rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:


Za pomocą tych trzech kropek chyba najlepiej jestem w stanie odzwierciedlić moje wrażenia po przeczytaniu ,,Wiernej”. W dwóch słowach? Mieszane uczucia.
Przede wszystkim, co mnie zaskoczyło, był fakt, że autorka zastosowała podział. Raz narratorką jest – jak we wcześniejszych częściach – Tris, raz – jako nowość – Tobias. Z jednej strony fajnie, bo mogłam poznać punkt widzenia Cztery, jego opinie i przemyślenia, z drugiej jednak wprowadziło to, przynajmniej dla mnie, małe zamieszanie. Bo nie dość, że w powieści i tak naprawdę sporo się dzieje (aż momentami ciężko było mi nadążyć), to opowiadanie historii z dwóch różnych perspektyw jeszcze bardziej to wszystko pogmatwało. Nie wiem, czy to właśnie z powodu tego chwytu, ale w porównaniu z poprzednią częścią, odniosłam wrażenie jakoby język, styl i cała techniczna strona powieści straciła na jakości. Irytująco krótkie zdania, powtórzenia. Na tej płaszczyźnie, niestety, ,,Wierna” mnie nie zachwyciła.
Na jakiej jeszcze?
Nie ukrywam – ,,Igrzyska Śmierci” to moja ulubiona seria, która przebiła ,,Harry’ego Pottera”. Od pierwszych stron ,,Niezgodnej” widziałam masę podobieństw między tymi dwoma cyklami, przy czym dla mnie to powieści autorstwa Suzanne Collins okazały się o niebo (a właściwie kilka) lepsze. Muszę jednak przyznać, że o ile w ,,Zbuntowanej” nie czułam tego tak mocno, tak ,,Wierna” wydawała mi się zbyt podobna do ,,Kosogłosa”.
Jasne, cała ta historia była ciekawa, tempo akcji bardzo szybkie (może nawet za bardzo), dużo się działo, ale jakoś to wszystko dla mnie było…dziwne. Zwłaszcza śmierć Tris. Najpierw wszyscy typują Caleba jako kandydata do czarnej roboty (czyli poświęcenia życia dla wyższej idei), potem w sekundę nasza Beatrice postanawia być bohaterką, przejmuje pałeczkę, ginie, ale udaje jej się uratować świat. Reszta rozdziałów pisana jest przez Tobiasa. Żałoba, smutek, takie klimaty, jak dla mnie, trochę to wszystko na siłę i tyle.
Cóż, zdecydowanie, ,,Wierna” mnie nie zachwyciła. Skończyłam czytać dość szybko, bo chciałam dowiedzieć się, jak to wszystko się skończy. Za Tris nigdy nie przepadałam, więc jej śmierć mną nie wstrząsnęła, ale przez całą powieść odnosiłam wrażenie jakby pani Roth pisała ją totalnie na siłę. Szkoda, bo mogła to zakończyć lepiej. Nie mówię, że szczęśliwie, z tęczą, motylkami i słoneczkiem, ale zgrabniej, zręczniej, ciekawiej.


Za pomocą tych trzech kropek chyba najlepiej jestem w stanie odzwierciedlić moje wrażenia po przeczytaniu ,,Wiernej”. W dwóch słowach? Mieszane uczucia.
Przede wszystkim, co mnie zaskoczyło, był fakt, że autorka zastosowała podział. Raz narratorką jest – jak we wcześniejszych częściach – Tris, raz – jako nowość – Tobias. Z jednej strony fajnie, bo mogłam poznać punkt...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak opisać jednym słowem moje wrażenia, uczucia po przeczytaniu tej książki?
Zaskoczenie.
Dlaczego tak?
Nie spodziewałam się, że historia Mary aż tak mnie wciągnie. Okej, opis na okładce mnie zainteresował, ale brzmiało to podobnie do znanych mi opowieści. Natomiast początkowe strony były jak najbardziej intrygujące, chociaż – przyznaję – było to wszystko nieco poplątane. Ale z każdą kolejną stroną, każdym kolejnym rozdziałem stawałam się coraz bardziej ciekawa tego, jak potoczą się losy głównej bohaterki, którą (mimo jej kilku cech, które mnie irytowały) nawet polubiłam.
Cała powieść jest utrzymana w doskonałej atmosferze; tajemnicza, niepokojąca, nieco mroczna. Uczucia Mary i wszystkie jej przemyślenia, wrażenia są tak ukazane, że udzielały mi się podczas czytania. To dość zadziwiające, zważywszy na język i styl powieści, które – jak dla mnie – stanowią jedną z głównych wad. Oczywiście, od książki przeznaczonej dla młodych czytelników (którym, nie ukrywam, sama jestem) nie można oczekiwać superskomplikowanych zdań, ale jakoś nie do końca przekonał mnie ten aspekt powieści. Z jednej strony dialogi są przekonująco realistyczne, z drugiej zaś – mam tu na myśli głównie wypowiedzi Noaha – jakieś naciągane, nieprawdopodobne, nieadekwatne. Na szczęście aż tak to mnie nie raziło, książkę czytało się jak najbardziej przyjemnie.
Co jeszcze NIE podobało mi się w tej książce?
Otóż, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że autorka bazowała na ,,Zmierzchu”. Oczywiście, nie mamy tu do czynienia z wampirami, główna bohaterka nie irytuje tak jak Bella, ale kurczę, właśnie tak się czułam. Może przez to, że związek Mary i Noaha narodził się tak nagle? Że Noah był jednym słowem idealny? Że miał dar? Że był przystojny i bogaty? Widziałam w nim wiele cech ,,Zmierzchowego” Edwarda Cullena.
Powieść jednak jest niewątpliwie dobra. Trzyma w napięciu, intryguje. Naprawdę, byłam szczerze i głęboko ciekawa, o co w tym wszystkim chodzi. Fragmenty wspomnień Mary wprowadzały większy element mroczności, a jej odkryty hm, ,,dar” zdołał podrasować ten nastrój.
Zakończenie nie jest szczególnie satysfakcjonujące, wyraźnie daje do zrozumienia, że bez przeczytania następnej części czytelnik nie dowie się, co dalej.

Jak opisać jednym słowem moje wrażenia, uczucia po przeczytaniu tej książki?
Zaskoczenie.
Dlaczego tak?
Nie spodziewałam się, że historia Mary aż tak mnie wciągnie. Okej, opis na okładce mnie zainteresował, ale brzmiało to podobnie do znanych mi opowieści. Natomiast początkowe strony były jak najbardziej intrygujące, chociaż – przyznaję – było to wszystko nieco poplątane....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Druga część jednej z najpopularniejszych trylogii ostatnich lat. Przyznam, że po przeczytaniu ,,Niezgodnej” miałam dość mieszane uczucia. Z jednej strony książka naprawdę interesująca, wciągnął mnie ten dystopijny świat z frakcjami, a i bardzo chciałam dowiedzieć się jak potoczą się dalej wydarzenia (mam na myśli, oczywiście, głównie wojnę z Erudytami). Z drugiej jednak, nie do końca spodobał mi się styl Veroniki Roth; dziwne, urywane zdania, sposób przedstawienia postaci. Główna bohaterka, Tris, nie wzbudziła we mnie większej sympatii. Cała powieść była dla mnie zbyt podobna do moich ukochanych ,,Igrzysk Śmierci”, a porównaniu z nimi, ,,Niezgodna” wypadła zdecydowanie słabiej. Ciekawość jednak zwyciężyła i sięgnęłam po ,,Zbuntowaną”.
Od samego początku akcja jest wartka, ciągle coś się dzieje. Duża uwaga zwrócona jest na uczucia Tris, która po zabiciu Willa zmieniła się. Zmieniło się także moje nastawienie do niej; w pewnym stopniu ją polubiłam. Również odniosłam wrażenie, jakoby język i styl uległy zmianie na lepsze. Najbardziej spodobały mi się opisy, za którymi zwykle nie przepadam. U Roth są plastyczne, oddziałują na wyobraźnię, dosłownie miałam je przed oczami. Czułam się też trochę jak świadek, bohater wszystkich wydarzeń opisanych przez autorkę w naprawdę świetny sposób.
Jednak na największy plus zasłużyła cała historia wojny między frakcjami. Ukazuje okrucieństwo, trudności i cierpienia związane z takimi konfliktami. Podobnie jak w ,,Kosogłosie”, ale delikatniej i – jak dla mnie – nieco słabiej. Ale, jeżeli o mnie chodzi, ciężko byłoby znaleźć powieść, która przebiłaby serię Suzanne Collins.
Jak już mówiłam, w ,,Zbuntowanej” nie ma miejsca na nudę. Mamy albo krwawą strzelaninę, albo szybką ucieczkę. Nawet gdy więcej miejsca poświęcone jest na uczucia Tris, ,,zwykłe” rozmowy z innymi bohaterami, czy oczekiwanie bohaterki w małej Sali w siedzibie Erudytów, wszystko jest interesujące. Autorka trzyma czytelnika w napięciu, nic nie jest do końca oczywiste.
Podobało mi się też, że wątek miłosny Tris i Cztery nie był taki cukierkowy. Trwa wojna, oni są dalej razem, ale ich relacje nie są takie słodziutkie, proste i pozbawione przeszkód. Wręcz przeciwnie, kłócą się, pojawiają się między nimi trudności, niezrozumienia, wzajemne pretensje. Tobias nie jest ukazany jako chodząca doskonałość, na jego portrecie pojawiają się kolejne rysy, które odkrywa Beatrice, także nie przedstawiona jako idealna.
Cóż, ,,Zbuntowana” zaskoczyła mnie pozytywnie. Suspens, zwroty akcji, trzymanie w napięciu i – w moim mniemaniu – poprawa stylu i języka. I zakończenie, które totalnie zbiło mnie z tropu. Polecam.

