-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński13
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać347
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
Biblioteczka
„Macocha” Nataszy Sochy to moje trzecie spotkanie z twórczością tej autorki. Po przeczytaniu jej dwóch książek (Pokój kołysanek i (Nie)miłość) stwierdziłam, że to autorka idealna dla mnie. Styl i sposób budowania akcji, nastrój panujący w całej powieści, prawdziwi bohaterowie, brak rozwlekania wszystkiego w czasie, a także lekkie pióro… To wszystko to coś, co jak najbardziej trafia w mój gust. Autorka swoimi pomysłami i warsztatem literackim przekonała mnie do siebie i sprawiła, że naprawdę dobrze się bawiłam podczas czytania. Dlatego gdy tylko zobaczyłam, że Wydawnictwo Filia wznowiło jedną ze starszych książek Nataszy Sochy wiedziałam, że będę musiała po nią sięgnąć. I tak, zupełnie w ciemno, bo nie czytałam opisu, „Macocha” trafiła w moje ręce.
Miłość do obcego dziecka
To, jak ciężko pokochać lub nawet w pełni zaakceptować obce dziecko wiedzą tylko osoby, które z taką sytuacją musiały się zmierzyć. Zwłaszcza, gdy ono nie jest już niemowlakiem, a dorastającą dziewczyną. Romę, główną bohaterkę powieści, spotyka właśnie coś takiego. Żyje sobie spokojnie u boku fantastycznego męża Bruna, dobrze się dogadują i miło spędzają razem czas. Pewnego dnia sielankę przerywa przyjazd córki Bruna z poprzedniego małżeństwa. Czternastoletnia Kasia, po kłótni z mamą, pakuje torbę i przyjeżdża na drugi koniec Polski, aby wprowadzić się do taty. Roma musi zmierzyć się z nową rzeczywistością. Już od pierwszych chwil układa plany idealne, jak szybko i skutecznie pozbyć się pasierbicy z ich domu. Macocha nie była jej upragnioną życiową rolą.
Antypatyczna bohaterka
Już na wstępie zaskoczyły mnie dwie rzeczy. Pierwsza to styl powieści, w której autorka postawiła na przedstawienie wydarzeń z perspektywy Romy i to za pomocą zapisków w pamiętniku. Druga to zachowanie, myśli i plany tej bohaterki. Szczerze mówiąc, bardzo mnie to przeraziło. Choć w głównej mierze zabieg ten miał być zabawny, to w rzeczywistości taki nie był. Jednak nie zraziłam się i czytałam dalej w nadziei, że plan „likwidacji” Kasi to tylko mało śmieszny żart…
Roma to trzydziestoletnia kobieta, która poślubiła Bruna, weterynarza z pasji i zawodu. Była w tym związku bardzo szczęśliwa – tylko ona i on, a także cały dom dla siebie. Codziennie wychodziła do kafejki internetowej, którą prowadzi razem z przyjaciółką. W międzyczasie kupowała drogie i magiczne kremy na wszelkie niedogodności starzejącego się już ciała. I ten spokój zburzyła nastolatka, córka Bruna.
Choć dziewczyna nie dała odczuć Romie, że nie darzy jej sympatią, ani że życzy jej źle, to mimo to kobieta zaczęła pałać do niej nienawiścią. W swoim pamiętniku, dzień po dniu, zapisywała jaką to nastolatka ma brzydką twarz, pełną wyprysków, i że wciąż są z nią problemy. A to za sprawą odwagi w mówieniu tego, co myśli, często pakując się w szkolne kłopoty, o których wysłuchiwać musi nie kto inny, jak nasza tytułowa macocha. Między obelgami pojawiały się co rusz nowe plany jak szybko i skutecznie pozbyć się pasierbicy z ich domu.
Powieść w formie pamiętnika
Cała książka napisana jest w formie pamiętnika, językiem potocznym. Zabieg ten nie do końca mi odpowiadał w przypadku głównej bohaterki, która okazała się być osobą bardzo próżną, naiwną, w pewnym sensie głupiutką. Jej zapiski przypominały myśli dziewczyn z podstawówki, a nie dojrzałej kobiety. Zachowanie nie tylko wobec pasierbicy, ale i członków własnej rodziny często było nie na miejscu. Kilka razy podczas czytania „Machochy” musiałam sprawdzać, czy aby na pewno główną bohaterką jest kobieta po trzydziestce, a nie dziecko. Zazdrość i strach o własną pozycje potrafi zasłonić oczy.
W zamyśle powieść lekka, zabawna, a w rzeczywistości mecząca i nic niewnosząca do życia czytelnika. Wiele razy biłam się z myślami czy ją odłożyć na bok i już do niej nie wracać. Pomysł na fabułę był świetny, bo relacja pasierbicy z macochą nigdy nie należy do najłatwiejszych. Zazwyczaj wzbudza dużo sprzecznych ze sobą emocji. A tu tego za bardzo nie było. Mogłaby z tego pomysłu powstać naprawdę interesująca i wciągająca od pierwszych stron książka. W rezultacie przez zbyt infantylną Romę nie mogłam się odnaleźć w fabule.
Ciekawa osobowość drugoplanowej postaci
Plus tej powieści jest taki, że przez formę czyta się ją szybko. Maksymalnie dwa dni i książka przeczytana. Kolejną dobrą stroną historii stworzonej przez Nataszę Sochę jest właśnie postać Kasi. Swoimi poglądami i odwagą w ich wygłaszaniu, troską o bliskich, stawaniem w obronie znajomych, zdobywa sympatię czytelnika. Z przyjemnością czytałam fragmenty o jej życiu, które akurat nie były okraszone dodatkowymi pogardliwymi opisami Romy. Miałam wrażenie, że jest dużo dojrzalsza od swojej macochy. Z większym zainteresowaniem czytałam właśnie te wzmianki.
Sięgając po „Macochę” nie oczekiwałam powieści na miarę Nagrody Nobla, a jedynie dobrze napisanej historii. Oczekiwałam takiej, którą przyjemnie będzie się czytało i miło spędzę z nią czas. Niestety poczułam rozczarowanie, bo liczyłam, że kto jak kto, ale Natasza Socha świetnie sobie poradzi z tym tematem. Pocieszeniem jest fakt, że pierwsze wydanie tej historii miało miejsce w 2004 roku! Także przez te wszystkie lata autorka zdążyła poprawić swój warsztat pisarski i raczej zrezygnowała z tak… infantylnych powieści. 😉
„Macocha” Nataszy Sochy to moje trzecie spotkanie z twórczością tej autorki. Po przeczytaniu jej dwóch książek (Pokój kołysanek i (Nie)miłość) stwierdziłam, że to autorka idealna dla mnie. Styl i sposób budowania akcji, nastrój panujący w całej powieści, prawdziwi bohaterowie, brak rozwlekania wszystkiego w czasie, a także lekkie pióro… To wszystko to coś, co jak...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Kobiety nieidealne. Joanna” to trzeci tom z cyklu „Kobiety nieidealne„, wydany przez Wydawnictwo Replika, traktujący o życiu czterech przyjaciółek. To kontynuacja losów dziewczyn z poprzednich części, choć ta poświęcona została kolejnej z nich – spokojnej i rozważnej Joannie.
Joanna przechodzi swoiste tornado w życiu, bowiem zrezygnowała z pracy nauczycielki przedszkola na rzecz własnego biznesu, prowadzonego wraz z Izą. Restauracja z sushi okazała się strzałem w dziesiątkę, choć nieżyczliwych osób na drodze kobiet nie brakuje. Na dodatek nareszcie udało się jej tunezyjskiemu mężowi otrzymać wizę. Tym samym przeprowadza się do ukochanej do jej kraju i kontynuuje pracę ortodonty, tym razem w nowym i nieznanym mu jeszcze miejscu. Nieprędko Joanna zazna spokojne i stateczne życie, gdyż w jej sercu wciąż tkwi niezabliźniona rana z przeszłości, która coraz bardziej zaczyna uwierać.
Dobra kontynuacja serii
Trzeci tom okazał się dobrą kontynuacją serii. Napisany nieco bardziej nostalgicznie i refleksyjnie niż poprzednie części, aczkolwiek i tutaj nie zabrakło dobrego humoru. Choć autorki skupiły się tym razem na życiu byłej nauczycielki przedszkola, która skrywa sekrety z przeszłości, to o pozostałych trzech przyjaciółkach jest tu nadal sporo. Dziewczyny wciąż spotykają się na wspólnych pogawędkach, ale już nieco rzadziej niż dotychczas, gdyż proza życia pochłonęła je wszystkie.
Kobieta musi się zmierzyć z nową rzeczywistością – zmiana pracy z nauczycielki przedszkola, na szefową restauracji serwującej sushi to nie lada wyzwanie. Zwłaszcza, jeśli ktoś usilnie próbuje zagrozić ich pozycji i wciąż podkłada kłody pod nogi. Ta sytuacja daje jej kolejną życiową lekcje, dzięki której uczy się cierpliwości i pokory.
Do tego jej arabski mąż Hamza w końcu rozpoczyna z nią wspólne życie, choć nie przyjmuje postawy biernej. Już od początku próbuje się usamodzielnić i na własną rękę szuka miejsca pracy w swoim zawodzie. Jego próby odnalezienia się w nieznanym mu kraju powodują często niezrozumiałe dla kobiety zachowania. Różnice kulturowe stają się coraz bardziej widoczne, ale nie są przeszkodą dla ich związku. Mimo wszystko dla kobiety niełatwo jest prowadzić własny biznes, w którym spędza się większą cześć dnia. Jednocześnie poświęcając uwagę córce, która jest w klasie maturalnej i pomagając mężowi w odnalezieniu się w kraju, w którym pogoda to bardzo zmienna kwestia. Dobrze, że kobieta może liczyć na swoje przyjaciółki i ich partnerów. Ta swoista symbioza, mimo wszelkich życiowych zawirowań, wciąż działa bez zarzutu.
Stop-klatki w historii
Tak jak wspomniałam wcześniej, tom trzeci to naprawdę dobra kontynuacja cyklu. Jednak mam co do niej mieszane uczucia. Początkowo trudno było mi się wciągnąć w historię, choć przecież doskonale znam bohaterki i do tej pory z zainteresowaniem śledziłam ich losy. W tomie poświęconym życiu Joanny miałam wrażenie ciągłego przeskakiwania z jednego wątku do drugiego, na zasadzie stop-klatek. Na szczęście nie było to aż tak drażniące, aby odebrało mi przyjemność z poznawania lektury. A zakończenie… dawno nie uroniłam łez wzruszenia podczas czytania książki. W tym przypadku nie nadążałam z wycieraniem policzków.
