Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Próba odpowiedzi na pytanie o orientację seksualną czy tożsamość płciową osób żyjących przed rewolucją seksualną, czy nawet - jak w przypadku Rodziewiczówny - w XIX wieku, jest ryzykowne. Głównie dlatego, że takie kategorie jeszcze wtedy nie istniały. Łatwo tutaj popaść w anachronizm, w pochopne, nie poparte źródłami domysły, myślenie ideologiczne. Ruch LGBT+ czy queer potrzebuje swojej historii, swoich bohaterów - łatwo tutaj popaść w naginanie historii czy biografii dla potrzeb politycznych.

Emilia Padoł podchodzi do tematu niezwykle uczciwie, udaje się jej uniknąć anachronizowania czy zbytniej ideologizacji dyskursu. Przedstawia fakty, cytuje źródła, analizuje postaci powieści, stawia wiele pytań - ale nie udziela na nie jednoznacznej odpowiedzi.

Owszem, posługuje się współczesnymi kategoriami - próbuje postawić niejednoznaczną tożsamość płciową bohaterki i jej orientacji seksualnej w świetle obecnych norm kulturowych i społecznych, sięga po ekspertyzę seksuologów. A jednak jej nie nagina - wyjaśnia, czym jest identyfikacja płciowa i unika jednoznacznej odpowiedzi co do Rodziewiczówny, gdyż tylko ona mogłaby na to pytanie odpowiedzieć.

To ważny, ale oczywiście tylko jeden z wątków tej biografii. Autorka kreśli szeroki kontekst kulturowy, który dzisiejszemu czytelnikowi jest raczej obcy: polskie ziemiaństwo między uwłaszczeniem chłopów a odzyskaniem niepodległości. Bez tego trudno zrozumieć złożoność tej postaci - katoliczki, patriotki, ale i antysemitki. Nie wybiela jej, ale i pochopnie nie ocenia. Przedstawia jej złożoną osobowość na tle rozmaitych uwarunkowań kulturowych, w które jest mimowolnie uwikłana. Rysuje ją na tle dynamicznych przemian społecznych - w świetle feminizmu, dyskursu postkolonialnego, adaptowanego do sytuacji polskich chłopów i ich uprzedmiotowienia.

To jest też moim zdaniem książka dobra literacko, czyta się ją dobrze.

Trzeba nam więcej takich książek.

Próba odpowiedzi na pytanie o orientację seksualną czy tożsamość płciową osób żyjących przed rewolucją seksualną, czy nawet - jak w przypadku Rodziewiczówny - w XIX wieku, jest ryzykowne. Głównie dlatego, że takie kategorie jeszcze wtedy nie istniały. Łatwo tutaj popaść w anachronizm, w pochopne, nie poparte źródłami domysły, myślenie ideologiczne. Ruch LGBT+ czy queer...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przesłuchałem tej książki czytanej przez syntezator mowy Ivona, choć nie wiem, czy ten konkretny syntezator mowy nazywał się Ivona. Myślę, że najlepiej tak słuchać tej książki, właśnie czytanej przez Ivonę. Bawiła mnie, a momentami bardzo i nie wiem czy to na miejscu. Zastanawiałem się, czy słuchać tej książki ironicznie, metaironicznie, postironicznie czy serio - bo nie wiem do końca, co znaczą te terminy, ale któryś na pewno pasuje. 9 gwiazdek na zachętę i pozdrawiam.

Przesłuchałem tej książki czytanej przez syntezator mowy Ivona, choć nie wiem, czy ten konkretny syntezator mowy nazywał się Ivona. Myślę, że najlepiej tak słuchać tej książki, właśnie czytanej przez Ivonę. Bawiła mnie, a momentami bardzo i nie wiem czy to na miejscu. Zastanawiałem się, czy słuchać tej książki ironicznie, metaironicznie, postironicznie czy serio - bo nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka jest bardzo ładnie wydana. Zawiera sporo ilustracji: zdjęć, reprodukcji obrazów, które świetnie kontrapunktują tekst, na każdej z nich można się dłużej zatrzymać.

"Pigułka" pozwala nakreślić albo odświeżyć mapę niektórych najbardziej znanych idei Junga, takich jak jego koncepcja nieświadomości, cień, typy osobowści, archetypy, anima i animus. Jest to "pigułka", więc siłą rzeczy wszelkie idee są traktowane pobieżnie, a nawet płytko, ale za to przystępnie. Każdy rozdział zawiera też sporo sugestii, gdzie można dalej pogłębiać każdy z poruszonych tematów. Zaletą jest też kompozycja. Omawiając dane zagadnienie, Bobroff wplata istotne elementy biografii Junga, między innymi jego relacji z Freudem i Toni Wolff. Na końcu każdego rozdziału znajdziemy krótkie podsumowanie najważniejszych pojęć, które się w nim pojawiły.

Przyczepiłbym się do tłumaczenia. Parę zdań zostało raczej niezgrabnie przełożonych, na zasadzie kalki, i zastanawiałem się, jak to mogło brzmieć po angielsku, żeby zrozumieć sens. A już zupełnie nie wiem, dlaczego wyjaśniając greckie słowo "khemeia" tłumaczka oznajmiła, że pochodzi od niego angielskie "chemistry". Czy tłumacząc na polski nie lepiej byłoby napisać, że "khemeia" to po prostu polska "chemia"?