Druga część jednej z najpopularniejszych trylogii ostatnich lat. Przyznam, że po przeczytaniu ,,Niezgodnej” miałam dość mieszane uczucia. Z jednej strony książka naprawdę interesująca, wciągnął mnie ten dystopijny świat z frakcjami, a i bardzo chciałam dowiedzieć się jak potoczą się dalej wydarzenia (mam na myśli, oczywiście, głównie wojnę z Erudytami). Z drugiej jednak,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ach, Pamiętnik Księżniczki…
Seria, z którą dorastałam i do której chyba już zawsze będę czuła sentyment.
Mogłabym całemu cyklowi co nieco zarzucić ze strony technicznej; mam tu na myśli głównie styl i język, ale hej, to seria dla nastolatek, więc trudno byłoby oczekiwać nie wiadomo czego. Momentami Mia mnie wkurzała, ale przez tą całą drogę czułam się tak jakby była moją przyjaciółką, przeżywałam wszystko to, co ona.
Przy czytaniu tej ostatniej części nietrudno zauważyć, że Mia się zmieniła. Jest już dorosłą, dojrzalszą dziewczyną, choć osobowość nie uległa zmianie. Książka śmieszy i wzrusza, dla mnie była też po prostu interesująca ze względu na Lily, Michaela i całą sytuację z kampanią wyborczą ojca Mii. No i chciałam dowiedzieć się, co stanie się z powieścią napisaną przez główną bohaterkę.
Zakończenie jest jak najbardziej szczęśliwe, okej, może trochę nieprawdopodobne, ale nie mam nic przeciwko temu.
Nie wiem, co jeszcze mogłabym powiedzieć. Książka jest ciepła, lekka i przyjemna. Przeczytałam ją w tempie ekspresowym podobnie jak pozostałe części, tym razem jednak z pewnym uczuciem wzruszenia, jakby kończył się jakiś mały rozdział w moim życiu.
Cieszę się, że mam właśnie ostatni ,,Pamiętnik Księżniczki” na swojej półce. Myślę, że jeszcze często będę do niego wracać, żeby wszystko sobie przypomnieć.

Ach, Pamiętnik Księżniczki…
Seria, z którą dorastałam i do której chyba już zawsze będę czuła sentyment.
Mogłabym całemu cyklowi co nieco zarzucić ze strony technicznej; mam tu na myśli głównie styl i język, ale hej, to seria dla nastolatek, więc trudno byłoby oczekiwać nie wiadomo czego. Momentami Mia mnie wkurzała, ale przez tą całą drogę czułam się tak jakby była moją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przed przeczytaniem miałam pewne obawy. Myślałam: ,,Kurczę, książka o kobiecie, której umarł mąż i która będzie się starała wrócić do normalnego życia”. Brzmi jak dość popularny i znany scenariusz.
Po przeczytaniu zrozumiałam, że owszem, dobrze myślałam. Ale to w jaki sposób Cecelia Ahern przedstawiła śmierć Gerry’ego i życie Holly po tym wydarzeniu zasługuje na duże brawa.
Tak ciepła, wzruszająca, ale nie nachalna powieść o stracie, bólu, tęsknocie i miłości. Żadnych banałów, żadnych wzniosłych słów. Główna bohaterka nie jest supertwarda, nie zaciska zębów, nie wraca do porządku dziennego od razu.
Holly jest po prostu człowiekiem. Cierpi, tęskni, kocha.
I chyba – oprócz, rzecz jasna, pomysłu z tymi listami pozostawionymi od Gerry’ego – podoba mi się w tej książce najbardziej. Autorka nie uczyniła z Holly superbohaterki. W gruncie rzeczy, Holly jest taka jak każda z nas. Nie wyróżnia się niczym szczególnym. Nie jest ideałem. I dzięki takiemu skonstruowaniu tej postaci, książkę czytało mi się jeszcze lepiej, mocniej mogłam wczuć się w to, co czuła i myślała Holly.
Jak już wspomniałam, pomysł, na którym opiera się powieść; listy pozostawione przez Gerry’ego, jest rewelacyjny. Może ociupinkę nierealistyczny z tym, że tak wszystko dokładnie zostało załatwione, ale wystarczy przeczytać powieść, by przekonać się, że nie wszystko idzie idealnie.
Powieść i bawi, i wzrusza. Bohaterowie to ludzie, a nie jednowymiarowe wymysły, które mają imiona. Nikt nie jest doskonały, wszystko jest takie…życiowe? Prawdziwe? I dzięki temu smutna historia jeszcze bardziej porusza.
Nie odkryłam tutaj żadnej Ameryki. Bardzo chciałabym przeczytać dalszą część losów Holly, chociaż taka książka nie powstała.
Polecam chyba każdemu.

Przed przeczytaniem miałam pewne obawy. Myślałam: ,,Kurczę, książka o kobiecie, której umarł mąż i która będzie się starała wrócić do normalnego życia”. Brzmi jak dość popularny i znany scenariusz.
Po przeczytaniu zrozumiałam, że owszem, dobrze myślałam. Ale to w jaki sposób Cecelia Ahern przedstawiła śmierć Gerry’ego i życie Holly po tym wydarzeniu zasługuje na duże brawa....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na początku powiem, że po książki z gatunku New Adult nie sięgam z jakimś wielkim zapałem, mimo że są one stricte przeznaczone dla osób w moim wieku (wyjątkiem są powieści Johna Greena oraz te z nutą science-fiction)Odkąd przeczytałam ,,Hopeless” uznane za wielki bestseller, z zakochanymi w Holdenie fankami, odczułam, że to niekoniecznie moje klimaty. Zwłaszcza, że – z tego, co zdążyłam zauważyć – wiele powieści należących do tego gatunku zdaje się podążać utartymi już ścieżkami.
Ale przejdźmy do ,,Wybieram Ciebie”.
W sumie to sama nie wiem, dlaczego wypożyczyłam tę książkę w bibliotece. Okładka nie wyglądała zbyt zachęcająco, a opis dokładnie wpisywał się w sytuację, która zirytowała mnie i w ,,Zaćmieniu” Stephenie Meyer i w ,,Elicie” Keiry Cass.
Dziewczyna zakochana w dwóch chłopakach.
Jednak abstrahując od powodu, zaczęłam czytać.
Po pierwszych kilkunastu stronach czułam się naprawdę skonfudowana. I wkurzona. Oto nasza główna bohaterka, Harper Jackson, wychowywana przez surowego ojca, członka Marines, przenosi się do innego miasta, zamieszkuje w pokoju z szaloną Bree, przechodzi małą metamorfozę. Dzięki ciuchom i kosmetykom staje się prawdziwą Księżniczką (i tak właśnie nazywają ją znajomi). Gdzie kroczy Harper, tam chłopcy zdają się padać, zachwyceni jej doskonałością, której ja nie zdołałam dostrzec.
Harper poznaje Chase’a i Brandona, między którymi nie potrafię podać większych różnic poza oczywistymi – imiona, rodziny oraz kilka centymetrów wzrostu.
Obydwaj cudowni, rewelacyjni, niesamowici, o czym autorka, za pośrednictwem naszej Harper, nie omieszkuje nam przypominać praktycznie na każdej stronie.
Idealna dziewczyna zakochuje się i w doskonałym Brandonie, i fantastycznym Chasie, którego główną (i jedyną?) wadą jest fakt, że – delikatnie mówiąc – skacze z kwiatka na kwiatek.
Nie lubię spoilerować w swoich recenzjach, ale tutaj właściwie nie ma co spoilerować. Książka jest przewidywalna, ale – o dziwo – to nie jest jej największą wadą.
Właściwie ciężko jasno mi stwierdzić, co nią jest.
Czy beznadziejnie skonstruowane postaci, na czele z główną bohaterką-narratorką, która określana i postrzegana jest jako przecudowna, mądra i kochana (a tymczasem, wydaje się być zupełnie odwrotnie)? Czy kompletny brak jakiejkolwiek logiki; bowiem już pierwszego dnia Harper się zakochuje, następnego jest pewna że chce z Brandonem spędzić przyszłość, a kolejnego (prawie) zachodzi w ciążę z Chasem (który, och cóż za przypadeczek, w czasie ,,gorącej sesji” zapomina o prezerwatywie. To bardzo prawdopodobne, że chłopak, który miał naprawdę (!!!, te wykrzykniki zdaje się przedstawiać nam autorka) dużo dziewczyn nie pomyślał o tak trudnej rzeczy jak ciąża.
No i rodzina Bree i Chase’a, do której jakimś cudem dołącza Harper.
Po kilku tygodniach znajomości, rodzice dwójki są rodzicami Harper, mieszka z nimi, dostaje prezenty, otrzymuje wielkie wsparcie w sprawie ciąży, o której Claire, matka, dowiaduje się jako jedna z pierwszych, płacze ze szczęścia, gratuluje nastoletniej Harper, pozbawionej niemal kręgosłupa, i cieszy się że ojcem dziecka jest Chase.
Ha, ha, ha.
Doprawdy, cała ta fabuła brzmi jak scenariusz telenoweli w stylu ,,Mody na sukces”.
Książkę przeczytałam szybko, bo byłam ciekawa zakończenia, które – jak zresztą cała powieść – mnie rozczarowało.
Język i technika kiepściutka, postaci są jednowymiarowe, wydarzenia nieprawdopodobne, a główna bohaterka beznadziejna.
Jednym słowem: gniot.

