-
Artykuły„Kobiety rodzą i wychowują cywilizację” – rozmowa z Moniką RaspenBarbaraDorosz1
-
ArtykułyMagiczne sekrety babć (tych żywych i tych nie do końca…)corbeau0
-
ArtykułyNapisz recenzję powieści „Kroczący wśród cieni” i wygraj pakiet książek!LubimyCzytać2
-
ArtykułyLiam Hemsworth po raz pierwszy jako Wiedźmin, a współlokatorka Wednesday debiutuje jako detektywkaAnna Sierant1
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika
Sięgając po tę książkę, znałam jej zakończenie. Wiedziałam, że Tomasz Beksiński popełni samobójstwo, a Zbigniew zostanie zamordowany. Wiedziałam też, że będzie dobra, ale nie sądziłam, że okaże się aż tak świetna. Nie potrafię przypomnieć sobie tytułu, od którego nie potrafiłam oderwać się do drugiej w nocy. A tak właśnie było przy „Beksińskich”. Książka jest potężna – 450 stron w nietypowym, dużym formacie, twarda oprawa, całość dopracowana wizualnie. Jest ciężka. Nie zabierałam jej do komunikacji miejskiej – czytałam w domu. A raczej wsiąkałam w świat Beksińskich.
Grzebałkowska zaczyna od starego, sanockiego domu Bekisńskich. Kończy też w domu, a właściwie w warszawskim mieszkaniu na Sonaty 6, w którym Zdzisław został zamordowany. Cały czas jest blisko bohaterów, ale nawet przez chwilę nie wchodzi w ich życie z butami. Towarzyszy. Nie osądza. Relacjonuje. Przedstawia równe punkty widzenia. Przygląda się relacjom Zbigniewa z żoną, z synem, z matką, z francuskim marszandem Piotrem Dmochowskim. Pokazuje Zbigniewa domowego, Zbigniewa nieznoszącego wyjazdów, wernisaży, przyrody. Zbigniewa, który kocha McDonalda, komputery, mieszkanie w warszawskim bloku. Zbigniewa, który troszczy się o Tomasza, ale nie wie jak okazać synowi swoje uczucia.
Beksińscy to portret podwójny. Jest ojciec, jest i syn – Tomasz Beksiński, prezenter radiowej Trójki, miłośnik muzyki rockowej, kolekcjoner płyt, wrażliwiec. Jego ciało się starzeje, a dusza i emocje zatrzymują się na etapie zbuntowanego nastolatka. Nastolatka samotnego, nierozumianego przez otoczenie, zamkniętego w swoim świecie, owładniętego chęcią śmierci (a raczej niemocą życia). Nastolatka, który podejmuje kilka nieudanych prób samobójczych. Nastolatka, który w wieku trzydziestu kilku lat zamawia u krawca czarną, wampirzą pelerynę z czerwoną podbitką i czasami biega w niej po schodach w bloku na Moniuszki 6 (mieszkanie kupili mu rodzice). Trzydziestolatka, którego nudzą kobiety w jego wieku – nie chcą z nim oglądać filmów, nie pozwalają mu się gryźć w szyję.
Skąd Grzebałkowska wie to wszystko? Udaje jej się dotrzeć do korespondencji, którą Zbigniew Beksiński prowadził przez lata (lubił pisać, wysyłał setki listów), rozmawia z jego znajomymi, z byłymi dziewczynami Tomasza, z przyjaciółmi rodziny. Dociera do dzienników fonicznych i wizyjnych Beksińskich, czyli rozmów, które Zbigniew najpierw nagrywał na magnetofonie, a w latach 90-tych rejestrował za pomocą kamery. Zresztą nie tylko do rozmów, bo Beksiński nagrywał dosłownie wszystko. Nie udaje jej się porozmawiać chyba tylko z Piotrem Handlerem – zabójcą Zbigniewa.
Sięgając po tę książkę, znałam jej zakończenie. Wiedziałam, że Tomasz Beksiński popełni samobójstwo, a Zbigniew zostanie zamordowany. Wiedziałam też, że będzie dobra, ale nie sądziłam, że okaże się aż tak świetna. Nie potrafię przypomnieć sobie tytułu, od którego nie potrafiłam oderwać się do drugiej w nocy. A tak właśnie było przy „Beksińskich”. Książka jest potężna – 450...
więcej mniej Pokaż mimo to
Narzekacie? No to przestańcie! Łatwo napisać, ale zrobić się nie da. Wiem. Wszystko za sprawą tych spadających znienacka dni. Niby nie różnią się niczym od pozostałych, ale jednak. Gdy nadchodzą nie ma szans na wygraną. Podejrzewam, że zawierają tajną umowę z łóżkiem, kocem, kanalikami łzowymi i czarnymi myślami. Rzadko kiedy udaje im się zadomowić, rozciągnąć swoje panowanie na kolejne doby. Niby znam schemat ich działania. Doskonale wiem, że skoro już przyszły, to za chwilę sobie pójdą, ale zawsze istnieje obawa: „A co jeśli na dobre rozsiądą się w mojej głowie?” I wtedy już jest pozamiatane. Czuję, że wszystko wymyka mi się z rąk, nie panuję nad niczym. A na pewno nie nad swoją głową. Czasami pomaga porządkowanie przestrzeni, innym razem spacer, kolejnym gotowanie albo książka.
Odkąd przeczytałam „Czesałam ciepłe króliki”, czyli wywiad rzekę, który Dariusz Zaborek przeprowadził z dziewięćdziesięciodwuletnią Alicją Gawlikowską-Świerczyńską, obiecałam sobie, że już nigdy, przenigdy nie będę narzekać. Wróć. Że gdy tylko dopadnie mnie czarnowidztwo, otworzę tę książkę i przestanę narzekać.
Pani Alicja mówi: „Och, proszę pana, często słyszę: >>Tobie to dobrze, bo ty zawsze uśmiechnięta <<”. Zdanie to pojawia się już niemal pod koniec książki. Wcześniej pani Alicja opowiedziała, o tym jak wpadła w ręce Niemców, gdy w czasie wojny pracowała w konspiracji, jak trafiła na Pawiak, a potem została wysłana do obozu w Ravensbruck, jak po powrocie do Polski zaczynała od zera, jak przez wiele lat leczyła chorych na gruźlicę, jak nie razy widziała śmierć oraz, o tym, że wyszła za maż z rozsądku, że nie zawsze pomyślnie układało jej się z mężem, i że przeżyła własną córkę. Dołujące, prawda? Nic bardziej mylnego. To chyba najbardziej optymistyczna książka jaką ostatnio czytałam. A pani Alicja ma w sobie siłę, radość i wolę życia, które przekazuje czytelnikowi. Mówi na przykład: „Wie pan, trudności mnie nie przygniatały, tylko pobudzały do psychicznej aktywności. Tłumaczyłam sobie, że z każdej sytuacji trzeba wyciągnąć pozytywne wnioski. Może to być korzystne dla charakteru. (…) Do dzisiaj mam tak, że jeśli coś mi nie wyjdzie, lub wyjdzie inaczej, niż planowałam, na przykład stosunki z ludźmi, w których pokładam nadzieję, to zaczynam się z tą sytuacją rozstawać. Na przykład myślę: >>To już koniec tej znajomości<<. Staram się tę sprawę wyklarować: staram się z tym pogodzić i inaczej ułożyć sobie życie. Tego trzeba się nauczyć, że coś się przewraca w spojrzeniu człowieka. I to jest dobry sposób na życie, gorąco panu polecam. (…) Ale od razu trzeba przekształcić się psychicznie, a nie szukać półśrodków: a może się zmieni, a może będzie tak, a może inaczej”.
Jeśli kiepsko znosicie zimowy brak słońca i krótkie dni, koniecznie kupcie i przeczytajcie tę książkę. Kupcie, bo to jedna z tych lektur, które warto mieć w domu. Już czytając, wiadomo, że będzie się do niej wracać. Życiorysem Alicji Gawlikowskiej-Świerczyńskiej można by obdarować kilka osób. Jej opowieść jest pozbawiona patosu, brak w niej ckliwości, rozczulania się nad sobą, rozpamiętywania. Pani Alicja mówi jak było. To znaczy, jak ona zapamiętała, że było, bo przecież każdy pamięta tę samą historię nieco inaczej, i wyciąga z niej inne wnioski. Konkluzje pani Alicji są przede wszystkim optymistyczne. Ciekawe czy rzeczywiście można się tego nauczyć?
Wywiad Dariusza Zaborka z panią Alicją ukazał się także w Wysokich Obcasach. Dostępny tutaj: http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53662,10856128,Kobiety_Ravensbruck.html
Narzekacie? No to przestańcie! Łatwo napisać, ale zrobić się nie da. Wiem. Wszystko za sprawą tych spadających znienacka dni. Niby nie różnią się niczym od pozostałych, ale jednak. Gdy nadchodzą nie ma szans na wygraną. Podejrzewam, że zawierają tajną umowę z łóżkiem, kocem, kanalikami łzowymi i czarnymi myślami. Rzadko kiedy udaje im się zadomowić, rozciągnąć swoje...
więcej mniej Pokaż mimo to
Gdy książka była na topie zastanawiałam się dlaczego wszyscy o niej mówią, ale jej nie przeczytałam, nie było nam po drodze. Teraz wpadłyśmy na siebie i już wiem skąd ten zachwyt. Otóż chodzi o szczerość, o publiczne pokazanie gojących się jeszcze ran. Nie, nie o celebrycki ekshibicjonizm, lecz o autentyczne wyznania, o brak udawania nawet przed samą sobą.
