Biblioteczka
2022-02-10
2021-10-23
Jana Antoniego Home poznałam za sprawą cyklu "Muzycznych kryminałów". Po przeczytaniu pierwszego tomu, czyli "Altowiolisty" wiedziałam, że muszę zapamiętać nazwisko autora. Jednak to "Ostatni koncert" czyli drugi tom spowodował, że potwierdziło się moje zauroczenie piórem autora. Pewne było, że nie zakończę przygody z Homą przed "Niebieską nutą". Nie po takim zakończeniu, jakie zafundował mi w drugiej części serii. Wierzyłam, że się nie zawiodę. Muszę jednak przyznać, że przeraziłam się, gdy wzięłam tę niepozorną część do ręki. Objętością, która stanowiła może 1/4 wcześniejszych części nie budziła mojego optymizmu. Czy miałam podstawy się bać?
Bartosz Czarnoleski, który został doświadczony przez los, postanawia znów zacząć wszystko od początku. Przeprowadza się do Pogodnej, gdzie liczy na odbudowanie swojego życia. Tu poświęca swój czas na klub jazzowy Blue Noce, gdzie poznaje Cygana. Niestety ich znajomość i współpraca nie trwa długo. Niebawem Bartek znajduje zasztyletowane zwłoki swojego przyjaciela. Jako miłośnik, który uwielbia kryminalne zagadki, ponownie podejmuje się rozwikłania zagadki. Tym razem zrobi wszystko, by dowiedzieć się, kto zabił Cygana.
Czy Czarnoleski faktycznie dowie się, kto jest mordercą i jaki miał motyw? Czy tym razem jest bezpieczny, czy po raz kolejny ktoś będzie czyhał na jego zdrowie i życie?
Muszę przyznać, że tak jak wspomniałam powyżej, bałam się tej części trylogii. Przywykłam do konkretnych objętości, gdzie wiem, że są większe szanse, że coś będzie się działo (wszyscy wiemy, że nie zawsze). Moje zdziwienie było ogromne, kiedy okazało się, że te obawy nie miały podstaw, a w książce dzieje się naprawdę wiele i to na poziomie! Dodatkowo mała zmiana w repertuarze muzycznym. Zamiast klasyki mam jazz i jest go znacznie mniej niż w poprzednich częściach - powiedzmy, że patrząc na ilość stron, zupełnie mnie to nie dziwi.
Jeśli chodzi o cykl "Muzyczne kryminały" to muszę przyznać, że jak dla mnie jest to idealna pozycja dla osób, które chcą zacząć z kryminałami lub lubią je czytać, ale tylko w wersji delikatnej. Daleko im do krwawych i drastycznych książek kryminalnych serwowanych ostatnio na dziesiątki tytułów miesięcznie. Książki Jana Antoniego Homy polecam nie tylko za sprawą wątku kryminalnego, muzyki czy poczucia humoru. To także styl i barwny język. Zachęcam do zapoznania się z "Muzycznymi kryminałami" oraz Bartoszem Czarnoleskim.
Jana Antoniego Home poznałam za sprawą cyklu "Muzycznych kryminałów". Po przeczytaniu pierwszego tomu, czyli "Altowiolisty" wiedziałam, że muszę zapamiętać nazwisko autora. Jednak to "Ostatni koncert" czyli drugi tom spowodował, że potwierdziło się moje zauroczenie piórem autora. Pewne było, że nie zakończę przygody z Homą przed "Niebieską nutą". Nie po takim zakończeniu,...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-10-17
Nie minęło zbyt wiele czasu od chwili, kiedy poznałam Jana Antoniego Homę. W moje ręce wpadła jego trylogia "Muzycznych kryminałów" i muszę przyznać, że po pierwszej części, byłam na tyle pozytywnie zaskoczona, że postanowiłam przeczytać całą serię. Zaś nazwisko autora dorzucić do tych, które śmiało mogę śledzić w kwestii nowości wydawniczych. Dzięki "Altowioliście" poznałam Bartosza Czarnoleskiego, którego polubiłam i postanowił zobaczyć, co też autor dla niego szykuje w kolejnych częściach swojej trylogii.
Pochodzący z Krakowic młody muzyk Bartosz Czarnoleski dzieli w tej chwili swój czas między rodzinnym miastem a Włochami. Otrzymał bowiem w podziękowaniu za rozwiązanie zagadki kryminalnej dotyczącej Rosenberga willę wraz z winnicą, które mieszczą się w Toskanii. Mężczyzna jest przerażony ogromem miejsca i tego, jak tym zarządzać. Szybko jednak okazuje się, że jedyne co musi robić to mieszkać na terenie posiadłości i podziwianie przepięknych okolic. Wraz z narzeczoną Antonią są tam niezwykle szczęśliwi.
Jednak jak to bywa w życiu idealny spokój, nie trwa wiecznie. Do Bartosza odzywa się jego przyjaciel Robert Bielski i prosi o pomoc w rozwiązaniu kolejnej zagadki kryminalnej. Bartkowi jako miłośnikowi takich klimatów ciężko odmówić, więc ochoczo się zgadza, nie wiedząc, w co tak naprawdę się pakuje.
Nie mija wiele czasu jak życie mężczyzny i jego narzeczonej staje się zagrożone. W jakie tarapaty tym razem wpadnie Czarnoleski? Czy ucierpi na tym on lub jego narzeczona? Kim jest morderca? Czy będzie tylko jedna ofiara, czy może więcej?
Na te i inne pytania odpowie Wam "Ostatni koncert" do którego przeczytania gorąco zachęcam. Proponuję jednak by wcześniej zapoznać się z pierwszym tomem cyklu tj. "Altowiolistą".
Co do "Ostatniego koncertu" to muszę przyznać, że czytał mi się dużo lepiej niż pierwszy tom. Powieść rozkręca się dużo szybciej, jest bardziej dynamiczna i nabiera pewnego rodzaju rumieńców. Choć jest tu dużo więcej wątków niż w poprzednim tomie, to muzyka nadal jest bardzo ważna i pojawia się przez całą długość powieści. Na plus zasługuje znajomość tematu przez autora co czuć podczas czytania. Dodatkowo barwny język, poczucie humoru i końcówka, która nie daje czytelnikowi szansy na darowanie sobie trzeciego tomu. Jeśli przeczytasz te dwa, to ostatni będziesz chciał zdobyć na wczoraj! Ja właśnie do niego lecę, a Wy nadrabiajcie zaległości!