Poza tym czytało się szybko i przyjemnie, teraz czas sięgnąć po samego Junga.

Książka jest bardzo ładnie wydana. Zawiera sporo ilustracji: zdjęć, reprodukcji obrazów, które świetnie kontrapunktują tekst, na każdej z nich można się dłużej zatrzymać.

"Pigułka" pozwala nakreślić albo odświeżyć mapę niektórych najbardziej znanych idei Junga, takich jak jego koncepcja nieświadomości, cień, typy osobowści, archetypy, anima i animus. Jest to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sięgnąłem po tę książkę ze względu na postać Susan Sontag - kultowej intelektualistki z Nowego Jorku, z burzą gęstych siwiejących włosów, spoglądającą na nas nonszalancko z artystycznych, czarno-białych portretów, obowiązkowo z papierosem. Ponoć pracując, zamykała się na kilka miesięcy w mieszkaniu, nie wychodziła stamtąd zanim skończyła pracę. Sama Sontag i jej umysł interesowała mnie bardziej niż temat.

Jedna z kwestii, które Sontag roztrząsa: jeśli przyczyna choroby nie jest dotąd poznana, jej pochodzenie jest tajemnicą, nie ma na nią leku, uruchamia się wtedy jej potencjał metaforyczny. Choroba może być karą, albo nadprzyrodzoną, albo sprowadzoną na chorującego przez niego samego jako skutek jego wypaczonego charakteru. Zarówno niegdyś gruźlikom, jak i do dziś rakowcom, przypisywało się konkretne cechy osobowości, które chorobę powodują. Do dziś zresztą utrzymuje się, że wiele chorób ma podłoże psychosomatyczne. Kiedy choroba przestaje być "tajemnicza", odkrywana jest jej biologiczna przyczyna, jak np. bakterie powodujące gruźlicę, znajdujemy lekarstwo i cała teoria o "charakterze gruźliczym" przestaje mieć sens. W slangu używa się określenia, że coś jest rakiem. Rakiem może być post, opinia, czyjeś zachowanie, zjawisko społeczne. "Chore" może być państwo, społeczeństwo, idea, pomysł: jest to tak wyświechtana, naturalna metafora, że nawet jej nie zauważamy. Sontag dogłębnie analizuje ten metaforyczny potencjał choroby i związane z nim konsekwencje - choćby winy, którą przypisuje się choremu.

Uderza erudycja autorki. Krótki tekst jest wysycony tak ogromną ilością informacji, cytatów, faktów, idei, że czytało mi się go ciężko - trudno to wszystko na raz przetrawić. Autorka przechodzi od dzieła do dzieła, od cytatu do cytatu - czasami trudno się połapać, jaki w danym momencie wątek porusza. Znajdziemy tu wiele oryginalnych myśli i niuansów, które wytrącają nas z potocznego myślenia, zdecydowanie wnoszą coś nowego, ale zarazem Sontag skacze po nich tak, że mamy wrażenie nadmiaru. Czuć przy tym, że jest to owoc bogatego i niespokojnego, choć pozornie chłodnego umysłu. Trudno mi tę książkę jednoznacznie ocenić. Z jednej strony - rozległa wiedza i oświecające spojrzenie, z drugiej - styl dość suchy i bezosobowy, jakby autorka chowała się za swoją erudycją. Co jest też w tym wszystkim intrygujące. Na pewno sięgnę po coś jeszcze, choć nieprędko.

Sięgnąłem po tę książkę ze względu na postać Susan Sontag - kultowej intelektualistki z Nowego Jorku, z burzą gęstych siwiejących włosów, spoglądającą na nas nonszalancko z artystycznych, czarno-białych portretów, obowiązkowo z papierosem. Ponoć pracując, zamykała się na kilka miesięcy w mieszkaniu, nie wychodziła stamtąd zanim skończyła pracę. Sama Sontag i jej umysł...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Można powiedzieć, że ta książka bawiąc, uczy.

Autor wplata w fabułę kryminału sporo faktów z historii literatury amerykańskiej. Autentyczne są postacie słynnych dziewiętnastowiecznych poetów - Longfellowa, Holmesa i Lowella, którzy - to również fakt - przygotowują pierwsze amerykańskie tłumaczenie "Boskiej Komedii". Stąd też tytuł. Zręcznie przedstawia klimat kontrowersji, które towarzyszyły recepcji "Boskiej Komedii", dzieła średniowiecznego, a w dodatku katolickiego - w oświeconych, instytucjonalnie raczej protestanckich Stanach Zjednoczonych. Barwna mozaika postaci ówczesnego Bostonu - przedstawicieli klasy wyższej i ubogich imigrantów z Europy. Jest to niewątpliwy plus - autor wykonał szeroko zakrojony risercz i rzeczywiście, dzięki tej książce mogłem wyrobić sobie pewne ogólne pojęcie o tamtym momencie w dziejach literatury amerykańskiej.

Nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia (myślę, że po części tak), ale coś mi zgrzytało, zarówno w samym języku (jakby stylizowanym na XIX wiek, ale nie do końca udolnie), jak i w konstrukcji powieści. Widać, że autor jest oczytanym historykiem literatury, ale nie do końca utalentowanym pisarzem. Podobnie zresztą myślę o Umbercie Eco, ale to już zupełnie inna historia.