Najgorszy człowiek na świecie to zapiski trzydziestoletniej Krystyny, której można zazdrościć. Krystyna pracuje w telewizji, mieszka w warszawskiej kamienicy, ma chłopaka i dużo znajomych, jest inteligentna i fajnie pisze. Już na pierwszej stronie napisze, że zaczęła pić mając czternaście lat oraz, że się wstydzi. Potem jest już tylko smutniej. Krystyna próbuje rzucić picie, ale niemal od razu wpada w narkomanię, bo marihuana, którą pali kilka razy dziennie, pozwala jej się znieczulić tak samo dobrze jak alkohol. Miota się, bo chce rzucić i picie i palenie, ale jak żyć na trzeźwo. Życie jest przecież nudne i bez sensu. Od prywatnego terapeuty słyszy, że powinna pójść na terapię grupową. Taką darmową, sponsorowaną przez NFZ, na której pojawiają się prawdziwi, niewykształceni alkoholicy, a nie dziewczyny pracujące w telewizji.
Najgorszy człowiek na świecie to książka o próbie wyjścia z nałogu. O tym, że terapia wcale nie jest wspaniałym doświadczeniem, podczas którego osoba uzależniona doznaje oświecenia i z dnia na dzień zmienia swoje życie, lecz drogą przez mękę. To także książka o tym, że nałóg nie bierze się znikąd. Najczęściej wypełnia pustkę, pomaga rozładować emocje, których nie chce się nazwać albo z którymi nie wiadomo jak się zmierzyć. To również książka o pokoleniu trzydziestolatków, którzy nie chcą, lub nie wiedzą, jak dorosnąć. To książka smutna, emocjonalna, bliska wielu osobom. Bardzo potrzebna.
W wywiadzie, którego Małgorzata Halber udzieliła Wysokim Obcasom, przyznaje, że Krystyna to nie tylko kreacja literacka. Krystyna to także Małgorzata Halber. Ależ trzeba mieć odwagę by przelać na papier i wydać opowieść o swoich lękach. By pisać jak jest, a nie jak powinno być lub jak się innym wydaje, że jest. By się odsłonić. Chapeu bas.
Gdy książka była na topie zastanawiałam się dlaczego wszyscy o niej mówią, ale jej nie przeczytałam, nie było nam po drodze. Teraz wpadłyśmy na siebie i już wiem skąd ten zachwyt. Otóż chodzi o szczerość, o publiczne pokazanie gojących się jeszcze ran. Nie, nie o celebrycki ekshibicjonizm, lecz o autentyczne wyznania, o brak udawania nawet przed samą sobą.
Najgorszy...
Barbara Radziwiłłówna, vel pan Hubert, mieszka na Śląsku, ma wąsy, nosi kolorowe koszule i prowadzi lombard. Pożycza gotówkę pod zastaw. A zastawić u niej można wszystko: stare lampy, meble, guziki, zegarki, perły. Są lata dziewięćdziesiąte i każdy kombinuje jak może. Barbara dorabia się. Sprzedawała już chryzantemy, co je najpierw z cmentarza wyniosła ale także filmy z kaset VHS puszczała.
Historię Barbary poznajemy jej oczami i jej słowami. Sama opowiada nam o sobie, albowiem spisuje swoje życie na komputerze, co go studentowi za długi zabrała.
Barbara stawia też karty, to znaczy wróży. Sobie i Saszce – Ukraińcowi z Krymu, co go pod dach przygarnęła, i co jej pomaga zwroty długu uzyskiwać i fanty przynosi. Wróży często, ale zawsze jednako jej wychodzi: paczkę otrzymie i życie jej się odmieni. Barbara jest również obrotna. Nie czeka na zmiany, tylko Saszkę to tu, to tam po pieniążki wysyła, złoto kupuje, w kaloryferach chowa, gotówkę liczy, aż jej czasami od tego liczenia staje, bo nic tak żądz Barbary nie rozbudza jak pieniądz. Ludziom Barbara nie ufa. Wie, że człowiek człowiekowi zazdrości zawsze. Ona też. A najbardziej jednemu, co to o raka dla niego Przenajświętszą Panienkę prosi, ale wyprosić nie może.
Któregoś dnia Barbara ma widzenie. Najświętsza Panienka jako żywa przed nią staje i do Lichenia wyruszyć nakazuje. Nie do śląskich Matek Boskich, co je bliżej czcić można, ale do Lichenia. Tak sprecyzowała. Barbara się waha czy by o cudzie telewizji nie zawiadomić, czy biletów nie kasować za wejście do świętego jej pokoju, w którym Matkę Boga zobaczyła, a za świętej ściany dotknięcie, dodatkowo nie liczyć. Wychodzi jej z tego wahania, że najpierw do Lichenia udać się trzeba. Perły prawdziwe, co je jedna dama w lombardzie zastawiła, przyodziewa na szyję, Saszce opiekę nad domostwem powierza, wsiada w samochód i w drogę, Panience wotum ofiarować. Ciemną nocą jedzie. Wtem sarna drogę zastępuję, auto w nią uderza, podróż przerwana. Dobrzy ludzie pomagają. Barbarę z samochodu wyciągają i już gdzieś w ciemny las wiozą.
Czy Barbara dotrze do Lichenia? Czy paczkę, co ją sobie wywróżyła, otrzymie? Czy życie swe odmieni? Zazdrości się wyzbędzie? Bogactwo większe posiądzie lub posiadane przehula? Tego wszystkiego dowiecie się czytając “Barbarę Radziwiłłównę z Jaworzna-Szczakowej” Michała Witkowskiego, który w 2007 roku, dostał za książkę Paszport Polityki. Barbara Radziwiłłówna nie jest reportażem, ale jakże pięknie, jakże celnie polską rzeczywistość rodzącego się kapitalizmu portretuje. Jaki język cudny, dowcip nieprzesłodzony, groteska i liryzm, rady życiowe i mądre. Lektura obowiązkowa dla każdego kto widział i lubi „Dzień Świra” Marka Koterskiego. Książka, którą czyta się, przede wszystkim, dla genialnego języka.
Smaczku całości dodaje fakt, że pan Hubert jest ponoć wzorowany na autentycznej postaci drobnego śląskiego cinkciarza, który usiłował być także gangsterem.
Barbara Radziwiłłówna, vel pan Hubert, mieszka na Śląsku, ma wąsy, nosi kolorowe koszule i prowadzi lombard. Pożycza gotówkę pod zastaw. A zastawić u niej można wszystko: stare lampy, meble, guziki, zegarki, perły. Są lata dziewięćdziesiąte i każdy kombinuje jak może. Barbara dorabia się. Sprzedawała już chryzantemy, co je najpierw z cmentarza wyniosła ale także filmy z...
więcej mniej Pokaż mimo to
Staram się na bieżąco, czyli w czasie czytania, lub tuż po odłożeniu książki, zapisać co lektura ze mną robi. Opinia po miesiącu lub dwóch nigdy nie jest taka sama jak notatki robione na gorąco. Ale czy to źle? Z jednej strony tak, bo pierwsze odczucia ulegają zatarciu, rozpuszczają się. Z drugiej strony, bardzo dobrze. Nic bowiem lepiej nie weryfikuje wartości książki niż czas.
Są też książki, o których nie potrafię pisać na gorąco. Muszą się uleżeć, odłożyć w głowie. Dojrzeć jak przedwcześnie zerwana gruszka. Taka jest Odrodzona Susan Sontag. Książka, którą wchłonęłam w trzy wieczory, i o której właściwie nie wiem co myśleć. To znaczy wiem, że Susan Sontag pisze genialnie, jej umysł i erudycja powalają na kolana, a książkę można traktować jak Lapidaria Kapuścińskiego i czytać na chybił trafił, więc warto mieć ją na swojej półce. Nie potrafiłam jednak po jej przeczytaniu sklecić kilku sensownych zdań. Zablokowałam się. Być może właśnie dlatego, że geniusz, styl oraz poziom refleksji Sontag nad życiem powalają na kolana.
Odrodzona to pierwszy z trzech tomów jej dzienników. Zapiski, które wchodzą w ich skład wybrał i opublikował, po śmierci autorki, syn Sontag, David Rieff. We wstępie do Odrodzonej pisze on, że jest to książka, której jego matka sama by nie wydała. Pamiętnik prowadziła dla siebie, ale, że nie zostawiła żadnych wytycznych co z nim zrobić po jej śmierci, a sama uwielbiała czytać dzienniki, David stwierdził, że go opublikuje, oczywiście nie w całości. Redakcja i wybór tekstów były konieczne. Wybór, nie cenzura. (…) znajdują się tu rzeczy, które są dla mnie bardzo bolesne, i takie, których wolałbym się nie dowiedzieć i nie rozpowszechniać, napisze jej syn w przedmowie do książki.
