-
ArtykułyTak kończy się świat, czyli książki o końcu epokiKonrad Wrzesiński6
-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant23
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać420
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
Biblioteczka
2024-03-20
2024-02-20
2023-06-20
2023-06-20
2023-06-20
2022-11-25
2022-11-25
2021-11-27
2021-11-27
2021-06-28
2021-06-28
2021-03-30
2021-03-30
2020-10-08
2020-02-27
2021-02-03
2021-02-03
Opinia ta jest wynikiem mojej nagłej potrzeby ekspresji swoich myśli, powstałej po zapoznaniu się z dziełem spod pióra Fryderyka Nietzschego. Ponieważ jego filozofia została prawdopodobnie przeanalizowana już wzdłuż i wszerz przez ludzi zdecydowanie bardziej kompetentnych niż ja, możesz spokojnie zignorować te słowa poniżej spisane. Chyba, że z przyczyn niewiadomych jednak interesują Cię przemyślenia jakiegoś przypadka z przestrzeni wirtualnej, w takim razie zapraszam.
Ponieważ osoby, które są już po lekturze, z całą pewnością mają serdecznie dość nadmiaru słów, zaś ci, którzy dopiero szykują się do rozpoczęcia, będą mieć dość lada chwila (co mogę wam zagwarantować), postaram się w stosunkowo zwięźle przedstawić swoją perspektywę. Zanim jednak przejdę do fundamentu tej pozycji, na szybko wspomnę o swoich uznaniach i niezadowoleniach całokształtem.
Dzieła niemieckiego filozofa trudno mi nie cenić za pewną oryginalność i innowacyjność głoszonych poglądów. Może nie było to, co prawda, w każdym calu własne nowatorstwo – bo rozbrzmiewają tutaj myśli również innych filozofów – ale nie można odmówić mu pewnej wpływowej przewrotności, która niewątpliwie odcisnęła swoje piętno na europejskiej kulturze. Inspiracje Nietzschem z pewnością można odnaleźć u niejednego artysty, który trwale zapisał się w światowej klasyce. Już choćby z tego faktu, ,,Tako rzecze Zaratustra’’ jest wart przynajmniej szczątkowej uwagi.
Nie mogę też odmówić niemieckiemu myślicielowi umiejętności wnikliwej obserwacji rzeczywistości oraz antycypacyjnych zdolności. Jego uwagi dotyczące mechanizmów ludzkiej psychiki oraz przewidywanie pewnych konsekwencji z nich wynikających nierzadko odznaczały się sporą dozą trafności, chociaż miejscami przybierały kształt jakichś upartych obsesji, co budziło już raczej rozbawienie. Z argumentami jednak jest słabo. A dokładniej rzecz ujmując – zwyczajnie ich nie ma. Postawione jest mnóstwo twierdzeń, lecz w ani jednym momencie nie pojawia się uzasadnienie tychże wniosków. Zresztą, w pewnej chwili sam Zaratustra (patrz: autor) stwierdza, że on toku myślenia stojącego za swoimi wywodami nie pamięta, a poza tym jest ponad to. Tak też jedyną ,,argumentacją’’, jaka nam pozostała, jest manipulacja psychologiczna najeżdżania na ego odbiorcy. Albo wierzysz Nietzschemu na słowo i jesteś mądry, albo nie, bo jesteś zaślepionym głupcem. Mniej więcej ten styl.
Żeby zaś uczynić swoje dzieło jeszcze mniej przystępnym ,,dla motłochu’’, a bardziej adresowanym ,,dla wybrańców’’, pan Fryderyk postanowił ująć zawartość swojej głowy w styl absolutnie koszmarny, męczący i mętny. Jedyny plus, że po przedarciu się przez pierwszą księgę, dalej idzie już znacznie łatwiej. Może autor uznał, że po takim czasie ,,mięczaki’’ już odpadły i pozostali wybrańcy. Może parodiowanie niejasnego języka ksiąg religijnych go znudziło, choć nie zrezygnował całkowicie z powtarzania tego samego żartu do ostatniej strony. A może po prostu ja się przyzwyczaiłam, nie wiem.