Na początku powiem, że po książki z gatunku New Adult nie sięgam z jakimś wielkim zapałem, mimo że są one stricte przeznaczone dla osób w moim wieku (wyjątkiem są powieści Johna Greena oraz te z nutą science-fiction)Odkąd przeczytałam ,,Hopeless” uznane za wielki bestseller, z zakochanymi w Holdenie fankami, odczułam, że to niekoniecznie moje klimaty. Zwłaszcza, że – z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Z racji, że fundusze nie pozwalają mi na poszerzenie mojej prywatnej biblioteczki, czytam książki wypożyczone z miejskiej biblioteki. Wędrując między półkami, w oczy rzuciła mi się charakterystyczna okładka ,,Player One”. Jaskrawa, czerwona, z żółtymi napisami i biało-czarnym grzbietem z motywem labiryntu. Opis i wymienione sukcesy powieści sprawiły, że przygarnęłam ją do siebie.
Na początku książka trochę mnie nudziła. Nie rozumiałam, po co te niemal niekończące się opisy rzeczy, które – pozornie – nie miały żadnego znaczenia. Obawiałam się, że jednak to nie dla mnie – ileż można pisać o konsolach i komputerach? Ale z biegiem czasu, i upływem stron, świat OASIS wciągnął mnie. W ,,Player One” dzieje się naprawdę dużo. Często po przeczytaniu kilku stron poświęconych jakiejś ,,grubszej sprawie” musiałam cofnąć się, przeczytać jeszcze raz, by w pełni zrozumieć tę sytuację. Na szczęście, autor pozwala czytelnikowi ,,odetchnąć”, przytaczając np. rozmowy głównych bohaterów. Opowieść trzyma w napięciu. Musiałam wielokrotnie pilnować się, by nie zerknąć na ostatnią stronę i nie dowiedzieć się, jak to wszystko się skończyło. Udało mi się.
Choć książka w przeważającej mierze skupia się na świecie gry OASIS, występują długie opisy urządzeń, gier, itp (za które jestem zmuszona odjąć gwiazdkę. Momentami naprawdę, jak dla mnie, było ich aż za dużo), autor nie zapomina o swoich postaciach. Główny bohater, Wade Watts jest przykładem typowego geeka. Żyje w slumsach z ciotką, która go nie lubi, nie chodzi do normalnej szkoły, nie ma normalnych znajomych, ma koszmarnie niską samoocenę, w OASIS zdaje się naprawdę żyć. Opis zdaje się być bardzo schematyczny i banalny, typowy dla wielu bohaterów filmów o życiu uczniów. Ale Wade jest…hm, wyjątkowy? Ma swoje wady, których jest świadom i których nie ukrywa, ale przy tym ma w sobie pewien niewymuszony urok. Jest przy tym po prostu sympatyczny, ale żaden z niego lizus czy słodziaczek. Ernest Cline, tworząc postać głównego bohatera, nie przesadził ani z jego ,,geekową” stroną ani z tą towarzyską. Wade nie jest ani taki, ani tak. Jest złożony, jak każdy człowiek. I – o dziwo – okazuje się być, z biegiem czasu, bardziej otwarty na ludzi niż można było przewidzieć.
Mamy też przyjaciół Wade’a.
Aech. Tajemnicza postać. Byłam ciekawa, kim tak naprawdę jest ten zawodnik. Miałam wiele różnych podejrzeń, ale nie udało mi się trafić. I dobrze.
Shoto, początkowo niechętny do współpracy, ale okazuje się być w porządku.
No i Art3mis, w której nasz Wade się zakochał. Ten wątek naprawdę mi się spodobał, mimo że często wątki miłosne w tego typu powieściach mi nie pasują. Autor jednak świetnie przedstawił ich historię, która prezentuje się naturalnie. A czytelnik chyba wręcz musi kibicować tej parze.
Cała opowieść o zdobyciu jaja Hallidaya jest naprawdę ciekawa. Intryguje, wciąga, trzyma w niepewności. Wydaje mi się jednak, że już ku końcowi ta wielka nagroda jest jedynie dodatkiem do tego, co po całej tej przygodzie otrzymał Wade. Nie wiem, czy był to celowy zabieg autora, czy zupełnie przypadkowy, ale system wartości chłopaka uległ całkowitej zmianie. Na początku liczył na pieniądze, sławę, dobra materialne, po to by na końcu, dostrzec to, co w życiu jest naprawdę ważne.
No i zakończenie.
Zero naciągania, sztucznego pompowania, balonów, konfetti, serpentyn. Jest skromne, proste, delikatne, ale takie ciepłe i pozytywne, że ostatni rozdział czytałam z uśmiechem na twarzy.
Chciałabym jednak dowiedzieć się, co się stało z OASIS. Czy Wade użył czerwonego guzika. Jak to wszystko się potoczyło dalej. Ale, najwidoczniej, autor wiedział, co robi i każdy czytelnik może zakończenie sobie dopowiedzieć.
Jak najbardziej polecam. Choć długie opisy techniki mogą momentami nieco nudzić, książka jest warta uwagi. Naprawdę dużo się dzieje, historia wciąga, bohaterowie są przedstawieni w świetny sposób. Czytanie ,,Player One” było dla mnie w pewnym sensie przygodą.

Z racji, że fundusze nie pozwalają mi na poszerzenie mojej prywatnej biblioteczki, czytam książki wypożyczone z miejskiej biblioteki. Wędrując między półkami, w oczy rzuciła mi się charakterystyczna okładka ,,Player One”. Jaskrawa, czerwona, z żółtymi napisami i biało-czarnym grzbietem z motywem labiryntu. Opis i wymienione sukcesy powieści sprawiły, że przygarnęłam ją do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

,,Elita” to druga część serii ,,Selekcja”, która podbiła serca wielu czytelników na świecie i szybko zyskała tytuł bestselleru. Z racji, że pierwsza część - ,,Rywalki” – mnie zaciekawiła i chciałam dowiedzieć się, jak dalej potoczą się losy Ameriki, sięgnęłam właśnie po kontynuację.
Cóż, rzadko mi się zdarza, żeby jakaś książka irytowała mnie AŻ TAK bardzo.
Autorce nie można odmówić kreatywności. Cała ta historia jest dość ciekawa, oryginalna. Podział na klasy, bieda, głód, niesprawiedliwość społeczna to żadna nowość po ,,Igrzyskach Śmierci” czy ,,Niezgodnej”, ale tu ukazane są nieco inaczej. Co do pomysłu z Eliminacjami, mam mieszane uczucia. Z jednej strony to coś innego, interesującego, z drugiej – lekko mnie wkurzyło. Oto przed księciem Maxonem (przystojnym, wspaniałym, cudownym, idealnym) stoi 35 dziewcząt, spośród których ma wybrać tę jedną, jedyną. Gdy tak o tym piszę, brzmi to – moim zdaniem – głupawo i niedorzecznie, chociaż w rzeczywistości, w powieści, wygląda to ciut lepiej. Ale i tak, kurczę, przypomina to scenariusz jakiegoś dziwnego, taniego show, w którym to mężczyzna jest najważniejszy, a kandydatki muszą zrobić wszystko, by zdobyć jego sympatię. Meh.
Ale okej. Cała ta rywalizacja, przedstawiona z perspektywy Ameriki, najniższej klasowo wśród wszystkich kandydatek, aż tak bardzo nie irytowała mnie jak sama jej postać i ogólnie cała powieść ,,Elita”.
Zostało 6 dziewczyn. Maxon jest zakochany w Americe, ale robi nadzieję pozostałej piątce. Och, ideał mężczyzny! Czułe, namiętne chwile spędzone z Ami, obietnice, wyznania, zachwyty, tylko po to by, całować się z Celeste czy wymieniać ciepłe spojrzenia z Kriss. Doprawdy, czytając na różnych stronach recenzje ,,Elity” oraz zdania wychwalające postać młodego księcia, miałam ochotę wybuchnąć głośnym śmiechem. Nie widzę w Maxonie niczego, co zasłużyłoby na takie ochy i achy. Dobra, nie można mu odmówić urody, kultury, bywa zabawny i sympatyczny, ale co z niego za facet (nie mówiąc już o tytule), skoro, będąc przekonany o miłości do Ameriki, zachowuje się tak a nie inaczej wobec reszty dziewcząt.
Przejdźmy do Ami. Mało która postać książkowa irytowała mnie tak jak ona. Przez pokojówki traktowana jak anioł, przez Maxona jako doskonała, przez Aspena jako jedyna. Tymczasem, nasza Mer, nie może zdecydować się, którego z nich kocha bardziej. Aspen ją zranił, zrywając przed Eliminacjami, ale dalej niewątpliwie coś do niego czuje. I mu to okazuje. Tłumaczy mu jednak, że nie jest gotowa, by podjąć decyzję. No i nasz książę, w którym także jest zakochana. I którego częstuje podobnymi wymówkami. Kocha, ale cała ta sprawa z koroną jest ciężka. Szczerze, na myśl o Americe przychodzą mi do głowy takie epitety, których nie powinnam zamieszczać publicznie. Niby szczera, ciepła, pomocna, wrażliwa (dla pokojówek, dla Marlee i Cartera, i to jej wystąpienie z tym całym projektem zmian w Illei), ale postępowania z tą dwójką sprawia, że ląduje na mojej czarnej liście.
Wszyscy mają ją za cudowną, a tymczasem ona, najzwyczajniej w świecie, oszukuje i Maxona, i Aspena. Nie widzi w takim zachowaniu niczego złego, jest w tym samolubna jak mała dziewczynka. Z jednej strony zarzeka się, że nie chce być księżniczką, z drugiej, jest ambitna, stara się jak może, walczy. Niby jest sympatyczna i przyjazna, tymczasem, momentami traktuje swoje przeciwniczki źle. Grr, naprawdę, nawet, gdy o niej teraz pisze, przechodzą mnie ciarki.
Książkę doczytałam do końca tylko dlatego, bo liczyłam na przyjazne dla mnie zakończenie. Już-już Ami miała się wynieść z pałacu, zostawić Maxona i Aspena, i zająć się sobą, a tymczasem książę, przybywa na odsiecz, mówiąc, że pozwolono jej zostać. Myślałam, że mnie coś skręci, gdy to czytałam. Nasza America jest gotowa opuścić zamek, żegna się, jest zdecydowana by zamknąć za sobą drzwi, ale na pstryk zmienia zdanie i zostaje. I ta ,,urocza” rozmowa z królem na koniec. Gdybym nim była, też nie odnosiłabym się do niej z szacunkiem. Bo, według mnie, zwyczajnie na niego nie zasłużyła.
Cóż.
Jestem przekonana, że gdyby nie tak wykreowana postać Ameriki i Maxona, książka byłaby, według mnie, lepsza. Książę wkurzał mnie swoim zachowaniem wobec dziewczyn, usprawiedliwianiem się, i - oczywiście – pokazywaniem dziewczynie ran, które zadał mu ojciec. Nie jestem potworem, ale to w jaki sposób zostało to wszystko przedstawione, nie wzbudziło we mnie litości, żalu, tylko pogardę i zniesmaczenie.
Główna bohaterka irytowała chyba bardziej niż Bella ze ,,Zmierzchu” (a to duże osiągnięcie). Niezdecydowana, samolubna, nielicząca się z uczuciami innych, jakaś taka dwulicowa i po prostu okropna.
Przeczytałam, bo miałam nadzieję, że wyjedzie z tego pałacu, a Maxon zwiąże się z Celeste, która – co dla mnie nietypowe, bo nie znoszę takich postaci – irytowała mnie znacznie mniej niż Amerika.
A że stało się inaczej, zamknęłam książkę, przewróciłam oczami kilka razy, i schowałam ją głęboko do szafy.
Podobno, książka powinna wyzwalać, wzbudzać u czytelnika uczucia. Ta jak najbardziej, z Ameriką na czele, wzbudziła.
Wielką irytację.