Nie minęło zbyt wiele czasu od chwili, kiedy poznałam Jana Antoniego Homę. W moje ręce wpadła jego trylogia "Muzycznych kryminałów" i muszę przyznać, że po pierwszej części, byłam na tyle pozytywnie zaskoczona, że postanowiłam przeczytać całą serię. Zaś nazwisko autora dorzucić do tych, które śmiało mogę śledzić w kwestii nowości wydawniczych. Dzięki...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-10-09
Jeśli mnie znacie lub śledzicie mój blog, to wiecie, co najbardziej lubię czytać. Zauważycie też, że od dłuższego już czasu zaczynam dawać fory moim rodakom! Jak wcześniej broniłam się przed nimi rękami i nogami, tak teraz bardzo chętnie sięgam po kolejne, najczęściej nowe nazwiska. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że praktycznie nie zdarza mi się żałować tego, że zmieniłam zamiłowania z obcokrajowców do rodzimych krajan. Przede wszystkim próbuję nie mieć specyficznych, a już na pewno wygórowanych oczekiwań co może się kryć w kartach danej powieści. Co zyskałam, a może co straciłam za sprawą Jana Antoniego Homa? Zobaczmy...
Krakowice. To właśnie tam trwa aktualnie festiwal muzyki Beethovena. Wśród biorących w nim udział muzyków jest młody altowiolista Bartosz Czarnoleski. Mężczyzna, będąc z psem na spacerze, staje się świadkiem makabrycznego zdarzenia. Widzi, jak ktoś zostaje zamordowany. Jego przerażenie jest jeszcze większe, kiedy orientuje się, kto jest ofiarą! Zabitym okazuje się maestro Damian Rucacelli. Sam Bartosz, który ma instynkt łowcy zagadek kryminalnych, to postanawia rozwiązać sprawę na własną rękę.
Czy mu się uda?
Co ciekawe do przeczytania tej książki skusił mnie nie tyle wątek kryminalny ile... muzyczny! Już kilka lat temu miałam okazję czytać książkę z muzyką poważną jako kanwą całości. Tyle że był to romans zakrawający o erotykę, a z kryminałem w takim wydaniu do czynienia jeszcze nie miałam. Jako miłośniczka muzyki oraz zagadek kryminalnych czułam, że książka mnie nie zawiedzie na całego. Któryś z tych dwóch wątków musiał mnie zadowolić, bo aż tak wybredna nie jestem, by po przeczytaniu powiedzieć, że całość jest nic niewarta.
Kryminały zazwyczaj kojarzymy jako powieści, których akcja toczy się w towarzystwie policjantów, detektywów, a czasami dziennikarzy. To najczęściej ktoś z nich odkrywa krok po kroku kto, jak i dlaczego zabił. Jan Antoni Homa postawił na zupełnie inną strategię. W jego powieści sprawę "poprowadził" młody muzyk, któremu pomaga... antykwariusz. Jak się ten duet sprawdził? Nie zdradzę Wam nic poza faktem, że planuję czytać kolejne tomy, a sam autor trafia na listę polskich nazwisk do zapamiętania. Osobiście trafiłam na coś zupełnie innego, niż na co dzień otrzymuję pod hasłem kryminał i to mi się ogromnie podoba! Zachęcam do przeczytania i podzielenia się opinią czy też poczuliście jakąś miętę do powieści Homy. A ja uciekam czytać kolejny tom przygód Bartosza Czarnoleskiego!
Jeśli mnie znacie lub śledzicie mój blog, to wiecie, co najbardziej lubię czytać. Zauważycie też, że od dłuższego już czasu zaczynam dawać fory moim rodakom! Jak wcześniej broniłam się przed nimi rękami i nogami, tak teraz bardzo chętnie sięgam po kolejne, najczęściej nowe nazwiska. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że praktycznie nie zdarza mi się żałować tego, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-07-05
Kto mnie zna bądź odwiedza mój blog, wie aż za dobrze, że moja miłość do kryminałów zrodziła się od tych skandynawskich. Pokochałam je do tego stopnia, że do dziś staram się czytać ich jak najwięcej, a poszukiwanie autorów mniej znanych stało się moim małym hobby. I szczerze mówiąc, nie odnosi się to tylko do kryminałów czy thrillerów. Za to ma swoje wytłumaczenie. Zbyt często wychwalane tytuły i znani autorzy potrafią totalnie popsuć coś, co mogło być naprawdę świetną pozycją. Maxa Seecka nie znałam, mimo iż "Wierny czytelnik" to jego trzecia książka. Zobaczmy, co podarował swoim obecnym i nowym fanom.
Roger Koponen to jeden z najpopularniejszych pisarzy. Będąc na spotkaniu autorskim, dostaje przedziwne pytanie od jednego z czytelników. Nie wie jak to rozumieć ani czy brać to na poważnie, więc stara się o tym zapomnieć. Jednak nie mija wiele czasu, jak dostaje telefon, jakiego w życiu by się nie spodziewał. Nie żyje jego żona...
Maria Koponen zostaje znaleziona martwa przy stole. Ubrana w piękną i elegancką czarną suknię ma na twarzy upiorny zastygły grymas. To, co przeraża najbardziej to fakt, że właśnie taką scenę opisał jej maż w jednej ze swoich książek. Co gorsza, w krótkim czasie ofiar przybywa, a każda z nich ma swój odpowiednik w napisanej przez Koponena trylogii o polowaniu na czarownice.
Śledztwo prowadzi aspirant Jessica Niemi, która wiele już widziała. Jednak ta sprawa wymaga nie lada poświęcenia. Nabiera ona rozpędu w momencie, kiedy w mediach społecznościowych na koncie Rogera pojawia się film z miejsca jednej ze zbrodni. Wszystko byłoby w miarę ok, gdyby nie fakt, że sam Koponen uznany został za... ofiarę jednego z morderstw!
Niemi ma nie lada orzech do zgryzienia, a im bardziej śledztwo posuwa się do przodu, tym bardziej pewna jest, że morderca nie jest jeden. Jessica podejrzewa, że za całą sprawą może stać sekta, która wyznaje niebezpieczną ideologię... Czy ma rację?
"Wierny czytelnik" to jedna z książek, która wciągnęła mnie od pierwszych stron. Chociaż mogłabym zarzucić autorowi kilka drobnych może nie błędów, ale wprowadzających w głowie czytelnika zamęt zabiegów. Np. Jesteśmy w Helsinkach, czytamy o sprawie i nagle nie wiadomo skąd przenosimy się na włoski cmentarz. Zero odnośnika typu "x lat temu" i człowiek lekko dębieje. Jednak bardzo szybko zaczynamy rozumieć, o co chodzi, a dwupłaszczyznowa powieść o życiu głównej bohaterki - aspirant Niemi robi naprawdę pozytywne wrażenie.
Gdy zasiadałam do tej powieści, byłam pewna, że od początku wiem co i jak będzie w niej wyglądało. Jakie było moje zdziwienie, kiedy okazało się, iż mimo ogromnego stażu czytelniczego spojrzałam na tę książkę niezwykle "płasko", że autor dał mi możliwość poznania czegoś niezwykle złożonego i ciekawszego niż myślałam i zakładałam. Zdecydowanie czekam na kolejną książkę z Jessicą, a miłośnikom książek skandynawskich, jak i ogólnie kryminałów/thrillerów polecam z ręką na sercu, bo naprawdę warto poświęcić swój czas na przeczytanie tego tytułu.