Suma sumarum, raczej polecam, zwłaszcza tym, którzy interesują się historią literatury i chcą się przy tym rozerwać.

Można powiedzieć, że ta książka bawiąc, uczy.

Autor wplata w fabułę kryminału sporo faktów z historii literatury amerykańskiej. Autentyczne są postacie słynnych dziewiętnastowiecznych poetów - Longfellowa, Holmesa i Lowella, którzy - to również fakt - przygotowują pierwsze amerykańskie tłumaczenie "Boskiej Komedii". Stąd też tytuł. Zręcznie przedstawia klimat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na początek: chapeau bas dla tłumacza – Adama Pomorskiego. Jeżeli ktoś chciałby sięgać po tę książkę, to szczególnie polecam to nowe tłumaczenie. Nie znam rosyjskiego, ale czuję, że udało się uchwycić tłumaczowi ducha oryginału, a jednocześnie jest na tyle współczesne, że czyta się je wartko i z przyjemnością.

Ta powieść to arcydzieło. Liczy sobie prawie 1000 stron, więc lektura to wymagająca i na pewno trzeba znaleźć na nią więcej czasu, żeby móc ją spokojnie chłonąć.

Po pierwsze, Dostojewski jako opowiadacz jest mistrzem. Narracja jest gęsta i niespieszna, fabuła jest rozciągnięta i pełna dygresji, ogromna liczba wątków, które się ze sobą splatają. Jakież to cudownie inne od tych wszystkich porwanych post-modernistycznych dekonstrukcji!

Po drugie, niech nikogo nie zmyli gatunek, z jakim mamy do czynienia. Jest to, co prawda, powieść, ale jak na dziewiętnastowieczną powieść przystało, jest to gatunek bardzo pojemny. To, co Dostojewski wyraża na kartach „Braci Karamazow”, z powodzeniem można by rozpisać na kilkanaście opowiadań, esejów, traktatów, a może nawet i prac naukowych.

Postaci Dostojewskiego wcielają rozmaite idee filozoficzne, które podówczas krążyły po Europie i zachowują się tak, jakby te idee odgrywały w działaniu. Każda z postaci reprezentuje jakąś ludzką cechę, jakiś szczególny rys osobowości: mamy starego rozpustnika – Fiodora Karamazowa i jego synów: uduchowionego Aloszkę, porywczego Mitię, ironicznego intelektualistę – Iwana. Są tu i mistycy i szaleńcy, neurotycy i psychotycy, święci i grzeszni, bogacze i biedacy, nie brakuje chyba nikogo w tym kalejdoskopie charakterów.

Choć powieść wydana dwadzieścia lat przed pierwszą głośną publikacją Freuda, jest w gruncie rzeczy o tym samym – to analiza ludzkiej duszy. Koncepcje, które Freud wprowadził do psychologii, u Dostojewskiego są rozgrywane przed nami jak w teatrze (mamy tu przecież edypalne morderstwo, całe spektrum neuroz, religijne superego i penetrację najciemniejszych zakamarków id).

Po trzecie, a jakże by inaczej, sążnisty spór o istnienie Boga, prowadzony w wielogłosie. Mówią tu i nowocześni, liberalni ateiści, mnisi, prosty, rosyjski prawosławny lud, przewijają się wolteriańskie idee oświeceniowe, nietscheański nihilizm, darwinizm i rozmaite tradycje chrześcijańskie – prawosławne, katolickie i kto wie, co jeszcze. Dostojewski roztrząsa sprawę wiary i niewiary oraz ich konsekwencji. W przeciwieństwie jednak do współczesnych, prostych, historycznie niedoinformowanych awanturek o religię, mamy tutaj ten spór przeniesiony w zupełnie inny, głębszy wymiar – wymiar ludzkiej duszy, czy jak ktoś woli, psychiki.

Po czwarte, jest to książka o braciach i zawiłych relacjach między nimi, ale i o braterstwie. Zarówno tym duchowym, głoszonym przez Jezusa, jak i o sloganie wyniesionym na sztandary wiodące lud na barykady. Słychać echa rewolucji francuskiej, powstania dekabrystów i przedśpiew zbliżającej się rewolucji październikowej, która wkrótce przewróci znany porządek świata.

Mógłbym jeszcze dodać po piąte, szóste i dziesiąte, ale na tym poprzestanę. Widzę w opiniach, że nie wszystkim książka przypadła do gustu i rozumiem to. Ja sam zacząłem ją parę lat temu i przerwałem w połowie – nie byłem na nią jeszcze gotowy. Warto dodać te pozycję na listę, niech sobie czeka, aż dojrzeje. Mam wrażenie, że tak jak dobra psychoterapia, taka literatura zmienia coś w człowieku i po uważnej lekturze nie jesteśmy już tacy sami jak przed nią.

Na początek: chapeau bas dla tłumacza – Adama Pomorskiego. Jeżeli ktoś chciałby sięgać po tę książkę, to szczególnie polecam to nowe tłumaczenie. Nie znam rosyjskiego, ale czuję, że udało się uchwycić tłumaczowi ducha oryginału, a jednocześnie jest na tyle współczesne, że czyta się je wartko i z przyjemnością.