Susan Sontag zaczyna pisać dzienniki w wieku trzynastu lat. Nie są to bynajmniej zapiski podlotka lecz przemyślenia nieprzystające do tego jak powszechnie postrzega się umysły nastolatków. Pisze więc trzynastoletnia Susan, że nie ma boga osobowego ani życia po śmierci albo, że ludzie różnią się od siebie wyłącznie inteligencją, albo że jedynym kryterium oceny naszych działań jest to, czy stajemy się dzięki nim bardziej szczęśliwi czy nieszczęśliwi.Przed swoimi osiemnastymi urodzinami przeczyta najważniejsze książki z kanonu światowej literatury, przeprowadzi wywiad z Tomaszem Mannem (w wieku szesnastu lat), będzie studiować w Berkley (studia rozpocznie w wieku szesnastu lat, w dniu 28/05/49 wykrzyczy w dzienniku: PRZYJĘTO MNIE NA STUDIA DO CHICAGO ZE STYPENDIUM W WYSOKOŚCI 765 DOLARÓW) pozna smak miłości homoseksualnej i wyjdzie za mąż.
Czytałam jej zapiski i próbowałam sobie przypomnieć co robiłam mając piętnaście lat. Jeździłam rowerem, chodziłam do szkoły, czytałam, oglądałam telewizję, miewałam doły, ale raczej nie snułam przemyśleń na temat istoty świata.A Sontag w tym wieku pisała, że sztuka zawsze walczy (…) o to, by uniezależnić się od zwykłego rozsądku. No i jak tu się nie zablokować pisząc o jej dzienniku? Odpowiedź na to pytanie także można znaleźć w Odrodzonej.
Sontag pisze o tym co zajmowało ją na co dzień czyli o sztuce, o literaturze (robi listy książek przeczytanych, do przeczytania czy do kupienia), o miłości, o badaniu własnej seksualności. Dla mnie najciekawsze są chyba jej refleksje dotyczące pisania.
Staram się na bieżąco, czyli w czasie czytania, lub tuż po odłożeniu książki, zapisać co lektura ze mną robi. Opinia po miesiącu lub dwóch nigdy nie jest taka sama jak notatki robione na gorąco. Ale czy to źle? Z jednej strony tak, bo pierwsze odczucia ulegają zatarciu, rozpuszczają się. Z drugiej strony, bardzo dobrze. Nic bowiem lepiej nie weryfikuje wartości książki niż...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zdarza mi się czytać i notować. Robię tak zawsze gdy litery układają się w zdania tak świetne, że chcę zatrzymać je na dłużej. Jeśli ich nie podkreślę lub od razu nie zapiszę, uciekną na zawsze. Książka – nawet po latach – zostaje w głowie. Majaczy niewyraźnie, pamiętam ją hasłowo, potrafię powiedzieć jakie wrażenie na mnie zrobiła. Zdania znikają już kilka minut po przeczytaniu. Chcę, by te z najnowszej książki Ilony Wiśniewskiej „Hen. Na północy Norwegii” zostały.
„Napisałam na drzwiach: Zamknięte z powodu radości.”
„Vardo jest tym, co chce się o nim wiedzieć.”
„Kobieta rozpromienia się na tyle, na ile pozwala jej stan zdrowia po zatorze płucnym.”
„Zdjęcia, figurki, trofea, statuetki, wszystko to, co wywalczyli razem, pokryte kurzem, żeby nie zetrzeć jego odcisków palców, resztek obecności.”
„(…) garbi ją bezgraniczny smutek.”
„To pozwala rozmawiać o niczym ważnym i o wszystkim błahym jednocześnie.”
„(…) wojenne wspomnienia woleli przerabiać na wełniane swetry niż na opowieści.”
„Jej oczy widziały Jezusa, a tusz do rzęs rozmazał podłużną smugę na policzku.”
„Nie jest łatwo prowadzić sklep z używanymi ubraniami w małym mieście, bo ludzie widzą potem swoje ubrania na innych.”
I jedno z moich ulubionych: „Je, jak żyje, małymi kęsami”.
No dobrze, to jeszcze jedno. Ostanie: „W obliczu natury łatwo znaleźć swoje miejsce w szeregu i nie chcieć się wychylać, bo stojąc za kimś, przynajmniej jest się osłoniętym od wiatru”.
„Hen. Na północy Norwegii” to druga, po „Białe. Zimna wyspa Spitsbergen” książka Ilony Wiśniewskiej. „Białego” niestety (jeszcze) nie czytałam. Skupię się na „Hen”, w którym Wiśniewska zabiera nas do Finnmarku, największego pod względem powierzchni i równocześnie najsłabiej zaludnionego obszaru Norwegii. Kraju, który zawsze wydawał mi się mlekiem i miodem płynący. Piękne krajobrazy, wysoka jakość życia, spokój, zorza polarna, brak konfliktów, no i renifery. Okazuje się jednak, że nawet na zimnej i dalekiej Północy buzują antagonizmy. Nikt nie lubi Saamów. Bycie Saamem było/jest powodem do wstydu, odkrycie Saamackich korzeni, budziło/budzi przerażenie.
„Według mocno zakorzenionego przez wieki w skandynawskiej mentalności mniemania cywilizacja kończyła się zaraz za kręgiem polarnym, a dalej mieszkali już tylko nordlendinger – północni. Niby Norwegowie, ale mówiący innym dialektem, prostolinijni i przez to prymitywni. Ten podział zachował się w wielu sferach życia do dziś (…)” – pisze Wiśniewska. Saamowie na co dzień noszą kolorowy strój ludowy gákti, śpiewają joik. Powoli podnoszą głowy, nie wstydzą się tradycji, ale nadal pozostają tym Innym, dziwnym, wyśmiewanym narodem w nieco ponad pięciomilionowym kraju.
Choć Wiśniewska patrzy na Północ z różnych perspektyw i pięknym, literackim językiem opowiada historie napotkanych ludzi, „Hen” jest dla mnie książką o Innym. Pokazuje, że nie trzeba uciekać z ogarniętej wojną Syrii do Europy, by zyskać status obcego, nierozumianego, gorszego. Zdecydowanie warto po nią sięgnąć.
Zdarza mi się czytać i notować. Robię tak zawsze gdy litery układają się w zdania tak świetne, że chcę zatrzymać je na dłużej. Jeśli ich nie podkreślę lub od razu nie zapiszę, uciekną na zawsze. Książka – nawet po latach – zostaje w głowie. Majaczy niewyraźnie, pamiętam ją hasłowo, potrafię powiedzieć jakie wrażenie na mnie zrobiła. Zdania znikają już kilka minut po...
więcej mniej Pokaż mimo to
Krall jest pasjonującą rozmówczynią. Nawet jeśli zdarza się, że kilka razy mówi to samo, robi to tylko po to, by czytelnik lepiej zapamiętał jej słowa.
Książka Jacka Antczaka „Reporterka. Rozmowy z Hanną Krall” to nie wywiad rzeka. To konwersacja upleciona z wywiadów prasowych, telewizyjnych, radiowych, których Hanna Krall udzielała przez lata. We wstępie Antczak pisze: „Z tymi rozmowami – najpierw ja, a potem, podczas autoryzacji, moja bohaterka – poczynaliśmy sobie dość swobodnie. Było opracowywane, skracane, pozbawiane pytań, skakały z miejsca na miejsce. A potem jeszcze poprawiane stylistycznie.” Przeczytałam te słowa i poczułam się oszukana. Oto dostaję jakiś zlepek, bajaderkę, ukręconą ze starych, zleżałych tekstów – pomyślałam.
Książka jest bardzo ładnie wydana, ale czarno białe fotografie, którymi przeplatane są kolejne obszary tematyczne, jakoś nie zachęciły mnie do czytania (nie przepadam za zdjęciami w książkach, zawsze mam wrażenie, że wydawca chce nimi odwrócić uwagę od tekstu). „Reporterka” zaległa więc na półce. Na szczęście nie na długo. Bo gdy już zaczęłam czytać, nie mogłam się oderwać. Miałam wrażenie, że Krall mówi tylko do mnie.
Każdy rozdział był jak drzwi, które pozwalają zajrzeć za kulisy jej pracy. Dowiedziałam się jak zbiera materiał do reportażu, jak otwiera rozmówcę, czy ma wyrzuty sumienia, że nie kontynuuje znajomości z bohaterami, jak długo pracuje nad książką, co ją inspiruje. „Reporterka” to świetny podręcznik dla początkujących reporterów. Podręcznik, w którym podkreśliłam wiele zdań, i który przeczytałam jednym tchem. Podręcznik, z którego dowiedziałam się, że Krall przyjaźniła się z Kieślowskim, że z Warlikowskim współpracowała nie tylko przy (A)polloni, że na Marka Edelmana trafiła przypadkiem, że niektórzy bohaterowie sami do niej przychodzą, że jeśli ktoś nie chce rozmawiać, nie ciągnie go za język. Podręcznik, w którym niektóre wątki powtarzają się kilka razy, ale nie na tyle często by zmęczyć czytelnika.
Jednym słowem, „Reporterka” to książka, którą warto postawić na półce i do której warto wracać. Książka, w której – gdyby nie przypis przy każdym pytaniu, odsyłający do wywiadu, z którego ono pochodzi – nie zorientowałabym się, że to co czytam, jest efektem kompilacji.
