rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Z twórczością Pana Grzędowicza po raz pierwszy spotkałam się całkiem niedawno, czytając „Księgę jesiennych demonów”. Miękki kocyk, duży kubek kawy i „Księga” to był idealny wybór na długie jesienne wieczory. Nic więc dziwnego, że zabrałam się w końcu za „Pana Lodowego Ogrodu”.

Muszę przyznać, że i tym razem się nie zawiodłam. Pan Grzędowicz w świetny sposób łączy dark fantasy z science fiction, nie dając przy tym czytelnikowi szans, żeby ten się znudził. Właściwie, dzięki kunsztowi pisarskiemu Autora podróż po Midgaardzie była fantastycznym przeżyciem. Bardzo podobał mi się dwoisty sposób prowadzenia narracji, która nagle z pierwszoosobowej przechodziła do trzecioosobowej.

Pierwszy tom to właściwie dwie odrębne historie, obie wciągnęły mnie bez reszty. I co się naprawdę rzadko zdarza podczas czytania książek, niektóre momenty obu historii sprawiły, że miałam łzy w oczach.
Co do głównych bohaterów, kwestia jest trochę bardziej skomplikowana. Poznając lepiej Vuko stwierdziłam, że właściwie mógłby być Wiedźminem. Po tym, jak pomyślałam, że jeszcze tylko Płotki brakuje – na środku lasu (trochę znikąd, choć wszyscy wiemy jak było) pojawiło się bardzo niedobre zwierzę wierzchowe nieznanego gatunku, aby ulżyć głównemu bohaterowi w pieszej wędrówce.. Czegoż chcieć więcej? Kawał bohatera, z dość specyficznym poczuciem humoru, i Cyfralem – którego zazdrościłam bardzo. Czegoś mi w Vuko jednak brakowało. Jakiejś historii, bardziej zarysowanej przeszłości. No ale przede mną kolejne tomy, więc moje nadzieje są wielkie.

Z drugiej historii – dla odmiany - bił spokój i harmonia, które były świetnym przełamaniem tego wariactwa, które rozpętało się wokół Vuko. Co do głównego bohatera – tutaj do zarysu postaci nie mam najmniejszych zastrzeżeń. Wspomnienia dzieciństwa, wczesnej młodości, które pozwalają czytelnikowi na zrozumienie motywów z jakimi bohater działa. I bystretki, które skradły moje serce.
Polecam bardzo. Mam nadzieję, że kolejne tomy będzie czytało mi się tak samo dobrze jak ten. Właściwie wszystkim wielbicielom fantasy – tylko lojalnie uprzedzam, że sceny walki mogą trwać około pięciu stron i zwykle są bardzo obrazowe – także jeśli to Was nie zniechęci, to książka dla Was idealna.

Z twórczością Pana Grzędowicza po raz pierwszy spotkałam się całkiem niedawno, czytając „Księgę jesiennych demonów”. Miękki kocyk, duży kubek kawy i „Księga” to był idealny wybór na długie jesienne wieczory. Nic więc dziwnego, że zabrałam się w końcu za „Pana Lodowego Ogrodu”.

Muszę przyznać, że i tym razem się nie zawiodłam. Pan Grzędowicz w świetny sposób łączy dark...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Uwielbiam klimat książek Simona Scarrowa. Co jakiś czas sięgam po kolejny tom z przygodami Macro i Katona i muszę stwierdzić, że z każdym razem jest to miłe przeżycie.
Wyobraźcie sobie dwójkę ludzi, na pierwszy rzut oka zupełnie różnych, którzy mają jedną wspólną cechę - wpadają w kłopoty znacznie częściej niż to wypada porządnemu rzymskiemu legioniście. Co więcej, z tarapatów tych wychodzą zawsze obronną ręką (poobijani, może z kilkoma nowymi bliznami - ale żywi, a to zawsze plus jak się wpada w sam środek afery między Aulusem Plaucjuszem a Karatakusem). Przez kolejne tomy obserwowałam, jak ta dwójka radzila sobie z kolejnymi problemami, a początkowa wzajemna niechęć ustąpiła miejca braterskim relacjom.
To już czwarta część cyklu i muszę przyznać, iż świat rzymskich legionów wciąga mnie coraz bardziej. Simon Scarrow potrafi sprawić, że człowiek czuje na własnej skórze nieprzyjazny klimat Brytanii, potrafi docenić piękno tamtejszego krajobrazu i skrzywić się za każdym razem kiedy bohaterom przyjdzie popijać tamtejsze "sikacze".
Polecam wszystkim tym, którzy chcą znaleźć się chociaż na chwilę w zupełnie innym świecie jak również tym, którzy potrzebują dobrej dawki historii w trochę innej formie, niż ta znana z podręczników do historii.

Uwielbiam klimat książek Simona Scarrowa. Co jakiś czas sięgam po kolejny tom z przygodami Macro i Katona i muszę stwierdzić, że z każdym razem jest to miłe przeżycie.
Wyobraźcie sobie dwójkę ludzi, na pierwszy rzut oka zupełnie różnych, którzy mają jedną wspólną cechę - wpadają w kłopoty znacznie częściej niż to wypada porządnemu rzymskiemu legioniście. Co więcej, z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Długo zabierałam się za „Uwikłanie”, oj długo. Trochę zawiedziona jakością polskich kryminałów zaczęłam omijać ten gatunek z daleka. Nie żeby były bardzo złe, wolę wierzyć, że po prostu źle trafiałam. No ale stało się. Najlepsza powieść kryminalna i sensacyjna 2007 i Nagroda Wielkiego Kalibru oraz osławiony prokurator Szacki, a więc zawodowo trochę i moje klimaty – musiałam przeczytać.

Zaczęło się fantastycznie, zbrodnia jest, prokurator jest. I ten język, który na początku mnie oczarował. Bardzo miło się czytało, szczególnie że większych przekłamań przy opisach pracy prokuratora nie dostrzegłam. Może pierwszy raz spotkałam się z tak zaangażowanym i tak eleganckim prokuratorem jak Teodor Szacki, bo z mojego doświadczenia wynika, że raczej się im się nie zdarza świadków w domach odwiedzać (wiecznie chodzić w garniturach też nie). Ale do najmilszych zajęć na ziemi praca prokuratora nie należy – i ta książka doskonale to pokazuje.

Bardzo podobał mi się opis relacji Teodora Szackiego i Olega Kuzniecowa – takie duo powinna posiadać każda dobra książka kryminalna. Im dalej wkraczałam w historię wykreowaną przez Pana Miłoszewskiego tym bardziej uświadamiłam sobie, że dużo bardziej lubię tego drugiego. Może dlatego, że prokurator Szacki po prostu nie doceniał tego co miał. Wiecznie zmęczony zestresowany, ciągle w pracy, z jakimś dziwnym obrazem „idealnego męża i ojca”. Zadziwiała mnie też jego naiwność jeśli chodzi o czasy PRL-u. Wszystkie emocje tłumił w sobie, a to zwykle nie oznacza nic dobrego, przynajmniej dla naszego zdrowia psychicznego. Dlatego mimo elegancji i uroku jaki pewnie miał w sobie – tym razem porównanie wypadło na korzyść Olega Kuzniecowa. Oleg – policjant, całkiem dobry w tym co robi, maruda jakich mało, potrafił cieszyć się życiem, nie dał się stłamsić życiu i pracy. Mimo, że był postacią zdecydowanie drugoplanową cała historia zyskała na jego obecności. Mam nadzieję że w następnym tomie też się pojawi, idealnie byłoby gdyby było go troszkę więcej.

