Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , , , , , , , , ,

Tak jakoś się zdarzyło, że ostatnio przeczytałam trzy książki o bardzo podobnej i jakże ważnej tematyce. Wszystkie traktowały o małżeństwie u kresu rozpadu bądź o rozwodzie, o prawdziwej miłości, o poronieniach, które były przyczyną kryzysu małżeńskiego. Były to: ,,Disgrace’’ Brittainy C. Cherry, ,,Dane’s Storm’’ Mii Sheridan oraz właśnie “All Your Perfects” Colleen Hoover. Wszystkie mają swoje wady i zalety, jedne podobały mi się bardziej od innych, jak widać po moich ocenach, ale najlepiej do tych trudnych tematów, według mnie, podeszła CH. ,,All Your Perfects” to zresztą jej najdojrzalsza powieść ze wszystkich; pod tym względem przebija nawet ,,It Ends With Us’’.

“If you only shine light on your flaws, all your perfects will dim.”

Ta przepiękna opowieść o przeznaczeniu, prawdziwej, jednej na milion, miłości, losach małżeństwa w szczęściu i kryzysie, podkreśla wagę dawanych obietnic, w tym przysięgi małżeńskiej. Przedstawia powolny rozpad tego, co z tej pięknej miłości zostało, a robi to w tak niekiedy dosadny sposób, że czytelnik czuje ucisk w sercu przez połowę powieści. Prostota stylu i języka CH, za pomocą których autorka opisuje najtrudniejsze z emocji, kilkakrotnie potęguje wydźwięk rozpaczy, jakiej doznają bohaterowie. Ciągłe napięcie i niepewność, co do kolejnych wydarzeń, sprawiają, że książkę czyta się błyskawicznie, a gdy się jej nie czyta, to myśli się o niej nieustannie.

Powieść jest podzielona na dwie części: ,,Teraz’’, przedstawiającą pogłębiający się kryzys małżeństwa, i ,,Wtedy”, która opowiada historię miłości Quinn i Grahama, od samego początku ich znajomości do pierwszego roku małżeństwa. Taki sposób prowadzenia fabuły sprawia, że gorzkie przeplata się ze słodkim, co także niezwykle wpływa na emocje. Poza tym historia przedstawiona jest jedynie z perspektywy głównej bohaterki, Quinn, co powoduje, że Graham staje się enigmą i przez większość powieści nie wiadomo, co o nim myśleć. Dlatego czytanie listów Grahama przez Quinn to jeden z najbardziej emocjonalnych momentów w całej książce.

To, co w szczególności podoba mi się w ,,All Your Perfects” to przedstawienie dojrzałej relacji między głównymi bohaterami. Quinn i Graham to małżeństwo z siedmioletnim stażem, które, mimo bardzo trudnej sytuacji, w jakiej się znalazło, trwa i wciąż walczy, do ostatków sił. Nawet kiedy bohaterowie myślą o rozwodzie, czepiają się wszystkiego i wszystkich, by do niego nie dopuścić. Tego mi u Mii Sheridan zabrakło, mimo że zdaję sobie sprawę o innym przesłaniu tej historii. A o powieści Brittainy C. Cherry to już nie ma w ogóle o czym mówić...

Moja reakcja na ostatnie strony tej książki: OMFG!!! Po prostu uwielbiam, co CH zrobiła na końcu, do czego nawiązała, z czego, jak się okazuje, ta niezwykle piękna historia powstała. A najlepsze jest to, że Ci, co nie czytali pewnego ebooka (chyba jedynego w twórczości autorki), nie zaznają tej radości co ja i inni miłośnicy Hoover. To pierwsza książka Hoover, która splata się ze światem innych przez nią napisanych (chyba, że coś mi umknęło...) i robi to w absolutnie cudowny sposób. Dzięki zakończeniu dałam gwiazdkę więcej. Dzięki zakończeniu pisnęłam i momentalnie zalałam się łzami. To jedno z najlepszych zakończeń, jakich przyszło mi ostatnio doświadczyć (z naciskiem na ,,doświadczyć”). Dobra, wystarczy. ;D

Ps. Ten ebook to ,,Szukając Kopciuszka’’, jakby ktoś nie ogarnął. ;)

Tak jakoś się zdarzyło, że ostatnio przeczytałam trzy książki o bardzo podobnej i jakże ważnej tematyce. Wszystkie traktowały o małżeństwie u kresu rozpadu bądź o rozwodzie, o prawdziwej miłości, o poronieniach, które były przyczyną kryzysu małżeńskiego. Były to: ,,Disgrace’’ Brittainy C. Cherry, ,,Dane’s Storm’’ Mii Sheridan oraz właśnie “All Your Perfects” Colleen Hoover....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

^ Ta „bardzo dobra” ocena jest tylko za treść książki i debiut autora, bynajmniej nie za przyjemność z czytania. Powiem krótko: nudziłam się niezmiernie. Przez co najmniej połowę powieści częściej ją odkładałam niż czytałam, bo czytanie młodzieżówki na siłę nie ma sensu. Naprawdę nie wiem, skąd to znudzenie. Być może świat, w którym żyje Aaron był dla mnie tak obcy (komiksy, osiedlowe życie i zabawy), że nie potrafiłam się w jego historię wkręcić. Poza tym przez tę nudniejszą połowę książki nie wiedziałam, o czym ona tak dokładnie jest. Powieść miała być z naciskiem na wątek LGBTQ+, ale Aaron ‘okazał się’ hetero, później pojawił się Thomas i długo, długo nic ciekawego się nie działo za nim autor przeszedł do sedna sprawy. Rozumiem, że część książki trzeba przeznaczyć na kreowanie świata, sylwetek bohaterów i ich relacji, ale... autor zrobił to w wyjątkowo nużący sposób.

Powieść staje się dwa razy lepsza – na pewno bardziej interesująca – od części trzeciej „Nieszczęście”. Wtedy wszystko nabiera sensu i łączy się w całość; człowiek dostaje wstrząsu i myśli sobie: „WOW, teraz dopiero się zacznie!”. I rzeczywiście jest lepiej, ale znowu nie jakoś porywająco, a przecież miało być. Kolejny raz, kiedy wszyscy wychwalali i niewiele z tego wynikło. A może to ze mną jest coś nie tak?

Podsumowując, treść jest bardzo dobra, a przesłanie pouczające. Zakończenie CIUT depresyjne, choć autor bardzo się starał tę ‘depresję’ zniwelować, więc niby wyszło pozytywnie. I dobrze. Ale właśnie tym realistycznym, słodko-gorzkim happy endem Adam Silvera sobie u mnie zapunktował. Z pewnością czekam na kolejną jego powieść, bo debiutantom dużo wybaczam i daję kolejną szansę.

Ps. Wydanie książki jest cudowne, oprawa graficzna naprawdę wyjątkowa. I te buźki... ;)

^ Ta „bardzo dobra” ocena jest tylko za treść książki i debiut autora, bynajmniej nie za przyjemność z czytania. Powiem krótko: nudziłam się niezmiernie. Przez co najmniej połowę powieści częściej ją odkładałam niż czytałam, bo czytanie młodzieżówki na siłę nie ma sensu. Naprawdę nie wiem, skąd to znudzenie. Być może świat, w którym żyje Aaron był dla mnie tak obcy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

‘Stara’, dobra Mia Sheridan, która stała się dla mnie „pewniakiem” już od drugiej jej powieści. Autorka niby ciągle pisze o tym samym, ale każda z jej historii jest wyjątkowa i zostawia to samo ciepło i uśmiech na twarzy. Jedyne do czego można się tu przyczepić to polskie tłumaczenie – te „szpony namiętności” i „obezwładniający przypływ pożądania”... – aczkolwiek wiem, że MS ma skłonność do egzaltowania i często wyolbrzymionych manifestów uczuć. Ale jej teksty i tak się dobrze czyta, i nawet zaczęły mi podchodzić sielankowe zakończenia ‘po latach’. To znak, że chyba się starzeję jako czytelniczka... ;)

Ps. Ach ten Preston i jego honor, co?

‘Stara’, dobra Mia Sheridan, która stała się dla mnie „pewniakiem” już od drugiej jej powieści. Autorka niby ciągle pisze o tym samym, ale każda z jej historii jest wyjątkowa i zostawia to samo ciepło i uśmiech na twarzy. Jedyne do czego można się tu przyczepić to polskie tłumaczenie – te „szpony namiętności” i „obezwładniający przypływ pożądania”... – aczkolwiek wiem, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Kolejna dyszka. Nie mogę ocenić tej książki inaczej. Dla mnie „All in” jest perfekcyjnie obmyśloną i napisaną historią, tak samo jak pierwsza część. Podobnie jak w „Sercu ze szkła” od początku wiadomo, jak książka się skończy (ale czy nie w większości romansów można domyślić się zakończenia?), ale to nie umniejsza magii i radości odkrywania każdej kolejnej strony. I podobnie jak w pierwszym tomie czytelnik ma do czynienia z miłością dojrzałą, a może raczej z miłością, do której trzeba dojrzeć.