Krall jest pasjonującą rozmówczynią. Nawet jeśli zdarza się, że kilka razy mówi to samo, robi to tylko po to, by czytelnik lepiej zapamiętał jej słowa.
Książka Jacka Antczaka „Reporterka. Rozmowy z Hanną Krall” to nie wywiad rzeka. To konwersacja upleciona z wywiadów prasowych, telewizyjnych, radiowych, których Hanna Krall udzielała przez lata. We wstępie Antczak pisze:...
„Sońka rozpaliła u pieczy. Przygotowała zupę mleczną z zacierką i solą. Zagrzała wody na herbatę. Zrobi mocną. Później weźmie się za kapustę z grzybami, jeśli starczy czasu i sił. W domu święto: gość, anioł, jak z wizyty u Abrahama.
Usiłuje sobie przypomnieć, jak ta wizyta się skończyła.
Chyba jakoś niedobrze.”
A zaczęła się całkiem zwyczajnie. Sonia wracała do domu, na łańcuch prowadziła krowę. Szedł wieczór, czyli pora udoju. Na drodze, przed domem Sońki, stał młody mężczyzna. Za nim mercedes klasy S. Gość w tych stronach, rzecz niezwyczajna. Przyczynę wizyty wyjaśniała komórka „w bardzo najnowszym modelu” i brak zasięgu, czyli problem z wezwaniem assistance. Sońka jest już za stara, by znać się na samochodach, ale wystarczająco dużo przeżyła, by wiedzieć, że strapionemu wędrowcowi, należy pomóc. Zaprasza więc młodzieńca do domu, na ciepłe mleko. Siadają przy stole. Sońka opowiada – gość słucha. Wspomina dzieciństwo, śmierć matki, życie z ojcem i braćmi, i dzień, w którym ubrała najładniejszą, błękitną sukienkę i siadła na ławce przed chałupą. Pamięta go dobrze, bo nie zapomina się dnia w którym poznaje się miłość życia.
Miał na imię Joachim, piękne, niebieskie oczy, jasne włosy, twarz jak ciosaną, skórę różową. Był Niemcem, ona Białorusinką. Ławka stała na podlaskiej wsi Słuczanka*. Był 1941 rok. Wojsko kilka dni stacjonowało w tym regionie, Sońka i Joachim mogli się więc spotykać. Ich schadzki na moście były jak wyjęte z harleqina, ale w powietrzu wisiało już zło i niepewność. Mistrzostwo suspenu.
Sońka niby siedzi przy stole i opowiada, ale jakbyśmy oglądali ją w teatrze. Igor niby słucha, ale w głowie ustawia aktorów na scenie. Wszystko dlatego, że miejsc i czasów akcji w Sońce jest kilka. Jest czas spotkania z Igorem, czas wojenny i czas, który dopiero nastąpi – premiery sztuki teatralnej, opartej na życiu Sońki. Czasy te przenikają się, istnieją obok siebie.
Nic w tej książce nie jest oczywiste, choć niektórzy uważają, że niemal wszystko jest przewidywalne, odpowiadające na literacką modę http://www.dwutygodnik.com/artykul/5262-krowa-a-literatura.html.
Być może, ale ja dałam się tym zabiegom uwieść.
Siedziałam z Sońką w chacie, karmiłam z nią kury, stałam obok gdy mówiła ojcu i braciom, że jest w ciąży. Byłam z nią i w tych złych chwilach, bo drastycznych scen przemocy jest w książce wiele. Uważnie patrzyłam także na jej historię przetworzoną na sztukę teatralną, bowiem zabiegi, które stosuje Karpowicz, nie tylko nie pozwalają odróżnić prawy opowiadanej od prawdy odgrywanej, ale pokazują, w jaki sposób popkultura przekłada historię jednostki na rzecz ogólnie dostępną i podlegającą ocenie. Recenzenci sztuki wyreżyserowanej przez Igora, nie skupiają się na tym co przeżyła Sońka, nie współczują jej. Oceniają jak wyglądała premiera, czy w opowieści zachowano parytet, jak przedstawiono Żydów, jak Polaków, jak Niemców, a jak Białorusinów. Opisują kostiumy i rekwizyty.
Poza totalnym wsiąknięciem w świat opisywany przez Karpowicza, nie mogłam się pozbyć myśli, że Igor „wykorzystuje” Sońkę, tak jak reporter „wykorzystuje” swojego bohatera. Siedzi, słucha, namawia do wspomnień, bierze z nich to co najlepsze. Pisze. Potem znajduje kolejnego bohatera, znów słucha, namawia do zwierzeń, pisze. Potem odchodzi. Ale tak, jak dzięki Sońce dowiadujemy się, wielu rzeczy o Igorze, tak reporterzy często wybierają bohaterów z jakiegoś powodu, który mówi wiele o nich samych.
„Sońka rozpaliła u pieczy. Przygotowała zupę mleczną z zacierką i solą. Zagrzała wody na herbatę. Zrobi mocną. Później weźmie się za kapustę z grzybami, jeśli starczy czasu i sił. W domu święto: gość, anioł, jak z wizyty u Abrahama.
Usiłuje sobie przypomnieć, jak ta wizyta się skończyła.
Chyba jakoś niedobrze.”
A zaczęła się całkiem zwyczajnie. Sonia wracała do domu, na...
Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia Witolda Szabłowskiego to książka, której nie można wchłonąć. Przynajmniej ja nie potrafiłam. Zło, które czai się na kolejnych kartkach, chwyta za gardło, dusi, oblepia, śni się w nocy. Głowa potrzebuje wytchnienia, czasu by przetrawić to co przeczytała.
Ale Sprawiedliwi zdrajcy to przede wszystkim książka szalenie ważna, po którą trzeba sięgnąć. Reporter opowiada w niej historię rzezi wołyńskiej z 1943 roku. Historię, z którą rozum chwilami nie potrafi sobie poradzić. Bo jak tu przekonać swój umysł, że ukraiński mąż zabija swoją polską żonę, z którą przez lata żył w zgodzie, morduje swoje dzieci, w których żyłach płynie i polska i ukraińska krew, nie oszczędza swoich polskich teściów. Jak tu uwierzyć w to, że sąsiad przebija widłami sąsiada, że Ukraińcy napadają na polskie wsie nie litując się nad nikim – ani nad dziećmi, ani nad starcami, ani nad noworodkami. I to wszystko w imię narodowości?
Wspomniałam o tej książce podczas rodzinnej uroczystości. Zrobiłam to celowo – wiedziałam, że babcia mojej bratowej urodziła się na terenie dzisiejszej Ukrainy. Nie mieszkała na Wołyniu, lecz w jednym z przyległych do niego województw. Siedziałyśmy niedaleko siebie, w rogu stołu, chciałam by opowiedziała o tamtych czasach, by powiedziała jak zapamiętała Ukraińców. Mówiła o ucieczce. Ktoś ostrzegł jej rodziców, że Ukraińcy mogą mordować. Nie czekali na rozwój wydarzeń. Załadowali swój dobytek na rampę kolejową służącą do przewozu drewna i po kilku dniach jazdy, w 1941 roku, przekroczyli Bug. Mówiła to, co powtarzało wielu rozmówców Szabłowskiego, za Bugiem było już bezpiecznie. Mówiła także, że nie ma dobrych Ukraińców, że Ukrainiec to morderca.
W Sprawiedliwych zdrajcach Szabłowski opisuje ogrom zbrodni wołyńskiej. Pokazuje sąsiadów morderców. Nie epatuje jednak okrucieństwem, nie dokonuje wiwisekcji morderstw. Skupia się na historiach konkretnych ludzi. Rozmawia z tymi, którzy rzeź przeżyli. Przeżyli, bo na przykład, tak jak pani Hania, zostali uratowani przez Ukraińskie małżeństwo. Witold Szabłowski jeździ na Wołyń by odszukać śladów sprawiedliwych. Bo ratowanie to bardzo ważny element tej książki – zresztą już sam tytuł Sprawiedliwi zdrajcy sygnalizuje, że nie otrzymamy obrazu czarno-białego. Byli bowiem Ukraińcy, którzy mordowali, ale byli też tacy, którzy, z narażeniem życia swojego i swojej rodziny, pomagali Polakom, bo jak powie jeden z bohaterów książki nie morduje nacja ani religia. Mordować może człowiek i to człowieka należy winić. Warto o tym pamiętać w czasach podsycanego przez media poczucia zagrożenia ze strony imigrantów. Zresztą, to nie jedyne zdanie z książki, które w niepokojący sposób odnosi się do czasów współczesnych. Jakaś wrogość między ludźmi tliła się już dobrych kilka lat przed wojną. – mówi jedna z bohaterek książki. A jej słowa mogą służyć za przestrogę.
Ukraińcy, którzy ratowali Polaków często sami ginęli z rąk banderowców. Jeśli cudem przeżyli, po wojnie zostali uznani za zdrajców. Co więcej, przez lata żyli w jednej wiosce z mordercami, a że zazwyczaj mordowała większość, sprawiedliwych traktowano jak trędowatych. Niby byli u siebie, ale całe życie pozostali obcy. Przez lata czekali także na wieści od uratowanych Polaków – nie oczekiwali wdzięczności, byli ciekawi czy uratowani żyją, jak potoczyły się ich losy. Wielu, jeśli nie większość ocalonych, nigdy ponownie nie spotkała się ze swoimi wybawicielami. Być może nie chcieli wracać do drastycznych wspomnień, może czasy były za trudne, może nie pamiętali kto ich ratował. Nie mamy prawa tego oceniać. Żal tylko ściska serce, że nikt sprawiedliwym i ich rodzinom do dziś nie podziękował za ratunek.
Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia Witolda Szabłowskiego to książka, której nie można wchłonąć. Przynajmniej ja nie potrafiłam. Zło, które czai się na kolejnych kartkach, chwyta za gardło, dusi, oblepia, śni się w nocy. Głowa potrzebuje wytchnienia, czasu by przetrawić to co przeczytała.
Ale Sprawiedliwi zdrajcy to przede wszystkim książka szalenie ważna, po którą...
Sierpniowy wieczór mości się za moim oknem. Kot namości się w fotelu. Stryjeńska tymczasem nie może się zdecydować czy wyjechać do Szwajcarii do dzieci, czy jednak zostać w Polsce. W końcu decyduje się na podróż. Już ma bilet, już nawet siedzi w pociągu, ale wysiada. Potem dopada do ciężarówek Czerwonego Krzyża, które przywiozły dary z Genewy, a następnego dnia wracają do Szwajcarii. W końcu rusza z Warszawy, postój w Katowicach. Znów wysiada, idzie zwiedzać Muzeum Śląskie. W międzyczasie dochodzi do wniosku, że może jednak pojechałaby do Krakowa skorzystać z łaźni parowej. Mam ochotę złapać ją za barki, potrząsnąć i zmusić do podjęcia racjonalnej decyzji. Zachowaniem swoim wkurza mnie chwilami niemiłosiernie. Ja, poukładana racjonalistka, nie mogę się pogodzić z takim nierozsądnym podejściem do życia. Wiem, że powojenna rzeczywistość musi być niewyobrażalnie trudna, ale charakter Zośki jest chyba jeszcze bardziej zagmatwany niż czasy, w których przyszło jej żyć. Dzięki emocjom, które mi towarzyszą wiem także, że Angelika Kuźniak napisała kolejną świetną książkę.
Dwie wcześniejsze „Papusza” oraz „Marlene”, które ukazały się także w wydawnictwie Czarne, pokazały, że Kuźniak poprzez język i szczegół tworzy postać. Stworzyła i w przypadku „Stryjeńskiej”. Zachłanność Zochy na życie, na sztukę, na miłość widać doskonale w warstwie leksykalnej właśnie. „Stryjeńska. Diabli nadali” pełna jej krótkich, szybkich zdań, ale i fragmentów listów i notatek Zochy. Zochy, która wszystko robi na zabój. Wydaje się, że nie zna słowa kompromis. Jak kocha to szaleńczo. Z miłości trafia do ośrodka dla osób psychicznie chorych. Mąż zamyka ją na oddziale F jak furiaci. Jak zaciąga długi to ogromne, a potem ukrywa się przed komornikami. Jak maluje to doskonale. Nawet gdy odkrywa smak rurek z kremem nie poprzestaje na jednej. Jest postacią totalną, charakterną, gnuśną i pewnie tak trudną we współżyciu jak tylko można to sobie wyobrazić. Jest też obdarzona niezwykłym talentem malarskim i rzadko spotykaną umiejętnością natychmiastowego wydawania zarobionych pieniędzy.
Rodziłam się u zbiegu dwóch epok. Za późno, alby tańczyć kankana, za wcześnie, alby podziwiać rozbicie atomu.Oscyluję więc krańcowo między przepaścią a nadzieją. – napisze Stryjeńska. Za wcześnie także by parać się sztuką, będąc kobietą. A Zocha nie tylko chce malować ale i malarstwo studiować. A tego jej nie wolno. Akademia Sztuk Pięknych w Krakowie zacznie przyjmować dziewczyny dopiero w 1920 roku. Ścina więc włosy, pożycza ubrania brata i jako Tadeusz von Grzymala w 1911 roku jedzie studiować na Akademii Sztuk Pięknych w Monachium. Po roku koledzy zaczynają podejrzewać, że Tadek może być kobietą. Robi się niebezpiecznie. Jednak nim wyjedzie z Monachium idzie do pustej kaplicy, kładzie się krzyżem przed ołtarzem i modli: „Boże! Odbierz i wszystko, wszystko. Dobrobyt, sytość, spokój, przyjaźń ludzką, szczęście rodzinne, nawet miłość! Zwal na mnie cierpienia moralne i tysięczne gorycze – ale w zamian za to daj mi możność wypowiedzenia się artystycznego i sławę! Ciekawe czy modliłaby się tak samo, gdyby wiedziała, że jej prośby się spełnią.
Sierpniowy wieczór mości się za moim oknem. Kot namości się w fotelu. Stryjeńska tymczasem nie może się zdecydować czy wyjechać do Szwajcarii do dzieci, czy jednak zostać w Polsce. W końcu decyduje się na podróż. Już ma bilet, już nawet siedzi w pociągu, ale wysiada. Potem dopada do ciężarówek Czerwonego Krzyża, które przywiozły dary z Genewy, a następnego dnia wracają do...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ziemowit Szczerek, laureat Paszportu „Polityki”, autor nominowany do nagród Nike i Angelus, wyrusza w fantasmagoryczną podroż na Ukrainę. Jedzie i pisze. Takie przynajmniej wrażenie odnosi czytelnik „Tatuażu z tryzubem”. Nie, że pojechał, wrócił, siadł przy biurku i napisał. Nic z tych rzeczy. Szczerek porusza się na granicy snu i jawy i ten stan graniczny fantastycznie maluje słowem. Styl jego doskonały, choć dosadny, ale do opisywanego świata idealnie pasujący. Szczerek nie zmyśla, nie kreuje, Szczerek obrazuje, choć gdy patrzę jego oczami na miejsca, w których byłam kilka lat temu (nie, że we wszystkich, ale jednak), wiedzę inną Medykę, inny Lwów, inny Przemyśl nawet. Barwniejsze. Tak barwne, że nie chcę ich stracić z pola widzenia. Chcę o nich czytać. I się nie dopada mnie znużenie, które – niestety – kazało mi odkładać książkę, gdy z Andrzejem Stasiukiem jechałam do Babadag. Pisanie Szczerka jest trochę jak pisanie Stasiuka, z tym, że Szczerek częściej robi przystanki i przełamuje oniryczną podróż reporterskimi obserwacjami.
Otwieram „Tatuaż z tryzubem” i mam wrażenie, że wkładam lewą stopę do szafy, bo u mnie to lewa zawsze robi pierwszy kok, potem prawą i znów lewą, i już jestem… nie, nie w Narni, a w kraju, który buzuje. I to dosłownie, bo Szczerek wyrusza na wschód gdy na Majdanie czuć już swąd palonych opon.
„Szliśmy więc przez opuszczone ulice, a ja myślałem: kto teraz tym wszystkim rządzi, Majdan? Tysiące kolesi z pałami i z tarczami zajebanymi Berkutowi? Postapokaliptyczna sicz kozacka? Kto jest policją, kto wywiezie śmieci, kto sprawi, że wszystko, cały ten państwowy będzie dalej działał? Bo przecież nie było głowy, a ja, dureń, zapomniałem, że państwo jest jak karaluch, że będzie żyło i bez niej, dopóki, oczywiście nie umrze z głodu.
Z jakiejś ulicy wyszła dziewczynka z małym pieskiem. W ogóle się nie przejmowała rewolucją, tym, że władzy nie ma, jaki Berkut, jacy snajperzy, jakie dachy, ona jest, kurwa, stąd, z okolicy, jak co dzień, pieska wprowadza. Zrobiło mi się trochę wstyd tego mojego strachu i poszedłem dalej.”
By przeczytać powyższy fragment trzeba ze Szczerkiem przejść granicę w Medyce, dojechać do Lwowa i podążać dalej na wschód, drogami tak kiepskimi, że najpodlejsze trakty w Polsce C a nawet D, E czy F nie dorastają im do pięt. Ale niech dziury i wyboje nie odstraszają, bo podróż to arcyciekawa. A widoki? Zabudowane pleksją balkony, żółto-niebieskie przystanki, podobnie pokolorowane pomniki Lenina. Krajobraz wart podziwiania? Kwestia gustu. Na pewno łatwej go nie dostrzec niż przyglądać mu się z zainteresowaniem i wyjaśniać to zamiłowanie części Ukraińców do barw nieba i ciągnących się po horyzont pól pszenicy, bo tak właśnie interpretują oni kolory swojej flagi.
Nie czytałam wcześniej żadnej książki o Ukrainie, choć w ostatnich latach wydano ich kilka (np. „Zabić smoka” Katarzyny Kwiakowskiej-Moskalewicz czy „Wilki żyją poza prawem” Zbigniewa Parafianowicza i Michała Potockiego), ale gdy polska prasa żyła rewolucją na Ukrainie, śledziłam pojawiające się teksty i relacje. I miałam wrażenie, że rewolucjoniści malowani są tylko w jasnych kolorach. Szczerek chwilami dodaje im odrobinę szarości. I choćby dlatego warto przeczytać tę książkę.
