Montany". Jak nie dla samego romansu to z każdego innego powodu.

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/06/niebo-montany-nora-roberts.html

Czy też czasami macie takie uczucie, że wszystkie znaki na niebie i ziemi dają Wam znać, że dana książka jest Wam przeznaczona? Ja miałam takie wrażenie, gdy przeczytałam opis "Nieba Montany" Nory Roberts. Niesamowity krajobraz Montany, kowbojskie życie od podszewki, miłość do zwierząt, szacunek do ziemi, wątek sensacyjny przeplatający się z romansem do sześcianu - czego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jeśli miałabym wybrać jedną jedyną rzecz, po której człowiek nie jest się w stanie podnieść, pozbierać, to bez zastanowienia powiedziałabym, że jest to śmierć własnego dziecka. Miłość rodzica do pociechy jest niezaprzeczalnie najsilniejszym uczuciem na świecie. Można być egoistą we własnym związku, ale nie da się nim być w rodzicielstwie. Kiedy jesteś matką lub ojcem, zrobiłbyś dla swojego dziecka wszystko, przeniósłbyś na siebie wszystkie smutki, zmartwienia, każdy ból i rozczarowanie, oddałbyś za niego życie. Więc jak żyć, gdy przyszło Ci je pochować? Jak podnieść się z rozpaczy i zaczęć normalnie funkcjonować? Jak wydobyć z siebie siły? Jak skleić rodzinę? Jak pozwolić sobie na jeszcze odrobinę szczęścia, na uśmiech? Na te i inne pytania odpowiada książka Colleen Faulkner "Julia i jej córki".

Julia Maxton, matka trzech nastoletnich córek, właśnie przechodzi piekło na ziemi. Sześć tygodni temu Caitlin, jej środkowa pociecha, zginęła w wypadku samochodowym, spowodowanym przez swoją starszą siostrę Haley. W obliczu takiej tragedii jej rodzina powinna się zjednoczyć, lecz tak naprawdę wisi na włosku. Julia nie robi nic innego poza leżeniem w łóżku i wgapianiem się w wiatrak na suficie. Ben, jej mąż, stłumił w sobie żałobę i wycofał się z rodzinnego życia. Haley przechodzi okres buntu, który pozwala jej zagłuszyć wewnętrzny ból, jednak z dnia na dzień coraz bardziej się stacza. Najmłodsza Izzy zdaje się najlepiej trzymać się po utracie siostry, ale to dlatego że wciąż odczuwa bliską jej obecność w swoim życiu. Julia nie może sobie pozwolić na utratę rodziny. Wprowadza w życie szalony plan, który ma za zadanie zbliżyć do siebie matkę i córki, odseparować je od miejsc i rzeczy przypominających o tragicznych wydarzeniach. Z dnia na dzień, nie dając sobie czasu na zastanowienie i wątpliwości, zabiera córki w samochodową podróż na drugi koniec kraju.

Wciąż jestem zdumiona tym, jak szybko poszła mi lektura "Julii i jej córek" Colleen Faulkner. Zwykle książka nieposiadająca wątków miłosnych jest dla mnie dużo bardziej wymagająca niż romans, który zazwyczaj czytam. W dodatku przy tej pozycji miałam o wiele więcej obaw niż przy chociażby "Chcę Cię usłyszeć" Diany Chamberlain, także wydanej w ramach cyklu "Kobiety to czytają!". Bałam się, że książka będzie wręcz ociężała z powodu poruszania wyjątkowo trudnego tematu, jakim jest utrata dziecka, że z mozołem będę przebijała się przez gęstą atmosferę. Na szczęście tak nie było. Nie mogę, co prawda, nazwać "Julii i jej córek" powieścią łatwą i przyjemną, ale mogę powiedzieć, że nie robi ona czytelnikowi na złość i dość szybko zaskarbia sobie jego uwagę. Ja swoją lekturę zaczęłam w pociągu i prawdę mówiąc sama nie wiem, kiedy znalazłam się na stacji Poznań Główny i przyszło mi opuścić pociąg.