Kto mnie zna bądź odwiedza mój blog, wie aż za dobrze, że moja miłość do kryminałów zrodziła się od tych skandynawskich. Pokochałam je do tego stopnia, że do dziś staram się czytać ich jak najwięcej, a poszukiwanie autorów mniej znanych stało się moim małym hobby. I szczerze mówiąc, nie odnosi się to tylko do kryminałów czy thrillerów. Za to ma swoje wytłumaczenie. Zbyt...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-06-06
Możliwe, że część z Was pamięta moją recenzję innej książki Erika Larsona. Chodzi o powieść "Grom z jasnego nieba", która była moim debiutem, jeśli chodzi o jego twórczość. "Diabeł w Białym Mieście" to zaś debiut autora, o czym przyznaję, nie doczytałam. Zresztą ostatnio przyłapuję się na tym, że jak tylko blurb mnie zaintryguję, to reszta jakby do mnie nie dociera i w ostateczności jestem zaskoczona, że np. Erik Larson to tak naprawdę amerykański pisarz, a nie szwedzki... No cóż, nigdy niczego nie można zakładać z góry, nawet jeśli to coś wydaje się logiczne. Kiedy zasiadałam do "Gromu..." byłam pewna, że to będzie idealny kryminał z wątkami historycznymi, podobnie było z "Diabłem...". A jednak pomyliłam się i to grubo. Literatura, jaką proponuje nam Erik Larson to kryminalna literatura faktu i to oparta na naprawdę ogromnej ilości dokumentów, fachowych ocenach czy dziennikach. To niezwykle fachowe podejście do tematu, który autor sobie wybiera jako cel i główny wątek powieści. Larson dąży do perfekcji w tworzeniu autentyczności swoich dzieł, co jest naprawdę imponujące.
W roku 1893 w Chicago zorganizowano Światową Wystawę Kolumbijską z okazji 400. rocznicy odkrycia Ameryki przez Kolumba. Jak się okazało, była to największa wystawa XIX w. gdyż odwiedziło ją około 29 milionów zwiedzających. "Białe Miasto", bo tak nazwano tę wystawę to pewnego rodzaju podsumowanie postępu technicznego tamtych czasów. Dlaczego? Bo warto wspomnieć, że były to czasy, kiedy ludzie żyli jeszcze w blasku świec czy też lamp naftowych, a środkiem lokomocji prócz własnych nóg były konie! Takie rzeczy jak automobile czy telefony zdecydowanie były wtedy zaledwie mrzonką.
280 hektarów, które składało się na Białe Miasto to teren cudów techniki oraz architektury. Na tejże wystawie miały okazję być takie osobistości jak Mark Twain, Buffalo Bill czy Thomas Edison. Szczęśliwcem był także nasz rodak Ignacy Paderewski. Autor ukazał nam ogrom niesamowitego przedsięwzięcia oraz ludzkich ambicji, niestety okraszony ludzkim potem i niejednokrotnie zdrowiem, krwią, a nawet życiem.
Wśród napływającej rzeszy zwiedzających był również Herman Mudgett lepiej znany jako Henry H. Holmes, czyli pierwszy seryjny morderca w Stanach Zjednoczonych. Niejednokrotnie porównywany do Hannibala Lectera. Mężczyzna ten wybudował dom na kształt zamku, w którym mieściły się tajne przejścia i tunele, zapadnie, a także... piec krematoryjny! W trakcie wystawy dorabiał, wynajmując pokoje gościom. Niestety niejednokrotnie zdarzało się, iż co bogatsi zameldowani u niego goście nie opuszczali jego domostwa.
Wszystko wskazuje na to, że mężczyzna zabił około 100 osób, jednak sam przyznał się tylko do 27 morderstw, oficjalnie zaś potwierdzono "tylko" 9 przypadków. W skutecznym tuszowaniu zbrodni, Henry'emu zdecydowanie pomagał piec krematoryjny.
Osobiście historię Henry'ego znam już od dość dawna, gdyż jestem miłośniczką wszelkich nowinek o seryjnych mordercach. Mam za sobą wiele książek, artykułów i innych publikacji o tego typu "osobistościach", więc ciężko mi trafić na opowieści oparte na historiach nieznanych mi zbrodniarzy. Stąd też mam ogromny szacunek do autora za ogrom pracy, jaki włożył w wyszukiwanie potwierdzonych faktów, by napisać rzetelną powieść, która zawiera w sobie prawdę, a nie przypuszczenia lub fikcję zwaną "prawdą". Dodatkowo "Diabeł w Białym Mieście" jest książką idealną dla wielu czytelników. Zadowoleni będą fani kryminałów, ale i książek historycznych. Nie zawiodą się miłośnicy literatury faktu czy tak jak ja kochający wszelkie informacje o seryjnych mordercach. Polecam!
Możliwe, że część z Was pamięta moją recenzję innej książki Erika Larsona. Chodzi o powieść "Grom z jasnego nieba", która była moim debiutem, jeśli chodzi o jego twórczość. "Diabeł w Białym Mieście" to zaś debiut autora, o czym przyznaję, nie doczytałam. Zresztą ostatnio przyłapuję się na tym, że jak tylko blurb mnie zaintryguję, to reszta jakby do mnie nie dociera i w...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-03-20
www.swiatmiedzystronami.blogspot.com
Na wstępie zdradzę Wam co, tak naprawdę zwróciło moją uwagę w tej książce, że poczułam, iż muszę ją przeczytać. Otóż było to imię i nazwisko autora! Byłam zachwycona, że odkryłam kolejnego skandynawskiego autora i kryminał rodem z zimowych i lodowatych stron! Jakież było moje zdziwienie, gdy po zgłębieniu tematu okazało się, że Erik Larson to nie Szwed, Norweg czy Duńczyk, a... amerykański pisarz! Myślicie, że zniechęciło mnie to do czytania? Nie. To było niemożliwe, bo tematyka okazała się zbyt intrygująca. Druga sprawa, że to jedna z niewielu okazji, by do łykanej przeze mnie literatury dorzucić trochę historii, bo ogólnie to nie moja bajka.
Mamy rok 1910.
Pierwszym bohaterem powieści jest włoski fizyk i konstruktor Guglielmo Marconi, który dąży do stworzenia metody łączności na odległość. Poświęca temu całe swoje życie i dąży do celu, który w końcu osiąga.
Drugim jest Hawley Crippen - lekarz i szarlatan, który w pewnym momencie truje swoją żonę, a jej poćwiartowane zwłoki ukrywa w piwnicy. W momencie, gdy Scotland Yard dociera do jego domu i go przeszukuje, mężczyzna ucieka do Kanady.
W tym momencie stajemy się świadkami historycznego pościgu policyjnego, który nie zakończyłby się pozytywnie, gdyby nie wynalazek włoskiego uczonego.