Ta powieść to arcydzieło. Liczy sobie prawie 1000 stron, więc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Światowy bestseller, sprzedany w kilkunastu milionach egzemplarzy na całym świecie. Sam Frankl przyznał, że tak ogromne powodzenie jego książki świadczy o duchowej nędzy naszych czasów: „Skoro setki tysięcy ludzi sięgają po książkę, której tytuł wyraźnie nawiązuje do sensu życia, musi być to dla nich niezwykle aktualny i palący problem”.

Książeczka krótka, ale bardzo esencjonalna, jest podzielona na dwie części. Pierwsza, której osnowę stanowią wspomnienia z obozów koncentracyjnych w Auschwitz i Dachau, gdzie Frankl spędził trzy lata, skupia się na życiu psychicznym i mechanizmach obronnych, które pozwoliły niektórym przetrwać horror lagrów. Frankl przyjął w obozie rolę psychologa-obserwatora, uczestniczącego w ekstremalnym eksperymencie ludzkiej wytrzymałości. Bywał też dla współwięźniów lekarzem i psychoterapeutą. Taka postawa wobec własnego doświadczenia prawdopodobnie pozwoliła mu odnaleźć sens w cierpieniu i przeżyć.

Druga część to zwięzłe wprowadzenie do logoterapii, własnej metody terapeutycznej, którą zaczął tworzyć jeszcze przed wojną. Doświadczenia obozowe stały się dla niego kolejnym materiałem dla rozwoju swojej teorii i stanowią punkt wyjścia dla późniejszych rozważań.

Choć czyta się ją dobrze, "Człowiek w poszukiwaniu sensu" nie jest lekturą łatwą. Frankl stawia człowiekowi wysokie moralne standardy. Psychologia Frankla ma wiele punktów wspólnych z systemami religijnymi, które każą ludziom postępować właściwie, niezależnie od sytuacji, w jakiej się w danej chwili znaleźli. Czasami wprost odnosi się do niektórych zasad etycznych judaizmu i chrześcijaństwa (pisze na przykład, że czasami jedyne, co człowiek może najlepszego zrobić, to dźwigać swój krzyż). Nie gloryfikuje jednak cierpienia, mówi, że kiedy można, należy go unikać, ale gdy jest ono nieuniknione, należy je przeżywać świadomie i z godnością.

Według Frankla siła psychiczna człowieka jest związana ściśle z jego nastawieniem do życia i braniem za nie odpowiedzialności w każdych warunkach. A chyba ciężko wyobrazić sobie trudniejsze warunki niż te, w których znaleźli się więźniowie obozów koncentracyjnych. Wbrew tym, którzy twierdzą, że człowiek jest tylko wypadkową rozmaitych uwarunkowań: biologicznych, psychologicznych czy społecznych - Frankl uważa, że każdy człowiek jest w stanie decydować o tym, kim się stanie zarówno pod względem psychicznym jak i duchowym: „bo przecież to właśnie nasza wewnętrzna wolność, której nikt nam nie jest w stanie odebrać, nadaje życiu sens i znaczenie.”

Rozumiem więc rozczarowanie tych, którzy szukali w książce opowieści o okrucieństwach obozów, jak u Borowskiego czy Nałkowskiej. Owszem, one w niej są, ale jest to jednak książka o roli poczucia sensu w życiu psychicznym człowieka. Szczególnie w drugiej części sporo jest specjalistycznej terminologii psychologicznej, która czytelnikowi nie przyzwyczajonemu do tego typu rozważań, może przysporzyć nieco kłopotu. Ja takie rozważania lubię, więc druga część była dla mnie bardzo ciekawa. Myślę, że warto się wysilić – nie wszystkie książki muszą się podobać: ważniejsze jest to, czego się dzięki nim uczymy.

Światowy bestseller, sprzedany w kilkunastu milionach egzemplarzy na całym świecie. Sam Frankl przyznał, że tak ogromne powodzenie jego książki świadczy o duchowej nędzy naszych czasów: „Skoro setki tysięcy ludzi sięgają po książkę, której tytuł wyraźnie nawiązuje do sensu życia, musi być to dla nich niezwykle aktualny i palący problem”.

Książeczka krótka, ale bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ponieważ polskie tłumaczenie nie jest dostępne (a szkoda), przeczytałem włoskie. Bardzo dobrze się czyta. Książka opatrzona jest podtytułem "romanzo di formazione", czyli po polsku Bildungsroman :D. Powieść, która przedstawia dojrzewanie bohatera, w skrócie.

Książka Tai to częściowo (i chyba w dużej mierze) książka autobiograficzna. Przedstawia ona dojrzewanie homoseksualnego bohatera, począwszy od dzieciństwa i stopniowego zdawania sobie sprawy z własnej orientacji seksualnej: fascynacji starszym bratem, pierwszych randek w Maroku, studiów i zawiedzionych miłości... Taia jest pierwszym Marokańczykiem, który dokonał coming outu. Oczywiście mieszka w Paryżu ;)

Ponieważ polskie tłumaczenie nie jest dostępne (a szkoda), przeczytałem włoskie. Bardzo dobrze się czyta. Książka opatrzona jest podtytułem "romanzo di formazione", czyli po polsku Bildungsroman :D. Powieść, która przedstawia dojrzewanie bohatera, w skrócie.