Gorzka rzeczywistość z dozą humoru
Jeżeli macie ochotę na naprawdę dobrą polską literaturę to polecam ten cykl. Traktuje o prawdziwym życiu, bez zbędnego upiększania rzeczywistości, z domieszką dobrego humoru. Duet pisarski składający się z Magdaleny Kawki i Małgorzaty Hayles stworzył coś niesamowitego. Powieści napisane w stylu lekkim, przyjemnym w odbiorze, dzięki czemu czyta się je w tempie ekspresowym. Z niecierpliwością czekam, aż czwarta cześć, tym razem o Baśce, wpadnie w moje ręce.
„Kobiety nieidealne. Joanna” to trzeci tom z cyklu „Kobiety nieidealne„, wydany przez Wydawnictwo Replika, traktujący o życiu czterech przyjaciółek. To kontynuacja losów dziewczyn z poprzednich części, choć ta poświęcona została kolejnej z nich – spokojnej i rozważnej Joannie.
Joanna przechodzi swoiste tornado w życiu, bowiem zrezygnowała z pracy nauczycielki przedszkola...
„Rodzina jest najważniejsza” to moje pierwsze spotkanie z prozą autorki, choć na polskim rynku wydano już kilka jej pozycji. Na książki Dawn Barker natykałam się wiele razy, jednak dopiero teraz dałam pisarce szanse. Początkowo sceptycznie podchodziłam do jej powieści, ponieważ uważałam, że na podstawie spraw, które porusza, powstało już tak dużo historii, że trudno o stworzenie czegoś wciągającego i wyróżniającego się na rynku. Zmieniłam zdanie, sięgnęłam po najnowszą jej książkę i wcale nie żałuje. „Rodzina jest najważniejsza” wydana nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka to pozycja, która na długo zapadnie mi w pamięci.
Nie zawsze jest tak idealnie, jak się wydaje
Emily i Paul to małżeństwo z dwójką dzieci. Za sprawą korzystnego kontraktu Paula, wiodło im się bardzo dobrze. Na brak pieniędzy nie mogli narzekać. Mogłoby się wydawać, że tworzą idealną rodzinę, jednak pozory lubią mylić. Ich syn już od niemowlęcia był dzieckiem wymagającym dodatkowej opieki. Jego napady złości, trudności w nawiązywaniu kontaktów z innymi i funkcjonowaniu w społeczeństwie, a także jego natręctwa spędzały sen z powiek Emily. Brak jednoznacznej diagnozy powoduje wiele sprzeczek między parą. Paul uważa, że z ich synem jest wszystko w porządku, bo on w dzieciństwie również miał swoje dziwactwa, z których wyrósł. Kobieta nie pozwala się zbyć i wciąż szuka pomocy u specjalistów. Nie daje sobie wmówić, że to tylko trudny charakter i jej brak umiejętności w wychowywaniu dzieci.
Pewnego dnia Paul z powodu kontuzji traci kontrakt i zostaje zmuszony do znalezienia innej pracy. Ta nagła życiowa zmiana powoduje u niego brak zgody na to, co go czeka. Trudności w pogodzeniu się z nową rzeczywistością pchają go w uzależnienie od hazardu i alkoholu. Nadchodzi moment, w którym dosięga dna i trafia do ośrodka leczenia uzależnień. Pod jego nieobecność Emily jest zmuszona podjąć ważną decyzję odnośnie leczenia ich syna. Ich brak porozumienia w tej sprawie powoduje, że nie jest to łatwa decyzja, a jej skutki doprowadzają do rodzinnej tragedii.
Powieść wielowątkowa
Trudno jest mi w kilku słowach opisać fabułę, ponieważ jest bardzo złożona. Dawn Barker porusza tak wiele wątków, które się wzajemnie uzupełniają, że niełatwo jest wypisać wszystko czarno na białym. „Rodzina jest najważniejsza” jest pełna emocji już od samego początku. Autorka stopniowo buduje napięcie, niespiesznie porusza się między wątkami, jednocześnie utrzymując zainteresowanie czytelnika. Nie odnosi się wrażenia, aby fabuła była zbyt wolna lub za szybka. Wszystkie wydarzenia prędzej czy później mają swoje uzasadnienie, nic nie jest odrealnione. Postacie wykreowane bardzo plastycznie. Każdy z nich posiada szereg cech, które go definiują, wzbudzają emocje i uczucia w czytelniku. Ma się wrażenie, jakby czytało się o dobrych znajomych. Bardzo łatwo jest się z nimi utożsamić, ponieważ nie są wyidealizowani. Również jak w rzeczywistości, popełniają błędy i muszą ponosić ich konsekwencje.
„Rodzina jest najważniejsza” stała się mi bardzo bliska. Odkąd jestem mamą, bardziej rozumiem stanowisko Emily. Mogłam szybko poczuć się częścią tej historii, współodczuwać z nią między innymi bezradność, bezsilność, złość i brak zrozumienia względem jej męża, Paula. Podczas czytania czułam ciężar decyzji, jaką musiała podjąć główna bohaterka i odpowiedzialności, jaka nad nią ciążyła. Wraz z nią bałam się reakcji Paula i innych z otoczenia. I choć łatwiej było mi się zżyć właśnie z Emily niż z Paulem, to nie każde jej zachowanie było dla mnie zrozumiałe i logiczne. Bycie rodzicem to bardzo odpowiedzialna rola, bowiem za nasze błędy płacą nasze dzieci. Te niewinne istoty ufają rodzicom całym sercem i wierzą, że nie stanie im się krzywda. Już sama świadomość tego powoduje ogromny ciężar na sercu podczas podejmowania decyzji mających wpływ na ich życie.
Aktualne problemy społeczne
Dawn Barker stworzyła powieść wciągającą już od pierwszych stron, która porusza wciąż aktualne problemy społeczeństwa. Uzależnienie od hazardu, alkoholu, choroby psychiczne nie tylko u dorosłego człowieka, istnienie i działanie organizacji przypominających swoją strukturą sekty… To wielowątkowa pozycja, którą za sprawą lekkiego pióra czyta się bardzo szybko. Nim się zorientowałam to czytałam ostatnią stronę. „Rodzina jest najważniejsza” to nie tylko pozycja mająca sprawić doskonałą rozrywkę, ale także dająca lekcje życia, odpowiedzialności i trudów wychowania młodych ludzi. Bardzo refleksyjna, naładowana emocjami, ale bez zbędnego umoralniania.
Żałuję, że po twórczość tej pisarki sięgnęłam tak późno. A powinnam dać jej szansę dużo wcześniej, bo na książkach wydanych w serii „Kobiety to czytają!” jeszcze nigdy się nie zawiodłam. Twórcy tej serii kolejny raz udowodnili, że książki dobierają ze starannością. „Rodzina jest najważniejsza” to nie tylko pozycja miła do czytania, lecz wnosi pewne wartości do życia czytelnika i wiele uświadamia. To, że jest tak refleksyjna sprawia, że na długo zostaje w głowie.
„Rodzina jest najważniejsza” to moje pierwsze spotkanie z prozą autorki, choć na polskim rynku wydano już kilka jej pozycji. Na książki Dawn Barker natykałam się wiele razy, jednak dopiero teraz dałam pisarce szanse. Początkowo sceptycznie podchodziłam do jej powieści, ponieważ uważałam, że na podstawie spraw, które porusza, powstało już tak dużo historii, że trudno o...
więcej mniej Pokaż mimo to
„(Nie)miłość„ Nataszy Sochy to moje drugie spotkanie z twórczością Nataszy Sochy. Po przeczytaniu książki „Pokój kołysanek„, która swoją drogą była najlepszą pozycją przeczytaną przeze mnie w 2018 roku, zechciałam poznać wszystkie książki Nataszy Sochy. Styl, pomysłowość, sposób budowania akcji, prawdziwi bohaterowie i wzruszająca fabuła bardzo przypadły mi do gustu. Sięgając po „(Nie)miłość„, wydanej w Wydawnictwie Edipresse, bałam się, że za wysoko postawiłam poprzeczkę i przez to mogę się nieco zawieść. Tym bardziej, że fabuła o miłości i niemiłości to dość… oklepany już w literaturze motyw. Niepotrzebnie się tym martwiłam.
W związku Cecylii i Wiktora od dawna już się psuło. Początkowo próbowali jakoś to małżeństwo ratować, ale z czasem każde z nich się poddało. Zaczęło się od robienia rano tylko jednej kawy, bez wyrzutów sumienia, że o tej drugiej osobie się nie pomyślało, a skończyło na coraz krótszych zdaniach, głównie dotyczących ich córki. Cecylia zapragnęła wolności. Natomiast Wiktor nowego związku, z nieco młodszą od siebie studentką. Pewnego dnia kobieta podejmuje decyzję, że poprosi męża o rozwód. Wystarczyło tylko zasiąść do wspólnej rozmowy. W dniu, w którym miała poinformować Wiktora o rozwodzie ulega wypadkowi samochodowemu. Obrażenia były na tyle poważne, że wylądowała na wózku i czekała ją długa rehabilitacja. Rozmowa o zakończeniu małżeństwa musiała poczekać, bowiem potrzebowała pomocy męża, dopóki sama nie stanie na nogi.
Instytucja małżeństwa – czy na całe życie?
Natasza Socha w książce skupiła się na instytucji małżeństwa. Pokazała, jak brak szczerej rozmowy potrafi zniszczyć nawet najlepszy związek. Niespełnione oczekiwania, próba wprowadzenia w partnerze zmian nie do końca mu odpowiadających, pretensje o drobiazgi, a to wszystko uzupełnione brakiem rozmowy o tym, co nie odpowiada i o tym, czego się nawzajem pragnie. W ten sposób człowiek gaśnie, najpierw zamyka się w sobie, a potem w czterech ścianach. Na przykładzie Cecylii i Wiktora widać, jak wielka potrzeba ucieczki w nich siedziała. Choć uczucie między nimi dawno wygasło to próbowali jakoś w tym wszystkim wytrwać. Przyzwyczajenie, dorastająca córka, dom i inne zobowiązania były silniejsze.
Wypadek sprawił, że dwójka wypalonych w tym małżeństwie ludzi została po części zmuszona do bliższego funkcjonowania, ponieważ wypadek uniemożliwił kobiecie samodzielne poruszanie się. Już nie wystarczało mijanie się w przedpokoju każdego dnia i szybkie „wychodzę!” przed pracą. W związku z tym, Wiktor musiał na nowo nauczyć się opiekować swoją żoną. Przede wszystkim pomagać jej przy wszystkich codziennych czynnościach – od zrobienia śniadania po mycie czy sadzanie na sedesie. Musiał nauczyć się dostrzegać kobietę, której przed ołtarzem ślubował miłość aż po grób. A Cecylia na nowo musiała zaakceptować siebie, przyjąć pomoc męża, tak bardzo potrzebną i nauczyć się spędzać z nim czas. Dlatego marzenia o samodzielności i wolności musiała odstawić na bok. Pokiereszowany kręgosłup stał się ostatnią szansą na ratunek małżeństwa.