Jeśli mam być wobec Was szczera to tak, miałam obawy czy podołam tej pozycji. Dlaczego? Bo o ile wątki po części historyczne nie przerażają mnie jakoś mocno, szczególnie jeśli mają coś wspólnego z morderstwami, to jednak zapowiadająca się od samego początku spora ilość fizyki, przestraszyła mnie nie na żarty. Jednak to, co ciekawe to fakt, że tylko początek mnie wystraszył. Potem przez książkę praktycznie płynęłam. Język, styl oraz kanwa zdarzeń po prostu pochłonęła mnie jak ruchome piaski. Obstawiam, że po części dlatego, że miałam tu do czynienia z historią na faktach, która była przeplatana wątkami fikcyjnymi. A może dlatego, że autor wie jak zachęcić czytelnika do poznania całej opowieści i to do końca? Dużą, a raczej ogromną zaletą tej książki było ukazanie dwóch mężczyzn, którzy zmagali się z własnymi obsesjami. Mężczyzn, którzy w życiu się nie spotkali, ale okazuje się, że jeden miał ogromny wpływ na życie drugiego.
Choć można spotkać się ze słabymi ocenami książek Erika Larsona, to osobiście się z nimi nie zgadzam. To po prostu nie jest łatwa i szybka w czytaniu i odbiorze pozycja. Jej trzeba poświęcić nie tylko czas, ale i uwagę, a w dzisiejszych czasach ludzie pod hasłem "kryminał" szukają raczej relaksu, zabawy i dynamicznej akcji. Osobiście uważam, że to nie one są wyznacznikiem dobrej literatury. Zatem co nim jest? To, że muszę się książce oddać cała, żeby cokolwiek zrozumieć, muszę się skupić i że będę ją pamiętać nie przez 5 minut od odłożenia powieści, ale jeszcze długo, długo potem. A jeszcze lepiej jak zachęci mnie ona do szukania kolejnych, podobnych w stylu czy temacie. Jedno jest pewne. Na półce czeka jeszcze jedna książka Erika Larsona i lada dzień się za nią zabieram. Nie odpuszczę, a jeśli okaże się równie dobra, jak ta, to będę wręcz wniebowzięta!
www.swiatmiedzystronami.blogspot.com
Na wstępie zdradzę Wam co, tak naprawdę zwróciło moją uwagę w tej książce, że poczułam, iż muszę ją przeczytać. Otóż było to imię i nazwisko autora! Byłam zachwycona, że odkryłam kolejnego skandynawskiego autora i kryminał rodem z zimowych i lodowatych stron! Jakież było moje zdziwienie, gdy po zgłębieniu tematu okazało się, że Erik...
2021-03-11
Moi stali obserwatorzy i czytacze moich recenzji dobrze wiedzą co kręci mnie najbardziej. Także wybór tego tytułu nie był przypadkowy w najmniejszym nawet milimetrze. Chciałabym więcej takich pozycji, a aż za dobrze zdaję sobie sprawę, że materiałów do ich napisania jest ogrom. I choć serce krzyczy NIE, bo za każdą sprawą jest czyjaś ogromna tragedia, to rozum wrzeszczy TAK, bo skoro i tak to się stało to, czemu by o tym nie przeczytać. Dualizm ludzkich uczuć jednak potrafi rozstroić i spowodować ból głowy od natłoku przemyśleń. Jednak ja nie odpuściłam i sięgnęłam właśnie po ten tytuł.
Monika Całkiewicz dzięki wieloletniej pracy jako prokurator miała okazję badać motywy morderców i analizowała, w jaki sposób postępują. Robert Ziębiński z jej pomocą odsłania mroczne strony spraw, które wstrząsnęły Polską w XXI wieku. Spraw niezwykle głośno komentowanych, ale i tych nieujawnianych od samego początku.
W duecie analizują, jak postępowały śledztwa w konkretnych sprawach, jak na przełomie kilkunastu/kilkudziesięciu lat zmieniały się metody pracy w policji i prokuraturze. Pokazują, jak w pewnym momencie śledztwo może potoczyć się w przeróżnych kierunkach i to niekoniecznie ze sobą związanych. Jednak to, co najważniejsze to, to że nareszcie ukazano, że nie istnieje coś takiego jak: "nie ma zbrodni bez ciała". Jak się okazuje, niepotrzebne są zwłoki, by skazać kogoś za morderstwo, choć takie śledztwo jest trudne, żmudne i trzeba mieć inne dowody.
Przyznać muszę, że ciężka to książka do czytania. Zawsze będę uważać, że choćby coś było, nie wiem jak pouczające, dające nam wiedzę i informacje to nigdy nie przysłoni to tragedii ukrytych pod całą tą otoczką wspaniałości. Tak będzie z pozycjami o chorobach, ale również o morderstwach, gwałtach i innych okrucieństw. I choć w pewien sposób tego typu literatura zawsze będzie dla mnie bestsellerem, to zawsze okraszonym bólem i smutkiem. Dalej będę sięgać po tematykę poruszaną na ich stronach, ale zawsze mając w pamięci, że moja "wiedza" to czyjś ból, smutek i cierpienie. Wierzę jednak, że dzięki temu można też zapobiec, jeśli nie kilkudziesięciu to może kilkunastu tragediom? A może chociaż kilku?
Moi stali obserwatorzy i czytacze moich recenzji dobrze wiedzą co kręci mnie najbardziej. Także wybór tego tytułu nie był przypadkowy w najmniejszym nawet milimetrze. Chciałabym więcej takich pozycji, a aż za dobrze zdaję sobie sprawę, że materiałów do ich napisania jest ogrom. I choć serce krzyczy NIE, bo za każdą sprawą jest czyjaś ogromna tragedia, to rozum wrzeszczy...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-10-31
https://swiatmiedzystronami.blogspot.com/2020/12/agnieszka-jez-szaniec.html
Gdy zobaczyłam tę pozycję, to w mojej głowie zapaliły się dwie żarówki. Zielona, że muszę ją przeczytać, gdyż blurb głośno i wyraźnie mnie przywołuje. Żółta przechodząca w czerwoną, żebym zostawiła tę książkę i uciekała, gdzie pieprz rośnie, bo jak autorka obyczajów bierze się za kryminał, to raczej nic dobrego z tego nie wyniknie. No, bo że to polska powieść to już mi ten fakt nie straszny, bo ostatnio sięgam po naprawdę dużą ilość rodzimych pisarzy i muszę przyznać, że jest coraz lepiej! Jak myślicie, co zrobiłam? Jako osoba lubiąca ryzyko oraz działająca na przekór nie tylko innym, ale też sobie postanowiłam zaryzykować. W końcu kto nie ryzykuje, nie pije szampana, co nie?
Ośmioro ludzi planuje wypocząć. Odciąć się od codzienności i przemyśleć pewne sprawy. Miejsce, jakie wybierają do tego celu to Szaniec. Niecodzienny i ekskluzywny hotel z programem survivalowym. Goście znają tylko swoje imiona i są odcięci od świata. Zero telewizji, radia, komputerów czy telefonów. Wszystko wskazuje, że to faktycznie będzie to, co oferuje folder reklamowy. To wręcz idealne warunki by "zajrzeć w głąb siebie".