Ziemowit Szczerek, laureat Paszportu „Polityki”, autor nominowany do nagród Nike i Angelus, wyrusza w fantasmagoryczną podroż na Ukrainę. Jedzie i pisze. Takie przynajmniej wrażenie odnosi czytelnik „Tatuażu z tryzubem”. Nie, że pojechał, wrócił, siadł przy biurku i napisał. Nic z tych rzeczy. Szczerek porusza się na granicy snu i jawy i ten stan graniczny fantastycznie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Opowieść o Louisie, holenderskim dawcy spermy i jego dzieciach, które nazywają siebie Połówkami, i którym udało się odnaleźć dzięki rozwojowi medycyny i testom DNA, jest skonstruowana niezwykle misternie. Choć temat elektryzuje Kamil Bałuk nie goni za sensacją, stawia na konstrukcję. Książkę czyta się więc jak dobry kryminał. Nie ma zbrodni, ale są ofiary.
Nie mogłam się od tej książki oderwać, choć czytałam i się wkurzałam. Z równowagi wyprowadzała mnie bezmyślność matek, które decydują się na dziecko z dawcy spermy bez weryfikowania informacji przekazywanych im przez lekarza; doktor Karbaat, który przybywające do prowadzonej przez niego kliniki leczenia niepłodności pacjentki traktował jak klientki w sklepie; ojcowie, którzy, gdy okazuje się, że dzieci urodzone ze spermy dawcy mają ciemniejszy kolor skóry (miały mieć biały) odchodzą od rodziny; i, w końcu, tytułowy Louis - ojciec około dwusetki dzieci. Gdy już wydawało mi się, że zrozumiałam punkt widzenia którejś ze stron, pojawiały się argumenty, które wytrącały mnie z tego przekonania. Zresztą, podczas lektury Wszystkich dzieci Louisa mój punkt widzenia zmieniał się wielokrotnie. Ta płynność i trudność z odpowiedzią na pytanie kto jest pokrzywdzonym a kto krzywdzi to jeden z ważniejszych argumentów by po tę książkę sięgnąć. Zaraz obok tego, że po skończonej lekturze zostaje więcej pytań niż odpowiedzi.
Opowieść o Louisie, holenderskim dawcy spermy i jego dzieciach, które nazywają siebie Połówkami, i którym udało się odnaleźć dzięki rozwojowi medycyny i testom DNA, jest skonstruowana niezwykle misternie. Choć temat elektryzuje Kamil Bałuk nie goni za sensacją, stawia na konstrukcję. Książkę czyta się więc jak dobry kryminał. Nie ma zbrodni, ale są ofiary.
Nie mogłam się...
Synowie zachęcają matkę do korzystania z internetu. Ona namawia ich do większej otwartości na drugiego człowieka, uczy zrozumienia. Szamil i Raszid mieszkają w miasteczku w Alpach. Ich matka – Lara, w gruzińskiej dolinie Pankisi. Oni uciekli do Europy, by uniknąć powołania do armii i znaleźć schronienie przed wojną. Ona została w Gruzji, by zaopiekować się schorowanymi rodzicami. Rozmawiać mogą przez telefon lub przez Skypa. Wybierają Skypa, bo poza fonią daje obraz, a przecież Lara nie widziała synów od czterech lat, czyli odkąd wysyła ich do, mieszkającego już wtedy w Europie, ojca.
Historię Lary i jej synów poznajemy dzięki Larze właśnie. Kobieta opowiada o swoim życiu, a przy okazji mówi o zmianach, które w ciągu ostatnich 20 lat zaszły w Gruzji, Czeczenii i Syrii. Jej dzieciństwo to konflikt gruzinsko-rosyjski. Młodość – to miłość. Zakochuje się w młodym Czeczenie, wyjeżdżają do Groznego, zamieszkują na dziewiątym piętrze w bloku przy jednym z głównych placów miasta. Lara rodzi dwóch synów, gra w teatrze. Żyją szczęśliwie do czasu gdy na Grozny spadają pierwsze bomby. Wtedy wraz z synami wraca do Pankisi. Jej mąż zostaje w Groznym. Już więcej się nie zobaczą.
W Pankisi nie ma nic. Szamil i Raszid nudzą się więc niemiłosiernie. Jedynym miejscem, w którym coś się dzieje, jest pobliski meczet, ale nie ten stary, liczący ponad sto lat, meczet Kistów, tylko ten nowy – „wielki, z czerwonej cegły, z minaretem pokrytym srebrzystą blachą i przylegającą do świątyni medresą, domem imama i szkołą języka arabskiego”. Meczet wznieśli Czeczeni. „Stanął w Duisi, największej spośród wsi w dolinie, przy głównej drodze, tuż obok szkoły średniej”. Za budowę „zapłacili arabscy posłańcy, którzy coraz liczniej przybywali do doliny”. Na dziedzińcu młodzi ćwiczą, dyskutują i słuchają opowieści czeczeńskich partyzantów, którzy nazywają siebie mudżahedinami, czyli świętymi wojownikami. Szamil i Raszid też słuchają. Z zapartym tchem. Lara, czuje, że z tego słuchania może wyjść coś złego – dotychczas Kistowie zwracali się po radę do starszyzny, a nie do młokosów noszących broń. Czuje także, że tak jak kiedyś nad Groznym, tak teraz wojna kręci się nad dolina Pankisi. „(…) uświadomiła sobie, że jeśli zostanie z dziećmi w dolinie, nie spostrzeże się nawet, kiedy jej starszy syn, już pełnoletni, postanowi zaciągnąć się do partyzantki. I nic nie poradzi, nie będzie w stanie go powstrzymać”. Wysyła więc chłopców, nie pytając ich o zdanie, do Europy, do ich ojca, który niespodziewanie, po czterech latach milczenia, nawiązuje z nią kontakt. Urządził się „na zachodzie”. Żyje mu się dobrze. Jeśli chcą – mogą do niego przyjechać. Jadą Szamil i Raszid.
Czy Europa uchroni ich przed wstąpieniem na drogę świętej wojny? Po co Lara pojedzie do Syrii? Jak będzie postrzegać miasteczko w Alpach, w którym żyje jej mąż? O tym wszystkim opowie Wojciechowi Jagielskiemu, z którym spotkała się w McDonaldzie w Tbilisi. Jagielski nałoży na te historie swoją wiedzę i doświadczenie, i stworzy wspaniałą książkę. Książkę, która pokazuje, że świat nie jest czarno-biały, a człowiek może podnieść się nawet po najgorszych doświadczeniach. Ala także książkę, która próbuje tłumaczyć w jaki sposób tworzą się radykalizmy i co sprawia, że młodzi chłopcy są gotowi zabijać w imię religii i boga, którego wyznają.
Synowie zachęcają matkę do korzystania z internetu. Ona namawia ich do większej otwartości na drugiego człowieka, uczy zrozumienia. Szamil i Raszid mieszkają w miasteczku w Alpach. Ich matka – Lara, w gruzińskiej dolinie Pankisi. Oni uciekli do Europy, by uniknąć powołania do armii i znaleźć schronienie przed wojną. Ona została w Gruzji, by zaopiekować się schorowanymi...
więcej mniej Pokaż mimo to
Byłam przekonana, że to będzie nudna książka. Bo co nowego można napisać o śmierci, o której przez lata mówiła cała Polska. Po "Żeby nie było śladów" sięgnęłam więc tylko za sprawą pozytywnych recenzji i wyróżnień, które książka zdobyła. Chwała tym recenzjom i nagrodom, bo to świetna książka jest.
Opowieść, którą dzień po dniu, zaczynając od czwartku 12 maja 1983 roku, snuje Cezary Łazarkiewicz już od pierwszych stron trzyma w napięciu i powoduje ścisk żołądka. Poznajemy Grześka, radosnego chłopaka, który dopiero co zdawał maturę pisemną z języka polskiego i z historii, i który idzie z kolegami na Plac Zamkowy oblać prawdopodobny sukces. Wygłupiają się, wchodzą sobie na plecy i wpadają w oko patrolowi MO. Policjanci próbują wylegitymować licealistów, ale Grzesiek nie chce pokazać dowodu. Twierdzi, że nie ma go przy sobie. Nie ma? To jedzie na komisariat. Policyjna nyska wiezie go na ulicę Jezuicką. Tam zostanie pobity. Trzy dni później umrze.
To nie koniec, a początek książki.
W "Żeby nie było śladów" Cezary Łazarkiewicz odtwarza przebieg śledztwa, pokazuje jak działała machina propagandowa PRL-u, w którą zaangażowani byli między innymi, ówczesny minister spraw wewnętrznych Czesław Kiszczak czy rzecznik rządu Jerzy Urban. Machina, która próbowała odwrócić winę od policjantów i przekierować ją na sanitariuszy, kolegów Przemyka, a nawet na matkę. Na kogokolwiek kto feralnego dnia zetknął się z Grzegorzem. Machina, której celem było znalezienie rys w życiorysie Grzegorza (narkoman i alkoholik), jego matki (działaczka antypaństwowa, alkoholiczka) i kolegów (narkomani i alkoholicy mający konflikt z prawem). Machina, która kleiła i kojarzyła zupełnie absurdalne na pierwszy rzut oka fakty, i która, mimo zgrzytów i chwilowych trudności, idealnie spełniała swoją rolę.