Emma Scott zmajstrowała kolejnego świetnego bohatera; myślę nawet, że najlepszego ze wszystkich z serii „Full tilt”. Enigmatyczny, zdystansowany Theo okazał się tak dobrą postacią – dosłownie „dobrą”, życzliwą, mającą tyle do zaoferowania: siłę, pomocną dłoń, wsparcie dla każdego, poświęcenie za każdego, tyle miłości bezpiecznie ukrytej głęboko w sercu... Cudowny młody mężczyzna, niewątpliwie. I choć z pozoru może trochę trącić ideałem, to autorka zrobiła wszystko by jak najbardziej urealistycznić tę postać, siejąc w chłopaku niepewność i wątpliwości na każdym kroku obranej przez niego ścieżki.

Jedną z piękniejszych rzeczy w całej dylogii jest niesamowita więź między braćmi, Jonahem a Theo, która nie słabnie pomimo czasu, pomimo śmierci jednego z nich. Połączenie pozwalające kochać im tę samą dziewczynę i być przez nią kochanymi.

Emma Scott stworzyła jedną z najpiękniejszych historii miłosnych, o jakich czytałam i słyszałam; idealnie wyważoną emocjonalnie; bogatą w złote myśli i przesłania; poruszającą do głębi, a jednocześnie nie prowadzącą do załamania nerwowego czy zmieniającą czytelnika w szlochającą kupkę nieszczęścia. Autorka swoimi słowami delikatnie trąca najczulsze struny serca, dociera do jego najgłębszych zakamarków i pozostawia po sobie wieczny ślad. Tak jak dobry pisarz powinien.

„Deep in my heart, the answering echo, rising to the surface after being denied so long. Pushed down and ignored out of my own guilt. Dismissed out of worry what others would think. Buried because of my own fear of putting my heart in another’s hands, stepping back up to the table and going all in one more time, risking everything.
What if I lose?
I looked at the man next to me and knew that no matter what happened, I’d already won.”

Kolejna dyszka. Nie mogę ocenić tej książki inaczej. Dla mnie „All in” jest perfekcyjnie obmyśloną i napisaną historią, tak samo jak pierwsza część. Podobnie jak w „Sercu ze szkła” od początku wiadomo, jak książka się skończy (ale czy nie w większości romansów można domyślić się zakończenia?), ale to nie umniejsza magii i radości odkrywania każdej kolejnej strony. I...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

„The Rose and the Dagger” to świetna kontynuacja „Gniewu i świtu”. Równie dobra, a może nawet odrobinę lepsza. Na pewno bardziej emocjonująca. Renee Ahdieh spełniła wszystkie moje oczekiwania. Drugoplanowe postacie (Irsa, Tarik, Rahim, Omar, Jahandar) zostały dobrze rozwinięte, zaś wątek miłosny – a raczej wątki – cudownie poprowadzone. Jeszcze bardziej zakochałam się w Khalidzie i Shahrzad. Warto było na nich czekać te 160 stron. To właśnie po ich ponownym spotkaniu akcja nabiera rozpędu, bo wcześniej niewiele się dzieje, ale mi to specjalnie nie przeszkadzało. Jak już się człowiek zanurzy w pięknie wykreowanym przez autorkę świecie, to nie chce brać oddechu. Ostatnie rozdziały - ekhem – prawie doprowadzają do zawału i wyciskają łzy. Ja już planowałam morderstwo, ale na szczęście autorka naprawiła szkodę, choć nieprzyjemny posmak pozostał. TAK SIĘ NIE ROBI. Nigdy.
Podsumowując, lektura bardzo satysfakcjonująca. ;)

„The Rose and the Dagger” to świetna kontynuacja „Gniewu i świtu”. Równie dobra, a może nawet odrobinę lepsza. Na pewno bardziej emocjonująca. Renee Ahdieh spełniła wszystkie moje oczekiwania. Drugoplanowe postacie (Irsa, Tarik, Rahim, Omar, Jahandar) zostały dobrze rozwinięte, zaś wątek miłosny – a raczej wątki – cudownie poprowadzone. Jeszcze bardziej zakochałam się w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Lovely Vicious” to zadziwiająco dobra trylogia. Zadziwiająco, gdyż ani okładki książek ani opis nie wskazywały na to, jak wiele kryje się za historią Isis i Jacka. Po pierwsze i najważniejsze: wątek miłosny okazał się wielkim zaskoczeniem, bo – o dziwo – nie przesłaniał reszty książki. Okładki krzyczą MIŁOŚĆ, SEKS, MIŁOŚĆ, SEKS, a tak naprawdę prawdziwy, świadomy pocałunek dwójki głównych bohaterów otrzymujemy dopiero w trzecim tomie. I to prawie pod koniec. Podoba mi się tak zbudowana relacja młodych ludzi, którzy nie rzucają się na siebie w ustronnych miejscach, bo nie mogą opanować pożądania. Uczucie Isis i Jacka jest niezwykle subtelne, nacechowane czułością i szacunkiem. Nie da się? Bzdura.

Przyznaję, że pierwsza część, „Love me Never”, jest odrobinę głupiutka i niedojrzała, ale podejrzewam, że taki był zamysł, gdyż sama autorka przyznaję pod koniec „Forget me Always”, że dziękuje swoim bohaterom za to, że tak szybko dojrzeli. To widać. W drugim tomie jest poruszony temat kruchości życia, przemijania, choroby i nieuchronności śmierci, czym Sara Wolf naprawdę zrobiła na mnie wrażenie. Humor też znacznie się poprawił, kiedy skończyły się żarty, tak, o kupie, a przynajmniej ograniczyły do minimum. A książki są naprawdę zabawne, dzięki nikomu innemu, jak głównemu napędowi tej historii, czyli Isis i niestworzonym rzeczom, które wygaduje. Wszyscy ją za to kochają, choć niektórzy udają, że jest inaczej. Ja nie zamierzam.

Nie ma co się rozpisywać, trylogia z pewnością nie jest ambitna ani wymagająca, ale raczej nikt tego nie oczekuje. To idealny, wciągający „odmóżdżacz” z nutą czegoś więcej, jeśli się uważnie szuka.

Ja w każdym razie polecam wszystkim szukającym relaksu i dobrej zabawy przy lekturze. ;)

„Lovely Vicious” to zadziwiająco dobra trylogia. Zadziwiająco, gdyż ani okładki książek ani opis nie wskazywały na to, jak wiele kryje się za historią Isis i Jacka. Po pierwsze i najważniejsze: wątek miłosny okazał się wielkim zaskoczeniem, bo – o dziwo – nie przesłaniał reszty książki. Okładki krzyczą MIŁOŚĆ, SEKS, MIŁOŚĆ, SEKS, a tak naprawdę prawdziwy, świadomy pocałunek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Ta książka to koszmar. Tragedia. Totalne dno polskiej literatury.

W „Córce pedofila” nie ma absolutnie nic wartego uwagi. Już na samym początku ‘powieść’ rozczarowuje. Czytelnik po tytule i opisie spodziewa się trudnej, bolesnej historii dziewczyny molestowanej przez własnego ojca, a otrzymuje: koszmarne dialogi, znowu niepotrzebnie „krzyczące”, wulgarne i sztuczne, które miejscami mają wręcz obrzydliwy wydźwięk przez obcesowość i bezwstydność bohaterów. Żarty czy cięte riposty są żenujące i kompletnie nieśmieszne.

Postacie to też porażka. Lexi, główna bohaterka, to kolejna głęboko poraniona, niestabilna psychicznie dziewczyna, której kreacja skutecznie zabiła we mnie współczucie. Bardzo podobna do Jessici z „Terapii” Kathryn Perez, ale mimo wszystko ta druga wypada nieco lepiej. Lexi to „metalowa dziewczyna” – niezwykle wulgarna i obcesowa, nastolatka zupełnie nie myśli, co robi albo jak jej słowa mają wpływ na innych. Do tego bohaterka jest okropnie egoistyczna. Ciągle tylko „ja, ja, JA” i „wszyscy MNIE zostawiają”, i „nie możesz umrzeć, bo wtedy pociągniesz MNIE za sobą i będziesz miał dwie dusze na sumieniu” oraz „popełnił samobójstwo, czym zadał MI kolejny cios; co z niego za egoista, by dokładać taki ciężar na MOJE poranione barki”. Pytam się: jak można otaczać się podobnie poranionymi ludźmi, słyszeć ich równie straszne historie i wygadywać takie bzdury, skupiając się wyłącznie na sobie i swoim cierpieniu? James, wybawiciel Lexi, został znacznie lepiej wykreowany, choć gość też pozostawia sporo do życzenia. Jedynie Henry, przyjaciel głównej bohaterki, zaskarbił sobie odrobinę mojej sympatii, choć autorka nie mogła stworzyć chyba żałośniejszej postaci: rudy, otyły, miły jak do rany przyłóż, ignorowany przez ojca, a do tego gej. Taak, chłopak zdecydowanie nie miał łatwego życia.

Jednak największą krzywdą, jaką autorka wyrządziła swojej książce, jest porzucenie tak współcześnie ważnego problemu, jakim jest pedofila, na rzecz zawirowań miłosnych głównych postaci. Tak jak uwielbiam uczucia rodzące się na tle bólu i zaznanych krzywd – a wątek romantyczny tutaj wyszedł równie beznadziejnie, jak wszystko inne – to sięgając po powieść pod tytułem „Córka pedofila”, spodziewam się czegoś więcej niż zarzucenia tematu i zrobienia z ojca pijaka, kata i potwora. Liczyłam na jakieś ciekawe studium psychologiczne zarówno rodzica, jak i córki; wspomnienia z przeszłości, zanim odeszła matka Lexi; uraz do seksu, dotyku; cokolwiek ponad to, co otrzymałam. Choćby w „Hopeless” Colleen Hoover problem został dużo lepiej przedstawiony, a był wątkiem pobocznym. Ewa Pirce potraktowała ten temat po łebkach i to jest największy minus „Córki pedofila”. Swoją drogą plusów nie dostrzegam żadnych, a to mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło.