Narracja książki jest prowadzona z trzech perspektyw: Julii (matki), Haley oraz Izzy. Każdemu rozdziałowi towarzyszy odliczanie jednej z narratorek i chociaż dla każdej czas płynie tak samo, to mają one odmienny system jego liczenia. Julia boleśnie zdaje sobie sprawę z każdego upływającego dnia, jednak wyglądają one u niej tak samo apatycznie. Od czasu do czasu jeden z nich wybije się spośród pozostałych, bo kobieta wykrzesała w sobie odrobinę sił, by wyprać pościel zarzyganą przez kota. Z kolei Haley prześladuje każda godzina. Wszystkie chwile od momentu śmierci Caitlin naznaczone są bólem, poczuciem winy, samobiczowaniem się. Dziewczyna przywdziewa żelazny pancerz, ale w środku jest jednym wielkim cierpieniem. A Izzy? Z początku czytelnikom najtrudniej jest zrozumieć jej sposób odliczania. Zaledwie po sześciu tygodniach od śmierci siostry, ona ma na liczniku już trzy lata i osiem miesięcy. Zaskakująca jest prawdziwa przyczyna cierpienia najmłodszej córki Maxtonów i zaskakujące jest to, że dopiero przy okazji takiej trudnej sytuacji zaznaje ona pocieszenia.
Każda narracja jest indywidualnie przystosowana do aktualnego narratora - co niezwykle chwyciło mnie za serce. Mamy osobę dorosłą i w jej przypadku nie ma wielkich niespodzianek. Więcej różnic dostrzegamy, gdy do głosu dochodzi Haley. Jednak najbardziej urzekająca jest perspektywa Izzy, bystrej dziesięciolatki, uważnie obserwującej świat i komentującej interesujące zjawiska i przytaczającej z tej okazji zasłyszane ciekawostki, które w oczach dziecka są niezwykle kluczowymi informacjami. Uwielbiam to, że jest ona jednocześnie tak diabelnie inteligenta i uroczo naiwna i niewinna.

Starałam się nie nie wchodzić w skórę głównej bohaterki i nie współodczuwać z nią jej głębokiego bólu po stracie córki. Chyba właśnie tylko z tego powodu udało mi się nie popłakać podczas lektury. Mimo wszystko nie mogłam powstrzymać ściskania w sercu, które pojawiało się od czasu do czasu, czy też nieprzyjemnej guli w gardle, która zapowiadała wybuchnięcie niekontrolowanym szlochem. Rzadko mi się to zdarza, ale chciałam być jedynie biernym obserwatorem historii. Prawdopodobnie, gdyby poniosły mnie emocje, nie spostrzegłabym, jak autorka świetnie zaznaczyła różnice w przeżywaniu żałoby po dziecku u matki i u ojca. Kobiety mają potrzebę rozpamiętywania, pielęgnowania wspomnieć po zmarłym dziecku, co widzimy u Julii, która wspólny wyjazd z córkami wykorzystuje między innymi na rozmowy o Caitlin. Mężczyźni natomiast nauczeni są nieokazywania emocji, w związku z tym tłumią swoje uczucia i najczęściej izolują od rodziny, co może być odbierane za brak żalu po stracie dziecka - czego przykładem był Ben, mąż Julii.

"Julia i jej córki" to nie tylko wzruszająca historia o stracie, o bezgranicznej miłości rodzica do swojego dziecka. Ta powieść uczy również, jak ważne w życiu jest przebaczenie, że trzymanie w sobie żalu i urazy może doprowadzić tylko do nieszczęścia, że w obliczu tak wielkiej tragedii nie należy robić sobie wymówek, a wspierać nawzajem i razem przetrwać ten ciężki czas. Gorąco polecam ten tytuł, bo jest on naprawdę godny uwagi, wartościowy i poruszający.