Powieść pełna uczuć i emocji bohaterów
Natasza Socha skupiła się nie tyle na samym wypadku czy funkcjonowaniu docierającego do końca małżeństwa, co na emocjach i uczuciach, jakie odczuwali bohaterowie. Autorka postanowiła każdy rozdział poświęcić oddzielnie postaciom. Czytelnik raz zapoznaje się z historią z perspektywy Wiktora, a w następnym rozdziale ze strony Cecylii. To sprawiło, że mogliśmy poznać dokładniej nie tyle wspólne życie tej pary, co ich codzienność, gdy partnera nie ma obok. Ich pasje, uczucia, pragnienia, a także to, jak spędzali wolny czas, a także w jaki sposób próbowali uciec od kończącego się małżeństwa.
Prosty język, prawdziwi bohaterowie, doskonała obserwacja rozpadającego się małżeństwa, dużo uczuć, emocji, nierzadko skrajnych. Autorka nie ubarwiała rzeczywistości, nie oceniała postępowania Cecylii i Wiktora, nie wychwalała trwania w małżeństwie za wszelką cenę. Czytając „(Nie)miłość” trudno tak naprawdę odgadnąć, jakie stanowisko w tej sprawie przyjmuje. Dzięki temu czytelnik nie przyjmuje jej oceny, a tworzy swoją. Na podstawie napisania historii z dwóch stron, bez koloryzowania, łatwiej o samodzielne refleksje i postawienie się w sytuacji opisywanych postaci.
Tak jak na początku wspomniałam, sięgając po „(Nie)miłość” Nataszy Sochy bałam się zbyt wysoko postawionej poprzeczki po „Pokoju kołysanek„. Na szczęście moje obawy były bezpodstawne. Książkę czytało się bardzo przyjemnie, bowiem wciągnęła mnie już od pierwszych stron. Spędziłam z nią miły dzień, gdyż czytałam w każdej wolnej chwili, nawet gdy mogłam pozwolić sobie w danym momencie tylko na jedną stronę. Szybko polubiłam bohaterów, choć nie byli wobec siebie od dawna fair. Prosty język i duża czcionka tylko przyspieszały czytanie. Podsumowując, choć fabuła w powyższej powieści nie przebiła tej poprzedniej, to mimo to wspaniale się bawiłam. Nabrałam jeszcze więcej ochoty na kolejne pozycje Nataszy Sochy. Autorka trafiła na listę moich ulubionych polskich autorek.
„(Nie)miłość„ Nataszy Sochy to moje drugie spotkanie z twórczością Nataszy Sochy. Po przeczytaniu książki „Pokój kołysanek„, która swoją drogą była najlepszą pozycją przeczytaną przeze mnie w 2018 roku, zechciałam poznać wszystkie książki Nataszy Sochy. Styl, pomysłowość, sposób budowania akcji, prawdziwi bohaterowie i wzruszająca fabuła bardzo przypadły mi do gustu....
więcej mniej Pokaż mimo to
Recenzja pochodzi z bloga http://matkaczytajaca.pl
Najnowsza powieść Renaty Frydrych pod tytułem „Niespodziewanie jasna noc”, wydanej przez Wydawnictwo Literackie, to moje pierwsze spotkanie z twórczością autorki. Najgorsze, co może zrobić dla siebie czytelnik, to postawić wysoko poprzeczkę odnośnie danej książki. Zazwyczaj staram się przeczytać opis i zdecydować, czy mam ochotę teraz na taką historię. Rzadko kiedy czytam opinie na jej temat przed rozpoczęciem lektury. Staram się ufać swojej intuicji. W przypadku tej powieści, zawierzyłam obietnicom w opisie i opiniom innych osób. I to był błąd, bo przez to oczekiwałam czegoś nieco innego, niż otrzymałam.
Kuba Sokołowski ma dwadzieścia lat, a przed sobą wybór tego, czym chciałby się zająć w przyszłości. Niedawno rozpoczął studia prawnicze, do których tak bardzo namawiali go rodzice, mając w głowie ułożony dla niego idealny plan na życie. Jednakże pewnego dnia chłopak zdaje sobie sprawę, że prawo nie jest jego marzeniem. Zaglądając wgłąb siebie postanawia zaryzykować i zająć się aktorstwem. Przyjazd znanego reżysera do Polski jest impulsem, dzięki któremu Kuba decyduje się na wzięcie udziału w castingu do sztuki Szekspira.
Alice Green jest młodą artystką mieszkającą w Londynie, która po przeszczepie nerki postanawia rozpocząć nowe, samodzielne życie. Dostaje się na warsztaty dla młodych artystów „Miasta żyją w nas, my żyjemy w miastach” i stoi przed wyborem miasta – Praga, Berlin czy Warszawa. Podczas jednej rozmowy na Skype, z nowo poznanym chłopakiem z Internetu, decyduje się na polską stolicę. Nie podejrzewa, że ten wybór na zawsze odmieni ich życie.
Niespełnione oczekiwania
Spodziewałam się, że otrzymam historię miłosną, z szekspirowskimi wstawkami z „Romea i Julii„, opisami Londynu i Warszawy, napisaną w sposób zabawny, wyjątkowy, wciągający. A przynajmniej tak obiecuje wydawnictwo, więc nic dziwnego, że takie miałam oczekiwania. Na pewno „Niespodziewanie jasna noc” nie okazała się dla mnie zabawna. Na palcach jednej ręki mogę policzyć to, ile razy uśmiechnęłam się pod nosem. Powieść również nie wciągnęła mnie. Od początku miałam problem z wczuciem się w fabułę, jaką stworzyła Renata Frydrych. Coś nie pasowało mi w języku, stylu, brakowało mi lekkości pióra. Odniosłam wrażenie, że autorka próbowała na siłę napisać to oryginalnie, stąd jakieś zawirowania. Trudno mi dokładnie określić, co było największą przeszkodą w czytaniu.
Wielkie niezrozumienie
Dawno żadna książka nie zmęczyła mnie tak bardzo jak „Niespodziewanie jasna noc„. Czytałam ją z trudem, z niecierpliwością oczekując ostatnich zdań powieści i licząc, że gdzieś mnie autorka zaskoczy. Podczas czytania miałam w głowie znak zapytania, nie wiedziałam co się tak naprawdę dzieje. Wiem, że pozycja ta miała nie być tak oczywista, jasna, przewidywalna jak sugeruje tematyka. Miała skłonić do przemyśleń, pokazać złożoność natury ludzkiej, skupić uwagę na myślach i marzeniach bohaterów, tak różnych od oczekiwań otoczenia. Po części to dostaliśmy, ale czegoś mi tu zabrakło.
Przed napisaniem tego tekstu przeczytałam kilka opinii innych osób, o podobnym guście do mnie. Szukałam w nich czegoś, co pomoże mi ułożyć swoje myśli, wyjaśni kilka kwestii. Jednakże ja nie czułam tego, co czuli inni recenzenci. Nie odczułam klimatu Warszawy, ani Londynu. Miałam okazję mieszkać w Warszawie przez pół roku i często bywałam w miejscach, o których pisała w swojej książce autorka, ale w jej słowach nie odnalazłam tego klimatu, który mam wciąż w pamięci, za którym tęsknię. A szkoda…
Dobrze wykreowani bohaterowie
Jednakże na plus zasługuje kreacja bohaterów. Każdy jest inny, oryginalny, trudny do zaszufladkowania. Mamy jakby dwa obozy – osoby dorosłe, które niejedno w życiu przeszły i są już po wyborze życiowej drogi, a także osoby młode, dopiero wchodzące w etap dorosłości, które muszą zdecydować o swojej przyszłości. Do tego trudno znaleźć w lekturze dwie podobne do siebie postacie. Wyróżniają się temperamentem, podejściem do życia, sposobem wyrażania własnych myśli, z innymi marzeniami, celami i oczekiwaniami. To właśnie dzięki bohaterom nie rzuciłam książki w kąt i byłam w stanie doczytać powieść do końca.
„Niespodziewanie jasna noc” Renaty Frydrych nie jest to najgorszą pozycją, jaką dotychczas czytałam, ale wymęczyła mnie i to nie tak, jakbym tego chciała. Po odłożeniu nie mam jakichś wielkich przemyśleń, ani nie czuję, bym naprawdę miło spędziła z nią czas. Pierwsze spotkanie z twórczością autorki uważam za niezbyt udane, jednakże gdy nadarzy się okazja, to dam jej drugą szansę. Zwłaszcza, że jest to literatura polska, a tę cenię sobie szczególnie.
Recenzja pochodzi z bloga http://matkaczytajaca.pl
Najnowsza powieść Renaty Frydrych pod tytułem „Niespodziewanie jasna noc”, wydanej przez Wydawnictwo Literackie, to moje pierwsze spotkanie z twórczością autorki. Najgorsze, co może zrobić dla siebie czytelnik, to postawić wysoko poprzeczkę odnośnie danej książki. Zazwyczaj staram się przeczytać opis i zdecydować, czy mam...
Recenzja pochodzi z bloga: http://matkaczytajaca.pl
„Miłość z błękitnego nieba” to nieco zmienione pod względem szaty graficznej i tytułu wznowienie wydane w Wydawnictwie Edipresse. Pierwotnie historia swój debiut miała w Wydawnictwie Feeria, pod nieco innym tytułem – „Miłość z jasnego nieba”. Informuję, abyście niechcący nie przejechali się na nich tak, jak ja. Z powodu swojej nieuwagi i ufności dla rekomendacji innych blogerów, bez czytania opisów historii, w mojej biblioteczce znalazły się dwa różne egzemplarze tej samej fabuły.
Angelika ma do wykonania jedno zadanie – podpisać kontrakt życia dla niemieckiej firmy. Nieważne, jakimi sposobami uda jej się tego dokonać, nie może się przed niczym zawahać, bo stawka jest naprawdę wysoka. W tym celu przylatuje do Krakowa, do miejsca, w którym spędziła dzieciństwo, a które wywołuje niemiłe wspomnienia. Tak trafia na Daniela, właściciela polskiej firmy, który stoi po drugiej stronie barykady. Jemu również zależy na podpisaniu jak najbardziej korzystnej umowy, nawet gdy w grę wchodzi mała manipulacja i oszustwo. Jedno i drugie jest zdeterminowane, aby osiągnąć cel.
Wciągająca historia mimo utartych schematów
Początkowo miałam trudności z wczuciem się w historię, jaką stworzyła Krystyna Mirek. Czytałam, bo czytałam, bez rewelacji, bez większego zaangażowania czy ciekawości. Ale nim się zorientowałam to połowa była za mną i nie mogłam doczekać się zakończenia. Pochłaniałam powieść strona za stroną, czytając w każdej wolnej chwili. Nieważne, że było po północy, a synek często budził się w nocy po 4, zaczynając nowy dzień, gotowy do zabawy. Po prostu musiałam skończyć książkę, nawet kosztem niewyspania i ogólnego zmęczenia następnego dnia. Było warto! Starcia Angeliki i Daniela czyta się z takim zainteresowaniem, że nie sposób na dłużej się od nich oderwać.