Czuję się oszukana i zwiedziona wysokimi ocenami. Znowu nie rozumiem, dlaczego to się ludziom podoba. Mam wrażenie, że czytam jakieś lewe egzemplarze albo parodie. Wiem, że z polską literaturą różnie bywa, ale żeby upaść tak nisko... Przecież ta książka bardziej szkodzi niż uczula na zło tego świata i współczesne problemy.

A trzeba było przestać czytać po trzydziestu stronach...

Ta książka to koszmar. Tragedia. Totalne dno polskiej literatury.

W „Córce pedofila” nie ma absolutnie nic wartego uwagi. Już na samym początku ‘powieść’ rozczarowuje. Czytelnik po tytule i opisie spodziewa się trudnej, bolesnej historii dziewczyny molestowanej przez własnego ojca, a otrzymuje: koszmarne dialogi, znowu niepotrzebnie „krzyczące”, wulgarne i sztuczne, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

„Serce ze szkła” to piękna, zupełnie wyjątkowa powieść. Emma Scott stworzyła niekonwencjonalną historię o chorobie i miłości, miłości w chorobie, ale głównie o miłości pomimo choroby. Opowieść o uczuciu Kacey i Jonaha jest pozbawiona schematycznych rozwiązań dla tego typu historii i to jest w niej najlepsze. Całkowita szczerość od początku do końca między dwójką głównych bohaterów, tak naprawdę między wszystkimi bohaterami - po co kłamać, skoro życie jest tak ulotne? – i dojrzałość w świadomości podejmowania decyzji, o których wiemy, że na zawsze nas odmienią i mogą złamać nasze serca... To właśnie jest wyjątkowe w „Sercu ze szkła”. Naga prawda.

Książka nie zaskakuje zwrotami akcji, zaskakuje swoją głębią i dojrzałością. Autorka nie daje czytelnikowi nadziei, by później mu ją brutalnie odebrać. Od początku wiadomo, jak historia ‘najprawdopodobniej’ się skończy i to jest w porządku. Jednak nieuchronność tego końca nie sprawia, że powieść jest naznaczona smutkiem. Czytając, nie myśli się o zakończeniu, tylko żyje się cudownymi chwilami wraz z bohaterami. W tej historii jest miejsce na wszystko: radość, śmiech, piękno, pasję, żal, złość, frustrację. Wszystko, co tchnie życiem.

W „Sercu ze szkła” można znaleźć także absolutnie świetnie wykreowanych bohaterów, zarówno tych pierwszo-, jak i drugoplanowych. Kacey w swojej otwartości i łatwości nienachalnego wchodzenia w czyjąś przestrzeń osobistą, i o darze sprawiania, żeby ktoś poczuł się wyjątkowy, bardzo przypominała mi Kate z „Promyczka” Kim Holden. Połączenie rockmenki z wrażliwą dziewczyną wyszło rewelacyjnie. Jonah to typ chłopaka z sąsiedztwa, pragnący wszystkich uszczęśliwić, często zapominając o sobie. To także wrażliwy artysta pełen pasji, wyczulony na piękno rzeczy zarówno martwych, jak i żywych. Natomiast Theo, brat Jonaha, to postać w większości enigmatyczna, której tajemnice mam nadzieję poznać w drugim tomie.

Czuję, że nie napisałam wszystkiego, ale trudno mi ubrać w słowa, jak duże wrażenie zrobiła na mnie ta powieść. Spodziewałam się smutnej opowieści o miłości, po którą z oporem sięgałam, bo obawiałam się, że złamie mi serce, a otrzymałam pełną życia i pasji, odrobinę poetycką historię o dojrzałym uczuciu chłopaka i dziewczyny, odważnych na tyle, by kochać pomimo tykającego zegara. Piękne. :’)

„Serce ze szkła” to piękna, zupełnie wyjątkowa powieść. Emma Scott stworzyła niekonwencjonalną historię o chorobie i miłości, miłości w chorobie, ale głównie o miłości pomimo choroby. Opowieść o uczuciu Kacey i Jonaha jest pozbawiona schematycznych rozwiązań dla tego typu historii i to jest w niej najlepsze. Całkowita szczerość od początku do końca między dwójką głównych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

„Terapia” Kathryn Perez porusza bardzo ważny temat, o którym powinno się mówić otwarcie na co dzień, a nie tylko szeptać po kątach. Doceniam to i starałam się to uwzględnić w ocenie. Ale więcej po prostu nie mogłam dać.

W warsztacie autorki, który zdecydowanie nie jest rewelacyjny, najbardziej leżą dialogi. Są po prostu KOSZMARNE. Szczególnie razi w oczy częstotliwość używania wykrzykników. Być może to wina tłumaczenia, brałam to pod uwagę. Niemniej jednak dialogi są sztuczne same w sobie. Człowiek aż się skręca i myśli: „Ale przecież nikt tak normalnie ze sobą nie rozmawia”. Żarty bohaterów są bardziej żałosne niż zabawne, typowy humor na siłę. Nie wspominając o przekleństwach. Zwykle mi one nie przeszkadzają w książkach, co więcej, dla mnie czynią powieść prawdziwszą, bardziej realistyczną. Ale są pewne granice, a średnio jedno przekleństwo na trzy zdania, to już lekka przesada. Szczególnie w połączeniu z wykrzyknikami... Brr.

KP stworzyła bohaterów, których nie za bardzo da się lubić. Ja osobiście nie darzyłam żadnego choćby lekką sympatią. Relacje między nimi wydawały mi się infantylne, a ich zachowanie wobec siebie impulsywne i nierozsądne. Głównej bohaterce wszystko trzeba wybaczyć, ponieważ jest chora psychicznie, choć przyznam, że kreacja jej postaci skutecznie zabiła we mnie współczucie, a nie sądziłam, że to możliwe. Jej wybuchy, upijanie się, przyklejanie samej sobie łatki dziwki, przyciąganie, to odpychanie osób, na których jej zależy... To wszystko konsekwencje jej choroby, tak? Starałam się o tym pamiętać. Jednakże trudno usprawiedliwiać zachowanie Jace’a, które bywało po prostu głupie. Prowadzenie nieustannej wewnętrznej walki, by zachować się w porządku, uleganie manipulacji matki, ciągłe użalanie się na sobą i dylematy, na które ja widziałam proste rozwiązania. Masz narzeczoną, ale kochasz inną kobietę? Rozstań się z nią, to chyba oczywiste. Tylko by robić z igły widły... Niektóre problemy bohaterów wydawały się wyssane z palca. Rzadko kiedy coś jest czarno-białe, ale czasami jednak jest.

Spodziewałam się wiele po tej historii, w końcu moja jedna z ulubionych autorek – Colleen Hoover – gorąco ją poleciła, a dostałam... coś takiego. Dlatego jestem ‘odrobinę’ rozgoryczona, bo czuję, jakbym straciła cenny czas. Wiadomo, że mogłam odłożyć książkę w połowie, ale robię to tylko w ostateczności. Przerwałam czytanie na tydzień i jakoś przebrnęłam przez resztę historii, ale zdecydowanie na siłę. Nie wiem, może jestem zbyt ograniczona i nieczuła, skoro oceny są tak niewiarygodnie wysokie, a powieść wzbudza prawie jednogłośny zachwyt, ale ja po lekturze jestem po prostu zmęczona i tylko zmęczona. Aha, jeszcze czuję ulgę, że ją skończyłam.

„Terapia” Kathryn Perez porusza bardzo ważny temat, o którym powinno się mówić otwarcie na co dzień, a nie tylko szeptać po kątach. Doceniam to i starałam się to uwzględnić w ocenie. Ale więcej po prostu nie mogłam dać.

W warsztacie autorki, który zdecydowanie nie jest rewelacyjny, najbardziej leżą dialogi. Są po prostu KOSZMARNE. Szczególnie razi w oczy częstotliwość...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Już po samym przeczytaniu opisu wiedziałam, że ta historia będzie dobra. Powieść Dominiki van Eijkelenborg to całkowicie moje klimaty. Tym razem sięgnięcie po polską literaturę okazało się strzałem w dziesiątkę.

Wątek miłosny, który odgrywa główną rolę w książce, to jeden z takich nieoczywistych i głęboko zapadających w pamięci. Autorka idealnie rozwinęła uczucie między bohaterami, tak nieoczekiwanie subtelnie i naturalnie. Jednym słowem: GENIALNIE. Uwierzyłam we wszystko i kibicowałam postaciom do samego końca. W „Czułym punkcie” wydaje się, że mamy do czynienia z syndromem sztokholmskim, jednak to tylko pozory. Uczucie Weroniki i Luke’a to zdecydowanie coś więcej. Między bohaterami nawiązuję się specyficzna więź pokrewnych dusz, a można ją jedynie zrozumieć, czytając książkę od początku do ostatniej strony. To, jak potrafili porozumiewać się ze sobą bez słów, jedynie grą spojrzeń, mimiką twarzy i drobnymi gestami; to, jakie ich uczucie w gruncie rzeczy było... niewinne? Nie wiem, czy to dobre słowo, trudno to opisać. W każdym razie czytając, nie ma się wrażenia, że ich relacja jest toksyczna. Może trochę pokręcona, ale znacznie mniej niż przypadek Livvie i Caleba z „Dotyku ciemności” C.J. Roberts.