Niestety pobyt w Szańcu kończy się tragicznie dla jednego z uczestników programu. Ciało ułożone jak do snu, brak nawet kropli krwi, a przy ciele karteczka z cytatem z biblii:
"Do mnie należy pomsta, to ja wymierzę zapłatę"
Pierwsze wrażenie to idealne warunki do popełnienia idealnego morderstwa. Sprawę prowadzą sierżant Wiera Jezierska i komisarz Jerzy Kosoń. Ona to młoda, dynamiczna i zaangażowana policjantka. Natomiast on jest o krok od emerytury i po prostu odhacza kolejną sprawę.
Szybko okazuje się, że ofiarą był ksiądz dziekan z Olsztyna. Szanowany i znany okazuje się nie być tak krystaliczny, jak można by oczekiwać. Elegancka zbrodnia odkrywa koszmarne tajemnice, a nazwa Szaniec nabiera całkiem nowego znaczenia.
Policjanci, mając wiele poszlak, muszą uważać - jeden nieostrożny krok i morderca nigdy nie zostanie schwytany.
Kiedy siadałam do tej książki, miałam mieszane uczucia. Zarówno zaciekawienie, bo opis niezwykle intrygujący, a zarazem obawy, bo pisarka do tej pory miała na koncie stricte kobiecą literaturę. Po zakończeniu powieści wiem, że obawy były słuszne, ale też nie żałuję, że dałam Agnieszce Jeż szansę. Może kiedyś zabiorę się za jej pierwsze oblicze, czyli książki obyczajowe/romanse. Zaryzykowałam i choć nie napiłam się szampana, to cieszę się z tego, co postanowiłam. Najdziwniejsze jest to, że nie do końca wiem, do czego się przyczepić. Styl, konstrukcja, język... wydają się w porządku, ponieważ książkę czyta się szybko i w pewien sposób przyjemnie. Niestety dość szybko straciłam zainteresowanie fabułą. Możliwe, że chodziło o bohaterów. Komisarz tuż przed emeryturą, który jakby tylko czekał na ucieczkę z komendy oraz zbyt nadgorliwa sierżant i jej irytujące przemyślenia. Na chwilę obecną musiałabym się zastanowić czy sięgnęłabym po kolejny kryminał pióra Jeż, ale nie zniechęcam nikogo. Sama zagadka była naprawdę fajnie skomponowana.
https://swiatmiedzystronami.blogspot.com/2020/12/agnieszka-jez-szaniec.html
Gdy zobaczyłam tę pozycję, to w mojej głowie zapaliły się dwie żarówki. Zielona, że muszę ją przeczytać, gdyż blurb głośno i wyraźnie mnie przywołuje. Żółta przechodząca w czerwoną, żebym zostawiła tę książkę i uciekała, gdzie pieprz rośnie, bo jak autorka obyczajów bierze się za kryminał, to...
2020-07-26
Niejednokrotnie spotkałam na swej drodze książki, które dają nadzieję na coś konkretnego, a po zagłębieniu się w treść okazuje się, że dostaję zupełnie nie to, czego się spodziewałam i czego można oczekiwać po notce z okładki. "Ślepy tunel" to jedna z tych powieści, które totalnie mnie zaskoczyły. Trzeba dodać, że część takich "niespodzianek" niestety nie jest pozytywna i czytanie danej pozycji przestaje być przyjemnością. Jak było z lekturą Tove Alsterdal? Zobaczmy.
Sonja i Daniel postanawiają zostawić swoje dawne życie w Szwecji. Ponieważ ich małżeństwo wisi na włosku, przeprowadzają się i liczą na to, że inne otoczenie oraz nowi znajomi pomogą im w ocaleniu związku i nie tylko. Dodatkowo spełniają jedno ze swoich marzeń, gdyż w czeskich Sudetach kupują winnicę, o której marzyli od naprawdę dawna. Co ciekawe nowy dom od samego początku działa na nich wręcz odwrotnie niż myśleli. Daniel ma coraz częstsze i mocniejsze huśtawki nastrojów, a Sonja nawiązuje dziwne i tajemnicze znajomości.
Okazuje się jednak, że to najmniejsze problemy pary. Pewnej nocy Daniel, robiąc remont w piwnicy, odnajduje sekretny tunel, a w nim... zwłoki dziecka z II wojny światowej. Sonja nie potrafi odpuścić i zaczyna szukać odpowiedzi na coraz większą ilość pytań, jakie jej się nasuwają. Niestety lokalne służby nie mają w ogóle zamiarów badać tej sprawy i cokolwiek sprawdzać. Praktycznie od ręki zostaje ona umorzona i nie wiele można w tej sytuacji zrobić. Jednak kiedy na terenie winnicy zostają znalezione zwłoki nowej koleżanki Sonji, to ta zaczyna rozumieć, że trafiła na coś, czego, nie powinna odgrzebywać. Co ciekawe, zamiast dać sobie spokój, kobieta tym bardziej szuka odpowiedzi, narażając życie nie tylko swoje, ale i męża.
Kiedy czytałam blurb, a następnie spojrzałam na okładkę, to w myślach miałam już połączony obraz tego, co mnie czeka. Zasiadłam do tej książki z ogromnym zapałem, oczekując nie lada kryminału, czy też thrillera z dozą psychologii, którą naprawdę lubię. Jakież było moje zdumienie, gdy strona za stroną przenosiłam się w zupełnie inny świat, niż myślałam! Historia II wojny światowej, nienawiść do Niemców, ukrywane sekrety, które nie miały prawa wyjść na światło dzienne. Choć to zdecydowanie nie to, czego oczekiwałam, to zaskoczył mnie fakt, jak dobrze czytało mi się "Ślepy tunel" i jak wciągającą opowieść skryła na jej kartach Tove. Jedyne co mogę powiedzieć, to żebyście nie zrażali się tym, co napisałam - że to zupełnie co innego niż się zapowiada. Dlaczego? Bo w dalszym ciągu książka warta jest uwagi, a szczerze mówiąc to chyba nawet bardziej niż gdyby była po prostu o morderstwach. Ja planuję poznać inne książki Alsterdal, bo ta była moim debiutem, jeśli chodzi o jej pióro.