Nie jest to powieść bardzo ambitna. Już na wstępie łatwo można przewidzieć, jak potoczą się dalsze losy bohaterów i do czego dążą. Jednak nie było to przeszkodą w śledzeniu poczynań postaci, poznawaniu ich myśli, pragnień. „Miłość z błękitnego nieba” to pozycja lekka, napisana dla kobiet, z wątkiem miłosnym jako główne tło, ze znanymi już schematami, ale z wprowadzeniem nieco nutki tajemniczości, niepewności. Autorka pokazała, jak złożona jest ludzka natura, jak automatycznie włączają się procesy obronne, jak duże znaczenie ma nastawienie, gdy w grę wchodzi uczucie, miłość. I niepotrzebne były wymyślne historie, skomplikowani bohaterowie, nieprawdopodobne zbiegi okoliczności, aby naprawdę dobrze się bawić i z przyjemnością pochłaniać stronę na stroną.
Dobra passa Krystyny Mirek
O Krystynie Mirek jest ostatnio coraz głośniej. Wydaje książkę za książką w różnych wydawnictwach, do tego wznawia te starsze, na pozór już zapomniane historie. Nie uważam, żeby to było coś złego. Autorka złapała dobrą passę i trzyma się jej, aby wycisnąć z tego korzystnego dla niej czasu jak najwięcej. Mam tylko nadzieję, że nie będzie to powodem wydawania powieści hurtowo, jedna za drugą, z naciskiem na ilość, kosztem jakości. Autorka zasłynęła lekkością pióra, historiami bliskimi większości kobiet, więc szkoda by było, aby dla ilości wydanych pozycji straciła zaufanie czytelników. Sama świetnie bawiłam się śledząc losy Angeliki i Daniela, więc z ciekawością sięgnę po kolejne jej pozycje.
Szkoda tylko, że okładka jest nie do końca trafiona. Dobór koloru napisów do zdjęcia zdecydowanie nie pasuje, a to nie zachęca do zapoznania się z zawartością. Pierwsze skojarzenia, jakie miałam patrząc na książkę to „ojej, co za kicz! I ta brokatowa zieleń…„. Tak naprawdę tylko tytuł i nazwisko autorki sprawiły, że zechciałam poznać fabułę. Wiem, że nie powinno się oceniać książki po okładce, ale w tym przypadku grafik się nie popisał. Niechcący mógł przyczynić się do sytuacji, w której ktoś odkłada powieść z powrotem na sklepową półkę bądź nawet nie bierze jej do ręki, aby zapoznać się z opisem. Zwłaszcza te osoby, które jeszcze nie miały do czynienia z Krystyną Mirek i nie wiedzą, że jej historie bronią się same.
Recenzja pochodzi z bloga: http://matkaczytajaca.pl
„Miłość z błękitnego nieba” to nieco zmienione pod względem szaty graficznej i tytułu wznowienie wydane w Wydawnictwie Edipresse. Pierwotnie historia swój debiut miała w Wydawnictwie Feeria, pod nieco innym tytułem – „Miłość z jasnego nieba”. Informuję, abyście niechcący nie przejechali się na nich tak, jak ja. Z powodu...
Trudno powiedzieć, żeby Diane Chamberlain była moją ulubioną autorką, skoro to dopiero jej trzecia książka, którą miałam okazję przeczytać. Jednak już po pierwszej pozycji "Zatoka o północy" wiedziałam, że to jest pisarka trafiająca w mój gust. Po przeczytaniu "W słusznej sprawie" tylko się w tym przekonaniu utwierdziłam. Jej styl, sposób prowadzenia akcji, pomysły na fabułę... To wszystko sprawiło, że mam w planach przeczytać każdą historię i mieć je na półce. Dlatego jak tylko zobaczyłam, że Wydawnictwo Literackie wydało jej kolejną powieść - wzięłam w ciemno, bez czytania opisu. I choć książka bardzo trafiła w mój gust to żałuję, że nie zrobiłam wcześniej rozeznania. "Zostały po niej sekrety" to drugi tom cyklu "Przed burzą", swoista kontynuacja "Prawa matki", napisanej z perspektywy drugiej rodziny. Te historie można czytać oddzielnie, ale szkoda, że nie zorientowałam się nieco wcześniej. Teraz na szybko szukam pierwszego tomu cyklu, aby w pełni poznać historię.
Prawdziwi bohaterowie
W dniu wyjścia z więzienia Maggie Lockwood, Sara Weston wychodzi do sklepu i już nie wraca. Zostawia swojego poparzonego siedemnastoletniego syna Keitha, ofiarę pożaru spowodowanego przed rokiem przez Maggie. Chłopak pozbawiony środków finansowych, zły na to, co go rok temu spotkało i jak bardzo zmieniło to jego życie, pełny gniewu i bólu. Próbuje za pomocą leków przeciwbólowych przetrwać w oczekiwaniu na powrót mamy. Maggie Lockwood nie ma lżej. Właśnie wyszła z więzienia po roku odsiadki za pożar, który spowodowała. To w nim zginęły trzy osoby, a wiele innych ucierpiało. Stała się więźniem własnego domu, gdyż strach i wstyd, a także nienawiść obcych ludzi powoduje lęk przed wyjściem. Na dodatek okazuje się, że te dwie osoby są rodziną, zresztą jedyną, jaka w chwili zniknięcia Sary pozostała Keithowi. A to nie ułatwia głównym bohaterom wrócić do dawnego życia.
Autorka w swoich książkach porusza trudne tematy. Nie skupia się na jednym, bo człowiek, jego charakter, postępowanie nie jest wcale takie proste i nie zawsze da się to jakoś logicznie wytłumaczyć. Z tej złożoności właśnie tworzą się kolejne, bardzo intrygujące wątki, równie ważne i dodające powieści uroku. Pożar, który wywołała Maggie stał się osią, na której opiera się historia stworzona przez Dianę Chamberlain, ale nie jest to jedyne zagadnienie tu poruszane. Autorka po raz kolejny wykazała się dobrą umiejętnością obserwacji, zrozumienia mechanizmów kierujących ludźmi, empatią, trafną oceną sytuacji. Stworzyła bohaterów bardzo rzeczywistych, z pełną gamą emocji - od radości po smutek, strach czy nienawiść. Borykających się z przeszłością, uczuciami, zazdrością.
Powieść pełna emocji
Styl jest prosty, każdy rozdział napisany z punktu widzenia innej postaci - Keitha, Maggie, Andy'ego czy Sary sprzed kilkunastu lat. Dzięki temu możemy łatwiej wniknąć w myśli danego bohatera, zrozumieć jego zachowanie, pragnienia czy obawy. Mamy przedstawione różne spojrzenia na te same wydarzenia. To sprawia, że łatwiej nam się utożsamić z bohaterami. Zrozumieć to, co ich spotkało, utworzyć sobie w głowie jakiś obraz, przyczynę takich zachowań. Proste zdania, bez zbędnego ubarwienia, za to bogate w emocje postaci - to cechy charakterystyczne stylu autorki.
"Zostały po niej sekrety" to powieść ponad pięciusetstronicową, pełna emocji, przeżyć, wywołująca refleksje nie tylko po lekturze, ale i w jej trakcie. Podczas czytania nie ma się wrażenia, że stron jest tyle, ponieważ historia wciąga już od początku i nie pozwala na odłożenie książki na bok. Czytałam w każdej wolnej chwili. Nawet podczas wykonywania domowych obowiązków, jazdy autem jako pasażer czy podczas usypiania synka. Nie chciałam przeczytać jej tak szybko, bo uwielbiam sposób prowadzenia akcji przez Dianę Chamberlain. Co z tego, skoro nie mogłam doczekać się rozwiązania wszystkich niewiadomych.
Jeżeli szukacie książki, przy której dobrze spędzicie czas, a przy tym wniesie do waszego życia nieco emocji, albo przypomni wam o wartościach, to koniecznie sięgnijcie po twórczość tej autorki. To moje trzecie spotkanie z jej powieściami i kolejne udane. Z każdą kolejną stroną nabierałam chęci na pozostałe historie, które wyszły spod jej pióra. I nim skończyłam pisać ten tekst, zamówiłam sobie kolejne dwie. ;)
Trudno powiedzieć, żeby Diane Chamberlain była moją ulubioną autorką, skoro to dopiero jej trzecia książka, którą miałam okazję przeczytać. Jednak już po pierwszej pozycji "Zatoka o północy" wiedziałam, że to jest pisarka trafiająca w mój gust. Po przeczytaniu "W słusznej sprawie" tylko się w tym przekonaniu utwierdziłam. Jej styl, sposób prowadzenia akcji, pomysły na...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po książkę "Ta jedna miłość" sięgnęłam skuszona tytułem. Nie czytałam opisu ani rekomendacji, o autorce również nic wcześniej nie słyszałam. Natomiast potrzebowałam powieści lekkiej w odbiorze, być może trochę przewidywalnej i infantylnej, ale takiej, przy której miło spędzę czas. A historie z miłością w tle zawsze miło się czyta. Zdałam się na intuicję i się nie zawiodłam. Nie przypuszczałam jednak, że dostanę coś naprawdę wciągającego.
Z miłością jest tak, że przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie. I to zazwyczaj wtedy, kiedy w końcu przestajemy na nią czekać i zaczynamy akceptować siebie, a także coś robić z własnym życiem. Może nas trafić w sklepie, w parku, podczas przeglądania profili randkowych, na wyjeździe, albo na jakimś kursie czy siłowni. Nigdy nie wiadomo, kiedy i gdzie spotkamy miłość swojego życia. Przeważnie zdarza się to wtedy, kiedy przestajemy już szukać.
Florka to kobieta zakompleksiona, niepewna siebie, topiąca smutki i niepowodzenia w czekoladzie. Od dziecka w jej życiu słodkie było na pierwszym miejscu. Odkąd sięga pamięcią to w ręce zawsze miała ciasteczko, batonika, pralinki, tabliczkę czekolady... Nie zdawała sobie sprawy, że coś jest nie tak, mimo prześladowań w szkole, i tego, że z każdym miesiącem robi się coraz większa i smutniejsza. Przecież jej rodzice, również znacznie przekraczający normę pod względem wagi, tak bardzo się kochali i akceptowali każdy swój kilogram. Również córkę kochali miłością bezgraniczną, uważając, że szczęśliwy człowiek to ten najedzony do syta. W dorosłym życiu wcale nie było jej lepiej. Gdy Florka dotarła do stanu krytycznego, do akcji wkroczyły przyjaciółki. Wiedziały, że nie będzie łatwo namówić dziewczynę na kolejną dietę czy ćwiczenia, więc udały się do podstępu, aby zmusić ją do podpisania papierów, które już na zawsze miały zmienić jej życie. Tak trafiła na wczasy pielęgnacyjne.