Książka Tai to częściowo (i chyba w dużej mierze) książka autobiograficzna. Przedstawia ona dojrzewanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytam Lackberg nie dlatego, że to wybitna literatura, ale dlatego, że czyta się ją łatwo i przyjemnie. Niektóre zdania z jej książek brzmią naiwnie, jakby pisała dla nastolatek, nigdy nie padają w nich niecenzuralne słowa, najwyżej "Kurza twarz", mimo iż mamy do czynienia ze światem przestępców i policjantów.

Zawsze zastanawiało mnie, jak to możliwe, że w niby tak spokojnej Fjallbace, jak zostaje ona przedstawiona w pierwszym tomie, dochodzi tak szybko do wielu skomplikowanych, seryjnych morderstw? No ale po co się zastanawiać?

Ofiara losu ma taką samą konstrukcje jak pozostałe książki: Narracja z przeszłości, która przedstawia dojrzewanie zabójcy w rozdzialikach pisanych kursywą i narracja teraźniejsza, gdzie Patrick rozwiązuje sprawę, a Erika wychowuje ich córkę. Jest to wręcz "kryminał dla kobiet".

Ale jak zwykle sprawa zazwyczaj zagmatwana, klarownie przedstawiona, czyta się przyjemnie, więc nie ma co narzekać.

Czytam Lackberg nie dlatego, że to wybitna literatura, ale dlatego, że czyta się ją łatwo i przyjemnie. Niektóre zdania z jej książek brzmią naiwnie, jakby pisała dla nastolatek, nigdy nie padają w nich niecenzuralne słowa, najwyżej "Kurza twarz", mimo iż mamy do czynienia ze światem przestępców i policjantów.

Zawsze zastanawiało mnie, jak to możliwe, że w niby tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Siedzę i czytam poetę” zapisał Malte, ukrywając się w bibliotece, jedynym schronieniu przed obłędem nowoczesnego Paryża. Trudno wyznaczyć granicę dzielącą szaleństwo megalopolis od szaleństwa młodego Duńczyka. Nie potrafi jej określić ani on sam, ani psychiatrzy („lekarz mnie nie zrozumiał, nic a nic”).

Czym jest choroba, która dotyka jego i miasto? Autor nowego przekładu powieści Rilkego diagnozuje ją jako „zanik istotności, najważniejszego czynnika integrującego osobowość”. Tego właśnie czynnika - „Jednego” lekarstwa dla rozproszonego na setki kawałków „ja”- uważnie poszukuje Malte w pisaniu („uczę się patrzeć”) będącym dla niego przeczesywaniem własnego doświadczenia; czytanie, to natomiast zwrócenie się ku innemu. Tak powstają strzępy historii własnej i miejsca, w którym przebywa. W pewnym momencie zapiski się urywają i to jest koniec książki.

Znalazł? A może „w tej chwili zapukało do niego przeznaczenie, aby zająć go sobą tak bardzo, że oddalił się od wszystkich książek, które w końcu nie są jednak życiem”?

W „Maltem” odnajdziemy zarodki większości problemów trawiących nowoczesność, współcześnie osiągających dojrzałość. Jesteśmy dziećmi tej nowoczesności, niezależnie od tego, który prefiks wolimy do niej dodawać – „post” czy też „anty”. Wydana po raz pierwszy sto lat temu powieść nie traci dziś na aktualności, w czym niewątpliwą zasługę ma też nowy przekład Piotra Wiktora Lorkowskiego. Książka, która jakimś sposobem (może zbyt archaiczny język poprzedniego tłumaczenia?) opuściła literacki kanon, jak najszybciej powinna do niego powrócić.

„Siedzę i czytam poetę” zapisał Malte, ukrywając się w bibliotece, jedynym schronieniu przed obłędem nowoczesnego Paryża. Trudno wyznaczyć granicę dzielącą szaleństwo megalopolis od szaleństwa młodego Duńczyka. Nie potrafi jej określić ani on sam, ani psychiatrzy („lekarz mnie nie zrozumiał, nic a nic”).

Czym jest choroba, która dotyka jego i miasto? Autor nowego przekładu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Medytacja, poza ludźmi którzy ją rzeczywiście praktykują, ma w naszym społeczeństwie złą sławę. Uchodzi za fanaberię, kojarzy się z siedzeniem po turecku i mówieniem "om" i w ogóle z dziwnymi ludźmi. Z drugiej strony, książki o medytacji, z zwłaszcza z nurtu "mindfulness", wyrosły ostatnio jak grzyby po deszczu. Stanęły na półkach obok poradników "Potęga podświadomości" i "Jak osiągnąć szczęście w 4 tygodnie". Medytacja, czyli bycie uważnym, to nic innego jak bycie tu i teraz, bycie świadomym w każdym momencie swojego życia.