Dominika van Eijkelenborg wykreowała niesamowicie złożone, wielowarstwowe postacie. Bohaterowie są nieprzewidywalni, nieschematyczni. Szczególnie Luke, który jest idealnym przykładem „dobrego przestępcy”. Mężczyzna woli negocjować (czytaj: grozić) niż stosować przemoc, nigdy nikogo nie zabił ani nie uciekł się do gwałtu. Jedyne jego przewinienie to prowadzenie czarnych interesów swojego szefa i pozorny brak empatii. Weronika natomiast jest układną dziewczyną, potrzebującą osoby, która poprowadzi ją w odpowiednim kierunku. Wbrew pozorom bohaterowie są do siebie bardzo podobni. Oboje prowadzą życie, które na dłuższą metę ich nie satysfakcjonuje, są zagubieni i samotni, nie potrafią określić własnej tożsamości, nie wiedzą, kogo tak naprawdę widują codziennie w lustrze. Przybierają odpowiednie maski w zależności od tego, z kim mają do czynienia czy w jakiej sytuacji się znajdują. W powieści i Weronika, i Luke odkrywają swoje prawdziwe „ja” wraz z rozkwitającym między nimi uczuciem. Odkrywają samych siebie dzięki sobie nawzajem.

Język i styl autorki to według mnie przykład, w jaki sposób powinna być napisana polska współczesna powieść. Książkę czyta się szybko i przyjemnie, nawet mimo długich opisów i rozterek bohaterów, ponieważ są świetnie napisane. Akcja nie jest zawrotna; pisarka bardziej skupia się na wątku miłosnym i charakterystyce psychologicznej postaci, co mi odpowiada, aczkolwiek fani emocjonującej sensacji mogą być zawiedzeni. To znaczy, powieść jest emocjonująca tylko po prostu w inny sposób.

Końcówka dodaje historii charakteru i realnego wymiaru, niemniej jednak jest rozdzierająca. Sprawia, że w czytelniku buntuje się od niesprawiedliwości. Aż się prosi o drugą część. Niby zakończenie jest otwarte i można dopowiedzieć sobie, co się chce, ale mnie to nigdy nie satysfakcjonuje. Wolę, jak jest wszystko jasne i dobitne. No ale nie można mieć wszystkiego. ;)

Bardzo polecam tę niesamowitą powieść o historii niezwykłej miłości, która wciągnęła mnie już od pierwszej strony, co się rzadko zdarza. Naprawdę warto.

Już po samym przeczytaniu opisu wiedziałam, że ta historia będzie dobra. Powieść Dominiki van Eijkelenborg to całkowicie moje klimaty. Tym razem sięgnięcie po polską literaturę okazało się strzałem w dziesiątkę.

Wątek miłosny, który odgrywa główną rolę w książce, to jeden z takich nieoczywistych i głęboko zapadających w pamięci. Autorka idealnie rozwinęła uczucie między...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Recenzje były pozytywne, więc po raz kolejny postanowiłam sięgnąć po polską książkę New Adult, do której podchodziłam jak zawsze z dystansem, ale również nadzieją. Wyszło na to, że męczyłam się z tą pozycją niewyobrażalnie (przesadzam, ale tylko trochę), tylko z jedną myślą w głowie: byle tylko mieć już to za sobą. Powieść „Z popiołów” Martyny Senator okazała się kolejnym niewypałem.

Zacznijmy od tego, że uwielbiam romanse, Young Adult, New Adult... Mogę nawet skusić się na fantastykę, za którą nie przepadam, dla samego wątku miłosnego. Przeczytałam niezliczoną ilość historii miłosnych, lepszych i gorszych, przez co trudno mnie zaskoczyć, tym samym też zadowolić. Istnieje duże ryzyko, że autor powieli schematy i motywy, które doskonale znam i tak było w przypadku pani Senator. Z historią Sary i Michała wraz z rozwijającymi się wydarzeniami skojarzyła mi się inna, którą kocham całym sercem, a jest to „Tak blisko...” Tammary Webber. Oczywiście nigdy wszystko nie będzie się zgadzać, bo to byłby plagiat, ale podobieństwa między powieściami bardzo łatwo dostrzec, choćby talenty bohaterów, nauka samoobrony czy ratunek z opresji. Główna różnica polega na tym, że „Tak blisko...” za każdym razem porusza we mnie najczulsze struny, a przy lekturze „Z popiołów” nie czułam... zupełnie nic. Nudziłam się. Smutna prawda, ale prawda. Pozycje z tego gatunku z góry mają trafiać w czułe punkty czytelników, wyzwalać emocje, nawet doprowadzać do łez. Jednym autorom się to udaje lepiej, innym mniej, ale Martynie Senator zupełnie to nie wyszło. Piękne, poprawne gramatycznie zdania o głębokiej treści, brzmiały dla mnie nijako i w większości traktowałam jej jak frazesy, oklepane sformułowania, które albo mają wzruszać, albo nieść pocieszenie. Źle się z tym czuję, bo mam wrażenie, że jestem nieczuła czy brakuje mi empatii. A to nie wchodzi w grę, więc wina leży w moim czytelniczym doświadczeniu i nieumiejętności autorki w przekazywaniu emocji przez słowa.

Kolejną płaszczyzną, na której MS poniosła porażkę to kreacja bohaterów. Ani główni, ani poboczni nie wykazali się żadną oryginalnością, niczym, co zapadłoby w pamięci. Może jedynie najlepsza przyjaciółka Sary, Kaśka, miała coś w sobie. Reszta to typowe flaki z olejem, postacie bez wyraźnie zarysowanego charakteru. Michał – następny chłopak, którego można by postawić na piedestale i pokazywać jako wzór. Tyle, że nic z tego nie wynika. Nie mówię, że nie ma takich rozsądnych, poukładanych ludzi, którzy poradzili sobie z traumą i niczym aniołowie stróże wyprowadzają innych z ciemności. Ale ja, jako czytelnik, pragnę bohatera z krwi i kości, pragnę konfliktu wewnętrznego, walki z demonami, pasji – czegokolwiek, co tchnie w historię życie. Sara była odrobinę lepsza; pomogło jej to, że prawie do końca trzymała nas w niewiedzy co do swojej przeszłości. Okryta aurą tajemnicy, wzbudzała zainteresowanie na tyle, że chciało się czytać dalej. Może zachowywała się niekiedy jak szesnastolatka, ale ze względu na okoliczności trzeba jej wybaczyć. I to zachowanie przynajmniej dodawało jej charakteru, wzbudzało emocje, na przykład irytację. Przynajmniej tyle.

Co zaskoczyło i zabolało najbardziej? Brak jakiegokolwiek zwrotu akcji. Nigdy się z czymś takim nie spotkałam, żeby książka była przewidywalna od początku do końca. Żeby nie było żadnej, tak zwanej ‘dramy’ przed epilogiem, która wzbudziłaby jakieś napięcie. Czegokolwiek, co by sprawiło, że zakończenie nie byłoby tak oczywiste. Czasami dramaty nie są wskazane, a czasami aż się o nie prosi, jak choćby oklepane spotkanie byłego chłopaka na imprezie sylwestrowej...

Niestety, żeby powieść dobrze się czytało, musi zostać spełniony co najmniej jeden warunek: ciekawa historia z umiejętnie prowadzoną fabułą, świetnie wykreowani bohaterowie lub dobry warsztat pisarski, czyli efektywne posługiwanie się językiem, które poruszy, zachwyci, utrwali słowa w pamięci. Cóż. Mimo największych chęci, nic w historii Sary i Michała nie sprawiło, że poleciłabym tę książkę komuś, kto uwielbia romanse podobnie jak ja i szuka czegoś naprawdę dobrego. Myślę, że „Z popiołów” to pozycja dla, że się tak wyrażę, „początkujących romantyczek”, które nie miały za wiele styczności z tym gatunkiem. Powieść Martyny Senator nie jest zła, ale nie jest też dobra. Nie rzuca na kolana, ale też nie sprawia, że książkę chce się wyrzucić przez okno. To ‘przeciętniak’ czytany dla zabicia czasu, od czasu do czasu. ;) W porównaniu z innymi polskimi pozycjami New Adult ta wypada po prostu słabo.

Przynajmniej grafik się popisał, bo okładka jest śliczna. <3

Aha, a plusy tej historii? Spójność, całkiem dobry język i styl oraz przesłania, które oczywiście są, choć dla mnie to nic takiego, czego bym już nie wiedziała i nie znała z innych powieści.