Co do samej zagadki kryminalnej – plus. Dowiedziałam się czegoś nowego, do pewnego momentu nie mogłam rozpracować kto popełnił zbrodnię. Sama terapia ustawień jest dla mnie jednak przynajmniej na tą chwilę zbyt abstrakcyjnym pomysłem, żeby przejść do porządku dziennego nad rozwiązaniem całej historii.

„Uwikłanie” czytało się płynnie, przynajmniej do czasu gdy zaczął irytować mnie prokurator Szacki. Później były momenty, które nudziły – ale koniec końców nie zaważyły na całościowym odbiorze utworu Pana Miłoszewskiego. Jako, że to moje pierwsze spotkanie z twórczością Autora jestem raczej pozytywnie zaskoczona.

Nie jest to może najlepszy kryminał jaki czytałam – ale język jakim posługuje się Autor, opisy Warszawy, klimat całej książki no i postać Olega Kuzniecowa sprawiają że nie mogę zrobić nic innego, niż polecić „Uwikłanie”

Długo zabierałam się za „Uwikłanie”, oj długo. Trochę zawiedziona jakością polskich kryminałów zaczęłam omijać ten gatunek z daleka. Nie żeby były bardzo złe, wolę wierzyć, że po prostu źle trafiałam. No ale stało się. Najlepsza powieść kryminalna i sensacyjna 2007 i Nagroda Wielkiego Kalibru oraz osławiony prokurator Szacki, a więc zawodowo trochę i moje klimaty –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po "Sunset Park" z niecierpliwością czekałam kolejnego spotkania z twórczością Paula Austera. Chociaż, nie mogłam pozbyć się też myśli, iż takie przygody, jak moja ze wspomnianą książką nie zdarzają się często. Biorąc do ręki "Dziennik zimowy" byłam również przygotowana na to, że moje oczekiwania mogą być zbyt wielkie. I teraz, co tu dużo mówić- wstyd mi trochę za ten mój brak wiary w kunszt pisarski pana Austera.

"Dziennik zimowy" to utwór bardzo osobisty, frapujący, bardziej przypominający pamiętnik Autora, niż faktyczny dziennik. Paul Auster podjął na kartach tej książki próbę podsumowania swojego życia. I moim zdaniem zrobił to po mistrzowsku.
Już kilka pierwszych stron przekonało mnie, że mam do czynienia z książką niezwykłą. I odważną. Auster, opowiadając swoją historię, niepostrzeżenie na karty swojego dzieła przemyca przekonanie o ulotności życia, przypadkowości śmierci. Mnie osobiście bardzo poruszył fragment kiedy cytuje Jauberta: "Trzeba umrzeć jako osoba kochana (jeśli się potrafi)*". Autor "Dziennika zimowego" doskonale zdaje sobie sprawę, jak trudno być kochanym przez innych.
Czytając dzieło Austera, miałam wrażenie, że jest to historia opowiedziana mi przez kogoś znajomego, kogoś kto cierpliwie, niczym za rękę, prowadzi mnie pokazując ważne dla niego miejsca i osoby. Kogoś, kto wkroczywszy w "zimę swojego życia" chce zwrócić uwagę, na to co w życiu najważniejsze.

Auster, po raz kolejny udowodnił mi, że jest Mistrzem Słowa. Misternie, i powoli od pierwszych stron tworzy bardzo intymną atmosferę, która pozwala całkowicie zatracić się w stworzonym przez Pisarza świecie.
Pisarz szczerze opowiada o sobie, uwodząc - mimowolnie - nie odpornego na czar słowa pisanego Czytelnika. W fascynujący sposób odkrywa swoje najskrytsze myśli, rozliczając się z samym sobą w dość drobiazgowy sposób. Każde miejsce, każda opisana w książce blizna, doznania fizyczne i psychiczne są dla niego niezwykle ważne, to dzięki nim dojrzewa i odnajduje swoje własne szczęście.

Jest tyle rzeczy które mogłabym o "Dzienniku zimowym" napisać. Poruszająca, pozostająca na długo w pamięci- to przede wszystkim. Ale to również lektura, przez którą trzeba przejść samemu. I warta tego, żeby poświęcić jej chwilę uwagi. Polecam z całego serca.

*Paul Auster, Dziennik Zimowy, s. 208.

Po "Sunset Park" z niecierpliwością czekałam kolejnego spotkania z twórczością Paula Austera. Chociaż, nie mogłam pozbyć się też myśli, iż takie przygody, jak moja ze wspomnianą książką nie zdarzają się często. Biorąc do ręki "Dziennik zimowy" byłam również przygotowana na to, że moje oczekiwania mogą być zbyt wielkie. I teraz, co tu dużo mówić- wstyd mi trochę za ten mój...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kazuo Ishiguro, przy pomocy Stevensa, zabrał mnie w podróż. I to niejedną. Wyprawa głównego bohatera "Okruchów dnia" przez "najpiękniejsze zakątki Anglii na południowy zachód, aż po West Country" jest jedynie tłem dla innej, odbywanej przez niego podroży – tym razem sentymentalnej.

Stevens wspomina dni swojej świetności, gdy pracował jako Kamerdyner Lorda Darlingtona. I celowo piszę tutaj z dużej litery, bo dla Stevensa praca Kamerdynera była swego rodzaju powołaniem.
Zgłębiając karty powieści, czułam podziw dla opanowania i poświęcenia, z jakim wykonuje swoje obowiązki. Potem dotarło do mnie, że jego poświęcenie się pracy, w myśl dążenia do wykreowanego w jego głowie ideału, przybiera postać graniczącą z absurdem.
Dawno żaden bohater książki nie wzbudził we mnie tylu emocji, co główny bohater "Okruchów dnia". Już na początku trudno byłoby mi go opisać jako postać sympatyczną; w trakcie czytania to uczucie tylko się pogłębiało. I tak oto przeszłam od podziwu, przez irytację, po żal. Dlaczego żal? Mimowolnie porównywałam Stevensa z bohaterem ostatnio przeczytanego "Profesora Stonera", którego życie niemal wszyscy okrzyknęli nieszczęśliwym. A Stoner wykorzystał przecież praktycznie każdą okazję, którą przyniosło mu życie, aby zaznać choć odrobiny szczęścia – w odróżnieniu od bohatera "Okruchów dnia". I jeszcze jedno – do pewnego stopnia rozumiem i utożsamiam się z przyjętą przez Stevensa definicją godności. Jednak to, czym szczycił się bohater "Okruchów dnia", to pewnego rodzaju obłąkanie, nieludzkie spaczenie sedna definicji godności.
Sam mało sympatyczny bohater to jednak za mało, żeby oderwać mnie od eleganckiej, statecznej opowieści, wypełnionej licznymi dygresjami o międzywojennej Anglii. Już pierwsze strony powieści pozwalają nam przenieść się w wykreowany przez Kazuo Ishiguro świat Darlington Hall. Ujął mnie bardzo plastyczny, "po angielsku" powściągliwy styl Autora. Ktoś już, opisując tę powieść, użył słowa "dystyngowana". Jak widać, można opisać tą powieść jednym słowem i trafić w samo sedno.
"Okruchy dnia" to opowieść o dążeniu do doskonałości i szczęściu. Teraz czeka mnie jeszcze film, wielokrotnie już wspominany przy okazji książki. Nie oglądałam, ale z zasłyszanych opinii czekają mnie naprawdę niesamowite chwile. A "Okruchy dnia" oczywiście polecam.