Sięgając po "Tę jedną miłość" Doroty Milli nie zdawałam sobie sprawy, że jest to ostatni tom cyklu "Marzenia do spełnienia". Na szczęście dowiedziałam się o tym dopiero po przeczytaniu, inaczej bym była uprzedzona do powieści już na starcie i musiałabym koniecznie poznać najpierw poprzednie części. Autorka rozpoczęła książkę od przedstawienia bohaterów, więc nie odczułam braku znajomości poprzednich tomów. Wprawdzie nie miałam pojęcia co spotkało przyjaciółki Florki wcześniej, ale nie miało to większego znaczenia przy tej historii.
Na początku trudno było mi się skupić na fabule, którą napisała Dorota Milli. Dość mała czcionka, a do tego rzadko spotykane imiona sprawiły, że miałam problem z wciągnięciem się w powieść. Lukrecja, Florentyna, Walenty, Gabriel, Benon... Odniosłam wrażenie, że autorka na siłę próbuje stworzyć postacie oryginalne, zupełnie niepodobne do innych, właśnie za pomocą imion rzadko współcześnie spotykanych. Niepotrzebnie. Każda z postaci wyróżniała się temperamentem, sposobem bycia, poczuciem humoru czy podejściem do życia. Nadanie takich imion bohaterom sprawiło, że częściej wybijałam się z rytmu czytania, niż byłam pod wrażeniem pomysłowości. Ale gdy przestałam zwracać na to uwagę, to wciągnęłam się na dobre. Nie mogłam przestać czytać. Siadałam w każdej wolnej chwili i czytałam chociaż kilka stron.
Florka to postać bardzo... specyficzna. Choć zmaga się z nadwagą, uzależnieniem od słodyczy, z którego nie potrafi i tak naprawdę nie chce zrezygnować, nawet gdy zdaje sobie z niego sprawę, to przy tym jest osobą z poczuciem humoru. To, z jaką śmiałością łamie zasady panujące na wczasach pielęgnacyjnych, jej próby nierzucania się w oczy, które odnosiły odwrotny skutek sprawiały, że wybuchałam gromkim śmiechem. Przez jej niezdarność i zadziorność było kilka naprawdę zabawnych sytuacji.
Nim się zorientowałam, przeczytałam całą książkę i żałowałam, że to już koniec. Trudno było mi się rozstać z bohaterami, zdążyłam się z nimi zżyć i z przyjemnością śledziłam ich poczynania. Jest to pozycja lekka, którą mimo objętości szybko się czyta. Bawi, odpręża, wzrusza, zaskakuje. I choć można było przewidzieć zakończenie, które nie należy do najoryginalniejszych, to nie ujmuje to całej historii. Mimo wszystko naprawdę dobrze się bawiłam podczas czytania "Tej jednej miłości" i nie żałuję, że zaufałam intuicji.
Po książkę "Ta jedna miłość" sięgnęłam skuszona tytułem. Nie czytałam opisu ani rekomendacji, o autorce również nic wcześniej nie słyszałam. Natomiast potrzebowałam powieści lekkiej w odbiorze, być może trochę przewidywalnej i infantylnej, ale takiej, przy której miło spędzę czas. A historie z miłością w tle zawsze miło się czyta. Zdałam się na intuicję i się nie zawiodłam....
więcej mniej Pokaż mimo to
Po "Kobiety nieidealne. Iza" sięgnęłam zaraz po przeczytaniu pierwszej części cyklu. Nie zwracałam uwagi na stos książek, czekający od dawna na przeczytanie. Koniecznie musiałam jak najszybciej poznać dalsze losy bohaterów stworzonych przez duet przyjaciółek - Magdalenę Kawkę i Małgorzatę Hayles. I choć syn i obowiązki domowe skutecznie utrudniały mi zagłębianie się w lekturze w ciągu dnia, tak wieczorami z przyjemnością zasiadałam z kubkiem herbaty do czytania. Idealny sposób na wyciszenie się i odpoczynek po ciężkim dniu.
W drugim tomie cyklu "Kobiety nieidealne" autorki najwięcej czasu poświeciły tytułowej Izie. Choć i tutaj mamy bardzo dużo o życiu Magdy, Basi czy Joanny, to właśnie Iza jest główną bohaterką. Całą historię poznajemy z jej perspektywy, a więc mamy większy wgląd do jej myśli i uczuć. Główna bohaterka nagle traci pracę i musi zmierzyć się z nową rzeczywistością. Do tego jej syn, do tej pory stale pod opieką ojca Japończyka, postanowił zostać z mamą i uczyć się w polskiej szkole. I gdyby tego było mało, z niespodziewaną wizytą wpada mama Izy, zachowująca się jak nastolatka, skupiająca na sobie uwagę wszystkich napotkanych mężczyzn. I może kobieta jakoś by sobie ze wszystkim poradziła, gdyby na jaw nie wyszła dawno skrywana tajemnica matki. Pod wpływem przyjaciółek postanawia wyruszyć w podróż życia - po prawdę.
"Kobiety nieidealne. Iza" to równie wciągająca, poruszająca i doprowadzająca do łez (przeważnie ze śmiechu) powieść, co tom pierwszy. Pokuszę się o stwierdzenie, że jest nawet ciekawsza i bardziej emocjonująca, niż ta o Magdzie. Bohaterki wciąż rozbrajają swoim poczuciem humoru, podejściem do wielu spraw, pomysłami na rozwiązanie problemów, odwagą i spontanicznością. Dużo świeżości do książki wnoszą synowie Magdy i Izy - Tolek oraz Harumi. Ich pomysłowość i odwaga bywa godna podziwu. Często się zastanawiałam, jak im przychodzą do głowy takie pomysły i skąd biorą w sobie tyle śmiałości, aby przeciwstawić się rodzicom i otoczeniu. Mają w sobie tyle pozytywnej energii, a ich dialogi wywołują gromki śmiech. Czytając czekałam na dawkę ich spostrzeżeń, myśli, wyrażonych znienacka, często w chwilach nieodpowiednich, pełnych powagi.
Magdalena Kawka i Małgorzata Hayles w swoim cyklu poruszają nie tylko lekkie i zabawne tematy, ale skupiają się również na tych nieco trudniejszych. A do takich należy między innymi macierzyństwo, dojrzewanie, czy typowa relacja matki z dzieckiem, przedstawiona z kilku punktów widzenia, na wielu przykładach. Wychowywanie nastolatków nie należy do najprostszych zadań w życiu rodzica, ale dogadywanie się z już dorosłym dzieckiem też bywa trudne. A gdy do tego dochodzą utracone lata - robi się trudniej... i może przez to nawet ciekawiej.
"Kobiety nieidealne. Iza" to bardzo udana kontynuacja tomu pierwszego. Życie bohaterów nadal jest często skomplikowane, dziewczyny dalej popełniają błędy, ale wciąż mogą liczyć na spotkania przy winie i na siebie nawzajem. Nie mogę się doczekać, aż w moje ręce wpadnie tom trzeci, o Joannie. A w przygotowaniu jest już tom czwarty! Aż żal będzie rozstawać się z bohaterami...
Po "Kobiety nieidealne. Iza" sięgnęłam zaraz po przeczytaniu pierwszej części cyklu. Nie zwracałam uwagi na stos książek, czekający od dawna na przeczytanie. Koniecznie musiałam jak najszybciej poznać dalsze losy bohaterów stworzonych przez duet przyjaciółek - Magdalenę Kawkę i Małgorzatę Hayles. I choć syn i obowiązki domowe skutecznie utrudniały mi zagłębianie się w...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ostatnio chodzę zmęczona, mam niedobory snu, a synkowi wychodzą ząbki, co sprawia, że sił jest proporcjonalnie mniej od ich zapotrzebowania. Trudno mi się skupić na książkach, które poruszają mocne i kontrowersyjne tematy, albo wymagają dużego skupienia i długiego przemyślenia. Potrzebowałam lektury lekkiej, zabawnej, odprężającej, która poprawi mi nastrój i sprawi, że naprawdę miło spędzę czas, bez zbędnego wysiłku. Takiej, która będzie idealnie pasować do lampki wina. O cyklu "Kobiety nieidealne", napisanym przez duet przyjaciółek - Małgorzaty Hayles i Magdaleny Kawki, dowiedziałam się od przyjaciółki. Po jej rekomendacji czułam, że to będzie seria idealna dla mnie.
"Kobiety nieidealne. Magda" to książka, w której pierwsze skrzypce gra tytułowa Magda, a reszta należy do jej trzech przyjaciółek - Izy, Joanny i Baśki. Magda to kobieta po czterdziestce, która na pozór wiodła szczęśliwe życie w wielkim domu, u boku męża i dwunastoletniego syna Tolka. Jednak nie wszystko jest tak piękne, jak to wygląda na pierwszy rzut oka. Gdy tylko zdała sobie sprawę, że nie spełnia się w roli, jaką przyszło jej odgrywać, znalazła się w ramionach Gustawa, dla którego była gotów porzucić dotychczasowe życie. Jednak coś poszło nie tak i Magdzie życie obróciło się do góry nogami - rozwiodła się z Adamem i przeniosła z synem do małego mieszkania, gdzie ledwo wiążąc koniec z końcem, brutalnie zderzyła się z rzeczywistością. Ale na przyjaciółki zawsze można liczyć! Podczas jednego ze spotkań, przy butelce wina, dziewczyna stała się posiadaczką konta na portalu randkowym.
Autorki stworzyły powieść o kobietach, dla kobiet. Taką, która bawi, wzrusza i dodaje otuchy. Stworzyły postacie nieszablonowe, nieidealne, z bagażem doświadczeń i poczuciem humoru. Każdy z bohaterów wyróżniał się na tle pozostałych i wnosił coś innego do powieści. Osoby z krwi i kości, popełniające błędy, zaliczające wpadki. Ale to właśnie przyjaźń jest ich tajemniczą mocą, która sprawia, że kroczą dalej przez życie i się nie poddają. Choć nie zawsze jest kolorowo to na babskim spotkaniu, z kieliszkiem wina w ręce, wszystko staje się jakby prostsze, mniej przerażające. I nagle z pustki w głowie rodzi się wiele pomysłów. Przyjaźń, taka na dobre i na złe, mimo przeciwności losu, popełnianych błędów, brutalnej codzienności. Taka, która jest oparciem w trudnych chwilach i wsparciem w tych dobrych. Taka, o której w głębi duszy marzy każdy z nas.