Natomiast główną koncepcję jego książki, odartą z wszelkich kontekstów historycznych i kulturowych, postrzegam jako dość… naiwną. Przecież to nic innego jak marzenia o wszelkich herosach, bogach tudzież innych superbohaterach. Nietzsche postuluje, żeby porzucić człowieczeństwo, przekroczyć ludzkie granice, po czym… skierowuje wzrok wszystkich na ,,siłaczy’’? Na ten archetyp, który jest przecież niczym innym jak uściśleniem typowo ludzkich cech, jedynie napompowanych do groteskowych wielkości? Aż się prosi, aby zadać te pytania, od których Nietzsche próbował się za wszelką cenę odciąć: po co i dlaczego? Żeby nadać wszystkiemu sztuczny sens, niemożliwy do zrealizowana cel, podtrzymujący ludzkość w trywialnym biegu o przetrwanie i udawaniu, że to wszystko jest takie wielkie? Czymże się to różni od ślepego podtrzymywania swojego zasilania niejasną wizją ,,Raju’’, które Nietzsche przecież tak zawzięcie krytykował przez ponad połowę tej książki? I chociaż widzę jego szczere chęci, aby z jednej strony pokonać zatęchłe i narastające obłudą wartości chrześcijaństwa, z drugiej zaś uchronić ludzkość od nihilistycznej pustki i kryzysu egzystencjalnego, które miałyby nastąpić po destrukcji starych wartości, jego ofensywa przypomina bardziej krzyk chłopca biegnącego z szablą na wojsko.
,,Tako rzecze Zaratustra’’ zdecydowanie bardziej nadaje się do odczytu emocjonalnego niż intelektualnego. Jeśli odebrać go bowiem wyłącznie emocjami, wyłącznie ,,trzewiami’’, faktycznie może stać się dla wielu źródłem inspiracji do zreflektowania swojego życia, poszukiwania bardziej jakościowej dla siebie ścieżki, umocnienia (lub przekształcenia) swoich dotychczasowych poglądów. Czego przykładem zresztą powinny być inspiracje licznych twórców na przestrzeni lat i z czego sam Nietzsche – pozwolę sobie zgadywać – byłby prawdopodobnie całkiem zadowolony, jako że przede wszystkim dla twórców wszelakiego rodzaju swoje dzieło pisał. Oczywiście, pamiętając przy tym o podejściu do tego zadania z typowym dla jedynie inspirowania się dystansem, bo przykład cynicznego wykorzystania swojej inwencji twórczej w kierunku polityki przez ludzi, którzy nazbyt dosłownie do filozofii swojego rodaka podeszli, jest nam dobrze znany. I chociaż w sposób zdecydowany wypaczyli oni koncepcję Nadczłowieka, to wciąż mogą stanowić doskonały przykład tego, co powstaje z połączenia utopijnych wizji z żądaniami szarej rzeczywistości.
Do intelektualnego i chłodnego spojrzenia Zaratustra jednak się nie nadaje – zbyt wiele tu niespójności, sprzeczności i chaosu (lub po prostu szaleństwa, jakby mogły uznać osoby o bardziej romantycznym usposobieniu). Choć też Nietzsche takiego sposobu odczytu pewnie wcale by nie chciał, a wręcz nim pogardzał.
Nie jestem w stanie ocenić tego tytułu, nie wiedząc nawet, w jakich kategoriach miałabym go ocenić. Jako dzieło artystyczne? Filozoficzne? Coacherski poradnik? Zresztą, nie miałoby to sensu. Żadna ilość gwiazdek nie oddałaby osobliwości zawartości. Niech pozostanie więc bez mojej oceny.
(Średnio mi wyszła ta zwięzłość, bardzo przepraszam wszystkich, którzy poczuli się oszukani, tak wyszło.)