Kazuo Ishiguro, przy pomocy Stevensa, zabrał mnie w podróż. I to niejedną. Wyprawa głównego bohatera "Okruchów dnia" przez "najpiękniejsze zakątki Anglii na południowy zachód, aż po West Country" jest jedynie tłem dla innej, odbywanej przez niego podroży – tym razem sentymentalnej.

Stevens wspomina dni swojej świetności, gdy pracował jako Kamerdyner Lorda Darlingtona. I...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Życie jednego człowieka opisane na niemalże 300 stronach. Niewiele? Bo też było to życie całkiem zwyczajne, takie, które w udziale mogło przypaść każdemu. A jednak, jeśli miałabym opisaną historię streścić jednym słowem, powiedziałabym: niezwykła.
Albo inaczej: zwykła historia niezwykłego człowieka. Najbardziej ujmującego opisu profesora dokonali -moim zdaniem- jego najbliżsi przyjaciele, określając go jako "marzyciela, szaleńca w obłąkanym świecie, naszą własną wersją Don Kichota bez Sancha, hasającego pod błękitnym niebem środkowego zachodu"*

William Stoner miał bowiem Dar. Pasję, która pozwoliła mu przetrwać trudne chwile, których nie szczędziło mu życie. Właśnie dzięki tej Pasji, mimo wielu porażek, które były jego udziałem – nie nazwałabym życia głównego bohatera nieszczęśliwym.

Najbardziej nieszczęśliwą postacią natomiast stała się dla mnie Edith. Nigdy nie wyzwoliła się z okowów, które nałożyło na nią wychowanie (określone z góry przez status społeczny jej rodziny, jakże niepasujące do realnego życia), nie potrafiła odnaleźć się w roli żony i matki. Podejmowane przez nią działania, zamiast dać jej szczęście unieszczęśliwiały nie tylko ją samą, ale również członków jej najbliższej rodziny.

Na szczególne uznanie zasługuje styl Autora – barwny, urzekający, a jednocześnie klarowny. Fascynujący w swojej prostocie. Jak taka książka mogła przez tyle lat pozostać zapomniana? Dlaczego nie uczą tak pisać w szkołach? I chyląc głowę nad kunsztem pisarskim Johna Williamsa, napiszę tylko, że takie książki to rzadkość. Aż ciężko się z nią rozstać i odłożyć na półkę.

To pewnie najbardziej fascynująca książka, na jaką się natknęliście. I tym razem, to nie moja opinia. Tak „Profesora Stonera” zachwalał Tom Hanks. Ja z kolei, słowem podsumowania powiem tyle - z całego serca polecam.

* John Williams, Profesor Stoner, s. 40

Życie jednego człowieka opisane na niemalże 300 stronach. Niewiele? Bo też było to życie całkiem zwyczajne, takie, które w udziale mogło przypaść każdemu. A jednak, jeśli miałabym opisaną historię streścić jednym słowem, powiedziałabym: niezwykła.
Albo inaczej: zwykła historia niezwykłego człowieka. Najbardziej ujmującego opisu profesora dokonali -moim zdaniem- jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niewielu jest ludzi, którzy o "Rzeźni numer 5" Kurta Vonneguta nie słyszało. To utwór, który budzi skrajne emocje od chwili pierwszej publikacji.

Ale zacznijmy od początku. Do przeczytania skłoniła mnie recenzja tegoż utworu, pióra pana Jacka Wojciechowskiego pt: "Groteska Katastroficzna" (zamieszczona w "Przeglądzie Literackim" 2/73, s. 126-127). Pod recenzją pana Wojciechowskiego - już po przeczytaniu książki - chętnie bym się sama podpisała (link do recenzji zamieszczam poniżej- warto poświęcić chwilę*).

Nie będę bazować jedynie na nie swojej opinii i tradycyjnie wtrącę i swoje trzy gosze. Najbardziej podczas czytania uderzyła mnie nietypowa (i powiedzmy sobie, dość niepokojąca) koncepcja czasu, która jest zarazem spoiwem całej fabuły. Kurt Vonnegut rozpoczynając opowieść o Billym Pilgrimie pisał:
"Posłuchajcie:
Billy Pilgrim wypadł z czasu"
Szukałam innego słowa na opisanie tego, co przeżywa głowny bohater, do czasu gdy stwierdziłam, ze żadne nie jest tak dobre. Billy Pilgrim rzeczywiście wypadł z czasu. Autor, opisując to niesłychane zjawisko, odniósł się do modliwy Billy'ego, która "byla jego sposobem na to, żeby jakoś funkcjonować."* Moim zdaniem, jest to jeden z najbardziej zapadających w pamięć fragmentów powieści.

Kurt Vonnegut jest niezwykle bezpośredni, prowokuje i szokuje. W "Rzeźni numer 5" nie ma miejsca na odcienie szarości. Ta książka to apel, i to apel czarno – biały. Dla mnie czasami zbyt dosłowny. Nie ma tu miejsca na piękny styl i finezję. Wszystkie zastosowane przez Vonneguta zabiegi służą jednemu celowi – ukazują okrucieństwo wojny. Każda śmierć kwitowana jest prostym, a tak wiele mówiacym "zdarza się".

Kwestią, o której wspomnieć należy jest również tłumaczenie tej jednej z najbardziej znanych powieści Kurta Vonneguta. Pokuszę się o stwierdzenie, iż całość przełożona przez pana Lecha Jęczmyka oddaje "duszę" oryginału (z którym całkiem niedawno również miałam przyjemność się zapoznać). Ponadto chylę czoła nad talentem pana Janusza Jęczmyka, który z kolei przełożył wiersze znajdujące się na kartach powieści. Majstersztyk.

Nie chcąc zdradzać zbyt wielu szczegółów – w myśl zasady "Moi Drodzy, przeczytajcie sami" napiszę jeszcze, że polecam do przeczytania każdemu. Nie wszystkim się spodoba – to jasne. Ale tak czy inaczej, warto.


* http://www.vonnegut.art.pl/polskie/krytyk/73_ml_2.html
* Kurt Vvonnegut, Rzeźnia numer 5, Państwowy Instytut wydawniczy 1989, s. 54

Niewielu jest ludzi, którzy o "Rzeźni numer 5" Kurta Vonneguta nie słyszało. To utwór, który budzi skrajne emocje od chwili pierwszej publikacji.

Ale zacznijmy od początku. Do przeczytania skłoniła mnie recenzja tegoż utworu, pióra pana Jacka Wojciechowskiego pt: "Groteska Katastroficzna" (zamieszczona w "Przeglądzie Literackim" 2/73, s. 126-127). Pod recenzją pana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Wybudować grób. To się tylko tak mówi. A kto nie budował, ten nie wie, co taki grób kosztuje." *

Tak zaczyna się opowieść Szymona Pietruszki. A jest co opowiadać, bo z tym grobem to faktycznie nie taka prosta sprawa, jakby się wydawało. A jak już się o tym grobie raz wspomniało, to od razu wypadałoby to i owo z dawnego życia przypomnieć. Tak stopniowo powstaje opowieść o świecie, którego dziś już nie ma. Nasz bohater jeszcze go pamięta, chociaż i dla niego jasnym jest że kończy się pewna epoka, a z nim świat, który znał i rozumiał. Dlatego opowiada o sobie, swoich najbliższych, ziemi, wojnie – raz jeszcze powraca do dawnego życia – tym razem we wspomnieniach.