Recenzje były pozytywne, więc po raz kolejny postanowiłam sięgnąć po polską książkę New Adult, do której podchodziłam jak zawsze z dystansem, ale również nadzieją. Wyszło na to, że męczyłam się z tą pozycją niewyobrażalnie (przesadzam, ale tylko trochę), tylko z jedną myślą w głowie: byle tylko mieć już to za sobą. Powieść „Z popiołów” Martyny Senator okazała się kolejnym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

To było tak: zobaczyłam okładkę i tytuł książki, przeczytałam opis i wiedziałam, że muszę ją kupić. Nie żałuję, choć podczas czytania byłam tego bliska, dopóki nie dowiedziałam się, o co naprawdę chodzi w tej historii. Temat przemocy domowej stał mi się bliższy po lekturze „It Ends With Us” Colleen Hoover (<3!), i to był jeden z powodów sięgnięcia po tę pozycję. Drugim był Jeremy - chłopak, który, jak od razu założyłam, popełnił samobójstwo, ponieważ życie w domu pełnym przemocy go przerosło. Jak się okazało, przyczyna jego śmierci była o wiele bardziej skomplikowana... Chociaż „tragiczna” jest tutaj znacznie lepszym słowem.

Powieść „Gdzieś tam w szczęśliwym miejscu” na początku bardzo mnie wciągnęła, a Jeremy od razu skradł mi serce przez to, co musiał ukrywać i z czym mierzyć się na co dzień. Akcji było tyle, co nic, jednak Anna McPartlin potrafiła zainteresować czytelnika i trzymać w irytującym napięciu aż do ostatniej strony. No właśnie: mamy dobry, zachęcający początek i łamiącą – nie, rozdzierającą - serce końcówkę, ale co z środkiem, co z resztą? Przez trzy czwarte powieści zastanawiałam się, o czym ona jest i czy w ogóle się tego dowiem. Wydaje się, jakby autorka chciała „upchnąć” w książce, co tylko jej przyszło do głowy: zaczynając od romansu z gliniarzem, przez przemoc domową i jej konsekwencje, a kończąc na ‘walce’ z Alzheimerem. Niby „samo życie”, ale też „co za dużo, to niezdrowo”... Poza tym, od zniknięcia chłopaka do finału historii, książka jest wypełniona nudzącymi opisami i życiorysami bohaterów, którzy niewiele do powieści wnoszą, na przykład „biografia w pigułce” Lynn, najlepszej przyjaciółki głównej bohaterki, Maisie. Przez takie fragmenty powieść strasznie się dłuży i ma się ochotę od razu przewinąć do nocy 1 stycznia 1995, żeby nareszcie znaleźć odpowiedź na pytanie: „Co się, kurczę, stało biednemu Jeremiemu?”. Ja jednak przeczytałam książkę „od deski do deski” i dobrze, bo większość tych „dłużyzn” jest dość istotna dla przesłania historii. Co nie znaczy, że nie można było przedstawić tego w bardziej ‘interesujący’ sposób, ale nie sposób uszczęśliwić każdego na wszystkich płaszczyznach. Mam na myśli: jeśli ktoś się szybko znudzi i będzie chciał odłożyć powieść, niech postara się dotrwać do końca, bo naprawdę warto. Rany, to zakończenie...

„Gdzieś tam w szczęśliwym miejscu” to kolejna ważna książka, która choć przenosi nas w lata 90-te, porusza wciąż aktualny temat, nie tylko przemocy domowej, ale także homoseksualizmu. Uświadamia nam, do czego może doprowadzić nietolerancja, choćby samo głupie gadanie, naśmiewanie się, a nawet niewinne żartowanie z rzeczy, o których nie ma się pojęcia. Życie w ignorancji i uleganie stereotypom może być bardzo bolesne w skutkach, szczególnie dla dojrzewających chłopców, którzy są znacznie bardziej wrażliwi, niż się wydaje. Maisie doświadczyła tego na własnej skórze i przez swoją opowieść stara się nas nakłonić do bycia lepszymi ludźmi. Siła i dobroć głównej bohaterki nierzadko zdumiewa, a jej kreacja – kobiety, matki i córki z prawdziwego zdarzenia – wielu czytelniczkom pozwoli się z nią utożsamić.

Bardzo polecam. ;)

To było tak: zobaczyłam okładkę i tytuł książki, przeczytałam opis i wiedziałam, że muszę ją kupić. Nie żałuję, choć podczas czytania byłam tego bliska, dopóki nie dowiedziałam się, o co naprawdę chodzi w tej historii. Temat przemocy domowej stał mi się bliższy po lekturze „It Ends With Us” Colleen Hoover (<3!), i to był jeden z powodów sięgnięcia po tę pozycję. Drugim był...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

„#niewidzialna” autorstwa S. Huss Roat to powieść bardzo aktualna dla dzisiejszej młodzieży. Porusza ważne problemy, takie jak: samotność, wyobcowanie, niemożność dopasowania się do otoczenia i w końcu fobia społeczna. Niezwykle mnie cieszy, że coraz więcej książek przełamuje tematy tabu i obala stereotypy, bo to po prostu trzeba robić.

Vicky Decker to z pozoru zwyczajna nastolatka, będąca ‘na czasie’, ale nielubiąca się wyróżniać. W rzeczywistości dziewczyna ma poważne problemy społeczne – już samo przywitanie się z nieznajomą osobą jest dla niej wyzwaniem nie do przejścia. Wszelki kontakt, nie tylko z rówieśnikami, ale też z nauczycielami czy ludźmi spotykanymi na ulicach, paraliżuje ją, doprowadza do hiperwentylacji, ataku paniki, bądź słowotoku. Poza tym Vicky jest bardzo świadoma wszystkich swoich reakcji, nadmiernie analizuje własne zachowanie i nieustannie zamartwia się opinią innych. Główną bohaterkę poznajemy w chwili, gdy znajduje się w bardzo ciężkiej dla niej sytuacji. Jenna, jej jedyna przyjaciółka, przeprowadziła się do innego stanu i dziewczyna została całkiem sama w szkole, co jest przerażające dla wielu przeciętnych ludzi, a co dopiero dla nastolatki z fobią społeczną. Vicky zupełnie nie radzi sobie w pojedynkę. Przy zdrowych zmysłach utrzymuje ją codzienna wymiana wiadomości z Jenną, która akceptuje wszelkie jej dziwactwa i jest dla niej nieopisanym wsparciem. Jednak odległość, nowo co poznani znajomi i chęć dopasowania się do nich sprawiają, że przyjaciółki urywają kontakt. Vicky, pragnąc udowodnić swoją wartość, stwarza anonimowy profil na Instagramie, który nieoczekiwanie zyskuje coraz większą popularność...

„#niewidzialną” przeczytałam jednym tchem. Młodzieżowy styl, prosty i konkretny, sprawia, że książkę czyta się błyskawicznie. Akcji jest tu tyle co nic, autorka bardziej skupiła się na ukazaniu relacji Vicky z rodzicami, nauczycielami i rówieśnikami, na jej osobistych problemach i budowaniu przez nią nowej, wirtualnej tożsamości. I bardzo dobrze, właśnie o to chodzi – o dokładne przedstawienie problemu, z którym boryka się wielu nastolatków. Samotność. Wyobcowanie. Depresja. Większość młodych ludzi ukrywa to wszystko pod maską wyluzowania, wesołego sposobu bycia (Marvo), wymuszonych uśmiechów i oklepanych formułek (Ray) czy otacza się gronem znajomych i stara się być tak idealnym, jak to tylko możliwe (Marissa), albo też udaje obojętność na wszelkie przykrości ze strony rówieśników (Hallie), podczas w gdy w środku, w swoich głowach czują się... nieadekwatnie. Nieswojo. Niedopasowani. Nielubiani. Vicky, dzięki wirtualnej tożsamości dokonuje przełomu – odkrywa morze ludzi podobnych do niej, zaczyna pomagać im na swój sposób, zachęcając fanów jej profilu do zwracania uwagi na wyobcowanych samotników, krzyczących bezgłośnie o pomoc, zainteresowanie... o przyjaźń. Jednocześnie dziewczyna przezwycięża swoje lęki i krok po kroku odnajduje się w świecie, którego dotychczas unikała.

„#niewidzialna” każe czytelnikowi zatrzymać się, rozejrzeć wokół i dostrzec innych ludzi, szczególnie tych ukrytych w ‘cieniu’. Uświadamia mu, by nie bagatelizował ich problemów, tylko dlatego, że nie mówią o nich otwarcie lub trzymają się na dystans. Czasem wystarczy zwykły uśmiech czy głupawo uniesiony kciuk, by poprawić komuś nastrój, rozjaśnić mroczne myśli. Nie można się także odwracać od przyjaciół, bo nawet jeśli nas zranili, to wciąż mogą nas potrzebować.

Powieść S. Huss Roat jest także pełna humoru. Głównie bawią wszelkie ‘wpadki’ Vicky, które ona uważa za żenujące, co oczywiście wyolbrzymia. W rzeczywistości dziewczyna potrafi być naprawdę zabawna na swój niezdarny, urokliwy sposób. Nie pozostaje to niezauważone... ;)

Sharon Huss Roat stworzyła książkę, po którą powinien sięgnąć każdy nastolatek, czujący się wyobcowany czy wciśnięty na margines. Właśnie dla nich ta historia jest dedykowana. Myślę, że powieść mógłby także przeczytać niejeden rodzic, by lepiej zrozumieć świat swoich dorastających pociech. Ich świat i jego prawa. ;)

„#niewidzialna” autorstwa S. Huss Roat to powieść bardzo aktualna dla dzisiejszej młodzieży. Porusza ważne problemy, takie jak: samotność, wyobcowanie, niemożność dopasowania się do otoczenia i w końcu fobia społeczna. Niezwykle mnie cieszy, że coraz więcej książek przełamuje tematy tabu i obala stereotypy, bo to po prostu trzeba robić.