Opinia ta jest wynikiem mojej nagłej potrzeby ekspresji swoich myśli, powstałej po zapoznaniu się z dziełem spod pióra Fryderyka Nietzschego. Ponieważ jego filozofia została prawdopodobnie przeanalizowana już wzdłuż i wszerz przez ludzi zdecydowanie bardziej kompetentnych niż ja, możesz spokojnie zignorować te słowa poniżej spisane. Chyba, że z przyczyn niewiadomych jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-09-28
2020-08-28
,,Miłość’’ i ,,Fromm’’ czyli jedno z najpopularniejszych haseł w zestawieniu z jednym z najpopularniejszych myślicieli ostatniego stulecia – czy mogło coś pójść nie tak? Jak się okazuje – całkiem sporo.
Już na samym wstępie przedstawione jest nam wytłumaczenie tytułu tej książeczki. Fromm uważa miłość za sztukę, ale tutaj od razu warto zaznaczyć, że samą sztukę utożsamia z rzemiosłem, tak więc miłość jest przede wszystkim rzemiosłem – ciężką, zdyscyplinowaną i rutynową pracą mającą udoskonalić czyjeś zdolności samej miłości. I właściwie na tym moglibyśmy zakończyć podsumowanie ogólnego przesłania tej pozycji, ale to, co zadziało się później, nie może tak po prostu przejść pod moim okiem bez żadnego komentarza.
Pozycja ta dzieli się na 3 rozdziały: w pierwszym Fromm omawia różne rodzaje miłości, w drugim krytykuje formę tego uczucia w zachodniej kulturze, trzeci zaś pozostawia na parę uwag ,,praktycznych’’.
Najdłuższym z nich jest rozdział poświęcony różnym odsłonom miłości, nie jest to jednak równoznaczne z proporcjonalnie treściwym charakterem, ponieważ omówienie to jest niesamowicie wręcz skąpe, zdawkowe i – mówiąc wprost – potraktowane po macoszemu. Dowiadujemy się z niego tyle, iż miłość macierzyńska jest bezwarunkowa, romantyczna idealistyczna, a w stosunku do Boga wynika z egzystencjalnej samotności. Całą resztę tego rozdziału autor poświęca na przedstawienie swoich pozostałych – losowych mniej lub bardziej – przemyśleń o miłości, które następnie uzasadnia: wierszami, marudzeniem o krwiożerczym kapitalizmie, który pożera ludzkie dusze, oraz paroma kulawymi metaforami. Niestety, Fromm nie poprzestaje na szczuciu czytelnika absurdem w tym miejscu, lecz postanawia rozwijać go dalej i tak też dość szybko objawia nam się główny aksjomat tego dzieła: Prawdziwą i Jedyną Miłością jest Miłość do całej ludzkości. Jakiekolwiek uczucie do ograniczonej ilości osób tak naprawdę miłością żadną nie jest, jest pseudomiłością, jest fałszem i ułudą, zaś prawdziwie dojrzałą postawą powinno być nieustanne dążenie ku odczuwaniu ciepła i życzliwości wobec wszystkich istot ludzkich bez wyjątku, jako że:
,,Wszyscy jesteśmy częścią Jedności; jesteśmy Jednością’’ [cytat dosłowny].
A, i skoro już jesteśmy przy tym uroczym cytacie, radzę przyzwyczajać się do haseł takich jak: ,,Jedność’’, ,,Dusza’’, ,,Wolność’’ itp. Fromm je uwielbia. Co prawda żadnego z tych enigmatycznych sloganów nie tłumaczy w sposób jasny i konkretny – ani w ogóle w jakikolwiek – ale nie przeszkadza mu to w stosowaniu ich jako ostatecznego wytłumaczenia każdego postawionego przez siebie twierdzenia.
Wracając jednak do tematu: dogmaty są, jakie są – trudno z nimi polemizować, więc w ich obliczu nie pozostaje nic innego, jak entuzjastyczne przyklaśnięcie lub pokiwanie głową z dezaprobatą. Można też, co prawda, wytoczyć ciężką artylerię dowodów empirycznych na przykład, jednak taka alternatywa oznaczałaby już wojnę, której nie za bardzo chce mi się tutaj prowadzić, dlatego macham ręką na słuszność samego dogmatu, a skupię się wyłącznie na niezgodności Fromma z własnymi aksjomatami, czy też może niechlujstwie skutkującym wydaniem czegoś niekompletnego i byle jakiego.