Po wielu zasłyszanych opiniach spodziewałam się, że odnajdę w tej książce podobieństwa do "Błogosławieństwa ziemi" Hamsuna – a tak właściwie te dwa utwory niewiele łączy (poza tym, że oba mogę spokojnie uznać za wybitne). W powieści Myśliwskiego nie ma tego spokoju, jest za to czysta radość z życia, jest i melancholia, i smutek. Szymon Pietruszka to pierwszorzędny gawędziarz, błyskotliwy, czarodziej słowa to i nie powinno dziwić nikogo, że przepadłam po pierwszych kilkunastu stronach i to bezpowrotnie. Urzekł mnie barwny, ujmujący styl Autora i całe mnóstwo dygresji, które razem tworzą niepowtarzalny klimat tej powieści. Magia, po postu magia.

Trzeba podkreślić, iż naszego Gawędziarza nie da się nie lubić. No bo jakże to? Za co? Może i najgrzeczniejszym dzieckiem nie był – zdarza się, nie można od razu przekreślać człowieka. I potem, już za kawalerskich czasów, i do bicia był pierwszy, i na zabawę chętnie poszedł, a za kołnierz przecież nie wyleje. Ale pracowity był. I kiedy wojna przyszła też nie siedział po próżnicy, partyzantem został. A potem i bratem się opiekował. A brat Szymona to zagadka, i jeżeli już o coś do Pana Myśliwskiego miałabym mieć żal, to o to, że tyle tylko miejsca mu na kartach swojej powieści poświęcił. Ale reszty nie napiszę. "Kamień na kamieniu" trzeba przeczytać samemu.

Tak tylko na końcu, już po odłożeniu książki człowiek popada w zadumę. Ktoś kiedyś powiedział, że takich książek już się nie pisze. I rację miał.

* Kamień na kamieniu, W. Myśliwski, s. 5

"Wybudować grób. To się tylko tak mówi. A kto nie budował, ten nie wie, co taki grób kosztuje." *

Tak zaczyna się opowieść Szymona Pietruszki. A jest co opowiadać, bo z tym grobem to faktycznie nie taka prosta sprawa, jakby się wydawało. A jak już się o tym grobie raz wspomniało, to od razu wypadałoby to i owo z dawnego życia przypomnieć. Tak stopniowo powstaje opowieść o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ani okładka, ani pochlebne opinie o "Sunset Park" nie zapowiadały, że książka zrobi na mnie tak ogromne wrażenie. Opis na okładce sugerował raczej, iż będzie to napisana lekkim piórem opowieść o dwojgu ludzi, zmagających się z problemami, których można doszukać się w każdym związku, opowieść o Nowym Jorku - mieście, które nigdy nie śpi.

Tymczasem nic bardziej błędnego. Nowy Jork stanowi tło, spoiwo - gdzie krzyżują się drogi bohaterów - czwórki zamieszkującej zapomniany dom na Sunset Park. Już pierwsze przerzucone strony uświadomiły mi, że okładka i opinie nie wspominają o tym co uderzyło mnie w "Sunset Park" najbardziej - o rozpaczy, która towarzyszy ludziom, zmuszonym do opuszczenia swoich domów, o poczuciu winy - które wprost "wyrzuca" jednego z bohaterów poza obręb jego dawnego życia, o trudnych decyzjach, które nieodwracalnie zmieniły losy nie tylko samych bohaterów, ale wszystkich im bliskich.

To opowieść o skomplikowanych relacjach, rozstaniach i trudnych powrotach - do dawnego życia, do "normalności", o próbie poskładania życia na nowo - mimo, że wydaje się że powrót jest niemożliwy, a milion małych puzzli - z którego składa się życie każdego z bohaterów już nigdy nie ułoży się w jedną całość.

Postacią, która zrobiła na mnie największe wrażenie był ojciec Milesa. Poznajemy Go w momencie, kiedy właściwie może stracić wszystko. Przeżył już tak wiele – utracił obu synów, jedną tragedię, która doprowadziła do drugiej. Popełnił jeden błąd – jego małżeństwo znalazło się w krytycznym momencie. Przyjaciele, postacie ze starego świata odchodzą, symbolizując koniec pewnej epoki. Wszystko to sprawia jednak, że staje się silniejszy – przechodzi przemianę, okazuje siłę, której potrzebują najbliżsi.

Nie sposób również nie wspomnieć o mistrzowskim, poruszającym stylu Autora. W pełni zgadzam się z recenzją "The New York Review of Books" - "Auster to czarodziej mistrzowsko posługujący się magią słowa"*

Każdy drobiazg ma tutaj swoje znaczenie - fotografie, książki, losy zawodników baseballa - których losy w przedziwny sposób wywierają wpływ na sposób patrzenia na świat przez bohaterów. Całość spajają wplecione we wszystko kadry z filmu "Najlepsze lata naszego życia". Magia.

"Sunset Park" polecam z całego serca. Wstrząsająca, dająca do myślenia lektura. Może nie dla wszystkich, ale godna pochylenia się nad nią i zastanowienia nad życiowymi wyborami.

* Paul Auster, Sunset Park, okładka

Ani okładka, ani pochlebne opinie o "Sunset Park" nie zapowiadały, że książka zrobi na mnie tak ogromne wrażenie. Opis na okładce sugerował raczej, iż będzie to napisana lekkim piórem opowieść o dwojgu ludzi, zmagających się z problemami, których można doszukać się w każdym związku, opowieść o Nowym Jorku - mieście, które nigdy nie śpi.

Tymczasem nic bardziej błędnego....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Martwe dusze" to taka perełka, która w moje ręce trafiła przypadkiem. Za namową Taty, ku zgorszeniu Siostry, zabrałam się za lekturę wiedząc jedynie, że Gogol "wielkim pisarzem był".

To, co oczarowało mnie na samym początku to klimat, jaki stworzył Autor opisując małe prowincjonalne, rosyjskie miasto, i zamieszkujących je ludzi. Jednocześnie, tak jakby mimowolnie i stopniowo Gogol roztaczał niezwykłą atmosferę wokół głównego bohatera. Paweł Iwanowicz Czyczykow na pierwszy rzut oka (nawet zdaniem Autora) nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ot, cytując samego Pisarza "pan niezbyt przystojny, ale i nie brzydki, ani nazbyt tłusty ani nazbyt chudy; nie można powiedzieć żeby stary, jednak niezbyt młody"*
Mimo takiego niesprzyjającego aurze niezwykłości opisu, Czyczykow okazał się nie lada tajemnicą. W krótkim czasie zjednał sobie wszystkich mieszkańców wspomnianego miasteczka, brylując na salonach, zaskarbiając sobie sympatię wszystkich liczących się w lokalnej hierarchii postaci. Kolejne karty powieści przynosiły jedynie nowe niespodzianki. Po cóż bowiem naszemu bohaterowi martwe dusze chłopów? Kim naprawdę jest Czyczykow?
Nie chcąc zdradzać szczegółów fabuły powiem tylko że zagadka się rozwiązała, jak to jednak bywa - nie bez komplikacji dla Pawła Iwanowicza i mieszkańców miasteczka.

Bardzo żałowałam, że Gogol podobno zniechęcony falą krytyki swojego dzieła nie zdecydował się ostatecznie, aby historię opisaną w książce kontynuować, chociaż ta myśl przyświecała mu przy pisaniu "Martwych dusz" (w założeniu pierwszej części czegoś większego)

Ta książka ma duszę, na wskroś rosyjską, zawadiacką, czasami melancholijną duszę. Dlaczego trafiłam na nią tak późno? To kolejna zagadka, ale zgodnie ze starym przysłowiem "lepiej późno niż wcale". Polecam do przeczytania każdemu. Może i ma swoje wady, ale świat zbudowany przez Gogola jest wart tego, żeby zatrzymać się przy lekturze chociaż na chwilę.