,,Elita” to druga część serii ,,Selekcja”, która podbiła serca wielu czytelników na świecie i szybko zyskała tytuł bestselleru. Z racji, że pierwsza część - ,,Rywalki” – mnie zaciekawiła i chciałam dowiedzieć się, jak dalej potoczą się losy Ameriki, sięgnęłam właśnie po kontynuację.
Cóż, rzadko mi się zdarza, żeby jakaś książka irytowała mnie AŻ TAK bardzo.
Autorce nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy zobaczyłam, że książka rozpoczyna się od wymiany mejli, miałam ochotę ją zamknąć, odłożyć i więcej po nią nie sięgać. Nie przepadam za taką formą, poza tym, po przeczytaniu tych wiadomości uznałam, że powieść będzie naciągana, banalna i do bólu przewidywalna.
Dałam jej jednak szansę. Częściowo miałam rację z tymi obawami, ale, w sumie, nie wyszło tak źle, jak sądziłam.
Po pierwsze, powieść jest lekka. Jak najbardziej przyjemna, relaksująca. Miło i szybką się ją czyta. Pomimo dość łatwego schematu, pojawiają się zaskakujące wątki. Mimo wszystko, w jakimś stopniu interesuje. Dialogi nie są wymuszone, wydają się być w miarę naturalne.
Po drugie, postać Ellie jest dość sympatyczna. Nie jest superideałem, a normalną dziewczyną. Chociaż momentami mnie irytowała, nie wzbudzała jakiejś większej niechęci.
Mam jednak co do tej powieści bardzo mieszane uczucia. Niby wszystko jest miłe, przyjemne, dobrze się to czyta, człowiek się nie męczy, ale…jest dużo tych ,,ale”.
Jak już wspomniałam, ta historia jest dość naciągana. Przez przypadek do Ellie trafia wysłany przypadkowo mail. Od wiadomości do wiadomości, między dwójką bohaterów rodzi się głęboka relacja, dużo piszą, poznają się, spędzają w ten sposób czas razem. Potem, bam!, do małego miasteczka, w którym mieszka Ellie przyjeżdża ekipa, która ma kręcić tam film.
Z Grahamem Larkinem w roli głównej.
Pomyślmy, jaki związek nasz siedemnastoletni aktor może mieć z tajemniczym mailowym nieznajomym?
Gdy pojawiła się pierwsza wzmianka o chłopaku, od razu wiedziałam, co i jak. Bardzo rzadko zdarza się, żeby w jakiejś książce, tak od razu miała miejsce taka sytuacja.
Potem dzieje się dużo, większość wydarzeń jest również przewidywalna. Jak scenariusz z typowej, popularnej komedii romantycznej. Zwykła dziewczyna, popularny aktor, miłość, problemy. Gdzieś to już widziałam, czytałam.
Nie mogłabym jednak powiedzieć, że książka jest nudna, bo nie jest. Do tej banalnej historii autorka dodała garść dość zaskakujących wątków.
Szczerze, nie przepadam za takimi książkami. Niby pod nogami bohaterów nieustannie tkwią jakieś kłody, ale i tak to wszystko jest zbyt nadmuchane, zbyt naciągane. Podczas podróży Grahama i Ellie łodzią mam wrażenie, jakbym czytała o parze kilkulatków, a nie nastolatków.
Książkę przeczytałam szybko, bo chciałam dowiedzieć się, jak to się wszystko skończy… Zakończenie, cóż, jest, jakie jest. Mogę sobie sama dośpiewać, co tylko chcę.
Czy mogłabym polecić tę książkę? Myślę, że tak. Jest jak najbardziej przyjemna i lekka. Pokazuje, co w życiu jest ważne. Nie męczyłam się, czytając ją, ale nie znoszę przewidywalności i naciągania, nadmuchiwania, zupełnego „przypadku”.

Gdy zobaczyłam, że książka rozpoczyna się od wymiany mejli, miałam ochotę ją zamknąć, odłożyć i więcej po nią nie sięgać. Nie przepadam za taką formą, poza tym, po przeczytaniu tych wiadomości uznałam, że powieść będzie naciągana, banalna i do bólu przewidywalna.
Dałam jej jednak szansę. Częściowo miałam rację z tymi obawami, ale, w sumie, nie wyszło tak źle, jak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

,,Pięćdziesięcioletnia kobieta po przejściach i jej dobre rady? Niee, to nie dla mnie’’, tak w skrócie można by przedstawić moje początkowe nastawienie do tej książki. Krzywiłam się na myśl o czytaniu opowieści z życia autorki, która sporo przeszła i – oczywiście, jak sugeruje tytuł – będzie ,,mieszać” we wszystko Pana Boga. Nie miałam ochoty na podobną lekturę, ale, z racji że nie lubię skreślać książek tak od razu, dałam jej szansę. I nie żałuję.
,,Bóg nigdy nie mruga” składa się z 50 opowieści autorki, która naprawdę dużo w życiu przeżyła (na czele z rakiem). Każda z ,,lekcji” to historyjka z życia. Raz lżejsza, zabawna, innym razem – głębsza, poważniejsza, smutna. Do tego mała dawka jakiegoś morału, pouczenia, wniosku w formie porady. Ale – na szczęście – nie mamy do czynienia z jakąś wywyższającą się kobietą, mówiącą, co musimy robić. Pani Brett w subtelny, delikatny sposób pokazuje tylko, jakie refleksje naszły ją po przeżyciu danego wydarzenia, danej sytuacji. I łagodnie sugeruje, proponuje, co czytelnik powinien pomyśleć.
Język całej książki jest bardzo przystępny. Niewymuszony, lekki, przyjemny. Czyta się to wszystko bardzo szybko. Miałam wrażenie, jakbym czytała pamiętnik babci czy cioci, okraszony drobnymi poradami tylko dla mnie. Z tego zbioru bije miłe ciepło, które się udziela. Autorka nie wysila się, nie stosuje żadnych wymyślnych manewrów. W prosty sposób przedstawia daną historię, zdarzenie i dodaje garstkę przemyśleń, propozycji.
Cóż, religia, Bóg odgrywają w życiu Reginy Brett dużą rolę, co jest widoczne w tej książce. W większości lekcji pojawia się motyw wiary, modlitwy. Nie ukrywam: jestem katoliczką, chodzę do kościoła, ale trudno mnie nazwać superzagorzałą. Na pewno daleko mi w tym do autorki. Obawiałam się, że w tej książce będę czytać o tym jak to trzeba wierzyć, modlić się, itd. Najbardziej w tego typu pozycjach nie lubię gadania w stylu ,,Nawet, jeżeli jest przeokropnie, ciesz się, bla, bla, bla”. Jako realistkę odrzucają mnie takie zagrywki, czy to związane z religią, czy nie. W ,,Bóg nigdy nie mruga” pojawiają się podobne zdania. Kobieta, która cierpiała na raka, zaufała Panu, i tak dalej. W tych momentach książka podobała mi się nieco mniej. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego Bóg tak po prostu pozwala na to, by ludzie [zwłaszcza dzieci] cierpieli najzwyczajniej w świecie bez powodu. Ale autorka z tym nie przesadziła. Wie, gdzie leży granica i jej nie przekracza.
Cóż, książka na pewno zasługuje na uwagę. Mimo znaczącego tytułu, nawet ateiści mogliby po nią sięgnąć, nie mając wrażenia, jakoby autorka na siłę wpychała mi Boga. Wszystko tu jest lekkie, przyjemne, pouczające – w odpowiedni sposób. Wzbudza różne uczucia; od wzruszenia po rozbawienie, intryguje. Jasne, niektóre historie są nieco mniej ciekawe, ale i tak uważam tę książkę za naprawdę dobrą.