Magdalena Kawka i Małgorzata Hayles stworzyły powieść humorystyczną, z mnóstwem doskonałych dialogów, która staje się bliska każdemu czytelnikowi. Autorki pokazały, że każdy w życiu musi zderzyć się z kłodą, która nagle wyrasta nam spod nóg, mimo że nie zawsze jest to takie łatwe. Książka wciąga już od pierwszych stron, nie pozwalając na odłożenie jej na bok. Nie mogłam się doczekać chwil, kiedy będę mogła w spokoju usiąść na łóżku z lekturą w ręce i ponownie zatopić się w świecie stworzonym przez nasze rodzime autorki. Wiele razy śmiałam się na głos, a niektóre fragmenty czytałam nawet swojemu partnerowi. To właśnie humor jest tu największym plusem powieści, tak samo dystans do samego siebie i różnorodność odnośnie bohaterów i ich podejścia do życia.
Po przeczytaniu pierwszego tomu "Kobiet nieidealnych" żałowałam, że to koniec. Naprawdę świetnie się przy nim bawiłam i choć na chwilę mogłam zapomnieć o problemach czy własnych wpadkach. Na szczęście na półce czekał już tom drugi, poświęcony kolejnej z przyjaciółek - Joannie. Jeżeli szukacie powieści, która Was rozbawi, ale też nie jest banalna, infantylna, to koniecznie sięgnijcie po pozycje z tego cyklu . I bawcie się dobrze!
Ostatnio chodzę zmęczona, mam niedobory snu, a synkowi wychodzą ząbki, co sprawia, że sił jest proporcjonalnie mniej od ich zapotrzebowania. Trudno mi się skupić na książkach, które poruszają mocne i kontrowersyjne tematy, albo wymagają dużego skupienia i długiego przemyślenia. Potrzebowałam lektury lekkiej, zabawnej, odprężającej, która poprawi mi nastrój i sprawi, że...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jodi Picoult to autorka, po której książki sięgam w ciemno. Nawet nie czytam opisu na stronie wydawnictwa, ponieważ nie chcę psuć sobie przyjemności z poznawania lektury. A, że autorkę uwielbiam i jeszcze mnie żadną swoją historią nie zawiodła, to wiem, że mogę tak zrobić. Dokładnie tak samo było w przypadku "Iskry światła", najnowszej pozycji wydanej nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka. Gdy do mnie dotarła, wieczorem położyłam synka spać, wygodnie rozsiadłam się na łóżku i... przepadłam.
Historia ma miejsce w klinice dla kobiet, w której wsparcie dostanie każda kobieta w potrzebie. Jak każdego dnia, lekarze i pielęgniarki mają tam bardzo dużo pracy, ponieważ to jeden z nielicznych ośrodków, który jeszcze funkcjonuje i którego demonstranci nagminnie oblegają. I to właśnie w taki dzień, gdy od rana nie wiadomo w co ręce włożyć, do kliniki wpada mężczyzna, który zaczyna krzyczeć i strzelać. Na miejsce dociera negocjator Hugh McElroy, przygotowuje się do pracy zabezpieczając teren i zbierając informacje o napastniku. I nagle dostaje wiadomość, przez którą ta sprawa nabiera osobistego znaczenia.
"Wszystko zależy od okoliczności. Czasem wyboru trzeba dokonać wbrew sobie, z konieczności. Na tym polega honor."
Jodi Picoult stworzyła powieść, która pokazuje, że nic nie jest albo tylko czarne, albo tylko białe. Podjęła się tematu, który porusza do głębi i wzbudza kontrowersje w wielu krajach, także w Polsce. Aborcja, bo o niej w tej książce mowa, jest zamierzonym zakończeniem ciąży za pomocą działań zewnętrznych - tabletek, bądź zabiegu, efektem czego jest śmierć płodu lub zarodka. I choć może być legalna na przykład z powodu gwałtu lub zagrożenia życia matki, to mimo wszystko znajdą się osoby, które wiedzą lepiej, co jest właściwe dla nienarodzonego dziecka.
W powieści znajdziemy bardzo dobrze wykreowane postacie, tak bardzo różne od siebie, reprezentujące odmienne stanowiska. Mamy tu między innymi pielęgniarkę, która mimo paraliżującego strachu stara się pomóc wszystkim potrzebującym podczas ataku; lekarza, który wykonuje swoją pracę w imię wiary; obrończynię życia, która znalazła się w klinice pod przykrywką w celu zdemaskowania lekarzy; młodą dziewczynę pragnącą usunąć ciążę i drugą, która przyszła po tabletki antykoncepcyjne, aby nie musieć w przyszłości podejmować takiej decyzji, jak część pacjentek Ośrodka. Do tego napastnika, George'a, który mści się na pracownikach i pacjentach za krzywdy, które go spotkały, a także negocjatora Hugh McElroy'a, jednego z najlepszych w swoim fachu, dla którego cała sprawa zaczęła mieć osobisty wymiar.
Autorka odważyła się na poruszenie trudnego tematu w sposób bardzo obiektywny. Czytając powieść trudno odgadnąć, jakie dokładnie stanowisko wobec aborcji zajmuje. W "Iskrze światła" przedstawiła kilka punktów widzenia. Każda z postaci miała swoje argumenty i swoje powody, dla których trzymały się takiego, a nie innego poglądu na przerwanie ciąży. Stopniowo odkrywa karty za pomocą akcji prowadzonej "wstecz", ale bez obaw - punkt kulminacyjny znajduje się na właściwym miejscu. Nieczęsto spotykam się z takim zabiegiem literackim. Choć początkowo sprawiło mi to nieco kłopotu, aby się odnaleźć w fabule, tak teraz uważam, że był to strzał w dziesiątkę. Stopniowe zgłębianie się w przeszłość sprawia, że poznajemy dokładne stanowisko i motywy bohaterów, zapominając o naszych wcześniejszych osądach i nie skupiając się na niczym innym, tylko na postaciach.
"Iskra światła" jest książką napisaną prostym językiem, zawierającą dużo treści, ale oszczędną w słowach. Ta historia aż krzyczy do czytelnika, aby nie pozwolić sobie na osądzanie innych bez poznania przyczyn ich postępowania. Nie powinno się mierzyć wszystkich jedną miarą, bo może się okazać, że prawda wygląda zupełnie inaczej, niż się początkowo wydawało. I choć mam wrażenie, że o aborcji zostało powiedziane już naprawdę dużo, to autorka pokazuje, że to wciąż ważny i trudny temat, nad którym warto czasem się trochę pochylić i odnieść do niego obiektywnie.
Powieść nie zmieniła mojego myślenia o aborcji, ani nie sprawiła, że zaczęłam żywić jakiekolwiek negatywne uczucia wobec reprezentantów którejś z grup. Nie należy również do moich ulubionych pozycji w dorobku autorki. Jednakże uważam, że Jodi Picoult stworzyła historię, po którą powinno sięgnąć jak najwięcej ludzi. Otwiera oczy, uświadamia, a także pomaga uporządkować swoje stanowisko. Wywołuje refleksje i może być punktem zaczepienia w wyrobieniu sobie swojej własnej opinii, gdy się jeszcze jej nie ma. Jak najbardziej polecam.
Jodi Picoult to autorka, po której książki sięgam w ciemno. Nawet nie czytam opisu na stronie wydawnictwa, ponieważ nie chcę psuć sobie przyjemności z poznawania lektury. A, że autorkę uwielbiam i jeszcze mnie żadną swoją historią nie zawiodła, to wiem, że mogę tak zrobić. Dokładnie tak samo było w przypadku "Iskry światła", najnowszej pozycji wydanej nakładem Wydawnictwa...
więcej mniej Pokaż mimo to
Gdy usłyszałam, że Hanna Kowalewska napisała drugi tom cyklu o Jantarni to wiedziałam, że obowiązkowo będę musiała po nią sięgnąć. "Tam, gdzie nie sięga już cień" spodobało mi się tak bardzo, że żałowałam, że nie ma kontynuacji. Miałam ochotę przeczytać ją nawet drugi raz. Trochę żałuję, że nie zrobiłam tego jednak chwilę przed sięgnięciem po "Zanim odfrunę", bo na początku bardzo gubiłam się kto jest dla kogo kim i co komu takiego zrobił, że żywią do siebie takie, a nie inne uczucia. Jednak z każdą kolejną stroną przypominałam sobie coraz więcej. I coraz bardziej wciągałam się w historie ludzi z nadmorskiego miasteczka.
Inka po pogrzebie ciotki Berty wróciła czym prędzej do Warszawy. Wyjeżdżając obiecała sobie, że wróci tam za tydzień lub dwa. Nie wróciła. Mijały miesiące, a ona nie potrafiła znaleźć w sobie sił, aby zmierzyć się z przeszłością, którą tak skutecznie przez wiele lat ukrywali jej bliscy i mieszkańcy Jantarni. Wyjeżdżając zabrała z domu na Słonecznej tylko jedną rzecz - szkatułkę z listami. Długi czas do niej nie zaglądała, ale nadszedł moment, aby przypomnieć sobie wszystko to, o czym tak bardzo jej bliscy nie chcieli, aby pamiętała. Czas, aby poznać bliżej historię życia mamy, która zmarła dwadzieścia lat temu. Tylko czy jej się to uda, gdy na drodze stoi wiele przeciwności, a Jantarnia wcale nie jest jej przychylna?
Proza Hanny Kowalewskiej porusza do głębi. Pięknie obrazuje to, co miała w wyobraźni sama autorka. Skutecznie wciąga czytelnika do środka i nie pozwala opuścić życia bohaterów. Wszystko wydaje się takie rzeczywiste, namacalne i niejednoznaczne. Bohaterowie są plastyczni, wyjątkowi, każdy z własnym temperamentem. Każdy oryginalny i zapadający w pamięć, gdzie nie sposób przejść obok nich obojętnie. I każdy z nich rości sobie prawa do decydowania o życiu Inki. Hanna Kowalewska stworzyła postacie, które nie są ani czarne, ani białe. Trudno określić czy wzbudzają tylko pozytywne bądź tylko negatywne uczucia. Z każdą kolejną stroną bohaterowie budzili we mnie inne, nierzadko skrajne emocje. Pisarka sprawiła, że poznajemy ich samych i uczucia, jakie żywią do pozostałych bohaterów za sprawą nie tylko chwili obecnej, ale również retrospekcji. I to właśnie one w pewien sposób miały ułatwić czytelnikowi bliższe poznanie wielu historii, a jeszcze bardziej skomplikowały ogląd na sporo kwestii. Kreacja postaci to zdecydowanie jeden z wielu plusów powieści, dla której warto ją przeczytać. I wbrew pozorom to nie główna bohaterka jest moją ulubioną, lecz Weronika. Za to, że była ponad tym wszystkim, co działo się w miasteczku. Za to, że miała otwarte serce dla istot, które nie wzbudzają takiego zainteresowania, jak małomiasteczkowe ploteczki. I również za to, że do samego końca postępowała zgodnie z własnym sumieniem.