Niejednokrotnie spotkałam na swej drodze książki, które dają nadzieję na coś konkretnego, a po zagłębieniu się w treść okazuje się, że dostaję zupełnie nie to, czego się spodziewałam i czego można oczekiwać po notce z okładki. "Ślepy tunel" to jedna z tych powieści, które totalnie mnie zaskoczyły. Trzeba dodać, że część takich "niespodzianek" niestety nie jest pozytywna i...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-06-09
Przyznam Wam się szczerze, że od dłuższego już czasu więzienny świat stał mi się bliższy niż kiedykolwiek. Dla sprostowania - nie, nie wylądowałam za kratkami! Wciągnęłam się w oglądanie kilku dokumentalnych seriali o życiu w więzieniach (głównie polskich i amerykańskich). Potem doszła do tego książka "Gad. Spowiedź klawisza" no i przepadłam. "Pamiętnik więzienny" jak możecie się domyślić, najnormalniej w świecie musiałam przeczytać, by poznać realia więzieni w innych zakątkach globu. No cóż, momentami żałowałam, że po niego sięgnęłam. Jednak nie dlatego, że była to nudna czy bezsensowna historia, ale dlatego, że opisuje brak poszanowania ludzkiej godności - nawet najmniejszej jej części.
Artur Ligęska - to imię i nazwisko prawdopodobnie zna, a na pewno kojarzy wiele osób. To mężczyzna, który był trenerem personalnym, ale również jako jeden z pierwszych zainwestował w kluby fitness w Polsce i to w małych miejscowościach. Niestety w pewnym momencie jego życie zaczęło się sypać - popadł w długi, stracił firmę, zaczął zażywać narkotyki. By odciąć się od tego koszmaru i spróbować stanąć na nogi postanowił wyjechać z kraju. Jego celem stały się Zjednoczone Emiraty Arabskie. To tam się skierował, osiadł i planował ułożyć sobie życie na nowo. Wszystko wskazywało, że podjął naprawdę dobrą decyzję i nareszcie los ponownie się do niego uśmiechnął. Niestety tylko chwilowo. Zgubiła go naiwność w kontaktach z ludźmi o innej mentalności. Nie zauważył, że jego przyjaźń, empatia i chęć niesienia pomocy została odebrana zupełnie inaczej i to przez osobę, która mogła zbyt wiele w porównaniu do Artura.
W dzień, gdy chciał opuścić Dubaj i wrócić do Polski został cofnięty z lotniska. Jeszcze tego samego wieczoru został aresztowany rzekomo za narkotyki. Najpierw areszt w Bur Dubai, następnie w As-Sadr na pustyni. Łącznie 13 miesięcy w więzieniu, z czego większość w izolacji i nieludzkich warunkach - cela wielkości 4 metrów kwadratowych, koc i zepsuta toaleta (brak choćby umywalki gdzie można by się umyć, o jakichkolwiek kosmetykach takich jak mydło czy pasta do zębów w ogóle nie było mowy). Światło dzienne, do którego dostęp miał około 1-1,5 godziny na dobę, bo na tyle pozwalało marne okienko w ścianie i trzy posiłki, którymi może pojadłoby kilkuletnie dziecko. Warunku urągające nawet zwierzęciu, a co dopiero człowiekowi.
W tej chwili mamy XXI i takie rzeczy nie mieszczą nam się w głowie. Szczególnie gdy dowiadujemy się, że to wszystko spotkało niewinnego człowieka, który nie miał nawet możliwości się wytłumaczyć czy obronić. Nie miał szans w konfrontacji z synem szejka, którego traktował jak przyjaciela, a okazało się, że to coś znacznie poważniejszego z jego strony. Artur nie był świadom, że chęcią pomocy młodemu mężczyźnie ściągnął na siebie w pewien sposób problemy większe niż te w Polsce. Walczył 13 miesięcy, w ciągu których pomagało mu wiele osób. Jednak to, co przeżył, zostawiło ślad w jego psychice już na zawsze. Choć w trakcie odsiadki praktycznie się nie poddawał i po każdej chwili załamania zaczynał walkę z jeszcze większą determinacją, to zespół stresu pourazowego dopadł i jego. Jak sam mówi wiara w Boga, wysiłek fizyczny i nadzieja dawały mu siłę i nawet chwile zwątpienia potrafił wykorzystać tak, by coś z nich wynieść.
Muszę przyznać, że dawano nie czytałam tak ciężkiej książki, a raczej pamiętnika. Pisany praktycznie na kolanie w okresie, gdy sama pewnie położyłabym się i czekała na najgorsze, przepełniony jest wiarą i nadzieją. To zrobiło na mnie ogromne wrażenie (praktycznie równe z szokiem, jaki wywołały warunki przetrzymywania Artura). Opisana sytuacja jest o tyle niewiarygodna, że ciężko połączyć bogaty i nowoczesny kraj, jakim jest Dubaj, z tym, co potrafi on zgotować ludziom. Do tego trzeba dodać fakt, że sprawiedliwość u nich praktycznie nie istnieje...
"Facet ma prawo wykorzystać seksualnie kobietę, która jest jego niewolnicą , do czasu, aż wyda ją za mąż. On i tylko on. W praktyce wygląda to tak, że kobiety, które zostały przez nich zgwałcone i zaszły w ciążę - uwaga! - idą do więzienia z dziećmi, po czym deportowane są do kraju macierzystego,a dzieci zostają w Emiratach, bo to dzieci państwa. Inny przykład: znajomy wziął z biurka kolegi kit kata. Ten dzwoni na policję, a zjadacz kit kata został skazany na więzienie, grzywnę i deportację"*
* - cyt. z "Pamiętnik więzienny" Artur Ligęska, str. 144
Przyznam Wam się szczerze, że od dłuższego już czasu więzienny świat stał mi się bliższy niż kiedykolwiek. Dla sprostowania - nie, nie wylądowałam za kratkami! Wciągnęłam się w oglądanie kilku dokumentalnych seriali o życiu w więzieniach (głównie polskich i amerykańskich). Potem doszła do tego książka "Gad. Spowiedź klawisza" no i przepadłam. "Pamiętnik więzienny" jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-07
Wstyd się przyznać, ale po literaturę, która wymaga skupienia, poświęcenia uwagi i myślenia sięgam niezwykle rzadko. Żałuję tego, ale najczęściej czytam dla rozrywki, dla tak zwanego odmóżdżenia lub to, co kocham najbardziej, czyli aby rozwikłać jakąś zagadkę kryminalną. Czasami zaś dzięki literaturze podróżniczej zwiedzam świat wraz z autorami. "Zaistnienia" to jedna z pozycji właśnie z tego gatunku, ale nie tylko. Zawierająca przemyślenia jej twórcy, a także legendy i baśnie przekazywane mu przez spotykane po drodze osoby. Przedstawienie podróży w sposób oniryczny powoduje, że czytelnik nie tylko przemieszcza się z autorem z miejsca na miejsce, ale odnosi on wrażenie, że robi to podczas snu, a nie na jawie.