,,Pięćdziesięcioletnia kobieta po przejściach i jej dobre rady? Niee, to nie dla mnie’’, tak w skrócie można by przedstawić moje początkowe nastawienie do tej książki. Krzywiłam się na myśl o czytaniu opowieści z życia autorki, która sporo przeszła i – oczywiście, jak sugeruje tytuł – będzie ,,mieszać” we wszystko Pana Boga. Nie miałam ochoty na podobną lekturę, ale, z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Druga już książka poświęcona perypetiom Bridget Jones…
Gdy zaczynałam ją czytać, bałam się, że nie dorówna poprzedniczce. Tymczasem, okazało się, że ,,W pogoni za rozumem” jest jeszcze lepsze! Bridget jest (w końcu!) z Markiem Darcym, ale – rzecz jasna – nie wszystko wygląda jak scenariusz bajki. Nasza bohaterka napotyka na swojej drodze liczne przeszkody, z irytującą Rebbeccą na czele. Dodajmy do tego, zwariowaną rodzinkę (której przewodzi mama Bridget, Pam), dziwną pracę z jeszcze dziwaczniejszymi wyzwaniami i specyficznym szefem, Richardem, szalonych przyjaciół i – przede wszystkim – wyjazd do Tajlandii, który okazał się chyba najśmieszniejszym motywem w całej powieści.
Co otrzymujemy? Naprawdę świetną, relaksującą książkę, która bawi, wciąga, momentami rozczula.
Przeglądając recenzję tej powieści np. na stronie Goodreads, natknęłam się na kilka negatywnych opinii, krytykujących kiepską jakość książki, brak głębi, płytkość. Jasne, cała seria o Bridget to żadna klasyka, nie mamy do czynienia z wymagającą lekturą, o której można by wykładać na uniwersytetach. Ale czy ktoś naprawdę oczekiwał od tej powieści, że taką będzie? Przecież właśnie za to tylu czytelników (ze mną włącznie) pokochało serię o Bridget Jones. Za niewymuszoną lekkość, prostotę i przedstawienie życia kobiety takim jakie rzeczywiście jest.
Przy niewielu książkach odpoczywałam tak jak przy tej. Naprawdę, za ,,W pogoni za rozumem” należy się Helen Fielding duży plus. Zwłaszcza, że w porównaniu z pierwszą częścią, ta wypadła jeszcze lepiej, czego się nie spodziewałam. Nic tu nie jest na siłę, dialogi są proste, nieskomplikowane – po prostu życiowe. Bohaterowie nie są idealnymi postaciami, dzięki czemu łatwo można się z nimi utożsamić. Historia wciąga, intryguje. Kartki znikają w jakiś magiczny sposób.
Ciężko mi się w ogóle do czegoś przyczepić. Nie ma tu żadnych banalnych rozwiązań, opowieść wydaje się być prawdziwa, bardzo rzeczywista. Wydarzenia są świetnie opisane, niektóre śmieszą, niektóre mogą trochę rozczulić, wzruszyć. Główna bohaterka jest – przynajmniej dla mnie – bardzo sympatyczną postacią, która nie uważa się za doskonałość. Jej droga do spełnienia nie jest usłana różami, wręcz przeciwnie – jak w życiu, musi stawić czoła licznym problemom. Pozostałe postaci – z Markiem Darcym, moim ulubieńcem – na czele są bardzo dobrze przedstawione, łatwo je sobie wyobrazić, wzbudzają uczucia. Od irytacji – patrz: Rebbecca, do śmiechu: Bridget, jej matka, Sharon. Świetne jest to, że czytając, mam wrażenie, jakby autorka przelewała na papier wydarzenia, które rzeczywiście miały miejsce. Tutaj nie ma nudy, ciągle coś się dzieje, ale nic nie jest na przymus. Ta lekkość jest naprawdę godna uwagi.
Cóż, choć ta powieść z pewnością nie jest wymagającą lekturą, według mnie jest warta przeczytania. Uwielbiam takie książki, które są lekkie, przyjemne, relaksujące i pozwalają spojrzeć na świat z troszeczkę innej perspektywy. Będę często do niej wracać, gdy zajdzie potrzeba lekkiego „odmóżdżenia”.

Druga już książka poświęcona perypetiom Bridget Jones…
Gdy zaczynałam ją czytać, bałam się, że nie dorówna poprzedniczce. Tymczasem, okazało się, że ,,W pogoni za rozumem” jest jeszcze lepsze! Bridget jest (w końcu!) z Markiem Darcym, ale – rzecz jasna – nie wszystko wygląda jak scenariusz bajki. Nasza bohaterka napotyka na swojej drodze liczne przeszkody, z irytującą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Opis na okładce książki sprawił, że pomyślałam „Hej, to brzmi naprawdę świetnie!” i zaczęłam czytać. Cóż, „Ever” nieco mnie zawiodła.
Zacznijmy od głównej bohaterki. Dość banalna historia. Traci rodziców, mieszka u ciotki, wyalienowana, nieco samotna. Gdy cudem uchodzi z życiem z wypadku samochodowego, zyskuje pewną magiczną moc – odczytuje nastroje innych ludzi. Poznaje Damiena, absolutnie cudownego, ale tajemniczego chłopaka, w którym się zakochuje. Kilka przeszkód na drodze do szczęścia, jakieś sekrety, dziwne rzeczy. Naprawdę, gdzieś to już widziałam.
Zaletą powieści jest – mimo wszystko – postać Ever. Nie wzbudza – przynajmniej u mnie – antypatii jak Bella ze ,,Zmierzchu” czy Elena z ,,Pamiętników Wampirów” (porównanie do tych właśnie bohaterek jest nieprzypadkowe. We wszystkich tych przypadkach mamy do czynienia z podobną historią i główną postacią kobiecą), jest całkiem sympatyczna. Ta sprawa z magicznym darem sprawia, że jest nieco ciekawsza, ale przy tym – niestety – jakaś taka…Nie wiem, ciężko mi to określić. Jakby nierealna, trudna do wyobrażenia.
Język powieści nie powala. Niby Ever dużo przeszła, jest dojrzała, ale momentami zachowuje się jak mała dziewczynka. Opisy są kiepskie, dialogi dziwne. A Damien bardziej odległy niż Edward Cullen czy Stefano Salvatore.
Książkę przeczytałam szybko. Nie wymaga zbyt wiele od czytelnika, w końcu jest przeznaczona dla takiej a nie innej grupy wiekowej. Spodziewałam się jednak znacznie więcej. Oprócz ślicznej okładki, dostałam coś bardzo przewidywalnego. Fabuła jest jakby płaska, a to chyba największa wada dla tego typu powieści. Żeby nie było – książka ma w sobie jakąś wartość. Pokazuje, co jest w życiu ważne. Zbliżenie na uczucia bohaterki, która wcale nie cieszy się z przeżycia tego wypadku, nie radzi sobie z tak wielką stratą.
Cóż, potencjał był duży, podobnie jak moje oczekiwania. Zawiodłam się na tej powieści. Dostałam, w pewnym sensie, kopię ,,Zmierzchu”. Nieco słabszą kopię. Niestety.

Opis na okładce książki sprawił, że pomyślałam „Hej, to brzmi naprawdę świetnie!” i zaczęłam czytać. Cóż, „Ever” nieco mnie zawiodła.
Zacznijmy od głównej bohaterki. Dość banalna historia. Traci rodziców, mieszka u ciotki, wyalienowana, nieco samotna. Gdy cudem uchodzi z życiem z wypadku samochodowego, zyskuje pewną magiczną moc – odczytuje nastroje innych ludzi. Poznaje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Większość osób, które sięgnęło po tę książkę, ma za sobą lekturę ,,Złodziejki Książek”, jednego z największych bestsellerów ostatnich lat. W takich przypadkach ,,Posłaniec” często porównywany jest ze ,,Złodziejką…”, co dla mnie jest troszkę niezrozumiałe, zważywszy na odmienną tematykę tych dwóch powieści. Chyba trafiłam do wąskiego grona, gdyż to właśnie ,,Posłańca” przeczytałam jako pierwszego. Nie miałam jeszcze okazji na ,,Złodziejkę Książek”, ale mam zamiar spotkać się z nią bliżej.
Ale skupmy się na ,,Posłańcu”. Zaczyna się, co prawda, troszeczkę drętwo, niemrawo, ale już po kilku stronach to uczucie znika. Jak dla mnie powieść napisana jest świetnie. Niby mamy do czynienia z dość popularnym motywem zwykłego przeciętniaka jakim jest Ed, który w magiczny, niezrozumiały wręcz sposób staje się kimś lepszym. Jednak, w tej powieści nie ma czegoś takiego jak banał. Napisana jest świetnym językiem, czyta się ją szybko, przyjemnie. Wszystkie postaci są wielowymiarowe, łatwo mi było ich sobie wyobrazić. Nie żadni papierowi, płascy bohaterowie, a – po prostu – ludzie, z krwi i kości. Jak dla mnie, najlepiej został przedstawiony właśnie główny bohater, Ed Kennedy, którego uczucia i myśli są rewelacyjnie odzwierciedlone, ale – za co duży plus – nie wprost. Fantastyczne było także to, że nie był po prostu dobry czy zły. Miał liczne zalety i wady, które możemy poznać nie tylko poprzez jego wyznania, ale przez wypowiedzi innych bohaterów.
Na brawa zasługuje, rzecz jasna, historia. Świetna, fascynująca, intrygująca. Podobnie jak Ed czekałam na każdą kolejną kartę, wzruszałam się spotkaniami ze staruszką Millą, uśmiechałam się, czytając o imprezie w kościele. Markus Zusak potrafił sprawić, że nie tylko czytałam o Edzie, ale przeżywałam i czułam to, co on. A to w powieściach cenię i kocham najbardziej. Narracja jest dynamiczna. Podobały mi się krótkie zdania, które jeszcze lepiej odzwierciedlały uczucia bohatera.
Co można by zarzucić autorowi? Jak już wspomniałam na początku, ten schemat, zarys fabuły wielokrotnie powtarzał się w filmach czy książkach. Jednak, w ,,Posłańcu” to wszystko jest ukazane inaczej. Powieść jest ciepła, a zarazem zaskakująca. Z jednej strony mamy zabawne sytuacje, takie jak pocałowanie Odźwiernego (psa) przez Marva, z drugiej, nieco przygnębiające momenty: rozmowę Eda z matką, jego nieodwzajemnioną miłość do Audrey, walkę Marva o kontakty z dzieckiem.
Cóż, ,,Posłaniec” to – moim zdaniem – naprawdę rewelacyjna powieść. Trzyma czytelnika w napięciu, momentami wodzi za nos, intryguje, wzbudza szeroki wachlarz uczuć.
Z wielką chęcią sięgnę po ,,Złodziejkę książek”, a ,,Posłańca” z czystym sercem polecam każdemu.