* M. Gogol, "Martwe dusze" str. 7

"Martwe dusze" to taka perełka, która w moje ręce trafiła przypadkiem. Za namową Taty, ku zgorszeniu Siostry, zabrałam się za lekturę wiedząc jedynie, że Gogol "wielkim pisarzem był".

To, co oczarowało mnie na samym początku to klimat, jaki stworzył Autor opisując małe prowincjonalne, rosyjskie miasto, i zamieszkujących je ludzi. Jednocześnie, tak jakby mimowolnie i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Powszechnie wiadomym jest że wena twórcza ze szwajcarską dokładnością niewiele ma wspólnego. Wielu znanych pisarzy opowiadając o swoich książkach twierdziło, iż to co wyszło spod ich pióra znacznie odbiegało od ich pierwotnego zamysłu.

"Trzech panów w łódce nie licząc psa" stanowi przykład takiego zjawiska. Podobno dzieło stanowić miało przewodnik po miejscowościach i zabytkach położonych nad brzegami Tamizy. Potem jednak na karty powieści siłą niemal wdarł się angielski humor i od tej pory grał już w książce pierwsze skrzypce. Humor i piękne opisy to dwa główne atuty tej niewielkiej książki.

Na samą fabułę składa się opis kilku dni spędzonych na łódce przez trzech gentlemanów (i psa - którego zachowanie sprawiało że za gentlemana nie uchodził, nawet wśród najbliższych). Łódź jest cała, rzeka wcale nie głęboka, pogoda dopisuje - można uznać, że wieje nudą. I nic bardziej mylnego - z pozoru sielankowy wypoczynek pełen jest walki z piętrzącymi się problemami, które zsyła złośliwy los. I jeśli akurat Nasi bohaterowie nie walczą z wiosłami czy linkami ( które plączą się w zasadzie same) ubarwiają sobie podróż równie niezwykłymi opowiadaniami o swoich znajomych.

Książka - polecona przez Dobrą Duszę, z której pochlebnym zdaniem na temat "Trzech Panów w łódce..." w pełni się zgadzam. W moim odczuciu opowieść rewelacyjna. Z tym jednym zastrzeżeniem, że w miejscach publicznych należy dozować czytanie ze szczególną ostrożnością, gdyż wywołuje niekontrolowane ataki śmiechu. Czasami nie sposób się nie uśmiechnąć. Książkę poleciłam mojej Mamie, która czytając śmiała się nawet bardziej niż ja.

Powszechnie wiadomym jest że wena twórcza ze szwajcarską dokładnością niewiele ma wspólnego. Wielu znanych pisarzy opowiadając o swoich książkach twierdziło, iż to co wyszło spod ich pióra znacznie odbiegało od ich pierwotnego zamysłu.

"Trzech panów w łódce nie licząc psa" stanowi przykład takiego zjawiska. Podobno dzieło stanowić miało przewodnik po miejscowościach i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Długo zastanawiałam się zanim wzięłam do ręki "Dzienniki Kołymskie". Wątpliwości ogarniały mnie już na sam widok nazwiska Autora, jako że do Miłośników Gazety Wyborczej raczej nie należę. Z drugiej strony sam opis książki sprawiał, że trudno mi było o niej zapomnieć.
Koniec końców, zaczęłam czytać. I miałam coraz większe wątpliwości. Bo pierwsze strony są obrzydliwe. Czemu miał służyć początkowy epizod z Szamanką Dorą nie jestem w stanie dociec do dnia dzisiejszego. Ale że łatwo się nigdy nie poddaję brnęłam dalej. I faktycznie wkrótce Kołyma pochłonęła mnie bez reszty. Od lat marzyła mi się wyprawa w głąb Rosji, na dalekie krańce Azji. Po przeczytaniu "Dzienników Kołymskich" marzy mi się jeszcze bardziej.

Droga Federalna R504 zwana jest również czasami Drogą z Kości. Ponad dwa tysiące kilometrów, a każdy metr okupiony jest tragedią ludzką. Jacek Hugo Bader w relacji ze swojej podróży umiejętnie łączy teraźniejszość z przeszłością. Kołyma oczami Autora, to naprawdę "inny świat", rządzący się własnymi prawami, gdzie błatni mają własne kodeksy honorowe, a poszukiwacz złota to wcale nie tak dochodowa praca. To wymarłe osiedla w "złotym sercu Rosji". Przede wszystkim jest to jednak reportaż o ludziach: odważnych, gościnnych, ale też zrozpaczonych, pozbawionych nadziei, starających się przetrwać na "nieludzkiej ziemi"

Często o takich miejscach mówi się jako o miejscach zapomnianych prze Boga. Autor spotyka jednak na swojej drodze ludzi, którzy doświadczyli rzeczy niezwykłych. Wszystkie te miejsca i ludzie, tworzą jedyną i niepowtarzalną atmosferę, gdzie nic nie wydaje się mieć miary. Jeśli mamy do czynienia z bogactwem – to ogromnym, jeżeli z nędzą – to również przerażającą rozmiarami.
Rosja ukazana w "Dziennikach Kołymskich" to nie tylko Rosjanie, ale prawdziwy zlepek kulturowy, gdzie stykają się ze sobą najróżniejsze kultury i zwyczaje.
Słabszą stroną "Dzienników" jest niestety styl Autora. Reportaż pisany trochę na szybko, niechlujnie. Rozumiem że jest to trochę inną forma literacka, i nie wymagam języka Pessoi ale styl Autora jest chwilami nużący do tego stopnia, iż potrafi przytłoczyć atmosferę tego magicznego, straszliwego miejsca jakim jest Kołyma.
"Dzienniki kołymskie" polecam. Jednak nie przypadną do gustu każdemu. Nie jest to opowieść reportera w mistrzowskiej formie, ale pozycja godna uwagi. Część podda się zapewne po pierwszej stronie. Ja czytałam dalej i nie żałuję, bo to summa summarum wartościowa pozycja, dla ludzi zainteresowanych historią Drogi z Kości.