Vicky Decker to z pozoru zwyczajna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Consolation”, pierwszy tom cyklu „Consolation Duet”, okazał się dla mnie – uwaga, uwaga – sporym rozczarowaniem. Porównanie autorki do Colleen Hoover w moim przypadku nie było rozsądnym posunięciem, gdyż diametralnie urosły mi oczekiwania. Pomijając fakt, że wątpię by jakakolwiek historia przebiła „It Ends With Us”, ta plasuje się za nią hen, hen daleko w tyle.

Już od samego początku poraził mnie styl pisania Corinne Michaels, bynajmniej nie z zachwytu. Często się zdarza, kiedy zaczynam nową książkę, że muszę się przyzwyczaić do pióra autora, z którego twórczością dotąd nie miałam do czynienia. Wydaje mi się, że to normalne. Na pewno nigdy nie odrzucam samej historii przez niedociągnięcia gramatyczne czy stylistyczne, wręcz przeciwnie – zwykle nie zwracam na nie uwagi, skupiam się na fabule. Jednak w tym przypadku fabuła była tak nieciekawa, mdła i ani trochę emocjonująca, że wszystkie pisarskie braki autorki wyszły na wierzch. Pytam się, gdzie się podział redaktor? Dlaczego nie wyłapał wszystkich absurdalności i niespójności, które za każdym razem krzyczały mi w twarz: „Ale to nie ma sensu!”? Aż nie chce mi się wierzyć, że to wina polskiego tłumaczenia. O wszelkich literówkach (ale żeby aż tyle?) nie wspomnę, bo to ewidentnie gapiostwo korektora. Przykład absurdu, jakie miały miejsce w „Consolation” to choćby:

„- Nigdy nie uznam za oczywiste, że do mnie należysz. Gdy już będziesz moja (przed chwilą powiedział, że NIGDY nie uzna za oczywiste, że do niego należy, więc jak BĘDZIE mógł ją uważać za swoją?) nigdy nie oddam innej kobiecie nawet skrawka siebie. Będę tylko twój.
Patrzę na niego ze łzami w oczach.
- Nie jestem gotowa, ale teraz należę do ciebie. (to nie ma sensu! – nie może i należeć do niego, i nie być gotowa na seks z nim, co wynika z następnego zdania) Chcę oddać ci się zupełnie, gdy będziemy mogli się nacieszyć wyłącznie sobą. (to brzmi tak strasznie niezręcznie, że aż mnie skręca)
- Dlaczego myślisz, że CHCĘ CI się oddać? (przepraszam bardzo, ale nic takiego nie powiedziała)”

Ach, zapomniałam wspomnieć, że większość bezsensowności było w dialogach.

„Czy mam pójść go poszukać? W końcu dał mi do zrozumienia, co mamy robić. (brzmi jak żywcem wyjęte z „Grey’a”, no naprawdę...) Czuję się jednak niezręcznie, bo nie wiem czy to normalne. Zachowuję się jak napalona nastolatka przejmująca się ponownym uprawianiem seksu. Nigdy nie byłam w związku z dorosłym facetem. (to śmieszne, bo jest wdową po mężu, z którym była ponad dziesięć lat)”

No więc tak to właśnie jest z tą książką. Dodajmy do tego płytkie nawiązania do seksu, co kilka stron, które głównie przewijają się w nieśmiesznych dialogach. Powiem tylko, że od połowy czytałam, jak najszybciej mogłam, byle już skończyć.

Kolejny minus „Consolation” to postać Liama. Nie lubię i nigdy nie polubię ideałów, bo to po prostu nieprawdziwe i niemożliwe, żeby być tak doskonałym. On miał być facetem zdobywcą, który nigdy nie był w związku, a nie lepszym gościem od swojego przyjaciela, żonatym od dekady. Po prostu nie. Już Aaron okazał się bardziej ludzki i to on jest plusem tej historii, jedynym tak naprawdę. To, że jego małżeństwo z Natalie nie było sielanką, jak sobie wmawiała, sprawia, że całość wydaje się bardziej autentyczna.

Zakończenie ma być jednym z tych „o, cholera”, ale mnie zupełnie nie zaskoczyło. Autorce nawet to się nie udało. Przykre.

Podsumowując, nie polecam kupować książki, bo to strata pieniędzy. Okładka całkiem ładna, więc najwyżej będzie się dobrze prezentować na półce. Czytać też nie polecam, choć oceny i recenzje mówią co innego. Przyznaję, że jestem zaintrygowana tym, co dalej, ale nie na tyle, żeby sięgnąć po kolejną część. Może kiedyś.

„Consolation”, pierwszy tom cyklu „Consolation Duet”, okazał się dla mnie – uwaga, uwaga – sporym rozczarowaniem. Porównanie autorki do Colleen Hoover w moim przypadku nie było rozsądnym posunięciem, gdyż diametralnie urosły mi oczekiwania. Pomijając fakt, że wątpię by jakakolwiek historia przebiła „It Ends With Us”, ta plasuje się za nią hen, hen daleko w tyle.

Już od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , ,

ABSOLUTNIE GENIALNA. Colleen Hoover tą powieścią przebiła wszystko, co kiedykolwiek czytałam. Pierwszy raz daje książce dziesięć gwiazdek i uważam, że taka ocena jest w pełni zasłużona. Dla mnie „It Ends With Us” to ‘arcydzieło’. Gdybym mogła, dałabym więcej.

Sięgając po tę książkę, naprawdę nie wiedziałam czego się spodziewać. Opis jest należycie tajemniczy i intrygujący, więcej zdradza dedykacja. Nie byłam do końca pewna, ku czemu historia zmierza, więc mogłam bez przeszkód cieszyć się magią związku Lily i Ryle’a, za których trzymałam kciuki aż do końca. Uwielbiam Lily i podobnie uwielbiam Ryle’a, mimo tego wszystkiego, co się wydarzyło. Uważam Ryle’a za jedną z najlepszych postaci powieści, ponieważ jego kreacja nie jest czarno-biała. Ryle jest cudownym, troskliwym i kochającym mężczyzną, tak okropnie skrzywdzonym w dzieciństwie, który skrzywdził najważniejszą dla niego osobę. Uwielbiam CH za to, że przedstawiła go nie jako potwora, nie jako oczywistego winnego, tylko człowieka z krwi i kości, który cierpiał krzywdząc, tak jakby krzywdził samego siebie. Naprawdę trudno to opisać; trzeba przeczytać, żeby zrozumieć w jak ciężkiej sytuacji znalazła się Lily, i jak trudnego wyboru dokonała na końcu.

„Nie ma czegoś takiego jak źli ludzie. Po prostu wszyscy czasem robimy złe rzeczy.”

Uwielbiam to, że zakończenie nie jest oczywiste. Jest zaskakujące, odrobinę przygnębiające, ale jak najbardziej słuszne. Dopełniło ono kreacji głównej bohaterki, która jest po prostu wspaniała. Lily Bloom ma w sobie naturalną dobroć i życzliwość, którą można zaobserwować w pierwszym stadium relacji z Atlasem. (Albo kiedy robi masaż Ryle’owi (uwielbiam tę scenę <3).) Mimo bliskiego kontaktu z przemocą jako dziecko, wyrosła na pełną życia, trochę zakręconą i otwartą na ludzi kobietę. Poza tym wykazuje stanowczość, jeśli chodzi o swoje pragnienia i potrzeby; dziewczyna wie, czego chce od życia i po to sięga w miarę możliwości. Jej siła jest widoczna na każdym kroku, szczególnie wtedy, kiedy przemoc puka do jej własnych drzwi...

„Wszyscy ludzie popełniają błędy. Lecz tym, co determinuje czyjś charakter, nie są błędy, które popełnia, tylko sposób, w jaki je traktuje – jako usprawiedliwienie bądź jako lekcję.”

„It Ends With Us” to powieść pełna bólu i miłości, które tworzą mieszankę pozbawiającą tchu i odkręcającą zawór łez. Szczęście przeplata się tu z rozpaczą i grozą, napięcie staje się większe z każdą kolejną stroną, bo od początku jesteśmy świadomi, że ta sielanka musi się zakończyć... Inaczej książka nie miałaby sensu, nie miałaby swojej głębi, byłaby po prostu kolejnym słodko-gorzkim romansem z happy endem, który każdemu odpowiada. A ta powieść jest niezwykle ważna dla współczesnych kobiet. Opowiada o przemocy fizycznej z dwóch stron: z punktu widzenia obserwatora – nastoletniej Lily, i z punktu widzenia ofiary - najpierw matki gnębionej przez męża, później Lily, która prawie idzie w ślady rodzicielki... Nakreślenie przemocy domowej z dwóch odmiennych stanowisk jest właściwie istotą tej historii. Lily, wcielając się w obie role – obserwatora i ofiary – uświadamia sobie i pomaga zrozumieć nam maltretowane kobiety, które tkwią przy swoich katach nawet do końca życia, z różnych pobudek, zaczynając od chęci zapewnienia dziecku stabilizacji, przez zastraszenie, a kończąc na... miłości. Ile razy ktoś z nas myślał: „Ale te kobiety są głupie i słabe, że pozwalają mężczyznom na to wszystko”? Po przeczytaniu „It Ends With Us” taka myśl już nigdy więcej nie przyjdzie mu głowy. Gwarantuję.