Większość osób, które sięgnęło po tę książkę, ma za sobą lekturę ,,Złodziejki Książek”, jednego z największych bestsellerów ostatnich lat. W takich przypadkach ,,Posłaniec” często porównywany jest ze ,,Złodziejką…”, co dla mnie jest troszkę niezrozumiałe, zważywszy na odmienną tematykę tych dwóch powieści. Chyba trafiłam do wąskiego grona, gdyż to właśnie ,,Posłańca”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zdanie na okładce książki brzmi ,,Dla fanów Igrzysk Śmierci". Cóż, ja nim zdecydowanie jestem, więc postawiłam powieści wysoką poprzeczkę. Opis z tyłu jednoznacznie wskazywał na charakter książki - dystopia z młodym bohaterem w roli głównej, czyli coś, co ostatnio stało się bardzo popularne i co bardzo polubiłam. Tak czy inaczej, oczekiwałam dużo od powieści ,,Starter". I, autorka te oczekiwania spełniła.
Główną bohaterką, a zarazem narratorką jest szesnastoletnia Callie Woodland. Straciła rodzinę, dom, wiedzie okropne życie w opuszczonym budynku z braciszkiem Tylerem i chłopakiem? (w dalszej części książki to określenie nie jest już takie pewne) Michaelem. Po wojnie żyją tylko nieliczni młodzi ludzie, Starterzy oraz staruszkowie, Enderzy. Callie pragnie polepszenia warunków dla siebie i swoich bliskich, udaje się do Prime Destination, banku ciał, by oddać do wynajmu swoje ciało, które może "wypożyczyć" jakaś Enderka...
Nie zamierzam siać tutaj ziaren spoileru. Skupię się na tym, że książka przedstawia sporą wartość. Zarówno merytoryczną, jak i duchową. Pokazuje to, co w życiu ważne. Polubiłam Callie, o dziwo. Nie zwykłam pałać sympatią do kobiecych narratorów, ale w tym przypadku było inaczej. Książkę pochłonęłam bardzo szybko, żyłam w świecie Callie, byłam Callie. Język, sposób kreowania świata zasługuje na oklaski. Brutalny, ale tak doskonale przedstawiony. Postaci nie są płaskie, jednowymiarowe, a prawdziwe. Nawet, jeśli cała ta historia jest po prostu nieprawdopodobna.
Co ciekawe, ta opowieść z miejsca skojarzyła mi się z ,,Intruzem" Stephenie Meyer. Potrafię dostrzec wiele podobieństw między tymi książkami. Obie są, moim zdaniem, naprawdę świetne, chociaż to ,,Intruz" jest bliższy mojemu sercu.
Tak czy inaczej, ,,Starter" zdecydowanie zasługuje na uwagę. Polecam go nie tylko fanom dystopii, ale i każdemu czytelnikowi. Jest to naprawdę rewelacyjna opowieść, która...zostawiła mnie z niedopowiedzianym zakończeniem.

Zdanie na okładce książki brzmi ,,Dla fanów Igrzysk Śmierci". Cóż, ja nim zdecydowanie jestem, więc postawiłam powieści wysoką poprzeczkę. Opis z tyłu jednoznacznie wskazywał na charakter książki - dystopia z młodym bohaterem w roli głównej, czyli coś, co ostatnio stało się bardzo popularne i co bardzo polubiłam. Tak czy inaczej, oczekiwałam dużo od powieści...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo ucieszyłam się, gdy dowiedziałam się o wydaniu tej powieści przez Helen Fielding. Po przeczytaniu dwóch pierwszych części z serii o Bridget Jones chciałam dowiedzieć się, jak wyglądać będzie przyszłość głównej bohaterki, Marka Darcy’ego, Daniela i reszty. Gdy tylko w miejskiej bibliotece pojawiła się ta książka, pożyczyłam i ją i z wielkim zapałem zabrałam się do jej przeczytania.
Już od pierwszych stron czułam się dziwnie. Niby czytałam zapiski z dziennika tej samej Bridget, choć już sporo starszej. Z drugiej strony miałam wrażenie, jakby coś się autorce po prostu pogmatwało. To, co bawiło mnie w trzydziestoletniej bohaterce; roztargnienie, specyficzne poczucie humoru, brak organizacji, w ,,nowej” odsłonie lekko denerwowało. Ale postanowiłam to przełknąć i dać książce – oraz Bridget – szansę.
Na korzyść powieści przemawiają dla mnie te fragmenty, w których Bridget opisuje śmierć Marka, swoje uczucia, smutek. Urocze są także momenty, gdy opisuje sytuację w domu, zachowania dzieci, które z miejsca polubiłam. Bridget nie jest Matką Doskonałą, Fielding zręcznie pokazuje trudności, z jakimi samotna mama musi się zmierzyć. Jones dalej brnie w różne pokręcone relacje z mężczyznami, na przykład z Roxsterem, o którym to wspomnę później. Autorka potrafiła skutecznie przedstawić także to, jak wygląda społeczeństwo w świecie zdominowanym przez Facebooki, Twittery i inne tego typu wynalazki. Pojawia się także (!) Daniel Cleaver. Może dla większości to postać bez większego znaczenia, ale ja do gościa się przywiązałam.
Ta śmierć Marka Darcy’ego…Ja doskonale rozumiem, takie sytuacje zdarzają się na porządku dziennym. Zapewne celem Helen Fielding było pokazanie tego, jak śmierć bliskiej osoby (męża, ojca) wpływa na rodzinę. Dla mnie nie początku wydało się to niepotrzebnym zabiegiem, ale później doszłam do wniosku, że autorka nie zrobiła tego według swojego kaprysu, tylko właśnie po to, by ukazać konsekwencje takiej tragedii w naprawdę niezły sposób: bez patosu, jakiejś pompy. Mabel i Billy stracili tatę, Bridget męża, z czym nawet po kilku latach trudno jest się jej pogodzić.
Co raziło w tej powieści? Postać Bridget (!). To, co czytelnikom (i mi) w poprzednich książkach wydawało się urocze, zabawne w tej bohaterce, do pięćdziesięciolatki po prostu nie pasuje. Z jednej strony matka dwójki dzieci, z drugiej skupiona na tak głupich rzeczach jak liczba osób obserwujących ją na Twitterze. Postać Roxstera, tak bardzo irytująca. 29 lat, a zachowywał się jak nastolatek, co spotęgowało dziwaczność książki. Czytając, miałam wrażenie jakby autorka pisała powieść na siłę. Często ginął ten luźny styl, który podbił serca czytelników Dziennika. Jakoś to wszystko kolidowało ze sobą, sprawiając, że chwilami po prostu dziwnie się czułam podczas lektury. No i dość przewidywalne zakończenie, które mnie lekko zawiodło.
Cóż, ta powieść mnie rozczarowała. Jasne, super, że autorka nie poprzestała i postanowiła opisać dalsze losy Bridget. Lektura była nierzadko bardzo przyjemna, relaksująca, zwłaszcza w sytuacjach z dziećmi Bridget. Ale te wady, o których wspomniałam, i które każdy czytelnik może zauważyć sprawiły, że nie czerpałam z czytania takiej radości, jak z poprzednich części.

Bardzo ucieszyłam się, gdy dowiedziałam się o wydaniu tej powieści przez Helen Fielding. Po przeczytaniu dwóch pierwszych części z serii o Bridget Jones chciałam dowiedzieć się, jak wyglądać będzie przyszłość głównej bohaterki, Marka Darcy’ego, Daniela i reszty. Gdy tylko w miejskiej bibliotece pojawiła się ta książka, pożyczyłam i ją i z wielkim zapałem zabrałam się do jej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