Długo zastanawiałam się zanim wzięłam do ręki "Dzienniki Kołymskie". Wątpliwości ogarniały mnie już na sam widok nazwiska Autora, jako że do Miłośników Gazety Wyborczej raczej nie należę. Z drugiej strony sam opis książki sprawiał, że trudno mi było o niej zapomnieć.
Koniec końców, zaczęłam czytać. I miałam coraz większe wątpliwości. Bo pierwsze strony są obrzydliwe. Czemu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przeczytałam. A łatwo nie było. I nie mogę tutaj całej winy kłaść na karb tej powieści. Objętościowo "Blaszany Bębenek" nie jest może książką najmniejszą, ale pomimo kilku przeszkód po drodze, akurat jej objętość nie przeszkadzała mi wcale.
Przede wszystkim ujął mnie sam pomysł Autora, który Narratorem swojego dzieła uczynił Oskara i jego blaszane bębenki (a było ich całkiem sporo). Przez pierwsze lata życia Oskara byłam zachwycona jego grą na bębenku, umiejętnościami rozbijania szkła, i fantastycznymi opowieściami, którymi raczył nas po drodze, wybijając takt na jednym ze swoich bębenków.
Bardzo spodobał mi się również sposób narracji – to w pierwszej, to w trzeciej osobie – we wspaniałym gawędziarskim stylu. Doskonale moim zdaniem dopełniał całości pisanej (albo wygrywanej) z perspektywy pensjonariusza Zakładu dla nerwowo chorych.
Potem – w miarę "dorastania" Oskara czytanie stawało się trudniejsze. Części, które w 1959 r. (a więc w momencie wydania książki) mogły wywołać skandal, wywoływały we mnie jedynie obrzydzenie. Tak dotychczas różnorodny korowód postaci przewijających się przez karty książki zastąpiony został problemami, jakie miał główny bohater z kobietami. Rozważałam nawet porzucenie czytania "Blaszanego bębenka" na jakiś czas. I w tej części powieść miała swoje bardzo dobre momenty, jednakże Autor dopiero pod koniec książki wrócił do atmosfery, która przenosiła mnie – dzięki wspomnieniom pacjenta Zakładu dla nerwowo chorych w czasy przedwojennego Gdańska.
Trudno polecić tą książkę. Nie dlatego że jest zła. Miejscami jest nawet bardzo dobra. Jednakże jej odbiór jest zawsze bardzo indywidualny. Ja osobiście czytałam lepsze powieści. Wiele z historii Oskara zapamiętam jeszcze na długo – to muszę przyznać z całą pewnością - ale wracać do książki nie będę. Chyba, żeby sięgnąć do historii straszliwej Niobe.

Przeczytałam. A łatwo nie było. I nie mogę tutaj całej winy kłaść na karb tej powieści. Objętościowo "Blaszany Bębenek" nie jest może książką najmniejszą, ale pomimo kilku przeszkód po drodze, akurat jej objętość nie przeszkadzała mi wcale.
Przede wszystkim ujął mnie sam pomysł Autora, który Narratorem swojego dzieła uczynił Oskara i jego blaszane bębenki (a było ich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pierwszą książką Hamsuna jaką dane mi było przeczytać był "Głód". Czytaniu tamtej książki towarzyszył niepokój o każdy kolejny dzień bohatera. "Błogosławieństwo ziemi" jest powieścią zupełnie inną.
Bohaterowie, z pokorą znoszą wszystkie przeciwności losu zawierzając Bogu, naturze i własnym siłom. Potrafią radować się życiem, odnajdując szczęście w zwykłych codziennych czynnościach. Czas odmierzają nie za pomocą zegara, a za pomocą pór roku.
Cała fabuła to opis lat pełnych pracy, trosk życia codziennego Izaka, Inger, ich rodziny i przyjaciół - urocza, zarażająca optymizmem. A przecież w życiu bohaterów zdarzały się również tragedie, które jednak nie były w stanie ich złamać. Przeciwnie, dodawały im sił i sprawiały że stawali się sobie bliżsi.
Autor, w swej powieści zwraca również uwagę na pozycję kobiety w społeczeństwie, co mając na uwadze czas powstania utworu (1917 r.) przynajmniej dla mnie jest zaskakujące.
"Błogosławieństwo ziemi" mogę polecić każdemu. Trudno o książkę bardziej przywracającą wiarę w celowość trudów życia codziennego, wiarę w to że ciężka praca wcześniej czy później się opłaci. Będę do niej wracała jeszcze nie raz. Doskonała "odtrutka" na wszechobecny pośpiech i pesymizm.

Pierwszą książką Hamsuna jaką dane mi było przeczytać był "Głód". Czytaniu tamtej książki towarzyszył niepokój o każdy kolejny dzień bohatera. "Błogosławieństwo ziemi" jest powieścią zupełnie inną.
Bohaterowie, z pokorą znoszą wszystkie przeciwności losu zawierzając Bogu, naturze i własnym siłom. Potrafią radować się życiem, odnajdując szczęście w zwykłych codziennych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Sprawę Colliniego" przeczytałam za namową osoby, której fascynacje książkowe zwykle dzielę. Dlatego też opinie o samej książce przeczytałam dopiero po jej ukończeniu. Czytając opinie i ja poczułam się zobowiązana zabrać głos w sprawie rzeczonej książki, ze względu na jej tematykę – która z zawodowego punktu widzenia jest mi dość bliską.
Przede wszystkim nie spodziewałam się, że tak łatwo przyjdzie mi wczuć się w sytuację głównego bohatera. Każdy człowiek na początku obranej drogi zawodowej ma jakieś wątpliwości. Łatwiej jest, kiedy jeszcze się uczy – wtedy w przypadku aplikanta, odpowiedzialność za jego czyny tak naprawdę spoczywa na kimś innym. Jednak sytuacja zmienia się, kiedy zaczyna się pracę na własny rachunek. Każda sprawa jest inna, rozwiązań jest sto, albo nie ma żadnego – radzenie sobie z niektórymi sprawami przychodzi dopiero z doświadczeniem. Tylko co w sytuacji kiedy takiego doświadczenia brak? Bardzo pomocne okazały się słowa jednego z bohaterów książki, doświadczonego adwokata Mattingera "chce być pan obrońcą, panie Leinen, więc musi się pan zachowywać jak obrońca. Podjął się pan obrony człowieka. Dobrze, być może był to błąd. Ale wyłącznie pański błąd nie jego. Jest pan teraz odpowiedzialny za tego człowieka, jest pan wszystkim, co on tu ma (...) Jeśli będzie chciał, i tylko od tego to zależy , powinien pan się nim zająć, dołożyć wszelkich starań i porządnie wykonać swoją pracę. To jest sprawa o morderstwo a nie seminarium na uczelni."*
Bardzo podobał mi się styl autora. Rzeczowy, prawie suchy, pozbawiony emocji. Autor opisuje historię tak dramatyczną, że nie potrzebuje ona "oprawy" w formie kwiecistego stylu. Sama w sobie jest przerażająca. Fabuła to tak naprawdę dramat trzech osób – młodego adwokata, mordercy i wnuczki zamordowanego. Każda z tych osób straciła coś wraz ze śmiercią Hansa Mayera.
Autor, z racji wykształcenia doskonale zdaje sobie sprawę że praca prawnika, zwłaszcza początkującego – to długie godziny spędzone nad aktami sprawy, mozolne przedzieranie się przez stosy komentarzy, godziny spędzone przed komputerem. Wszystko to poprzedza te „obfitujące w emocje” krótkie chwile na sali sądowej.
Autor porusza bardzo ważną kwestię nie tylko dla Niemiec. Wiele państw po drugiej wojnie światowej musiało poradzić sobie z kwestią zbrodniarzy wojennych. Jak wskazuje Autor, nigdy nie była to kwestia łatwa. To Ferdinand von Schirach przypomniał o "ustawie Drehera". Postawił wiele trudnych pytań, o kwestie związane z winą i sprawiedliwym wymiarem kary. Odpowiedzi na te Autor pozostawia czytelnikowi.
Książkę zdecydowanie polecam. Jest bardzo krótka, ale warta przeczytania. Nie ma tu jakiejś szczególnej tajemnicy, zupełnie niespodziewanego zakończenia – niemniej jednak bardzo się cieszę, że trafiła w moje ręce. Zdecydowanie nie będzie to moje ostatnie spotkanie z Autorem

F. von Schirach, Sprawa Colliniego, s. 45

"Sprawę Colliniego" przeczytałam za namową osoby, której fascynacje książkowe zwykle dzielę. Dlatego też opinie o samej książce przeczytałam dopiero po jej ukończeniu. Czytając opinie i ja poczułam się zobowiązana zabrać głos w sprawie rzeczonej książki, ze względu na jej tematykę – która z zawodowego punktu widzenia jest mi dość bliską.
Przede wszystkim nie spodziewałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Po tamtej stronie" jest książką niezwykłą.