Na plus jest również forma, w jakiej główna bohaterka powieści poznaje myśli i uczucia dawno zmarłej matki. To, kto i w jaki sposób serwuje jej te informacje, również wzbudza w czytelniku wiele emocji. I sprawia, że czyta się każdą kolejną stronę z zapartym tchem. Choć nie rozumiałam do końca relacji Inki z tą osobą to muszę przyznać, że zgłębiałam się w nią z niemałym zainteresowaniem. Osią całej powieści jest właśnie Inka, która próbuje poznać prawdę o życiu Monki, ale nie tylko im Hanna Kowalewska poświeciła dużo uwagi. Dzięki wcześniej wspomnianym retrospekcjom, a także dążeniu dziewczyny do poznania prawdy, mamy okazję zagłębić się w życie innych osób. Poznać ich przeszłość, pobudki i motywy zachowania, spróbować ich zrozumieć i dojść do tego, jaki to wszystko miało wpływ na życie w Jantarni.
Trudno jest mi opisać drugi tom cyklu o Jantarni. Wzbudza we mnie chaos, który trudno ujarzmić. "Zanim odfrunę" jest książką skomplikowaną, która wciąga od pierwszej strony i nie pozwala się od niej oderwać aż nie przeczyta się ostatniego zdania. Mnogość wątków, znanych motywów ale pokazanych w nieco inny sposób, złożoność postaci i ich wzajemnych relacji... Tej pozycji nie da się sklasyfikować, a także opisać tak, aby nie zdradzać szczegółów. Fabułę trzeba samemu poznać, wejść w życie małego nadmorskiego miasteczka, poznać losy bohaterów, ich tajemnice, bardzo interesującą przeszłość. I choć jest to tom drugi i lepiej by było przeczytać najpierw "Tam, gdzie nie sięga już cień", to "Zanim odfrunę" może stanowić samodzielną, oddzielną powieść. Tu autorka skupiła się bardziej na przeszłości bohaterów, która owszem, ma bardzo duży wpływ na teraźniejszość, o której więcej mowy jest w tomie pierwszym, ale i w tomie drugim co nieco jest o niej wspomniane. Jednakże osobiście polecam przeczytać od pierwszej części, chociażby ze względu na prozę Hanny Kowalewskiej, która jest po prostu piękna.
Gdy usłyszałam, że Hanna Kowalewska napisała drugi tom cyklu o Jantarni to wiedziałam, że obowiązkowo będę musiała po nią sięgnąć. "Tam, gdzie nie sięga już cień" spodobało mi się tak bardzo, że żałowałam, że nie ma kontynuacji. Miałam ochotę przeczytać ją nawet drugi raz. Trochę żałuję, że nie zrobiłam tego jednak chwilę przed sięgnięciem po "Zanim odfrunę", bo...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po "Pokój kołysanek" Nataszy Sochy sięgnęłam ze względu na tytuł i okładkę, a nie tylko z powodu opisu. Nawet nie czytałam żadnych opinii na jej temat. Miałam co do niej dobre przeczucia już od początku. Chciałam rok 2018 zakończyć jakąś dobrą powieścią, która wyciśnie mi łzy z oczu i sprawi, że długo o niej nie zapomnę. Czy tak się stało?
W pewnym wieku człowiek myśli już tylko o przeszłości, nie przyszłości. Przychodzi czas na rozliczenie się ze swojego życia i zapewnienie sobie "godnej" śmierci. W takim położeniu znalazł się Joachim, osiemdziesięciopięcioletni staruszek, który postanowił odbyć wolontariat w szpitalu, na oddziale położniczym, jako przytulacz wcześniaków. Początkowo położne nie były zbyt pozytywnie nastawione do tego pomysłu. Gdy zobaczyły, jak noworodki uspokajają się w ramionach mężczyzny i gdy usłyszały, jaką faktycznie moc ma przytulanie - zgodziły się. I tak Joachim kilka razy w tygodniu, z samego rana, przychodził do szpitala, brał na ręce te malutkie i kruche istoty, siadał wygodnie z nimi w fotelu i zaczynał opowiadać - o podróżach, o pracy, o bliskich mu osobach.
"Czułość jest magią. Oswaja największe lęki i ucisza demony. I nawet jeśli wydaje nam się, że dla niektórych dzieci jest już za późno, to ja wiem, że jest inaczej. Każdy potrzebuje bliskości. W każdym wieku."
Przyznam, że sięgnęłam po książkę z nadzieją, że przeczytam więcej o wcześniakach - o powodach, dla których tak szybko przyszli na świat i jak przebiegała ich droga do wyjścia ze szpitala. Zwłaszcza, że takie tematy są mi bliskie. Myślałam, że posada Joachima będzie zaledwie tłem dla powieści. Otrzymałam coś zupełnie innego. Owszem, o wcześniakach trochę jest, ale to one stanowią tło, a nie staruszek. "Pokój kołysanek" jest zapisem historii życia Joachima, bowiem to on, wbrew oczekiwaniom, jest głównym bohaterem książki. Biorąc kruche maluszki w ramiona rozlicza się ze swoją przeszłością. Opowiada im o swoim życiu jednocześnie zastanawiając się czy aby na pewno kiedyś podjął dobrą decyzje.
Choć otrzymałam coś odwrotnego od tego, czego oczekiwałam to wcale nie żałuję, że po nią sięgnęłam. Historia, którą przedstawiła Nataszę Socha okazała się dużo ciekawsza. Książka wciągnęła mnie od samego początku i to tak bardzo, że czytając ją podczas smażenia naleśników, mało nie wysadziłam kuchni. ;) Napisana prostym językiem, ale nie pozbawionym emocji. Można rzec, że emocje wylewały się z każdej strony - mniej lub bardziej. "Pokój kołysanek" chwyta za serce, wyciska łzy, porusza strunami, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Książka bardzo refleksyjna, pod wpływem której aż chce się być lepszym człowiekiem.
Każdy z wątków w tej pozycji był ciekawy, wciągający. Ale to ten z kawą był chyba najciekawszy, który wprowadzał trochę świeżości do całości. Z ogromnym zainteresowaniem czytałam fragment o tym, jak powstają te robiące wrażenie rysunki na kawie. I wątek Koralików, który czytałam z zapartym tchem. Postacie dobrze wykreowane, każda wyróżniająca się na tle innych. Nawet tym, które nie wysuwały się na pierwszy plan, autorka poświeciła dużo uwagi, aby były rzeczywiste. Pisarka skupiła się na drobiazgach, ale tylko tam, gdzie było to korzystne dla historii.
"Pokój kołysanek" Nataszy Sochy to powieść o tęsknocie, spełnianiu marzeń, dokonywaniu wyborów, o tym jak ważne jest przytulanie i dbanie o siebie nawzajem. Książka ta pokazuje, że nie warto unosić się dumą, zwłaszcza gdy w grę wchodzą emocje, a nawet miłość. Pozycja, która porusza do głębi. Gdy zbliżałam się do końca to starałam się czytać coraz wolniej. Mimo że byłam ciekawa zakończenia to nie chciałam się rozstać z bohaterami. Ostatnie zdanie książki sprawiło, że miałam łzy w oczach. Jak to już koniec!? Pozycja Nataszy Sochy była najlepszą, jaką było mi dane przeczytać w 2018 roku i trafia wysoko na liście moich ulubionych.
Po "Pokój kołysanek" Nataszy Sochy sięgnęłam ze względu na tytuł i okładkę, a nie tylko z powodu opisu. Nawet nie czytałam żadnych opinii na jej temat. Miałam co do niej dobre przeczucia już od początku. Chciałam rok 2018 zakończyć jakąś dobrą powieścią, która wyciśnie mi łzy z oczu i sprawi, że długo o niej nie zapomnę. Czy tak się stało?
W pewnym wieku człowiek myśli już...
O naszym życiu nie zawsze w pełni sami decydujemy, lecz często więcej do powiedzenia ma los czy zbiegi okoliczności. Roy znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Wraz ze swoją żoną Celestial wybrał się do hotelu w rodzinnej miejscowości, w którym kiedyś pracowała jego mama Olive. To właśnie tam chciał z ukochaną wyruszyć w podróż do przeszłości, zaczynając od momentu i miejsca, w którym prawie przyszedł na świat. Sprzeczka z partnerką i wypowiedzenie ich magicznego hasła powstrzymującego rozmowę na piętnaście minut sprawiły, że mężczyzna wyszedł do hotelowego holu, aby ochłonąć i zebrać myśli. W tym czasie pomógł starszej kobiecie donieść lód do jej pokoju, naprawił spłuczkę i zwrócił uwagę na poluzowaną klamkę. Wrócił do żony i wcześniejszej rozmowy. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie nagła pobudka w środku nocy i rzucone przez starszą panią oskarżenie. W tym momencie wszystko potoczyło się ekspresowo - areszt, sprawa sądowa i odsiadka. Takie wydarzenia zmieniają ludzi i ich dotychczasowe życie już na zawsze.
"Nasze małżeństwo" to książka, którą trudno mi ocenić. Spędziłam z nią dwa dni, czytając w każdej wolnej chwili. Żyłam tą powieścią i miałam wrażenie, że również życiem bohaterów. Początek bardzo mnie rozczarował, podejrzewałam, że będzie to kolejna pozycja o młodym małżeństwie, które szybko się skończyło z powodu sprzeczek i wielu nieporozumień, być może nawet z powodu jakiejś zdrady. Okazało się, że nieco minęłam się z pomysłem autorki. Tayari Jones stworzyła historię o Afroamerykanach, którzy już ze względu na pochodzenie i kolor skóry nie mają w życiu łatwo. Stereotypy, uprzedzenia, gorsze traktowanie... Według mnie młode małżeństwo od początku nie było silne, w pełni zaangażowane, już bez brania pod uwagę ich pochodzenia, więc wyrok skazujący wystawił ich miłość na dodatkową, cięższą próbę.