To była moja druga przygoda z tą książką. Pierwsza zakończyła się po kilku rozdziałach, kiedy, pełna zniechęcenia i irytacji – oddałam ją do biblioteki, mając ochotę napisać na okładce „Beznadziejna, nieudana kopia Igrzysk Śmierci” czy inne hasło.
Minął ponad rok. Mijając kino zauważyłam plakaty reklamujące adaptację drugiej części serii ,,Zbuntowana”. Pomyślałam wtedy, że może za szybko skreśliłam tę powieść. Może powinnam dać jej drugą szansę? Pożyczyłam ją więc po raz drugi i pełna zapału zabrałam się za czytanie.
Cóż, fabuła jest NAPRAWDĘ bardzo podobna do trylogii autorstwa Suzanne Collins (na marginesie, moich ulubionych książek, co zapewne wpłynęło na odbiór powieści pani Veroniki Roth). Przyszłość, społeczeństwo zbudowane na terenie dawnego Chicago, podzielone na pięć frakcji. Niby coś innego z tym podziałem na frakcje, coś świeżego, ale jednocześnie lekko niedorzecznego…ale o tym później.
Powieść pisana jest z perspektywy Tris. Stoi ona przed wyborem frakcji, do której będzie należeć. Oczywiście, trochę miejsca poświęcone jest na jej dylemat – czy zostać z rodziną w Altruizmie czy wybrać inną frakcję (już po pierwszych kilku stronach jej wybór jest dla czytelnika bardzo przewidywalny, pewny). Po hm, „zaskakującym” wyborze musi walczyć o swoje przetrwanie w społeczeństwie odważnych, tak odmiennych od Altruistów, Nieustraszonych. Mamy tu do czynienia z przepięknym motywem osoby, która odstaje od reszty z powodu swojej pierwszej frakcji, ubioru, zachowania. Tris jest Sztywniaczką, która za wszelką cenę musi pokazać, że wybrała właściwą frakcję. Czytamy o strasznych testach, ćwiczeniach, okropnym Eriku, cudownym Cztery, w którym Tris zakochuje się z wzajemnością, roli przyjaźni, dojrzewania, miłości, przeszkód w życiu, bla, bla, bla.
Nie zamierzam się dłużej zagłębiać w fabułę. Nie mogę powiedzieć, że w książce nic się nie dzieje. Akurat tutaj pani Roth nie zawiodła. Wręcz CIĄGLE coś się dzieje, zwrotów akcji jest chyba aż za dużo, momentami ciężko się połapać. To w sumie chyba całkiem dobrze. A przynajmniej lepiej niż gdyby panowała okropna nuda.
Co nie podobało mi się w tej powieści?
Po pierwsze, główna bohaterka. Niby taka nieprzewidywalna, odważna, ale jednocześnie hm, nieśmiała, cicha, spokojna. Wkurzająca w tej swojej udawanej nonszalancji, beztroski, tymczasem martwiąca się o wiele rzeczy.
Cztery jest jej pierwszym chłopakiem i – w sumie – ten ich związek to całkiem niezły wątek. Muszę przyznać, że TO mi się akurat podobało w tej książce.
Po drugie, język. Widać, że książka jest przeznaczona dla określonej grupy wiekowej. Krótkie zdania, urywane w często nieodpowiednich momentach. Ograniczone słownictwo. Dziwne opisy, nierzadko skupiające się na niezbyt interesujących rzeczach.
Po trzecie, ta cała historia z testem przynależności. Symulacja ma zdecydować, do której frakcji trafisz, jednak to od Ciebie zależy, gdzie spędzisz przyszłość. Niezbyt to logiczne.
Po czwarte, przewidywalność niektórych momentów. Lubię, gdy książka mnie zaskakuje, a tutaj rzadko zdarzały się takie sytuacje.
Za co przyznałam te gwiazdki?
Za postać Cztery i jego związek z główną bohaterką.
Za te symulacje koszmarów, strachów, które ukazują, że nawet największy twardziel (czytaj: Cztery) czegoś się boi.
Cóż, jak dla mnie ,,Niezgodna” to może nie jest jakaś superdokładna kopia ,,Igrzysk Śmierci”. Jest – owszem – dużo podobieństw, ale także kilka znaczących różnic. Uważam, że powinno się dać szansę powieści Veroniki Roth, bo porusza parę ważnych kwestii w życiu. Ale jak dla mnie, do pięt nie dorasta serii Suzanne Collins.

To była moja druga przygoda z tą książką. Pierwsza zakończyła się po kilku rozdziałach, kiedy, pełna zniechęcenia i irytacji – oddałam ją do biblioteki, mając ochotę napisać na okładce „Beznadziejna, nieudana kopia Igrzysk Śmierci” czy inne hasło.
Minął ponad rok. Mijając kino zauważyłam plakaty reklamujące adaptację drugiej części serii ,,Zbuntowana”. Pomyślałam wtedy, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka ta trafiła do mnie poprzez moją mamę, której pożyczyła ją koleżanka z pracy, wiedząc o mnie, że naprawdę lubię czytać. Rzut oka na okładkę, krótki opis na skrzydełku podkreślający, że poruszony zostanie temat wiary, religii. Nieco mnie to zniechęciło; nie przepadam za tego typu literaturą. Do przeczytania ostatecznie skłoniło mnie przeświadczenie, że skoro pojawi się wątek porwania, to COŚ się tam będzie działo.
Cóż. Działo się.
Ale nie to, czego oczekiwałam.
Na początku wszystko jest naprawdę w porządku, przyjemnie się czyta historię życia Macka, głównego bohatera, jego trudne dzieciństwo, życie u boku żony i gromadki dzieci. Cały czas w głowie tkwiła mi myśl, że zaraz kogoś porwą, coś się stanie. W dramatyczny sposób porwana zostaje córeczka Macka. Rozpoczyna się śledztwo, rozpacz rodziny, desperacja, olbrzymi żal do Boga.
Po jakimś czasie, gdy rodzina zdaje się powoli dochodzić do siebie po tej stracie, nasz bohater otrzymuje tajemniczy list. Udaje się w miejsce, gdzie znaleziono rzecz związaną z porwaniem. Miałam nadzieję, że – w jakiś sposób – spotka tam seryjnego zabójcę małych dziewczynek, dojdzie do jakiejś konfrontacji. Tymczasem…hm…
Podkreślam, że jestem osobą wierzącą. Może nie głęboko, jestem w tym całym stosunku do Boga, wiary, religii pełna pewnych wątpliwości, jak każdy. Cuda się zdarzają, jakieś objawienia etc. Ale to, co przeczytałam w tej powieści, cóż, naprawdę przekroczyło moje wewnętrzne granice.
Mack spotyka Trójcę Świętą. Uosobioną. Bóg to ciemnoskóra kobieta, urocza, miła, elokwentna. Jezus to mężczyzna, wcale nie przystojny, jak się to przyjęło, do tego ciepły, sympatyczny, z którym każdy chciałby się zaprzyjaźnić. A Duchem Świętym jest Sarayu, najbardziej tajemnicza postać. Tyle przynajmniej zdołałam wydedukować.
Dzieją się kompletnie niestworzone, niesamowite rzeczy, takie jak chodzenie po wodzie, przemiany w ogrodzie, czy też szczególny moment, gdy gwiazdy zamieniają się w chodzących, świecących ludzi. Jedną z tych postaci jest ojciec Macka, pijak, który zmienił jego dzieciństwo w pasmo bólu i smutku. Oczywiście, mężczyzna mu wybacza, wszystko jest dobrze.
Oprócz tego, że kompletnie nie rozumiem, co tu się wyprawia.
Nie będę się już dłużej skupiała na fabule. Czytając to czułam się jak podczas lektury jakiejś powieści fantasy. Miałam wrażenie, że na końcu przeczytam słowa ,,to wszystko było snem” czy coś takiego. Nazwijcie mnie człowiekiem małej wiary, ale po prostu nie ogarnęłam tej całej historii. Nie za bardzo wierzę w to, czy stało się to naprawdę.
Pomijając kwestię wiary w autentyczność tej opowieści przeszkadzało mi kilka rzeczy.
Po pierwsze, Mack, który tak niemalże na pstryk wierzy we wszystko, co widzi. Kilka rozmów z hm, bohaterami sprawia, że przebacza mordercy córki, dochodzi do siebie. Niby jest ukazany jako przeciętny, zwykły człowiek, który błądzi, nie chodzi do kościoła, miewa duże wątpliwości, ale odniosłam wrażenie, jakoby był niemal zupełnie idealną osobą.
Po drugie, liczyłam na to, że wątek seryjnego mordercy będzie bardziej rozbudowany. Dowiemy się o nim czegoś więcej; o jego motywach, przeszłości, przyczynach zbrodni. Tymczasem dowiadujemy się tylko że został oskarżony. Aha.
Po trzecie, zakończenie. Wypadek Mackenziego i to, że Nan – i reszta rodziny – zdaje się wierzyć w jego historię. Szczerze? Gdyby ktoś z mojej rodziny opowiedział mi coś takiego, uśmiechnęłabym się tylko z litością uznając to za jego wybryk wyobraźni czy efekt krążenia leków po organizmie.
Cóż, książce nie można odmówić dobrego języka. Nie zwracając uwagi na nieprawdopodobieństwo tego wszystkiego, przyjemnie się to czyta. Wypowiedzi Taty, Jezusa czy Sarayu momentami naprawdę wzruszają. Ale często ich treść nieco kolidowała z tym, co wydarzyło się w życiu Macka, co przydarzyło się dziewczynkom. Jak dla mnie, za łatwo łyknął te wytłumaczenia o wolnej woli, nieingerowaniu w życie ludzi.
Czy polecam? Ciężko powiedzieć. Wydaje mi się, że powinno się przeczytać tę książkę i samemu się do niej ustosunkować. Jak dla mnie było to zdecydowanie zbyt nierzeczywiste, ale być może to tylko moje odczucie.