Fromm bowiem wychodząc z takiego, a nie innego, założenia, powinien chyba konsekwentnie całkowicie odrzucić wszelkie rodzaje miłości oparte na kochaniu wyłącznie jednej osoby, prawda? A czy to robi? W żadnym razie, za to wartościuje każdy z typów kochania pod kątem ich ,,prawdziwości’’ i ,,dojrzałości’’, dzięki czemu dowiadujemy się, że przeciętna miłość macierzyńska stoi trochę wyżej niż przeciętna miłość romantyczna, zaś miłość romantyczna heteroseksualna jest prawdziwsza od tej homoseksualnej, a miłość ludzi (przypominam: pojedynczych ludzi) bazująca na wartościach bliskich autorowi jest zdrowsza niż ta, której fundamentem są dowolne inne wartości. Nie wiem, czemu miał służyć ten zabieg, bo ma on w sobie tyleż sensu, ile stwierdzenie: ,,truskawki kategorycznie nie można zaliczyć do orzechów, jako że jej definicja jest niezgodna z definicją orzechu, jednakże i tak jest ona orzechem bardziej niż jest nim malina’’.
Podobnie pojąć nie potrafię zasadności kładzenia tak dużego nacisku na różnice pomiędzy dwoma – zawsze dwoma, bo Fromm zdaje się mieć jakieś szczególne upodobanie w dzieleniu wszystkiego na dwa – określonymi grupami społecznymi, których ,,antagonizm’’ jest traktowany jako niezbędny fundament danego rodzaju miłości, żeby mogła być ona Tą Jedyną Prawdziwą Miłością. Dlatego czytelnik notorycznie natyka się na kobiety i mężczyzn, ojców i matki, sadystów i masochistów, tych zdrowych, którzy wykazują ściśle określone cechy charakteru oraz tych niezdrowych, którzy tych cech nie wykazują. Bardzo dziwnie to wygląda w momencie, gdy zaraz obok Fromm stanowczo krytykuje tworzenie ,,sztucznych’’ podziałów przez kapitalizm, bo przecież jak już zostało powiedziane, wszyscy jesteśmy Jednością i do Jedności powinniśmy dążyć, skoro jesteśmy w posiadaniu jednej Duszy i wykazujemy Jedną i tę samą Ludzką naturę, a wszystkie różnice tak naprawdę prawdziwe nie są.
Co więcej – autor zaleca u n i k a ć ludzi ,,toksycznych’’, tj. wykazujących cechy ,,patologiczne’’. Przyznam, że jest dla mnie pewną zagadką, w jaki sposób godzi się to z Frommowymi fundamentami miłości, to jest: poznaniem, poszanowaniem, troską oraz odpowiedzialnością, i niestety zagadką pozostanie, bo autor nie raczył rozjaśnić tego aspektu. Najwyraźniej całkiem oczywiste było dla niego, że ,,kochać całą ludzkość’’ oznacza inaczej ,,kochać tych, którzy są mi przychylni.’’ No cóż.
Generalnie rzecz biorąc wiele wskazuje na to, że niemiecki psycholog albo nie docenił spektrum różnorodności, jakie potrafi przyjąć owa ludzka natura, albo uległ myśleniu życzeniowemu, co jest całkiem prawdopodobne patrząc na całokształt tej książeczki.