Ludzki umysł ma tendencje do ruminacji. Ruminacja to nieskończony film przewijający się w naszym umyśle: myśl, która rodzi myśl, która pociąga za sobą kolejną myśl. Poza naszą kontrolą. Często, niestety, jest to martwienie się, planowanie, odtwarzanie w głowie na nowo jakiejś przykrej sytuacji i przeżywanie jeszcze raz emocji z nią związanych, wybieganie myślami w przyszłość, zadręczanie się myślami typu: "a co będzie jeśli". Czasami myślenie o tym, "co zrobię dziś na kolację" poprzez łańcuch różnych skojarzeń prowadzi do momentu, w którym marszczysz czoło i martwisz się "a co jeśli on mnie zostawi"? albo "a co jeśli nie zdam egzaminu?". I właśnie w tym momencie, kiedy tak skupiałeś się na przeszłości (która już minęła) albo na przyszłości (której jeszcze nie ma) umknęła twojej uwadze cała teraźniejszość, czyli jedyne, co naprawdę istnieje. Nie zauważyłeś, że chłodny wiatr musnął twój policzek, że niebo ma piękne kolory, albo że - po prostu - oddychasz. Albo tego, że ktoś jest tutaj obok i właśnie cię kocha. Tak bardzo skupiasz się na rzeczach których nie ma, a które przynoszą cierpienie, że umyka ci wszystko to, co jest, a co może przynieść pokój.

Tego właśnie uczą książki Thich Nhat Hanha: jak uwolnić się od ciągłego odtwarzania cierpienia z przeszłości i jak nie martwić się przyszłością, która nigdy nie nadejdzie (bo nigdy nie jest taka, jak ją sobie wyobrażamy), a być tu i teraz, w całej rozciągłości, doświadczając tego, jaki cud wydarza się właśnie w tym momencie. Są napisane dziecięco prostym językiem, bez komplikacji i silenia się na pseudointelektualne skomplikowanie. Prawda jest prosta. Jeśli ktoś się już przemoże i odłoży na bok stereotypy dotyczące medytacji, jego życie nigdy nie będzie już takie jak wcześniej: otworzą się pierwsze drzwi do świadomości. Potem trzeba będzie przejść jeszcze przez niejedne, ale najważniejszy jest pierwszy krok.

Medytacja, poza ludźmi którzy ją rzeczywiście praktykują, ma w naszym społeczeństwie złą sławę. Uchodzi za fanaberię, kojarzy się z siedzeniem po turecku i mówieniem "om" i w ogóle z dziwnymi ludźmi. Z drugiej strony, książki o medytacji, z zwłaszcza z nurtu "mindfulness", wyrosły ostatnio jak grzyby po deszczu. Stanęły na półkach obok poradników "Potęga...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka nazywana jest gejowskim Buszującym w zbożu, bo opowiada o inicjacji w dorosłość homoseksualnego chłopca. Edmund White dorastał w Cincinnati w latach 50. Zanim przeprowadził się do Nowego Jorku i stał się uznanym pisarzem i profesorem literatury, przeszedł prawdziwą batalię tożsamościową, której centralnym punktem było zdanie sobie sprawy z własnego homoseksualizmu. W czasach, gdy dorastał, homoseksualizm powszechnie uznawany za chorobę, zboczenie, piętno. W Zuchu opisuje lata dzieciństwa, dorastania, inicjacji (homo)seksualnej, relacji z rodzicami i rówieśnikami, prób leczenia u psychoanalityka, pierwszych miłości, wreszcie - wyjazdu do Nowego Jorku... Wszystko to działo się jeszcze przed rebelią w Stonwell, kiedy to rozpoczęła się walka o prawa gejów. Zresztą, pamiętnego 28 czerwca 1969 roku, gdy policja wtargnęła na ten gejowski bar w Nowym Jorku, jednym z bawiących się był właśnie Edmund White.

Książka nazywana jest gejowskim Buszującym w zbożu, bo opowiada o inicjacji w dorosłość homoseksualnego chłopca. Edmund White dorastał w Cincinnati w latach 50. Zanim przeprowadził się do Nowego Jorku i stał się uznanym pisarzem i profesorem literatury, przeszedł prawdziwą batalię tożsamościową, której centralnym punktem było zdanie sobie sprawy z własnego homoseksualizmu....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ben. Człowiek-zwierzę, o starej twarzy, masywnych ramionach, owłosiony jak szympans. Dziwadło, na które wszyscy patrzą, a on boi się tego wzroku i od niego ucieka. Kierowany impulsami, zwierzęcymi instynktami i pierwotnymi emocjami. Wiedział, że nie wolno mu ich wyrażać, bo spotka go za to coś złego. Kiedy się bał, szczerzył się w zakłopotanym uśmiechu, jak się cieszył - skakał i śpiewał piosenki, które dla innych brzmiały jak szczekanie psa. Odczuwał żądzę brutalnego, zwierzęcego seksu, a zarazem ogromną potrzebę miłości. Nigdy nie spotkał kogoś podobnego do siebie, nikt też nie spotkał kogoś podobnego do niego (za wyjątkiem Alfreda, który widział podobną postać na prehistorycznym, skalnym malowidle). Sam z siebie nie krzywdził, chyba że sprowokowany.

Ale czy to nie część każdego z nas? Dziedzictwo przodków, zakodowane w genomie. Freudowskie "id", słynna "klatka z potworkami". Nasz cień, nasze odrzucone wewnętrzne dziecko, którego się boimy i którego się wstydzimy. Jak się z Benem obchodzić?