Piotr Strzeżysz postanowił wybrać się w wyjątkową podróż. Rowerem przemierzył liczącą tysiące kilometrów trasę z Patagonii na Alaskę. Po drodze spotkały go zarówno przyjemne i piękne chwile, jak i te, które przepełniają grozą i smutkiem. Autor za pomocą słowa stara się nam namalować obraz tego, co widział i przeżył. Czytając "Zaistnienia" mamy wrażenie, że wystarczy wyobraźnia, by poczuć czy wręcz zobaczyć to, co pan Piotr chce nam przekazać. W pewnym momencie czytelnik zaczyna zazdrościć podróżnikowi nie tyle samej wyprawy, ile tego, jak ją odbierał, jak ją przeżył i kto mu towarzyszył. W niezwykle liryczny wręcz poetycki sposób opowiada on o swojej wyprawie przez dwie Ameryki. Niejednokrotnie odnosimy wrażenie, że przygody autora balansują na granicy jawy i snu, między realizmem a wyobrażeniami.
Dzięki Piotrowi i jego podróży mamy okazję zobaczyć jak nasz kraj i nasze obyczaje odbierane są przez inne kultury. Podobnie też możemy zobaczyć, jak postrzegany jest sam autor. W krajach Ameryki Południowej jest bogaczem, który pozwolił sobie na niesamowitą podróż, a ledwo przekracza granicę Meksyku ze Stanami Zjednoczonymi, to okazuje się, że jest najzwyklejszym biedakiem, który tuła się, szukając, nie wiadomo czego. Jakże znane porzekadło: "punkt widzenia zależy od punktu siedzenia" - zdaje się tu na miejscu i pokazywać, o co w nim tak naprawdę chodzi.
"Zaistnienia" to historia nie tylko o pasji i dążeniu do celu. To historia pokazująca jak niewiele potrzebne jest człowiekowi do szczęścia, jeśli wie, czego chce. Ta niepozornych gabarytów pozycja przypadnie do gustu wielu osobom. To coś dla miłośników pedałowania, ale też wielbicieli poetyckiego i lirycznego stylu. Spodoba się podróżnikom fizycznym, jak i tym poznającym świat tylko dzięki literaturze (jak ja). Niesamowite dla mnie jest to, że autorowi udało się w tak cienkiej i nieokazałej powiastce umieścić coś praktycznie dla każdego. Mało tego "Zaistnienia" to pokarm dla ciała - podróż i opisy, jak i duszy - język i styl. Polecam każdemu - warto poświęcić tę chwilę czasu i siebie.
Wstyd się przyznać, ale po literaturę, która wymaga skupienia, poświęcenia uwagi i myślenia sięgam niezwykle rzadko. Żałuję tego, ale najczęściej czytam dla rozrywki, dla tak zwanego odmóżdżenia lub to, co kocham najbardziej, czyli aby rozwikłać jakąś zagadkę kryminalną. Czasami zaś dzięki literaturze podróżniczej zwiedzam świat wraz z autorami. "Zaistnienia" to jedna...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-16
Diana Palmer jest mi dobrze znana. Bardziej dzięki mamie niż samej sobie, ale owszem sięgam po jej książki. Ot przerywnik w czymś poważnym, czasami męczącym psychicznie. Skąd pomysł by akurat teraz po nią sięgnąć? Może słonko za oknem, a może okładka, która przypomina wiosnę/lato gdzieś na farmie. I tu niemiłe zaskoczenie - okładka to fake, bo opowieść toczy się zimą co trochę mnie zaskoczyło i nie pocieszyło.
Meredith zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Pomaga jej przyjaciel, który proponuje by zamieszkała na ranczu jego brata, które jest wyjątkowo dobrze chronione przez fakt posiadania bardzo drogiego bydła, które tam hodują. Ren Colter, który jest właścicielem zgadza się na to, choć jak się okazuje nie zna prawdy dlaczego Merrie się ukrywa. Niestety w momencie, w którym poznaje młodą kobietę zaczyna żałować swojej decyzji. Śliczna i drobna blondynka budzi w nim instynkt opiekuńczy, a Ren obiecał sobie, że jego serce będzie niedostępne dla żadnej kobiety po tym jak zdradziła go narzeczona. Sama Meredith też czuje, że mężczyzna nie jest jej obojętny i budzi w jej ciele coś czego nigdy nie czuła. Problemem okazuje się przeszłość Merrie oraz jej wychowanie. A jak by tego było mało zachowanie Rena, który bierze dziewczynę za kolejną partnerkę Randalla tylko pogarsza sytuację.
Ona nie wie co robić i jak się zachowywać, on nie rozumie, że uczucia rządzą się swoimi prawami. Ona mu ufa, a on to wykorzystuje, choć nie z premedytacją. Z powodu złych doświadczeń z kobietami odbiera ją jako oszustkę.
Tak jak wspomniałam Dianę znam i czasami czytuję, choć prawdziwą jej miłośniczką jest moja mama. Ja traktuję jej książki jako rozrywkę, a nie coś, co czytałabym nałogowo. I najczęściej wiem dlaczego. "Serce jak głaz" to typowy romans z porachunkami przestępczymi w tle. I pewnie wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że powieść jest po prostu bajkowa. Jedna z tych okropnie naiwnych, choć na plus przyznam, że nie zbyt słodkich. Nie ocieka lukrem jak niektóre. Wiem, że znów minie trochę czasu aż znów do niej sięgnę, ale zrobię to na pewno nadaje się do relaksu. Polecam miłośniczkom typowych kobiecych pozycji. Zdecydowanie będą zadowolone.
Diana Palmer jest mi dobrze znana. Bardziej dzięki mamie niż samej sobie, ale owszem sięgam po jej książki. Ot przerywnik w czymś poważnym, czasami męczącym psychicznie. Skąd pomysł by akurat teraz po nią sięgnąć? Może słonko za oknem, a może okładka, która przypomina wiosnę/lato gdzieś na farmie. I tu niemiłe zaskoczenie - okładka to fake, bo opowieść toczy się zimą co...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-28
Moje pierwsze spotkanie z Remigiuszem Mrozem. Robiłam podchody pod niego kilka razy, gdyż rozbieżne opinie nie pomagały mi podjąć decyzji co robić. W końcu stwierdziłam, że decyzja należy do mnie, a nie innych i zaryzykowałam. Padło na „Wieżę milczenia”, gdyż nie jest cyklem i w razie czego nie będę się czuła związana czytaniem serii. Byłam ciekawa czy zrobi na mnie negatywne, pozytywne czy neutralne wrażenie (a z tego, co widzę to trzecie praktycznie nie istnieje przy opiniach jego powieści). I w ten sposób zasiadłam do powyższego tytułu.