„(...) najgorsze, co możesz zrobić, to stracić z oczu granicę swojej wytrzymałości. (...) To, ile jesteśmy skłonne znieść, zanim opadniemy z sił. Wychodząc za twojego ojca, doskonale wiedziałam, gdzie leży moja granica. Ale powoli... po każdym incydencie... przesuwałam ją trochę dalej. (...) Kiedy twój ojciec uderzył mnie po raz pierwszy, natychmiast przeprosił. Przysięgał, że to się nie powtórzy. (...) Za czwartym razem tylko mnie spoliczkował. I wtedy poczułam ulgę. Pamiętam jak pomyślałam: przynajmniej tym razem mnie nie pobił. Nie było tak źle. (...) Każdy incydent narusza granicę twojej wytrzymałości. Im częściej postanawiasz zostać, tym trudniej jest ci odejść następnym razem. W końcu zupełnie tracisz z oczu granicę swojej wytrzymałości, bo zaczynasz myśleć: wytrzymałam już pięć lat. Co znaczy pięć lat więcej?”

Zdecydowanie najlepsza książka mojej ulubionej autorki, która zresztą sama tak twierdzi. Świadomość, że powieść jest oparta na osobistych przeżyciach, tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu. Jest w niej zawarte tyle cudownych przesłań i złotych myśli, że starczy ich na całe życie. Pisarka porusza ważne tematy dla współczesnego świata, nie tylko przemoc domową, ale także bezdomność. I tu wielką rolę odgrywa Atlas – wzór młodego mężczyzny, który uratował opinię nastoletniej Lily o męskim gatunku. Zresztą uratowali siebie nawzajem. Taak, jego też uwielbiam.

„Wyobraź sobie tych wszystkich ludzi, których spotykasz w życiu. Jest ich tak wielu. Przybywają jak fale i jak fale odchodzą. Niektóre fale są znacznie większe od innych i zostawiają większy ślad. Czasami przynoszą ze sobą przedmioty z dna morza i wyrzucają je na brzeg. Ślady na piasku dowodzące, że fale tam były jeszcze długo po przypływie.
Właśnie o tym mówił Atlas (...). Dawał mi do zrozumienia, że jestem największą falą, jaką kiedykolwiek widział. I tyle ze sobą przyniosłam, że mój ślad zostanie z nim na zawsze, nawet gdy woda się cofnie.”

Polecam tę powieść z całego serca. Nie zawiedziecie się. ;)

ABSOLUTNIE GENIALNA. Colleen Hoover tą powieścią przebiła wszystko, co kiedykolwiek czytałam. Pierwszy raz daje książce dziesięć gwiazdek i uważam, że taka ocena jest w pełni zasłużona. Dla mnie „It Ends With Us” to ‘arcydzieło’. Gdybym mogła, dałabym więcej.

Sięgając po tę książkę, naprawdę nie wiedziałam czego się spodziewać. Opis jest należycie tajemniczy i intrygujący,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przypomniało mi się, dlaczego tak niechętnie sięgam po polską literaturę. Z twórczością pani Docher spotkałam się po raz pierwszy i raczej nie przeczytam jej kolejnych książek. Chyba, że autorka zmieni styl pisania... (Może to jednorazowy zabieg?) Ale o tym za chwilę.

Historia Dominiki jest całkiem ciekawa i wciągająca, choć na początku wydaje się odrobinę wyssana z palca. Mam tu na myśli jej wypadek, który z początku uważałam za kompletnie nieprawdopodobny. Ale jak już komuś uda się dobrnąć do końca, to się przekona, że najwięcej prawdy leży tam, gdzie wydawałoby się, że jest jej najmniej. Wygląda na to, że takie rzeczy naprawdę się dzieją... i to bliżej niż sądzimy.

Wątek miłosny jest... w porządku. Po polskich romansach nigdy nie spodziewam się za wiele, choć parę razy mną wstrząsały i zostawiały w rozsypce. Tu tak się nie stało.

To, co najbardziej mnie odrzucało podczas lektury, to styl i język. Mówiłam sobie, żeby to zaakceptować, bo pewnie autorka pochodzi ze Śląska i tego nie kontroluje. Tylko że wystarczy zerknąć na podziękowania i już wszystko jasne. Ta nadmierna kolokwializacja i posługiwanie się gwarą śląską było zamierzone. Rozumiem intencje, naprawdę. Wymagała tego kreacja bohaterów. Ale przesadzać też nie można, bo ja osobiście po lekturze książki czuję się zmęczona. Miejscami było zabawnie, ale głównie męcząco. Narracja Marcela to istne apogeum, jeśli chodzi o używanie potocznego języka. To chyba po prostu nie dla mnie.

W powieści pojawia się też parę sytuacji, które niejednokrotnie doprowadzały mnie do pełnego zażenowania śmiechu lub chowania twarzy w dłoniach i zastanawiania się nad granicami przyzwoitości. Niektóre określenia czy porównania sprawiały, że jak najszybciej chciałam skończyć książkę i zapomnieć. Nie będę przytaczać przykładów, bo aż głupio.

Szukałam jakiegoś dobrego, niezobowiązującego romansu i fakt, że nie nastawiałam się na wiele, nie miałam wygórowanych oczekiwań, sprawił, że czuję się w połowie usatysfakcjonowana, co uważam za sukces. A jak ktoś się postara, to i przesłanie z „Najlepszego powodu, by żyć” wyniesie.

Przypomniało mi się, dlaczego tak niechętnie sięgam po polską literaturę. Z twórczością pani Docher spotkałam się po raz pierwszy i raczej nie przeczytam jej kolejnych książek. Chyba, że autorka zmieni styl pisania... (Może to jednorazowy zabieg?) Ale o tym za chwilę.

Historia Dominiki jest całkiem ciekawa i wciągająca, choć na początku wydaje się odrobinę wyssana z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Opowieści z Akademii Nocnych Łowców Cassandra Clare, Maureen Johnson, Sarah Res-Brennan, Robin Wasserman
Ocena 7,7
Opowieści z Ak... Cassandra Clare, Ma...

Na półkach: , , , , ,

„Opowieści z Akademii Nocnych Łowców” to obowiązkowa pozycja dla każdego fana Świata Cieni. Choć myślę, że akurat miłośników twórczości Cassandry Clare nie trzeba przekonywać. W tym tomie znalazły się nie tylko historie o przygodach Simona, którego wszyscy bardzo dobrze znamy i kochamy, ale także opowieści dotyczące innych byłych uczniów Akademii, tych nieżyjących i wciąż mających się całkiem dobrze. Jestem więc zachwycona faktem, że znowu było pełno Magnusa i Aleca, Jace’a (<3!) i Clary, no i Isabelle, oraz że parę razy przemknął Jem (<3!) i Tessa, a nawet Will (<3!)... Jak to możliwe, trzeba się samemu przekonać.

Opowiadania na tych ponad sześciuset stronach są różne: jedne bardziej wciągające, drugie mniej ciekawe (ale bez przesady), niektóre naprawdę wzruszające i sięgające w głąb nas samych, do najczulszych strun, inne doprowadzające do łez... ze śmiechu. Jak dla mnie to najlepsza strona tej pozycji. Książka ta jest do bólu zabawna. Poczucie humoru CC zawsze bardzo trafiało w moje i tutaj nie było inaczej. Simona nie sposób nie lubić; od początku był jedną z najzabawniejszych i najpozytywniejszych postaci w całej serii „Darów Anioła”, i jakaś połowa humoru z tych książek zwykle pochodziła od niego. Wystarczy go sobie tylko wyobrazić: grający w gry geek, czytający komiksy członek rockowego zespołu, z T-shirtami ze śmiesznymi napisami pragnie zostać Nocnym Łowcą. Od razu zapowiada się dużo zabawy, a rzeczywistość nie rozczarowuje.

Miłym zaskoczeniem i dodającym książce uroku akcentem są – uwaga, uwaga – jednostronne komiksy na początku każdej historii, które przedstawiają fragmenty opowieści. To naprawdę świetna sprawa, bo po pierwsze, jak nic innego pasuje to do Simona, po drugie, stanowią oryginalną zachętę do czytania. A, i po trzecie: można porównać swoje wyobrażenia bohaterów do wyobrażeń autorek. No właśnie – trzeba pamiętać, że Clare nie jest jedynym twórcą książki i podobnie jak z „Kronikami Bane’a”, miały w jej powstawaniu udział również inne pisarki, co wydaje mi się, że jest pewnym powiewem świeżości i kluczem do ciekawszych historii. W końcu „co dwie głowy, to nie jedna”, prawda?

Dużym plusem „Opowieści” są opowiadania, o których CC napomykała we wcześniejszych książkach, jak historia dotycząca Kręgu, wspominana w pierwszych tomach DA. Na pewno dużo się wyjaśniło odnośnie „Przyjęcia zaręczynowego”, które ukazało się na końcu „Pani Noc”, na przykład pojawienie się dziecka Magnusa i Aleca. Dodam jeszcze, że to chyba najdłuższe i najsłodsze opowiadanie z całej książki.