Ben. Człowiek-zwierzę, o starej twarzy, masywnych ramionach, owłosiony jak szympans. Dziwadło, na które wszyscy patrzą, a on boi się tego wzroku i od niego ucieka. Kierowany impulsami, zwierzęcymi instynktami i pierwotnymi emocjami. Wiedział, że nie wolno mu ich wyrażać, bo spotka go za to coś złego. Kiedy się bał, szczerzył się w zakłopotanym uśmiechu, jak się cieszył -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

""Diabeł nas zaprowadził do złej kołyski”, mawiała moja matka, kiedy się na mnie zeźliła, co zdarzało się często. Wizja szatana, który odrywa się od zimnej wojny i makkartyzmu, żeby odwiedzić Manchester w 1960 roku – cel wizyty: oszukać panią Winterson – ma w sobie coś ekstrawagancko teatralnego. A ona sama ekstrawagancko zmagała się z depresją."

Tytuł książki to słowa wypowiedziane przez macochę do Jeannete. Jeannete była adoptowana przez parę fanatycznych zielonoświątkowców, doświadczała w domu przemocy fizycznej i psychicznej. W wieku 16 lat uciekła z domu po tym, jak zaczęto poddawać ją egzorcyzmom i gwałtem leczyć homoseksualizm. Wydawałoby się, że tak poraniona psychika, dziecka dwa razy odrzuconego, najpierw przez biologicznych, potem przez adopcyjnych rodziców, nie ma szans na zagojenie i w zasadzie jest spisana na straty.

"(...) martwię się, że tyle jest małych dzieci, którymi nigdy się nie opiekowano i dlatego nie mogą dorosnąć."

Dzisiaj Winterson jest profesorem creative writing na Uniwersytecie w Manchesterze, ma na koncie wiele prestiżowych nagród literackich, została też odznaczona Orderem Imperium Brytyjskiego. Jej autobiograficzna opowieść, Po co ci szczęście..., to opis walki, którą Winterson stoczyła o miłość do samej siebie, której od nikogo wcześniej nie dostała. To też opowieść o tym, do czego prowadzi religijny fanatyzm i że nie ma on nic wspólnego z miłością chrześcijańską ani w ogóle nawet z tą zwykłą, niechrześcijańską. Opowieść o ocalającej mocy literatury, dzięki której Winterson nie tylko mogła przetrwać, ale i urodzić się na nowo.

""Diabeł nas zaprowadził do złej kołyski”, mawiała moja matka, kiedy się na mnie zeźliła, co zdarzało się często. Wizja szatana, który odrywa się od zimnej wojny i makkartyzmu, żeby odwiedzić Manchester w 1960 roku – cel wizyty: oszukać panią Winterson – ma w sobie coś ekstrawagancko teatralnego. A ona sama ekstrawagancko zmagała się z depresją."

Tytuł książki to słowa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tak, ta książka to taka trochę duchowość w wersji pop, co jest jej wadą, a jednocześnie zaletą. W dziedzinie duchowości napisano wiele gniotów i pięknodusznych uniesień, duchowych płycizn spod znaku New Age czy mistyki Wschodu dla ubogich w wersji Osho. De Mello mówi o duchowym uniwersalizmie, wychodząc od mistycznego doświadczenia chrześcijańskiego. Mówi jednocześnie, że Jezus, Budda czy inni oświeceni mówili w gruncie rzeczy to samo, choć nieco inaczej, dostosowując swój język do własnego kręgu kulturowego. Tym właśnie de Mello podpadł watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary (dawnej Świętej Inkwizycji), gdyż jego książka została opatrzona przez Ratzingera adnotacją, że głosi niekatolickie tezy. Może właśnie dlatego warto po nią sięgnąć. Stanie się jasna różnica między instytucjonalną religią (której nie zależy na niczyim duchowym przebudzeniu czy prawdziwym kontakcie z Wyższym, a jedynie na ślepym posłuszeństwie hierarchii), a bogactwem duchowych tradycji mistycyzmu, które można znaleźć pod każdą szerokością geograficzną i z nich czerpać.

Tak, ta książka to taka trochę duchowość w wersji pop, co jest jej wadą, a jednocześnie zaletą. W dziedzinie duchowości napisano wiele gniotów i pięknodusznych uniesień, duchowych płycizn spod znaku New Age czy mistyki Wschodu dla ubogich w wersji Osho. De Mello mówi o duchowym uniwersalizmie, wychodząc od mistycznego doświadczenia chrześcijańskiego. Mówi jednocześnie, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kim jesteśmy? Czy twarz i maska to jedno? Czy mamy wiele twarzy, czy może jedną twarz i wiele masek? A może jesteśmy sumą naszych dziecięcych traum i kompleksów z okresu dorastania? Spełnianiem oczekiwań otoczenia? A może stajemy się dla siebie tym, jak widzą nas inni? Jakby powiedział być może Gombrowicz, stajemy się gębą dorobioną nam przez innych. A gdyby tak porzucić raz na zawsze każdą z tych masek, ról, gąb, pokazać determinizmowi środkowy palec? W sumie o tym jest Pani Wyrocznia. Główna bohaterka ma już każdej z tych wersji siebie dość i postanawia upozorować samobójstwo, by móc zbudować siebie na nowo gdzie indziej.