Cóż takiego znajduje się "po tamtej stronie"? Jak naprawdę wygląda tajemnicze Państwo Snu? Odpowiedzi na te pytania są dużo bardziej skomplikowane, niż przypuszczałam rozpoczynając wędrówkę do Państwa Snu.

"Po tamtej stronie" Kubina składa się właściwie z szeregu wizji sennych, które stanowią karykaturalne, chaotyczne, ponure odbicie rzeczywistości. Wizje te tworzą rodzaj fabuły, która jednak rządzi się swoim własnym prawem - prawem Chaosu.
Państwo Snu jakby "z góry" skazane jest na zagładę, przesiąknięte poczuciem zbliżającej się katastrofy.

Przeczytałam gdzieś, że Kubin nie tyle zaprzągł malarstwo w służbę literatury, co malarstwo swoje po prostu opowiedział. Po przeczytaniu "Po drugiej stronie" nie sposób mi się z powyższym nie zgodzić. Jego wizje, jakkolwiek zadziwiające wywoływały u mnie szereg najróżniejszych uczuć: od zdumienia, przez grozę po obrzydzenie.

Wizje malarskie opisane w książce opisać można na wiele sposobów. Przypominają w istocie surrealne, pesymistyczne majaki chorego człowieka.

Przez szereg wizji ukazany został "rozpad" Państwa Snu. Co ciekawe, rozpadu nie spowodowało jakieś jedno, konkretne wydarzenie. Przewracając karty powieści, miałam wrażenie, iż rozpad był częścią samej idei Państwa Snu.

Trudno ocenić książkę, która wymyka się wszelkim schematom, według których można dokonać oceny.
To dzieło sztuki. Nie napisane po to, aby urzekać fabułą. Napisane, aby oglądać wraz z autorem wizje, które przelewał potem na papier, tworząc jedyne w swoim rodzaju obrazy.

Oczywiście - polecam. Zgodzić się mogę, iż nie jest to książka dla każdego. Jeżeli ktoś natknął się kiedyś na "Golema" czy "Noc Walpurgii" Meyrinka odnajdzie tutaj wiele wspólnych, przewijających się motywów. Wszystkie trzy książki są magiczne, chociaż przyznać trzeba jest o magia przepełniona grozą.

"Po tamtej stronie" jest książką niezwykłą.

Cóż takiego znajduje się "po tamtej stronie"? Jak naprawdę wygląda tajemnicze Państwo Snu? Odpowiedzi na te pytania są dużo bardziej skomplikowane, niż przypuszczałam rozpoczynając wędrówkę do Państwa Snu.

"Po tamtej stronie" Kubina składa się właściwie z szeregu wizji sennych, które stanowią karykaturalne, chaotyczne, ponure...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Długa Ziemia Stephen Baxter, Terry Pratchett
Ocena 7,0
Długa Ziemia Stephen Baxter, Ter...

Na półkach: , , ,

"Długa Ziemia" wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Przede wszystkim - zaintrygował mnie sam pomysł. Dla człowieka takiego jak ja - czyli omijającego zwykle literaturę science - fiction szerokim łukiem - była to pierwsza wskazówka że może nadszedł czas aby poszerzyć swoje horyzonty i w tym zakresie.

Jaką niesamowitą wyobraźnię trzeba mieć aby stworzyć krokera, śpiewające trolle, czy nieskończoną liczbę światów? Zapewne przeogromną - a taka wyobraźnia to ogromny dar.

Mój zachwyt wzbudziły bardzo plastyczne opisy. Przed oczami miałam każdy z opisywanych przez Autorów obrazów. Z prawdziwą przyjemnością czytałam o każdym z nowych światów, wraz z bohaterami oglądałam nowe, nieznane gatunki zwierząt.

Po jakimś czasie jednak nowe światy zaczęły nużyć. I tutaj chyba winić należy również brak zaangażowania po mojej stronie. Mimo wielkiej sympatii dla głównego bohatera nie byłam w stanie poświęcić jego przygodom wcześniejszej uwagi. Każdy nowy świat stawał się przeszkodą do odkrycia wielkiej tajemnicy.

Tymczasem sama tajemnica również mnie rozczarowała. Skojarzyła się mi niemal natychmiast z jedną z powieści Stanisława Lema. I to chyba ostatecznie przekonało mnie, że nie jest to książka dla mnie.

Mimo rozczarowania na końcu, nie sposób przy lekturze "Długiej Ziemi" nie zadać sobie pytania o pochodzenie człowieka. To jedna z takich książek które pozostawiają po sobie pytania o znaczenie ewolucji, o to, co tak naprawdę ukształtowało nas jako gatunek homo sapiens.

"Długa Ziemia" wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Przede wszystkim - zaintrygował mnie sam pomysł. Dla człowieka takiego jak ja - czyli omijającego zwykle literaturę science - fiction szerokim łukiem - była to pierwsza wskazówka że może nadszedł czas aby poszerzyć swoje horyzonty i w tym zakresie.

Jaką niesamowitą wyobraźnię trzeba mieć aby stworzyć krokera, śpiewające...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zaczęło się klasycznie. Pewnego dnia, stojąc przed półką pełną książek Pana Becketta, zadałam sobie odwieczne pytanie: "Kupić czy nie kupić?" Rozważyłam szybko plusy i minusy kolejnego niezaplanowanego zakupu, i już po chwili dzierżyłam dumnie "Zapisane w kościach".
Do sięgnięcia po kolejną historię Autora skłoniła mnie przede wszystkim lektura "Chemii śmierci", którą nabyłam z bardzo dużymi oporami. A tamta książka naprawdę mile mnie zaskoczyła.

Teraz również nie chciałam się rozczarować. I tak naprawdę rozczarowania przy czytaniu nie było. Kolejny raz udało się Panu Beckettowi stworzyć atmosferę, za którą tak polubiłam jego wcześniejszą opowieść. Można zarzucić Autorowi, że nic oryginalnego nie wymyślił. Małe miasteczko, na wyspie odciętej z powodu sztormu od reszty świata, zamknięta społeczność, gdzie każdy każdego zna, a obcych traktuje się co najmniej podejrzliwie i zagadkowe morderstwo -to wszystko już gdzieś kiedyś było. Tylko że tutaj nic nie jest takie, jakim wydaje się na początku.

Chylę czoła przed wiedzą jaka posiada Autor, z zakresu antropologii sądowej. Ujęła mnie - po raz kolejny zresztą - lekkość z jaką operuje słowem pisanym. Od lektury nie potrafiły mnie oderwać nawet bardzo szczegółowe, chwilami naprawdę drastyczne opisy. Kolejne mocne strony to bardzo ciekawie wpleciona w fabułę i wyjaśniona autentyczna historia Mary Reeser.

I jedną sprawą która nie daje mi spokoju do tej pory jest zakończenie. A właściwie dwa zakończenia. Pierwsze zamieszczone tuż przed "epilogiem" - wstrząsające. Wszystkie moje hipotezy co do prawdziwego mordercy zawiodły – ale tego można się było spodziewać. I przyznam że to zakończenie zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Drugie – zawarte już w samym "epilogu" tak banalne, że poziom banału zrobił na mnie jeszcze większe wrażenie. I teraz można by się zastanawiać gdzie Autor powinien zakończyć swoje dzieło? Ja mam mieszane uczucia – do tej pory nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie, czy to zamierzony pomysł czy wprost przeciwnie - jego brak?