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/06/julia-i-jej-corki-colleen-faulkner.html

Jeśli miałabym wybrać jedną jedyną rzecz, po której człowiek nie jest się w stanie podnieść, pozbierać, to bez zastanowienia powiedziałabym, że jest to śmierć własnego dziecka. Miłość rodzica do pociechy jest niezaprzeczalnie najsilniejszym uczuciem na świecie. Można być egoistą we własnym związku, ale nie da się nim być w rodzicielstwie. Kiedy jesteś matką lub ojcem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Morza szum, ptaków śpiew, złota plaża pośród drzew... Wszystko to w letnie dni przypomina Ciebie mi, przypomina Ciebie mi..." W związku z rozpoczynającymi się lada dzień wakacjami, chciałabym zabrać Was w literacką podróż do Hartwell, niedużej, spokojnej, malowniczej miejscowości nadmorskiej, gdzie wszyscy mieszkańcy znają się jak łyse konie i żyją ze sobą w symbiozie. Jest to idealne miejsce by poznać letnią miłość, bądź też zakochać się na zawsze. Miasteczko przyciąga nie tylko spragnionych relaksu urlopowiczów, a także czytelników z całego świata, ponieważ jest ono miejscem akcji najnowszej serii popularnej brytyjskiej autorki romansów Samanthy Young, która postanowiła pozostawić swoich szczęśliwie zakochanych bohaterów przy ulicy Dublińskiej w Edynburgu ("On Dublin Street") i rozsiewać miłość w Hartwell ("Hart's Boardwalk"). A wszystko za sprawą pewnej tragicznej, ale niezwykle romantycznej legendy...

Bailey Hartwell, potomkini założycieli miasteczka oraz właścicielka uroczego pensjonatu przy promenadzie, była pewna, że resztę swojego życia spędzi z wieloletnim partnerem Tomem. Ich związek stracił nieco animuszu, ale zapewniał kobiecie poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji, więc ta postanowiła zadbać o niego i na nowo rozpalić w nim ogień. Jednak jej starania nie zdają się na nic, ponieważ na jaw wychodzi romans Toma. O dziwo Bailey nie jest wcale rozczarowana czy zrozpaczona, ubolewa jedynie, że została na lodzie w wieku trzydziestu czterech lat. Bardziej niż zdradą chłopaka przejmuje się swoim pensjonatem. Jest on jej oczkiem w głowie, ale zdaje się być w dużym niebezpieczeństwie z powodu rodziny Devlinów, miejscowego czarnego charakteru. Pewnego dnia do hoteliku włamuje się jeden z synów Iana Devlina i napada na bezbronną Bailey. Na ratunek kobiecie przybywa Vaughn Tremaine, jej wróg oraz największa życiowa zmora, i jak się okazuje: sytuacje stresowe potrafią niebywale zacieśniać relacje międzyludzkie...

"Wszystko, co w Tobie kocham" jest drugą częścią serii "Hart's Boardwalk", ale głównych jej bohaterów mogliśmy poznać już przy okazji poprzedniej części, poświęconej Jessice Huntington i Cooperowi Lawsonowi. Ich historia była cudownym wytchnieniem, spokojnie płynęła, niosąc ukojenie czytelnikom, jednocześnie nie brakowało w niej intryg czy zwrotów akcji. Już w "To, co najważniejsze" dawało się odczuć niezwykłe napięcie między Bailey Hartwell i Vaughnem Tremainem. Ci dwoje niemal bez przerwy podkładali sobie kłody pod nogi i dogryzali przy każdej możliwej okazji. Jednak żaden czytelnik nie miał wątpliwości, że będą mieli swoją historię miłosną. Nie można było nie wykorzystać tak doskonałej bazy do związku opierającego się na motywie "kto się czubi, ten się lubi". Sama autorka przyznaje, że nie miała wyjścia i musiała napisać książkę o Bailey i Vaughnie, gdyż domagała się tego pierwsza recenzentka - jej mama. Muszę przyznać, że uwielbiam, gdy bohaterowie romansów zaczynają od wzajemnej antypatii, dlatego niezwykle niecierpliwie wyczekiwałam kontynuacji serii Young. I nie zawiodłam się. Od lektury "Wszystko, co w Tobie kocham" nie można mnie było odciągnąć wołami, gdyż w wypiekami na policzkach i szybciej bijącym sercem wyczekiwałam happy endu dla jednej z moich ulubionych literackich par. Całe szczęście, że byłam już po egzaminie, bo mało co mnie wówczas obchodziło.