Podsumowując, tym, co się wahają nad kupnem tej książki (też miałam wątpliwości), mówię, że dla samych komiksów już warto ją mieć na swojej półce. Poza tym taka dawka humoru jest wręcz idealna na jesienną, deszczową pogodę. No i ten... Pod koniec września wychodzi „Władca cieni”, więc trzeba być na bieżąco!

„Opowieści z Akademii Nocnych Łowców” to obowiązkowa pozycja dla każdego fana Świata Cieni. Choć myślę, że akurat miłośników twórczości Cassandry Clare nie trzeba przekonywać. W tym tomie znalazły się nie tylko historie o przygodach Simona, którego wszyscy bardzo dobrze znamy i kochamy, ale także opowieści dotyczące innych byłych uczniów Akademii, tych nieżyjących i wciąż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Gdy tylko zobaczyłam okładkę i przeczytałam opis tej powieści wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Nie pomyliłam się. „Światło, które utraciliśmy” to niesamowita książka. Jej lektura zajęła mi niecały dzień, czytałam ją, kiedy tylko mogłam.

Sposób w jaki została poprowadzona narracja powieści jest niekonwencjonalny i bardzo intrygujący. Główna bohaterka, Lucy, opowiada swojej życiowej miłości historię ich miłości. Jest narratorką pierwszoosobową, jednak przez to, że jej opowieść dotyczy przeszłości, zna wszystkie fakty i sytuacje, które już miały miejsce, dzięki czemu tak naprawdę wie wszystko. W ten właśnie sposób Lucy powoli odkrywa przed nami kolejne wydarzenia i snuje swoją opowieść, napomykając co chwila o tym, co stanie się później. To sprawia, że od książki niemal nie można się oderwać i robi się to tylko z prawdziwej konieczności.

Przyznaję, że na początku nie rozumiałam całej tej udręki głównej bohaterki. Nie dostrzegałam głębi uczucia, jakie żywiła do Gabe’a, dlatego często byłam sfrustrowana, dlaczego nie może ruszyć dalej i zostawić go za sobą. Stałam po stronie Darrena. Jednak im dalej się zagłębiałam w ich historię, historię ich trójki, tym więcej widziałam i rozumiałam. Uczucie Lucy i Gabriela zostało opisane prosto i niesamowicie realnie. Podobnie relacja z Darrenem. Poznaliśmy tylko fragmenty z ich życia, te najbardziej istotne, które najlepiej oddawały obraz ich związku. Proste, codzienne sytuacje, ujawniające cechy bohaterów, ich wady i zalety sprawiły, że powieść jest niesamowicie prawdziwa. Podczas czytania przez cały czas ma się wrażenie, że coś takiego się wydarzyło lub mogłoby się wydarzyć naprawdę. Pewnie dlatego tak mocno się tę książkę przeżywa. Uwielbiam historie z życia wzięte, a przynajmniej oparte na rzeczywistości, która nas otacza. Uważam, że są najbardziej wartościowe, a takie powieści jak ta utrzymują mnie w tym przekonaniu.

„Światło, które utraciliśmy” to wbrew pozorom kolejna bardzo prosta historia o miłości, która przetrwała poddana próbie czasu i wielu przeciwnościom. O miłości, która mogłaby być piękna i owocna, lecz została zmarnowana na rzecz kariery, wielkich aspiracji i skrywanych pragnień. Miłości, która zawsze była na wyciągnięcie ręki, jednak usilnie tłumiona zaważyła na szczęściu całej fatalnej trójki. Powieść ta pokazuje miłość różnego rodzaju; „pożar” i „ogień w kominku” to bardzo trafne określenia. Historia Lucy uświadamia, że każdy poszukuje czegoś innego. A jak raz przeżyjesz pożar to ogień w kominku raczej ci nie wystarczy. Niestety.

Bardzo polecam tę powieść, naprawdę warto po nią sięgnąć. Niejednokrotnie doprowadziła mnie do łez. ;)

Gdy tylko zobaczyłam okładkę i przeczytałam opis tej powieści wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Nie pomyliłam się. „Światło, które utraciliśmy” to niesamowita książka. Jej lektura zajęła mi niecały dzień, czytałam ją, kiedy tylko mogłam.

Sposób w jaki została poprowadzona narracja powieści jest niekonwencjonalny i bardzo intrygujący. Główna bohaterka, Lucy, opowiada...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , , , , , ,

Uwielbiam Stephenie Meyer za tę książkę. „Zmierzch” wydaje się nieporozumieniem i niech odejdzie w zapomnienie. „Intruza” przeczytałam już drugi raz od deski do deski i wciąż jestem pod wielkim wrażeniem wielowarstwowości historii Wagabundy i Melanie. Jest w niej dosłownie wszystko: inwazja obcych istot na Ziemię, czyli „obcy”, a co za tym idzie poznawanie innej „kultury”, dylematy moralne, nienawiść, ludzkie okrucieństwo, ból, rozdarte, złamane serca, przyjaźń, funkcjonowanie ukrywającej się społeczności, nauka tolerancji, siła więzi międzyludzkich, asymilacja w nowym miejscu, miłość z nienawiści, nienawiść z miłości... Miłość do duszy, a nie do ciała – czy może być coś piękniejszego? A to, jak to wszystko zostało przedstawione... Chwyta za serce, wywołuje dużo uśmiechów i radości, ale też łez i smutku. Humoru również tu nie brakuje. Bogactwo wyobraźni autorki (te wszystkie planety) naprawdę robi wrażenie. Czytając „Intruza” po raz kolejny byłam rozemocjonowana nie mniej niż rok temu, choć oczywiście nic nigdy nie oddaje tego „pierwszego razu”. Wcześniej nie byłam pewna, ale teraz już jestem: muszę mieć tę książkę na swojej półce, bo zamierzam do niej wracać aż do znudzenia. O ile to możliwe. ;) Ian... <3

Uwielbiam Stephenie Meyer za tę książkę. „Zmierzch” wydaje się nieporozumieniem i niech odejdzie w zapomnienie. „Intruza” przeczytałam już drugi raz od deski do deski i wciąż jestem pod wielkim wrażeniem wielowarstwowości historii Wagabundy i Melanie. Jest w niej dosłownie wszystko: inwazja obcych istot na Ziemię, czyli „obcy”, a co za tym idzie poznawanie innej „kultury”,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jak tylko dowiedziałam się o kolejnej powieści Mii Sheridan, nie mogłam się doczekać premiery. Uwielbiam jej historie – szczególnie nawiązania do mitów i legend – i nigdy się nie rozczarowałam. Tak było i tym razem. Niemniej jednak uważam, że to jej najsłabsza książka z dotychczas przetłumaczonych. Z tych, których czytałam oczywiście, bo „Calder” i „Eden” są wciąż przede mną.

„Bez uczuć” nie wzbudziło we mnie tyle emocji, co poprzednie powieści. Tak naprawdę to raz zaszkliły mi się oczy, ale to wszystko. Książka nie pochłonęła mnie jak zwykle, tylko wciągnęła na tyle, że chciałam wiedzieć, co będzie dalej. Bohaterowie okazali się mało wyraziści i... typowi dla stylu MS. No dobrze, bardziej ona niż on, bo Brogan w gruncie rzeczy jest bardzo ciekawą postacią. Trochę wycofany, analityczny, genialny umysł, wyczulony na każdy bodziec. Jednym słowem – inny. Z jednej strony ogarnięty chęcią zemsty, z drugiej altruista i bohater. Lydia natomiast to dziewczyna z dobrego domu, w dzieciństwie rozpieszczana, w dorosłym życiu zmuszona stawić czoła wielu problemom. A przy tym pozostała dobra, cnotliwa, bez skazy. Niezwykle piękna, ale ani odrobinę próżna. Gotowa wzruszać się w odpowiednich momentach, płakać przy ckliwych przemowach. Ostatecznie okazała się nijaka. Jak mówiłam – typowe.

Mam wrażenie, że część z tego, co teraz tak bardzo mnie razi i irytuje, była we wcześniejszych powieściach, tylko po prostu nie zwracałam na to uwagi. Albo mój gust czytelniczy uległ zmianom, albo autorka poszła o krok dalej, jeśli chodzi o ckliwość i wzniosłą, miłosną gadaninę. Ckliwość jest dla mnie w porządku, jeśli wzbudza emocje, jeśli chwyta za serce. Ja czułam przeważnie obojętność, może odrobinę znużenia. Choć pewnie tak się dzieje, kiedy dzień wcześniej kończysz czytać trzeci tom „Ostatniej spowiedzi”...

Mimo, że tym razem nie dałam się porwać miłosnemu wirowi, to podoba mi się przesłanie powieści. Waga przebaczenia. Zaufanie osobie, która wcześniej nas zraniła. Podjęcie ryzyka, by móc sięgnąć po szczęście. Ostateczne odpuszczenie. Spokój.

Jak tylko dowiedziałam się o kolejnej powieści Mii Sheridan, nie mogłam się doczekać premiery. Uwielbiam jej historie – szczególnie nawiązania do mitów i legend – i nigdy się nie rozczarowałam. Tak było i tym razem. Niemniej jednak uważam, że to jej najsłabsza książka z dotychczas przetłumaczonych. Z tych, których czytałam oczywiście, bo „Calder” i „Eden” są wciąż przede...

więcej Pokaż mimo to