"Żeby nie było śladów" przypomina, że zbrodnia nie zawsze pociąga za sobą karę, a opinią publiczną i wymiarem sprawiedliwości można właściwie dowolnie manipulować. Czytając tę książkę czułam bezsilność, wkurzenie i z każdą stroną większe zdziwienie. Ale także zaczynałam rozumieć osoby, które mają potrzebę rozliczenia przywódców komunistycznych. Przecież polecenia nie wydawały się same. Książka świetnie pokazuje, że jednostka była (jest?) nikim wobec systemu. Zniszczenie życia kilku niewinnym ludziom by osiągnąć założony cel i odpowiednio przekierować podejrzenia, nie ma żadnego znaczenia. Jest efektem ubocznym większego planu.
Choć dla mnie najbardziej interesującym wątkiem jest opowieść o Barbarze Sadowskiej, matce Grzegorza Przemyka. Zapomnianej poetce uznanej za wroga Polski Ludowej. Kobiecie, która bardzo kochała syna, ale równie mocno lubiła sztukę, spotkania z przyjaciółmi w oparach dumy papierosowego i przy alkoholu, która prowadziła dom otwarty i dawała synowi więcej wolności niż potrzebował. Osobie kruchej, ale niepozwalającej się złamać. Ojca Grzegorza poznajmy jakby w przelocie, pobieżnie. Nie jest szkalowany przez władzę, nie interesuje się nim prasa. Zupełnie jakby nie istniał. Ale istnieje i kocha syna. Dlaczego o niego nie walczy?
Byłam przekonana, że to będzie nudna książka. Bo co nowego można napisać o śmierci, o której przez lata mówiła cała Polska. Po "Żeby nie było śladów" sięgnęłam więc tylko za sprawą pozytywnych recenzji i wyróżnień, które książka zdobyła. Chwała tym recenzjom i nagrodom, bo to świetna książka jest.
Opowieść, którą dzień po dniu, zaczynając od czwartku 12 maja 1983 roku,...
– Tak w największym skrócie, to książka o rynku mieszkaniowym w Polsce – zareklamowałam 13 pięter koleżance – a ona popatrzyła na mnie z politowaniem.
– Jak można polecać książkę o rynku mieszkaniowym?
– Jeśli napisał ją Springer, to można.
Wzrok przyciąga genialnie zaprojektowana okładka. Szybkie kartkowanie zawartości i w oczy rzucają się trzy zdjęcia. Pierwsze na początku, drugie w połowie książki i ostatnie – zamykające narrację. Czyli będą dwie części. Są. Pierwsza – historyczna. Springer zabiera nas do Warszawy lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku. Nie zwiedzamy jednak tej pięknej bogatej, rozwijającej się stolicy, lecz tę codzienną – brudną, pozbawioną kanalizacji, z jednoizbowymi mieszkaniami, w których tłoczy się czasami po siedem osób. Springer pisze: „Dwa pokoje, kuchnia i przedpokój – osiemnaście osób. Pięć lokali – czterdzieści osób, cztery – czterdzieści dwie osoby. W Warszawie lat trzydziestych te liczby właściwie nikogo nie dziwią. Biedota, czyli głównie stanowiący ponad połowę mieszkańców miasta robotnicy, mieszka ciasno.” Opowiada także o marzeniach Teodora Toeplitza i Bolesława Bieruta, którzy chcą budować spółdzielcze osiedla robotnicze; o problemach z finansowaniem tych inwestycji; o robotnikach, których nie stać na opłacenie rachunków za media podłączone do mieszkań, stąd czasami szukają lokali bez prądu i kanalizacji. Wszystkie te historie są ciekawe, choć chwilami mam wrażenie, że jest ich zbyt dużo. Męczą opisy kolejnych nieudanych pomysłów zaszczepienia spółdzielczości na polski grunt. Czasami mam ochotę przekartować klika stron, ale Springer pisze zbyt dobrym stylem, by rezygnować z lektury.
Druga część 13 pięter mówi o nas. To znaczy o mnie i moich znajomych, którzy już wzięli kredyt, zastanawiają się czy go brać lub po prostu wiedzą, że nigdy nie zapożyczą się w banku (zdecydowana mniejszość, uchodząca za dziwaków. „Po co wynajmować i płacić komuś czynsz, skoro wydając tyle samo możesz spłacać hipotekę”. – tłumaczą im ci już zapożyczeni). Springer przytacza różne historie. Jest para, która kupiła wspólnie mieszkanie. Po dwóch latach się rozstali, ale nie dla banku. Teoretycznie mogą sprzedać mieszkanie i spłacić zobowiązania, w praktyce wartość kredytu, zaciągniętego w erze taniego franka, zdecydowanie przewyższa wartość nieruchomości. Mieszkają więc razem (ona w sypialni, on w wydzielonym z kuchnio-jadalni pokoju) i czekają kiedy ten koszmar się skończy. Zostało im jeszcze 25 lat kredytu. Znajdziemy też historię dziewczyny wynajmującej suterenę, chłopaka, który przeprowadzał się ponad trzydzieści razy, i kilkanaście innych opowieści ludzi nie mających swojego miejsca na ziemi. Springer rozmawia także z deweloperami i pośrednikami sprzedaży mieszkań, którzy otwierają butelki szampana, gdy rząd ogłasza program „Rodzina na swoim”. Spiskowa teoria dziejów? Raczej nie. Książka krok po kroku, pokazuje kto zyskuje, a kto traci i dlaczego.
Jeśli myślisz o wzięciu kredytu, koniecznie przeczytaj 13 pięter, by wiedzieć na co się piszesz. Jeśli już masz kredyt – sięgnij po tę książkę, by przekonać się, że inni mają podobnie a nawet gorzej. Jeśli posiadasz własne mieszkanie odziedziczone po dziadkach/kupione przez rodziców/wygrane w totka – zapewne stać cię na to, by nabyć 13 pięter i dowiedzieć się jakim jesteś szczęściarzem. Jeśli decydujesz się na wynajem, a nie na kredyt – po przeczytaniu 13 pięter zyskasz nowe argumenty, gdy usłyszysz „Po co wynajmować i płacić komuś czynsz, skoro wydając tyle samo możesz spłacać hipotekę”.
– Tak w największym skrócie, to książka o rynku mieszkaniowym w Polsce – zareklamowałam 13 pięter koleżance – a ona popatrzyła na mnie z politowaniem.
– Jak można polecać książkę o rynku mieszkaniowym?
– Jeśli napisał ją Springer, to można.
Wzrok przyciąga genialnie zaprojektowana okładka. Szybkie kartkowanie zawartości i w oczy rzucają się trzy zdjęcia. Pierwsze na...
Marcin Kołodziejczyk, reporter związany z tygodnikiem „Polityka”, słucha mieszczan. Słucha, by idealnie oddać ich język. Idealnie, nie znaczy dosłownie, bo „Dysforia” przerysowuje, kieruje światło na to co charakterystyczne. I sprawia, że nie można być wobec niej obojętnym.
Każdy z piętnastu reportaży to mini portret autochtonów, „słoików”, pracowników korporacji, robotników, którzy kładą kafelki w nowych – koniecznie mieszczących się ultra bezpiecznych, strzeżonych osiedlach – mieszkaniach pracowników korporacji. To portret accountów, managerów, uczestników grup terapeutycznych i leczących się samodzielnie, kolejnym drinkiem na balkonie (koniecznie w bloku z garażem podziemnym), nowych mieszczan polskich.
Dla mnie „Dysforia” to książka o braku. Braku więzi, marzeń, czasu na realizację tych nieistniejących marzeń. To także książka napisana językiem, który domaga się obecności, i który pokazuje, że reportaż można pisać inaczej, niż robią to autorzy skupieni wokół „Dużego Formatu”, czy publikujący w Czarnym. Mam jednak wrażenie, że „Dysforia” to książką hermetyczna. Pisana przez mieszczanina, o mieszczanach dla mieszczan. Książka, której nie czytałam „po kolei”. Losowałam jeden z niepowiązanych ze sobą reportaży i… różnie trafiałam. Były teksty świetne, w których przemawiało do mnie każe słowo, ale były i takie, których zupełnie nie poczułam. Ja, nowa polska mieszczanka. Słoik.
Dysforia – zaburzenie rozwojowe spowodowane brakiem odżywiania lub niewłaściwym odżywianiem tkanek lub narządów, prowadzące do powstawania w nich zmian zwyrodnieniowych, a w skrajnych przypadkach – zaniku (atrofii). Efektem ubocznym dystrofii jest spadek odporności na zakażenia.
Marcin Kołodziejczyk, reporter związany z tygodnikiem „Polityka”, słucha mieszczan. Słucha, by idealnie oddać ich język. Idealnie, nie znaczy dosłownie, bo „Dysforia” przerysowuje, kieruje światło na to co charakterystyczne. I sprawia, że nie można być wobec niej obojętnym.
Każdy z piętnastu reportaży to mini portret autochtonów, „słoików”, pracowników korporacji,...
Świetnie, że Natalia Fiedorczuk napisała tę książkę. Jeszcze lepiej, że dostała za nią Paszport Polityki. Choć to nie jest książka wybitna, temat sprawia, że nie można się od niej oderwać. Wchłonęłam ją w pięć godzin.