Książkę polecam. Jeśli ktoś chociaż trochę interesuje się antropologią sądową lektura doskonała. Miłośnicy kryminałów też znajda w historii Pana Becketta coś dla siebie – chociażby ten urok na pozór "banalnej" historii opisanej w niebanalny sposób.

Zaczęło się klasycznie. Pewnego dnia, stojąc przed półką pełną książek Pana Becketta, zadałam sobie odwieczne pytanie: "Kupić czy nie kupić?" Rozważyłam szybko plusy i minusy kolejnego niezaplanowanego zakupu, i już po chwili dzierżyłam dumnie "Zapisane w kościach".
Do sięgnięcia po kolejną historię Autora skłoniła mnie przede wszystkim lektura "Chemii śmierci", którą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

To druga książka Mankella, którą dane mi było przeczytać. Pierwszą był "Powrót nauczyciela tańca". I w porównaniu z tą drugą książką, ta wypada gorzej, chociaż w "Mordercy bez twarzy" widać już zainteresowanie Autora kwestiami, które zdominowały "Powrót nauczyciela tańca."
Z tym, że problemy społeczne z którymi boryka się Szwecja, a związanymi z polityką wobec uchodźców są w "Mordercy bez twarzy" jedynie zarysowane, potraktowane w sposób – moim zdaniem – ogólny. Daje się zauważyć podział My - Oni, charakterystyczny dla tej drugiej książki.

Co do samej fabuły, podzielić ją można na dwie części – i dlatego trudno mi było "Mordercę bez twarzy" ocenić. Część pierwsza – tajemnicze morderstwo, rzeczowe, skrupulatne śledztwo – które pokazuje jak ciężką jest naprawdę praca Policji. Wszystko to w trakcie oczekiwania na przyjście prawdziwej, szwedzkiej zimy. Tą część czytało się wyśmienicie. I dlatego zapewne takim rozczarowaniem była część druga. Od połowy książki poczynając, mnożą się zbiegi okoliczności, które wiadomo – zdarzają się każdemu – ale żeby zawsze wtedy kiedy nie ma już właściwie nadziei na rozwiązanie zagadki? To jakby inna książka, zdecydowanie inny poziom. Po pierwszym, starannie opisanym miesiącu śledztwa – kolejne pół roku poszukiwań mordercy opisane jest w iście reporterskim skrócie i mieści się na ostatnich 30 stronach książki. Te czytało się ciężko – głównie ze względu na zmarnowany w pewnym momencie pomysł. Nawet nierozwiązana zagadka byłaby - zdaje się - lepszym zakończeniem tej bądź co bądź mającej potencjał historii.

Mocną stroną książki są świetnie zarysowane postacie. Komisarza Wallandera trzeba lubić, chociażby za jego upór, niezdrowe nawyki i miłość do muzyki klasycznej. Rydberga – za jego profesjonalizm, wiedzę i wsparcie w ciężkich momentach. Słabą – jest jej finał, brak napięcia które utrzymywało się przez pierwszą część książki.

Słowem podsumowania, jeżeli ktoś chce bliżej poznać Komisarza Wallandera, ewentualnie wczuć się w atmosferę małego, szwedzkiego miasteczka – polecam jak najbardziej. Ja z pewnością zajrzę do następnej z cyklu książki, pomimo, iż "Morderca bez twarzy" nie jest historią dla poszukiwaczy zaskakującego finału, niestandardowych rozwiązań, bądź przyjemnego dreszczyku emocji.

To druga książka Mankella, którą dane mi było przeczytać. Pierwszą był "Powrót nauczyciela tańca". I w porównaniu z tą drugą książką, ta wypada gorzej, chociaż w "Mordercy bez twarzy" widać już zainteresowanie Autora kwestiami, które zdominowały "Powrót nauczyciela tańca."
Z tym, że problemy społeczne z którymi boryka się Szwecja, a związanymi z polityką wobec uchodźców są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Biesy" Dostojewskiego są lekturą wyczerpującą – nie tyle fizycznie, co psychicznie. Przeczytanie tych kilkuset stron było sporym wysiłkiem emocjonalnym. Dziwna książka – bywały momenty kiedy naprawdę miałam dość, chciałam porzucić czytanie i zapomnieć, iż "Biesy" kiedykolwiek powstały. Dostojewski opisując sceny absurdalne i szalone, które powinny u Czytelnika wywołać chociaż cień uśmiechu, nie potrafi pozbyć się atmosfery smutku, wyrywającego się spomiędzy kart powieści. Po pierwszych rozdziałach doszłam do wniosku iż utworu tego porzucić się dobrowolnie nie da. "Biesy" wciągają, przerażają, zastanawiają. Czytałam wciąż i jeszcze – chociaż trudniej i trudniej było– zapomnieć się nie dało. Czytałam w poszukiwaniu sensu, ostatecznego wyjaśnienia. I coraz bardziej ciążyła myśl, że może ostatecznego wyjaśnienia nie ma.

Bardzo mocną stroną utworu jest wspaniale oddany klimat dziewiętnastowiecznej Rosji. To kraj należący jeszcze do starego pokolenia, któremu niespodziewanie przychodzi zmierzyć się z nowym. Nowe idee, brak fundamentów które do tej pory spajały naród rosyjski popychają młodych ludzi do działania. Niektórzy widzą przed sobą cel jasno i wyraźnie, innym przyświeca dopiero idea odnalezienia jakiegoś celu, który usprawiedliwiałby ich działania. Dostojewski pokazuje, iż taka droga – oderwana od historii, tradycji, oparta na przemocy – prowadzi tak naprawdę donikąd.

Jest to jedna z tych niewielu książek, gdzie bohaterów lubić się po prostu nie da – przynajmniej w większości. Bo niektórych z pamięci wyrzucić się nie można. Pierwszym z takich wyjątków, wzbudzających jedynie sympatię jest Maria Timofiejewna – nie mogę się oprzeć wrażeniu, iż jest to najbardziej tragiczna z ofiar opisywanych w książce wydarzeń – właśnie przez to, iż najzupełniej niewinna. Z Szatowa zakpił okrutnie Autor dopiero pod koniec książki, kiedy wciąż jaśniał promyczek nadziei, iż nie wszystko stracone. Ujął mnie również Narrator – postać chyba najbardziej tajemnicza, ale jawiąca się mi jako "ostatni ze sprawiedliwych".

"Biesy" polecam. Bardzo. Ale rozważnie. Bo ciężka (i nie chodzi o te kilkaset stron), depresyjna. Zdecydowanie nie pisana "ku pokrzepieniu serc". To jedna z tych, które zostawiają po sobie więcej pytań niż odpowiedzi. Po co to wszystko? Po przeczytaniu jeszcze nie wiem - ale do książki wrócę. Może znajdę więcej odpowiedzi.

"Biesy" Dostojewskiego są lekturą wyczerpującą – nie tyle fizycznie, co psychicznie. Przeczytanie tych kilkuset stron było sporym wysiłkiem emocjonalnym. Dziwna książka – bywały momenty kiedy naprawdę miałam dość, chciałam porzucić czytanie i zapomnieć, iż "Biesy" kiedykolwiek powstały. Dostojewski opisując sceny absurdalne i szalone, które powinny u Czytelnika wywołać...

więcej Pokaż mimo to