Scott i Heather rozpoczynają nowy etap w życiu. W nowym mieszkaniu i w nowym mieście. Daleko im do sielanki, ale są szczęśliwi i robią wszystko by polepszyć sytuację, w jakiej się znaleźli. Niestety trwało to bardzo krótko, gdyż pewnego wieczoru ktoś morduje dziewczynę. Zabita perfekcyjnym ciosem nie wygląda na przypadkową ofiarę napadu. Nie było walki, szarpania czy obrony. Jedno idealnie zadane pchnięcie ostrym i szpiczastym narzędziem. Okazuje się, że to początek makabrycznej serii zabójstw, która pojawiła się w stanie Michigan. Niebawem ginie kolejna ofiara, a następnie w krótkim odcinku czasu dochodzi do zamachu na znanego polityka. Można by powiedzieć, że pozornie nic tych spraw nie łączy, ale nie zgadza się z tym Scott Winton. Partner zabitej dziewczyny czuje, że ta sytuacja to nie jest zbieg okoliczności. Mężczyzna pomaga przy sprawie policji, ale do śledztwa dołącza się również FBI. Drobiazgowe i niebywale skomplikowane dochodzenie nabiera zawrotnego tempa, gdy nadchodzi czas by przenieść się ze stanów Zjednoczonych aż do Singapuru! Jest to nie lada wyczyn dla Scotta i policjantki, gdyż poszukiwani są przez FBI i podejrzewani za współudział w morderstwach.
Mówią, że strach ma wielkie oczy i coś w tym jest. Bałam się brać do ręki książki Remigiusza tylko i wyłącznie dzięki opiniom, ale doszłam do wniosku, że to moja decyzja czy będę go czytać, czy nie i czy przypadnie mi do gustu, czy wręcz przeciwnie. Nie żałuję decyzji o zaliczeniu "Wieży milczenia". Spodobał mi się fakt, że Polak w tak genialny sposób umieścił akcję w Stanach Zjednoczonych. Co do samej powieści podobała mi się bardzo do momentu przeniesienia akcji z USA do Singapuru. Tu autor już za bardzo popuścił wodze fantazji. Trochę zepsuło to klimat, ale zakończenie spodobało mi się najbardziej. Pewne jest to, że chętnie spróbuję innych książek Mroza. Założę się, że trafię zarówno na te lepsze, jak i gorsze w porównaniu do tej powieści oraz powieści innych autorów.
Moje pierwsze spotkanie z Remigiuszem Mrozem. Robiłam podchody pod niego kilka razy, gdyż rozbieżne opinie nie pomagały mi podjąć decyzji co robić. W końcu stwierdziłam, że decyzja należy do mnie, a nie innych i zaryzykowałam. Padło na „Wieżę milczenia”, gdyż nie jest cyklem i w razie czego nie będę się czuła związana czytaniem serii. Byłam ciekawa czy zrobi na mnie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Z inną pozycją autorki Valerie Keogh miałam szczęście spotkać się bodajże rok temu. Dość dobrze pamiętam, że "Fatalne kłamstwo" zrobiło na mnie duże, ale przede wszystkim pozytywne wrażenie. W końcu szczerze mówiąc, czy chociaż raz w życiu nie zdarzyło Wam się skłamać? A jeśli to zrobiliście, to myśleliście kiedykolwiek nad skutkiem tego? Bo bohaterki wcześniejszej książki Valerie znalazły się właśnie w punkcie, gdzie jedna z nich lekko nagięła prawdę, a reszta posypała się jak domek z kart. O czym postanowiła Keogh pisać w "Idealne życie Molly"? Jak sam tytuł mówi: o życiu, o tym życiu, które wydawałoby się, jest idealne, ale czy na pewno?
Molly prowadzi ułożone, wręcz idealne życie. Dwójka jej dzieci właśnie opuściła rodzinny dom, by rozpocząć studia na wymarzonych uczelniach, a ona wraz z mężem zyskali dom i czas dla siebie. Niestety wraz z wyjazdem syna i córki w rodzinie Chatwellów zaczyna się coś psuć. Jej mąż Jack ma dla niej coraz mniej czasu, który rzekomo wciąż spędza w pracy lub załatwiając coś z nią wspólnego. W tygodniu wraca późnymi wieczorami i zaczyna pracować w weekendy. Cierpiąca na syndrom pustego gniazda Molly zaczyna podejrzewać męża o romans, ale nie robi nic, by się dowiedzieć czy dobrze myśli.
Pewnego dnia jej przyjaciółka proponuje jej weekendowy wyjazd do wiejskiego kurortu. Kobieta jest pewna, że Jack będzie jej towarzyszył, ale ten wymiguje się pracą i mówi, by Molly jechała sama. To tam podczas porannego joggingu napotyka przystojnego mężczyznę, do którego poczuła nieodparty pociąg. Sama przed sobą przyznaje, że byłaby w stanie zrobić z nim wszystko, gdyby tylko jej coś zaproponował. On jednak mówi stanowcze nie, a zmieszana i zawstydzona Molly ucieka nie tylko od nieznajomego, ale i z kurortu. Na tym sprawa się nie kończy. Zaledwie kilka dni później ten obcy mężczyzna odwiedza ją w Londynie, a kobieta nie rozumie, skąd on w ogóle wiedział, gdzie ona mieszka!
Molly nie wie, czy ma się przyznać mężowi do tej sytuacji, czy o niej zapomnieć. Jednak los sprawia, że wszystko toczy się zupełnie inaczej. Za następny dzień do drzwi domu Chatwellów puka policja, informując kobietę, że nieznajomy mężczyzna został zamordowany i to ona jest główną podejrzaną! Tyle że do czasu, bo w pewnym momencie sama staje się ofiarą niedoszłej próby morderstwa.
O co chodzi? Kto tak naprawdę zabił mężczyznę z kurortu? Skąd wiedział gdzie mieszka Molly? Kto czyha na życie zwykłej kobiety? Czy tylko ona ma cos do ukrycia, czy może jednak jej mąż traktuje pracę jako dobrą wymówkę?
Przeczytajcie, a wszystkiego się dowiecie.
Po raz drugi Valerie Keogh zaskakuje mnie w dość pozytywny sposób. I po raz drugi przedstawia nam sytuacje z pozoru codzienną. Myślę, że wielu z nas, szczególnie tych z dłuższym stażem małżeńskim, czy po prostu związkowym, może znać z autopsji takie rzeczy jak małżeńskie problemy, oddalanie się od siebie, czasami nic nieznaczące, a czasami wręcz destrukcyjne tajemnice... (mam jednak głęboką nadzieję, że dalszych przygód głównych bohaterów już nie doświadczyli i nie doświadczą). Sama nie od dziś zastanawiam się, czy w ogóle istnieje na świecie coś takiego jak ideał. Czy idealny człowiek, czy też idealne życie ma w ogóle prawo bytu? No, bo kogokolwiek by się nie spytać, to zawsze znajdzie on powód, by narzekać, wytykać, dokuczać czy też najnormalniej w świecie smęcić, że coś lub ktoś jest nie taki/-e jak trzeba...
Z inną pozycją autorki Valerie Keogh miałam szczęście spotkać się bodajże rok temu. Dość dobrze pamiętam, że "Fatalne kłamstwo" zrobiło na mnie duże, ale przede wszystkim pozytywne wrażenie. W końcu szczerze mówiąc, czy chociaż raz w życiu nie zdarzyło Wam się skłamać? A jeśli to zrobiliście, to myśleliście kiedykolwiek nad skutkiem tego? Bo bohaterki wcześniejszej książki...
więcej Pokaż mimo to