W końcu ktoś powiedział głośno, że macierzyństwo to nie rozpływanie się nad swoim słodkim maleństwem, bobaskiem, cudem. To harówka, niezgoda na zmiany, które zachodzą w ciele przyszłej matki, w jej życiu, w głowie, w relacjach z innymi. To także bunt, który w zasadzie do niczego nie prowadzi, bo ciążę trudno odwołać, a dziecka nie odda się pod opiekę innych osób. Poza tym, w zasadzie nikt nie chce go oddawać, tylko nie do końca wiadomo jak się z tym nowym człowiekiem uporać, jak ułożyć swoje życie w nowej sytuacji, jak być dawną sobą (o ile w ogóle to jest jeszcze możliwe).
Jak pokochać centra handlowe Natalii Fiedorczuk mogę śmiało porównać do książki Małgorzaty Halber Najgorszy człowiek na świecie. Obie są niezwykle osobiste, napisane w podobnej, pierwszoosobowej narracji. Każdą z nich czyta się jednym tchem, jak pamiętnik. Każda dotyczy przełomowych momentów w życiu – książka Fiedorczuk, ciąży i pojawienia się dziecka na świecie, książka Halber – decyzji o podjęciu walki z nałogiem. Bohaterki Fiedorczuk i Halber miewają lepsze i gorsze momenty, ale – co ważne – przyznają się do swoich słabości i w końcu proszą o pomoc.
Niejedna przyszła lub świeżo upieczona matka miota się we własnych emocjach, których do końca nie rozumie. W tym pomieszaniu radości, strachu, ekscytacji i wyrzutów sumienia. Dobrze jeśli ma obok kogoś, kto jej wysłucha. Ale nie zawsze jest tak, że może liczyć na wsparcie. Nawet najbardziej wyrozumiały partner lub przyjaciółka mogą stracić cierpliwość, bo zwyczajnie nie rozumieją o co chodzi tej dotychczas roześmianej i radosnej dziewczynie, która płacze bez powodu drugi dzień z rzędu.
Lektura Jak pokochać centra handlowe z pewnością pomoże (przynajmniej częściowo) wejść w głowę młodej matki, zobaczyć świat jej oczami, poczuć to co ona. Jest to więc świetna książka dla znajomych świeżo upieczonych lub przyszłych matek, dla ich partnerów, teściów i rodziców, a – przede wszystkim – dla samych matek, które – być może – uświadomią sobie, że mają prawo odpuścić, że nie muszą być idealne, nie muszą ciągle od siebie wymagać, że pewnie i są oceniane przez wszystkich dookoła, ale to od nich zależy co zrobią z tymi opiniami. Mogą je przecież wyrzucić do kosza. A jeśli już zupełnie nie radzą sobie w nowej rzeczywistości powinny poszukać profesjonalnej pomocy. Pójść do psychiatry, psychologa. Zacząć się leczyć, bo depresja ciążowa i poporodowa są takimi samymi chorobami jak zapalenie gardła. Czyli normalnymi, powszechnymi i w pełni wyleczalnymi.
Świetnie, że Natalia Fiedorczuk napisała tę książkę. Jeszcze lepiej, że dostała za nią Paszport Polityki. Choć to nie jest książka wybitna, temat sprawia, że nie można się od niej oderwać. Wchłonęłam ją w pięć godzin.
W końcu ktoś powiedział głośno, że macierzyństwo to nie rozpływanie się nad swoim słodkim maleństwem, bobaskiem, cudem. To harówka, niezgoda na zmiany, które...
Azita ma ponad trzydzieści lat, czwórę dzieci i zajmuje się polityką. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że mieszka w Kabulu, stolicy pogrążonego w chaosie Afganistanu. Kraju, w którym miejsce kobiety jest w domu, a jej rola sprowadza się do rodzenia dzieci i opieki nad mężem. Po przeczytaniu kilku pierwszych stron „Chłopczyc z Kabulu” autorstwa Jenny Nordberg, byłam przekonana, że książka będzie niezwykle ciekawą historią o życiu Azity właśnie. Tak rzeczywiście jest, losy Azity przewieją się przez całą opowieść, ale „Chłopczyce z Kabulu” poruszają nieco inny, zupełnie zaskakujący i niezwykły temat.
Gdy Nordberg spędza czas z rodziną Azity, jedna z jej córek mówi reporterce, że jej najmłodszy brat tak na prawdę jest jej siostrą. Nordberg na początku nie dowierza, ale matka potwierdza, tak pozwalam najmłodszej córce ubierać się i zachowywać jak chłopiec. Rodzina i niektórzy sąsiedzi zdają sobie sprawę z tej mistyfikacji, ale w Afganistanie lepiej mieć udawanego syna niż nie posiadać go w ogóle.Gdyby nie ten zabieg, Azita byłaby matką czterech córek, czyli kobietą społecznie ułomną, zupełnie niewiarygodną jako polityk.
Zafascynowana tym przypadkiem, Nordberg zastanawia się czy rodzina Azity jest wyjątkiem czy może jest to zjawisko powszechnie znane w Afganistanie, tajemnica poliszynela. Zaczyna pytać, drążyć, śledzić i odkrywa bacza pusz, co w dosłownym tłumaczeniu z języka dari, który jest jednym z języków urzędowych w Afganistanie, oznacza przebrana za chłopca. Ale bacza pusz to więcej niż przebranie, to życie jak chłopiec z wszystkimi przysługującymi mu prawami i zachowaniami niedostępnymi dla dziewczynek. Bacza pusz może sam wyjść z domu, może biegać, skakać, wspinać się po drzewach, grać w piłkę, głośno się śmiać, nosić spodnie, krótkie włosy i odkrytą głowę. Może mieć swoje zdanie i głośno je wyrażać.
Zdarza się, że dziewczynki żyją tak od urodzenia. Zazwyczaj w sytuacji gdy kobieta rodzi kolejną, co często oznacza szóstą lub siódmą, córkę, mułła lituje się nad nieszczęściem rodziny i podpowiada, by dziecko wychowywać jak chłopca. Nie tylko oszczędzi to wstydu rodzinie, ale zwiększy szansę na urodzenie chłopca w przyszłości, bowiem w społeczeństwie afgańskim, w którym poziom analfabetyzmu sięga 90%, bacza pusz jest jednym z uznanych sposobów na poczęcie syna w przyszłości – kobita napatrzy się na chłopca i w końcu chłopca urodzi.
Nawet gdyby Jenny Nordberg skupiła się na opisaniu jednej czy dwóch historii bacza pusz, książka byłyby niezwykle ciekawa, ale ta Szwedka z pochodzenia, bada sprawę szczegółowo i wieloaspektowo. Pokazuje jak bycie bacza pusz wpływa na późniejsze życie kobiety, docieka w jakim wieku dziewczynka musi wrócić do noszenia sukienek, co jeśli przegapi ten czas lub jeśli nie będzie chciała po latach żyć jak kobieta, zastanawia się czy bacza pusz to zjawisko miejskie, czy występuje również na biednych, afgańskich wsiach, jak różni się życie dziewczynek żyjących jak chłopcy w zależności do środowiska, w którym dorastają, próbuje także odpowiedzieć na pytanie czy to nowa moda czy stary, afgański zwyczaj.
„Chłopczyce z Kabulu” to także spojrzenie na Afganistan i toczącą się tam przez wiele lat wojnę oczami kobiety. Rzadkie spojrzenie. Przywykliśmy do tego, że korespondentami wojennymi są mężczyźni, którzy spędzają czas z innymi mężczyznami i pokazują ich punkt widzenia. Natomiast Jenny Nordberg weszła do afgańskich kuchni i ciasnych mieszkań, siadła z kobietami na podłodze i wysłuchała dziesiątek historii o aranżowanych małżeństwach, przemocy domowej, upokorzeniu, którego sprawcami są nie tylko mężczyźni, ale także, a może przede wszystkim, inne kobiety, walczące o swoją pozycję w rodzinie. W „Chłopczycach z Kabulu” pokazuje czy i jak Afganki próbują sobie radzić z otaczającą je rzeczywistością.
Książka zwraca również uwagą na rolę organizacji pomocowych w Afganistanie. Autorka pisze o nieskoordynowanych działaniach prowadzonych zza murów otaczających eleganckie wille. Jest to zdecydowanie poboczny temat Chłopczyc, ale – moim zdaniem – również bardzo ciekawy i wart pogłębienia.
Wszystko to napisane jest przystępnym, ładnym językiem i stanowi wciągającą, spójną całość. Zakończenie każdego rozdziału jest zaproszeniem do kolejnego, a początek każdego nowego rozpoczyna się zdaniem perełką, które od razu rozbudza zainteresowanie czytelnika. Jednym słowem, „Chłopczyce z Kabulu” to najlepsza książka, jaką czytałam w tym roku. Tych 350 stron wchłonęłam w dwa dni. Gorąco polecam!
Azita ma ponad trzydzieści lat, czwórę dzieci i zajmuje się polityką. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że mieszka w Kabulu, stolicy pogrążonego w chaosie Afganistanu. Kraju, w którym miejsce kobiety jest w domu, a jej rola sprowadza się do rodzenia dzieci i opieki nad mężem. Po przeczytaniu kilku pierwszych stron „Chłopczyc z Kabulu” autorstwa Jenny Nordberg,...
więcej Pokaż mimo to