Uwielbiam klimat Hartwell i z miłą chęcią do niego powróciłam. Kocham to, że mieszkańcy (w większości) są dla siebie uprzejmi, pomocni, wręcz stanowią jedną, wielką rodzinę, na której zawsze można polegać. Teraz do tej rodziny dołączył również Vaughn, który do tej pory trzymał się raczej na uboczu i nie integrował się w życie miasteczka. Jest to postać, którą darzę dużą sympatią, mimo że przez większą część swojej obecności w książkach Young jest po prostu dupkiem (wybaczcie ten kolokwializm). Jednak nie jest on tak doszczętnie zły, co można zobaczyć już w pierwszej części. W drugiej pojawia się narracja z jego punktu widzenia i mamy już lepszy obraz na to, jak bardzo złożoną jest on postacią i jak wiele czynników wpłynęło na to, kim się stał i dlaczego buduje wokół swojej postaci grube mury. Jak to bywa w romansach, miłość zmienia złe charaktery w porządnych mężczyzn, więc i we "Wszystko, co w Tobie kocham" tego nie zabrakło. Jednak nic nie ma tu miejsca nagle. Vaughn stopniowo dojrzewa do decyzji, że nie chce już więcej uchodzić za nieczułego drania i pragnie spędzić życie z kobietą, której pragnie. Jednak cały czas pozostaje władczy i męski, co jest niezwykle ekscytujące.

Nie tylko Vaughn jest ciekawą postacią "Wszystko, co w Tobie kocham". Uważam, że większość mieszkańców Hartwell to doskonale skrojeni bohaterzy, o których przyjemnie jest czytać. Równoważą się i uzupełniają między sobą, więc nie ma mowy o monotonności czy nudzie. Oczywiście trzeba też powiedzieć parę słów o Bailey, skoro jest ona tu heroiną. Również darzę ją sympatią. Jest to miła i uprzejma osóbka, dobra przyjaciółka, na którą można liczyć. Pozytywnie nakręca całe miasteczko, więc nic dziwnego, że trudno znaleźć osobę, która by jej nie kochała. Ale nie można odmówić jej też charakteru. Uwielbiałam czytać o tym, jak jej temperament ściera się z temperamentem Vaughna - to jak fajerwerki w Sylwestra. W książce pojawia się kilka naprawdę gorących scen, które sprawiają, że krew szybciej płynie w żyłach. Jednak nie można nazwać jej erotykiem. Właściwie w serii "Hart's Boardwalk" w porównaniu z "On Dublin Street" Samantha Young ogranicza erotyczny charakter książek, stawiając na ciepło, swojskość.

Chyba nikt nie ma wątpliwości, że bardzo podobała mi się najnowsza książka Samanthy Young. Ogromnie liczę na kolejne książki z serii, ponieważ w Hartwell pozostało jeszcze kilka osób, którym przydałoby się poddać miejscowej legendzie. Mówi ona, że córka założyciela miasta zakochała się w chłopaku niższego stanu, co nie spotkało się z aprobatą jej rodzicieli. Dziewczyna w rozpaczy zbyt głęboko weszła w wody oceanu. Jej ukochany dostrzegł ją i rzucił na ratunek. Oboje zginęli, a ich ogromna i niespełniona miłość do dziś oddziałuje na zakochanych przechadzających się promenadą w Hartwell, sprawiając że ich miłość staje się wieczna. Podziałała na Jessicę i Coopera, Bailey i Vaughna i mam nadzieję, że jeszcze nie wyczerpała swoich mocy.

Serdecznie polecam "Wszystko, co w Tobie kocham" oraz całą serię "Hart's Boardwalk".

http://babskieczytanki.blogspot.com/2017/06/wszystko-co-w-tobie-kocham-samantha.html

"Morza szum, ptaków śpiew, złota plaża pośród drzew... Wszystko to w letnie dni przypomina Ciebie mi, przypomina Ciebie mi..." W związku z rozpoczynającymi się lada dzień wakacjami, chciałabym zabrać Was w literacką podróż do Hartwell, niedużej, spokojnej, malowniczej miejscowości nadmorskiej, gdzie wszyscy mieszkańcy znają się jak łyse konie i żyją ze sobą w symbiozie....

więcej Pokaż mimo to