Bo Fromm generalnie bardzo wspiera różnorodność. Mówi bardzo wiele mądrych słów o niemożliwości kochania drugiej osoby bez jednoczesnego poznania pełnego blasku jej indywidualizmu, i o akceptacji tego indywidualizmu, i tak dalej, i tak dalej… Ale co z tego, skoro szybko dowiadujemy się, że i tak istnieje tylko jeden właściwy profil osobowości zdrowego człowieka, a wszystkie inne to zaburzenia, które należy naprostować (oczywiście w imię miłości). Fromm życzyłby sobie świata, w którym wszyscy wykazywaliby identyczną różnorodność dobra, szlachetności i altruizmu, bez jakichkolwiek egoistycznych potrzeb, a w związku z tym i miłość czyniliby jako akt czysto altruistycznego dawania i nie oczekiwania w zamian żadnego wynagrodzenia w takiej czy innej formie. Jest to dla mnie kolejna ciekawostka, bo jak inaczej nazwać chęć uzyskania spokoju, szczęścia czy zdrowia psychicznego, które Fromm proponuje w zamian za zdyscyplinowane podążanie ścieżką swojej wizji miłości doskonałej, jeśli nie właśnie pragnieniem nagrody?
Czy to oznacza, że Sztuka Miłości nie zawiera w sobie żadnych pozytywów? Nie do końca, ale nawet jeśli pojawiają się ciekawsze myśli, nie przynoszą one żadnej satysfakcji, jako że albo stanowią one truizmy nad truizmami, albo przyjmują formę samotnie porzuconych pojedynczych zdań, które nijak nie zostają rozwinięte czy uzasadnione (jak zresztą wszystko w tej książce). A więc ponownie – albo ktoś entuzjastyczne przyklaśnie temu, z czym i tak od dawna się zgadzał, albo pokiwa głową z dezaprobatą, bo reprezentuje przeciwne stanowisko.
Bo tytan intelektu raczej nie jest potrzeby, żeby stwierdzić, że na samej namiętności jałowe jest budowanie długotrwałych związków, dziecku przydałby się zdrowy dom, żeby mogło zdrowo dojrzewać, a miłość powinna bazować na trosce i szacunku, zamiast na okrucieństwie i ranieniu. Poglądy te od dawien dawna funkcjonowały w naszej kulturze, ale zawsze znamienne było dla nich to, że ciągłe ich powtarzanie nie przemieniło jeszcze nigdy rzeczywistości w miodową utopię.
Dwóch ostatnich rozdziałów nie będę omawiać, bo nie zawierają niczego, nad czym można się pochylić. Oba są króciutkie i jeden jest po prostu kontynuacją marudzenia na krwiożerczy kapitalizm z bonusowym dodatkiem marudzenia na Freuda, w drugim zaś Erich Fromm przyznaje otwarcie, że nie jest w stanie udzielić żadnych praktycznych wskazówek dotyczących sztuki kochania. To plus dla autora, że przynajmniej do swojego braku pragmatyzmu się przyznał, aczkolwiek w żaden sposób nie zmienia to faktu bezcelowości tej pozycji. Jako dzieło naukowe się nie sprawdza, bo poparcia swoich przemyśleń owocami nauki generalnie tutaj nie ma, w roli poradnika bezużyteczny, a i w kategoriach filozofii też nie najlepiej, bo za płytko i zbyt wtórnie wobec innych popularnych koncepcji, natomiast żadnej spójnej syntezy wszystkiego, co nam znane, również nie oferuje.
,,Sztuka miłości’’ to taka nowoczesna ,,Uczta’’, ale pozbawiona oryginalności i przynajmniej prób dowodzenia swoich twierdzeń.
Cóż mi więc pozostało do powiedzenia w słowach podsumowania? Zabawiając się chwilowo terminologią Fromma mogę rzec, iż po moim iście ojcowskim łajaniu, jakie zaprezentowałam w większej części tej opinii, na koniec pozostało mi już tylko spojrzeć litościwie matczynym okiem na to pocieszne, acz na wskroś niedojrzałe dziecię spod ręki niemieckiego myśliciela zrodzone.
,,Miłość’’ i ,,Fromm’’ czyli jedno z najpopularniejszych haseł w zestawieniu z jednym z najpopularniejszych myślicieli ostatniego stulecia – czy mogło coś pójść nie tak? Jak się okazuje – całkiem sporo.
więcej Pokaż mimo toJuż na samym wstępie przedstawione jest nam wytłumaczenie tytułu tej książeczki. Fromm uważa miłość za sztukę, ale tutaj od razu warto zaznaczyć, że samą sztukę utożsamia...