Kim jesteśmy? Czy twarz i maska to jedno? Czy mamy wiele twarzy, czy może jedną twarz i wiele masek? A może jesteśmy sumą naszych dziecięcych traum i kompleksów z okresu dorastania? Spełnianiem oczekiwań otoczenia? A może stajemy się dla siebie tym, jak widzą nas inni? Jakby powiedział być może Gombrowicz, stajemy się gębą dorobioną nam przez innych. A gdyby tak porzucić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Drogi Gabrielu to wzruszający list napisany przez norweskiego dziennikarza do dorastającego syna cierpiącego na autyzm. Ojciec próbuje zrozumieć świat syna i mu go objaśnić. Pełna wyzwań miłość rozpisana na kilkadziesiąt stron (to cienka książeczka), obowiązkowa dla wszystkich rodziców, także do wszystkich rodziców swoich wewnętrznych dzieci. Poradnik o tym, jak kochać kogoś, kto jest inny, nieprzystosowany i problematyczny dla społeczeństwa. Taka miłość to nieustanna walka i znoszenie frustracji, ale gdy nie ma wyboru, trzeba się jej nauczyć.

Drogi Gabrielu to wzruszający list napisany przez norweskiego dziennikarza do dorastającego syna cierpiącego na autyzm. Ojciec próbuje zrozumieć świat syna i mu go objaśnić. Pełna wyzwań miłość rozpisana na kilkadziesiąt stron (to cienka książeczka), obowiązkowa dla wszystkich rodziców, także do wszystkich rodziców swoich wewnętrznych dzieci. Poradnik o tym, jak kochać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fabuła rozgrywa się na przełomie XIX i XX wieku na północy Norwegii: surowej, skutej lodem, gdzie nieustępliwa natura reguluje rytm życia. Opowieść o trzech pokoleniach starego chłopskiego rodu Björndal. Oszczędna narracja, raportująca fakty, bez wielostronicowych opisów, roztrząsań i analiz, przypadła mi bardzo do gustu (nie lubię przegadanych książek). Bohaterowie są nieprzystępni, chłodni, powściągliwi w ekspresji, nie bardzo umiejący okazać miłość, której w rzeczywistości są pełni. Świadczą o niej pojedyncze gesty i wypowiadane z rzadka zdania.

Gulbranssen to nie Hamsun i w Norwegii, jak się przekonałem, uważany jest raczej za drugorzędnego pisarza. Ale często drugorzędni pisarze, zanurzeni bardzo w swojej epoce, są w stanie oddać klimat czasów lepiej niż ci, którzy piszą o rzeczach uniwersalnych. A powściągliwa i tajemnicza Północ potrafi pociągać bardziej niż ekspresyjne i dosłowne Południe.

Fabuła rozgrywa się na przełomie XIX i XX wieku na północy Norwegii: surowej, skutej lodem, gdzie nieustępliwa natura reguluje rytm życia. Opowieść o trzech pokoleniach starego chłopskiego rodu Björndal. Oszczędna narracja, raportująca fakty, bez wielostronicowych opisów, roztrząsań i analiz, przypadła mi bardzo do gustu (nie lubię przegadanych książek). Bohaterowie są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kilkudziesięciostronicowe opowiadanie, którego pierwszoosobowym narratorem jest trzydziestoparoletni nauczyciel, kawaler, introwertyk, odwiedzający w Genui dawnego przyjaciela i jego żonę. Wspólne wyjścia na plażę są kanwą opowieści, w której leniwe dni, nieobfitujące zbytnio w wydarzenia, sycą się obrazami, budzą wspomnienia, refleksje, komentarze do widzianego świata. Bohater jest raczej zdystansowanym i nieingerującym w ten świat obserwatorem, a my mamy wgląd w narrację, toczącą się w jego głowie, która odbija jak w lustrze strategie narracyjne, które toczą się w naszych własnych głowach, często bezwiednie.

Pavese to jeden z najwybitniejszych pisarzy włoskich XX wieku. Oskarżany przez faszystów o działania antypaństwowe, został aresztowany i przebywał na zesłaniu na południu Włoch. Jego pisarstwo jest przykładem literatury, która bierze się z wewnętrznego cierpienia. Niestety, włoska literatura ubiegłego stulecia jest mało znana w Polsce (może poza Umbertem Eco i Italem Calvino), a szkoda. Nie pasuje ona do stereotypu wesołego Włocha z południa, który macha rękami i wsuwa makaron, śpiewając O sole mio. Jest mocno melancholijna, a włoskie słońce jest tam raczej metaforą psychicznej duchoty niż wesołych wakacji z rodziną w Toskanii.

Kilkudziesięciostronicowe opowiadanie, którego pierwszoosobowym narratorem jest trzydziestoparoletni nauczyciel, kawaler, introwertyk, odwiedzający w Genui dawnego przyjaciela i jego żonę. Wspólne wyjścia na plażę są kanwą opowieści, w której leniwe dni, nieobfitujące zbytnio w wydarzenia, sycą się obrazami, budzą wspomnienia, refleksje, komentarze do widzianego świata....

więcej Pokaż mimo to