Książka ta trafiła do mnie poprzez moją mamę, której pożyczyła ją koleżanka z pracy, wiedząc o mnie, że naprawdę lubię czytać. Rzut oka na okładkę, krótki opis na skrzydełku podkreślający, że poruszony zostanie temat wiary, religii. Nieco mnie to zniechęciło; nie przepadam za tego typu literaturą. Do przeczytania ostatecznie skłoniło mnie przeświadczenie, że skoro pojawi...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Przed przeczytaniem tej książki nie miałam o jej istnieniu pojęcia. Nie wiedziałam, że to światowy bestseller, tytuł kompletnie nic mi nie mówił. Dowiedziałam się o niej z listy książek, których pojawienia się w zasobach biblioteki chcieliby uczniowie. Kilkakrotnie pojawił się na niej tytuł ,,50 Twarzy Greya”. Podczas rozmowy z przyjaciółką na ten temat, okazało się, że ona już ją przeczytała. Nie chcąc mi za dużo zdradzić, powiedziała tylko, że to bardzo dziwna książka, ale strasznie popularna. Zaryzykowałam i postanowiłam przeczytać ten ,,międzynarodowy fenomen”…
Muszę przyznać, że zamysł autorki był całkiem…okej (pomijając fakt, że – jak możemy przeczytać na wielu stronach – podstawą był fanfiction „Zmierzchu”). Coś kompletnie odmiennego od tych wszystkich powieści romantycznych, w którym dwójka bohaterów zmierza się z przeróżnymi przeciwnościami losu, by w końcu – jakżeby inaczej – rozczulić czytelników wzruszającym happy endem. Powiem szczerze, na TAKIEJ literaturze się nie znam, więc nie zaryzykuję stwierdzenia, że pani E.L James stworzyła coś oryginalnego na przestrzeni tego gatunku. Ale w samym pomyśle takiej relacji – dominującego, stanowczego mężczyzny, który ból uważa za przyjemność oraz młodziutkiej, niedoświadczonej dziewczyny coś jest. Cóż. Wyszło, jak wyszło.
Co mnie najbardziej wkurzało podczas czytania? Postać głównej bohaterki, a zarazem narratorki. Jasne, każdemu zdarza się nie lubić jakiejś postaci z powieści czy filmu. Ale kiedy opowiadająca historię osoba aż tak Cię irytuje (mniej więcej jak Bella w ,,Zmierzchu”, zatem autorce udało się zawrzeć jakiś tam element wspólny z sagą o wampirach. Tyle że – chyba – nie o to jej dokładnie chodziło) to zupełnie inna bajka.
Oczywiście, wiele, wiele dziewczyn mogłoby się śmiało utożsamić z nieśmiałą, cichą, spokojną Aną, która nie ma żadnego doświadczenia w sprawach erotycznych (kwestia jej dziewictwa została w powieści ukazana jako coś supermegaekstrawyjątkowego, podkreślając rolę faceta jako zdobywcy…ach, jak kreatywnie!). Ale to jej podejście do tej całej sprawy z upodobaniami Christiana…a co gorsza ten masakryczny, miażdżący kiepskością język…gwóźdź do szarej trumny.
Nie żebym gustowała jedynie w arcydziełach literatury, wychwalanych, zachwycających techniką, stylem, kompozycją. Nic z tych rzeczy. Jako prosty człowiek, owszem, lubię, gdy powieść jest pisana dobrze pod względem technicznym, ale bez żadnej przesady. Tymczasem autorka zaprezentowała mi – nam – potężną porcję językowej beznadziei. Zaczynając od powtarzających się wciąż i wciąż i wciąż określeń (tym samym postać Anastasii jako absolwentki literatury angielskiej prezentuje się JESZCZE bardziej groteskowo), przez często nielogiczne fragmenty, opisy wzięte chyba z Kosmosu. Naprawdę…Zdania nie pasują nawet w najmniejszym stopniu do dorosłej (nieśmiałej czy nie) kobiety. Opisując bolesne doświadczenia z udziałem Christiana (ach, ach, ach) z jednej strony dokładnie widzimy, że to dla niej coś nowego, intensywnego, ekscytującego, z drugiej zaś – język bardziej pasuje do opisania picia herbatki czy przeżuwania kanapki z twarożkiem niż do czegoś takiego. Bohaterka jest na swój sposób rozczulająca, jak małe dziecko, które je loda i całe się nim brudzi. ,,Kurczę. Christian mnie ukarze jak przygryzę wargę, poruszam oczami. Ha! Zrobię to! Jaka ja jestem krnąbrna!” – coś takiego głównie przelatuje przez myśli naszej Anastasii, dwudziestokilku letniej osoby.
Co dalej? Fakt, że większość postaci ukazanych jest w taki sposób, jakby były czymś kompletnie pozbawionym innych cech prócz tych wspominanych przez autorkę. W odróżnieniu od tytułowych twarzy Greya, mamy tu do czynienia ze zwariowaną przyjaciółką Kate (ach, cóż za oryginalne podejście; dwie najlepsze przyjaciółki, absolutnie różne), dobrym ochroniarzem Taylorem, mamą, która zachowuje się mniej dojrzale niż córka. Uch.
Za coś jednak dałam te dwie gwiazdki. Po pierwsze – jak już wspomniałam – za pomysł na powieść. Hm, temat BDSM, specyficznych preferencji erotycznych, maksymalnego oddania mógłby być bardzo dobrym materiałem na powieść, gdyby został inaczej ujęty. Odsłoniłoby to nieco zagadnienie takich upodobań, przybliżyło motywację ich zwolenników. No ale nie w TAKI sposób. Po drugie za – częściową – kreację głównego bohatera, Christiana Greya. Nie, nie zamierzam przerzucić się z czekania na księcia na białym rumaku na czekanie na Christiana w krawacie i sportowym samochodzie. Jest coś jednak w takim stanowczym, zdecydowanym mężczyźnie. Do tego inteligentnym. I z ciężką przeszłością. Ale mam takie wrażenie, że znajdą się kobiety, które po przeczytaniu tej powieści zaczną na poważnie szukać swojego Szarego (który – taka prawda – nie istnieje), odtrącając tym samym innych mężczyzn.
Uff! Mogę odetchnąć z ulgą. Mam za sobą tą recenzję, przy której nieco się zmęczyłam. Nie polecam jej nikomu, ale uważam, że po prostu warto przeczytać tę powieść, żeby wiedzieć, czym to się je, wyrobić sobie opinię.

Przed przeczytaniem tej książki nie miałam o jej istnieniu pojęcia. Nie wiedziałam, że to światowy bestseller, tytuł kompletnie nic mi nie mówił. Dowiedziałam się o niej z listy książek, których pojawienia się w zasobach biblioteki chcieliby uczniowie. Kilkakrotnie pojawił się na niej tytuł ,,50 Twarzy Greya”. Podczas rozmowy z przyjaciółką na ten temat, okazało się, że ona...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!"
Tym szeregiem wykrzykników najłatwiej mi podsumować moją ocenę ostatniej części z mojej ulubionej (obok Harry'ego Pottera) serii książek. Nie skłamię, mówiąc, że ,,Kosogłos" pochłonął mnie bez reszty. Swoimi skrzydełkami wciągnął mnie po raz trzeci w świat Katniss Everdeen. Przeczytanie jej zajęło mi jeden dzień - i kawałeczek nocy. Gdy tak przewracałam kolejne kartki, ze smutkiem wpatrywałam się w liczbę stron, które pozostało mi do końca. Próbowałam nawet specjalnie odłożyć moment znalezienia się na ostatniej ze stron, ale nie potrafiłam. MUSIAŁAM wiedzieć, co się zdarzy.
Za co pokochałam ,,Kosogłosa"? Nie będę powtarzać argumentów przemawiających za pozostałymi częściami - język, sposób narracji, kreacje bohaterów, fabuła, i tak dalej. Jednak pojawiają się nowe aspekty, o których muszę wspomnieć.
Po pierwsze, za to, że ciągle coś się dzieje. Za zwroty akcji. Co jest fantastyczne, naprawdę, ale sprawiło - w kilku momentach - że moje serce lekko zadrżało, a oczy zaszły łzami. To jest właśnie siła książek - opanowują Twoje myśli, łapią za serce i robią z nim, co chcą.
Po drugie, za te przyjemne, szczęśliwe momenty, podczas których uśmiechałam się szeroko, z weselem Annie i Finnicka na czele.
Po trzecie, za nowe postaci, z których większość polubiłam (oprócz - oczywiście - pani prezydent Coin). Mam tu na myśli głównie Boggsa.
Po czwarte, za jeszcze doskonalszą obrazowość. Czułam się niemal jak członek drużyny 451.
Podobnie jak pozostałymi częściami, tą książką jestem zachwycona. Za co jednak odjęłam gwiazdkę?
Za zakończenie. Nie chodzi mi konkretnie o Peetę, Katniss i ich dzieci, ale o to, że nie dowiedziałam się, co się stało z Haymitchem, Galem, Annie i innymi bohaterami, a z wielką chęcia przeczytałabym co nieco o ich przyszłości.
Ale cóż, taka była wola autorki, której - za całą serię - jestem, jako czytelnik i jako człowiek wdzięczna.

"!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!"
Tym szeregiem wykrzykników najłatwiej mi podsumować moją ocenę ostatniej części z mojej ulubionej (obok Harry'ego Pottera) serii książek. Nie skłamię, mówiąc, że ,,Kosogłos" pochłonął mnie bez reszty. Swoimi skrzydełkami wciągnął mnie po raz trzeci w świat Katniss Everdeen. Przeczytanie jej zajęło mi jeden dzień - i kawałeczek nocy. Gdy tak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tak, tak, tak!
Moja ulubiona seria. Ulubione powieści, do których będę często wracać. Porusza trudne tematy - okrucieństwo, polityka, śmierć, choroba - ale w sposób przystępny czytelnikowi. Ciężko mi określić słowami mój stosunek do każdej z tych książek, które dla mnie są czymś więcej niż zbiorem liter, wyrazów, zdań. Jeszcze żadna powieść - oprócz Harry'ego Pottera - tak bardzo mnie nie wciągnęła. Pani Collins dosłownie wessała mnie do Kapitolu, Dystryktów, całego Panem. Narracja prowadzona tak doskonale, że czułam się Katniss. Widziałam to, co Katniss. Czułam to, co Katniss. NARESZCIE główna bohaterka, narratorka, która nie jest uśmiechniętą, rozchichotaną, milutką dziewczynką, tylko twardą, odważną dziewczyną, której życie nieźle dało w twarz. Świetne kreacje bohaterów, wśród których moimi ulubieńcami stali się Haymitch i Finnick. Książkę pożarłam dosłownie w dwa dni, nie mogąc się od niej oderwać. Czyżby autorka rzuciła na nią jakieś czary?

Tak, tak, tak!
Moja ulubiona seria. Ulubione powieści, do których będę często wracać. Porusza trudne tematy - okrucieństwo, polityka, śmierć, choroba - ale w sposób przystępny czytelnikowi. Ciężko mi określić słowami mój stosunek do każdej z tych książek, które dla mnie są czymś więcej niż zbiorem liter, wyrazów, zdań. Jeszcze żadna powieść - oprócz Harry'ego Pottera - tak...

więcej Pokaż mimo to