Historię poznajemy z punktu widzenia trzech osób - Roya, Celestial i ich wspólnego przyjaciela Andre. Rozdziały były pisany z perspektywy którejś z tych osób, w międzyczasie poprzeplatane listami pisanymi przez ukochanych. Pomysł na korespondencję więzienną do mnie przemówił i uważam to za jedną z ciekawszych rzeczy w książce. Brakowało mi natomiast dat, albo chociaż lat, w których dany list był pisany. Dzięki niektórym z nich mogłam odnaleźć się w czasie, ale nie zawsze się to udawało. Z drugiej strony Tayari Jones w "Naszym małżeństwie" dała sobie wolną rękę co do "zgrabnego" przeskakiwania w fabule, gdyż jedne listy były pisane na przełomie kilku miesięcy, inne na przełomie lat. I choć główny wątek powieści nieco mnie rozczarował to wątki poboczne uratowały w mojej ocenie powieść. Podobały mi się opisy pracy Celestial, a także wzmianki o rodzicach Roya, którzy są takim typowym przykładem kochającego się małżeństwa, które niezależnie od wydarzeń w życiu, zawsze się wspiera i przetrwa każdą próbę, jaką rzuci im los. Za to niektóre rozdziały mogłyby w ogóle nie istnieć, bo za wiele nie wnosiły do całej historii. Odnosiłam wrażenie, że są taką... zapchajdziurą, aby było coś więcej wspomniane o danym bohaterze.
Autorka pokazała, jak ważna jest rodzina, wsparcie, szczera rozmowa, prawdziwe uczucie. To, że nie warto pochopnie podejmować decyzji o małżeństwie, bo byle nieporozumienie może rozsypać związek, tak jak podmuch wiatru rozsypuje domek z kart. Życie nie zawsze jest usłane różami, nie zawsze będą same dobre momenty. Jest to również książka o dyskryminacji, uprzedzeniach, stereotypach. Pozycja, która pokazuje, że nadal pochodzenie dla wielu ludzi ma ogromne znaczenie i przekłada się to na wydawanie osądów.
O naszym życiu nie zawsze w pełni sami decydujemy, lecz często więcej do powiedzenia ma los czy zbiegi okoliczności. Roy znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Wraz ze swoją żoną Celestial wybrał się do hotelu w rodzinnej miejscowości, w którym kiedyś pracowała jego mama Olive. To właśnie tam chciał z ukochaną wyruszyć w podróż do przeszłości, zaczynając...
więcej mniej Pokaż mimo to
Bob nie wie kim jest i w jaki sposób pojawił się na tym świecie. Ale jedno wie na pewno - pięć lat temu spędził wspaniałe lato z Livy, z dziewczynką, która obiecała niedługo wrócić i pomóc mu odnaleźć jego dom. A on czeka. Przez cały czas siedzi w starej szafie w nadziei, że w każdej chwili drzwi uchyli jego ukochana przyjaciółka. I po pięciu latach wróciła. Rzecz w tym, że Olivia nie pamięta prawie nic z poprzedniej wizyty. Pionek szachowy? Słoń? O czym oni wszyscy mówią? Wszystko zaczyna powoli się wyjaśniać, gdy w szafie znajduje zielonego stworka w przebraniu kurczaka, który twierdzi, że są najlepszymi przyjaciółmi i teraz musi pomóc mu wrócić do jego prawdziwego domu. I choć dziewczyna nic sobie nie przypomina na ten temat to postanawia dotrzymać danego pięć lat temu słowa.
Autorki stworzyły niesamowitą powieść dla dzieci o sile przyjaźni, lojalności, wrażliwości. Historię, która uczy młodych wzajemnej pomocy i że należy dotrzymywać danego słowa. Napisana prostym językiem, bez zbędnych metafor, więc młody czytelnik nie będzie miał problemów ze zrozumieniem przekazu. Dodatkowo w książce znajdują się ilustracje przedstawiające Livy, Boba i ich przygody, zachowane w ciepłej, brązowej tonacji. Idealnie pasują do okładki, tworząc spójną całość, a do tego pomagają dziecku wyobrazić sobie, jak ów dziwny zielony stworek w przebraniu kurczaka może tak naprawdę wyglądać. "Bob. Przyjaźń to magia, która nie przemija" to książka skierowana głównie do młodszych czytelników, ale również dorosły będzie się świetnie przy jej czytaniu bawił. Pochłonęłam ją w dwa wieczory i żałowałam, że nie ma kontynuacji. Na pewno powtórzę czytanie, gdy mój synek podrośnie i będzie w stanie więcej zrozumieć.
Historia przyjaźni miedzy dziewczynką a "niewidzialnym" stworkiem wzrusza, bawi, uczy. Może być opowieścią wykorzystywaną w bajkoterapii, a także pomocą przy oswojeniu się z obecnością niewidzialnego przyjaciela własnego dziecka. Rebecca Stead i Wendy Mass skupiły się nie tylko na samych przygodach bohaterów, ale także nazwały uczucia, jakie towarzyszyły Bobowi i Livy, co jest dobre w rozwijaniu kompetencji emocjonalnych i społecznych młodego człowieka. Wiele osób ma trudności z nazywaniem uczuć i emocji, które odczuwają, a co za tym idzie niełatwo im się z nimi uporać. Na przykładzie bohaterów z tej powieści dzieci będą mogły dostrzec podobieństwo do swojego życia i zachowań, jednocześnie znajdując rozwiązania swoich problemów. Powyższa opowieść jest nie tylko wspaniałą przygodą, ale również nauką. Historia Boba i Livy raczej nie zdetronizuje klasycznego już "Kubusia Puchatka", tak jak twierdzą pierwsi recenzenci, ale ma szanse również zawładnąć sercami czytelników.
Bob nie wie kim jest i w jaki sposób pojawił się na tym świecie. Ale jedno wie na pewno - pięć lat temu spędził wspaniałe lato z Livy, z dziewczynką, która obiecała niedługo wrócić i pomóc mu odnaleźć jego dom. A on czeka. Przez cały czas siedzi w starej szafie w nadziei, że w każdej chwili drzwi uchyli jego ukochana przyjaciółka. I po pięciu latach wróciła. Rzecz w tym, że...
więcej mniej Pokaż mimo to
Książki Mai Lunde ostatnimi czasy zdobywają coraz większą popularność w naszym kraju. I słusznie, bo poruszają bardzo ważne tematy, którym na co dzień mało kto poświęca choć odrobinę uwagi. W przypadku "Historii pszczół" autorka porusza zagadnienie wymierania pszczół, konsekwencje ich zaniedbywania i pokazuje jak będzie wyglądało życie człowieka, gdy ich całkowicie zabraknie. W przypadku "Błękitu" zmierza się z problemem marnowania wody, której jest przecież coraz mniej na świecie. Żyjemy tu i teraz, bez głębszej refleksji nad przyszłością. Nie zastanawiamy się czy będziemy mieli co pić za kilka lat, a także jak będzie wyglądało życie naszych dzieci czy wnuków, gdy będziemy dalej tak beztrosko postępować. Mnie wizja autorki w przypadku tej powieści wystraszyła nawet bardziej, niż ta dotycząca życia bez pszczół.
Norwegia, rok 2017. Signe, mimo odżywających wspomnień o młodzieńczej miłości, przybywa po latach do rodzinnych stron, gdzie jako nastolatka walczyła o przetrwanie dzikiej natury. Nie potrafi pogodzić się z tym, z jaką łatwością ludzie niszczą naturalne środowisko, wykorzystując je do napędzania elektrowni wodnej. W ten sposób nie ma śladu już po rzece Breio, wzgórzach czy wodospadach Dwie Siostry. Pozostał tylko lodowiec, który w niedalekiej przyszłości również przestanie istnieć za sprawą beztroski ludzi, którzy na jego podstawie stworzyli dochodowy biznes. Kobieta postanawia ostatni raz zawalczyć o tak bliską jej naturę, a wykorzysta do tego swój ukochany jacht - Błękit.
Francja, rok 2041. Kontynent trawi susza. Podczas pożaru David wraz z żoną i dziećmi zmuszeni są porzucić dotychczasowe życie i uciekać jak najdalej od domu. Podczas ucieczki ogień rozdziela rodzinę. David wraz z jedenastoletnią córką Lou zatrzymuje się w jednym z obozów dla uchodźców, gdzie próbuje zdobyć informacje o żonie i synku, a także przeczekać ten gorszy czas. To właśnie ten obóz staje się ich nowym domem, gdzie czekają na dobre wieści i choć odrobinę deszczu. Pewnego dnia, przy opuszczonym w pobliżu obozu domu, znajdują ukrytą pod płachtami żaglówkę, która to staje się ich małym promykiem nadziei.
Woda jest stale obecna w naszym życiu. Przyzwyczailiśmy się, że mamy jej wręcz pod dostatkiem. Gdy ją mamy to nieczęsto doceniamy, marnujemy, w żaden sposób nie oszczędzamy. Bo jak można inaczej nazwać wylewanie wody z czajnika przed przyrządzeniem kawy, bo przecież najsmaczniejsza jest tylko ta świeżo zagotowana i koniecznie tylko raz? Albo odkręcony kran z wodą, gdy myjemy zęby lub namydlamy dłonie? Takich przypadków marnowania wody jest wiele i człowiek nie zdaje sobie sprawy, że tej pitnej mamy coraz mniej. Dopiero gdy zaczyna brakować to zauważamy problem. Przez nasze bezrefleksyjne jej wykorzystywanie każdego dnia zbliżamy się do wielkiej suszy. Autorka postanowiła uświadomić czytelników tworząc historię z niezbyt pozytywną wizją. I to wcale nie taką odrealnioną jakby się mogło wydawać.
Maja Lunde w porównaniu do "Historii pszczół" tym razem skupiła się tylko na dwóch głównych wątkach, dwóch okresach, dwóch rodzinach, a nie jak wcześniej na trzech. Choć powieść jest mniejsza objętościowo od swojej poprzedniczki to pod względem treści wypada nawet korzystniej. Książki autorki poruszają bardzo ważne aspekty związane z naturą, wpisując się w nurt literatury ekologicznej. Co ważne, autorka nie narzuca nikomu swojego stanowiska, nie poucza, nie umoralnia. Przedstawia swoją wizję przyszłości dając czytelnikowi szerokie pole do refleksji. Proza bardzo dojrzała, a przy tym łatwa w odbiorze, z ciekawym wątkiem obyczajowym. Nigdy nie sądziłam, że będę zaczytywać się w tego typu książkach, ale jestem przekonana, że przeczytam wszystkie pozycje, jakie ta autorka wyda i zostaną u nas przetłumaczone. Jej powieści skłaniają do wielu refleksji i na długo pozostają w głowie, naturalnie wywołując u mnie chęć zmian.
Książki Mai Lunde ostatnimi czasy zdobywają coraz większą popularność w naszym kraju. I słusznie, bo poruszają bardzo ważne tematy, którym na co dzień mało kto poświęca choć odrobinę uwagi. W przypadku "Historii pszczół" autorka porusza zagadnienie wymierania pszczół, konsekwencje ich zaniedbywania i pokazuje jak będzie wyglądało życie człowieka, gdy ich całkowicie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Pszczoły to takie małe, żółto-czarne owady, które choć człowiekowi same krzywdy nie zrobią, to wywołują ataki paniki. Często mylone z osami, nie kojarzą się większości zbyt przyjemnie. A szkoda, bo to bardzo pracowite i pożyteczne owady. Pokuszę się o stwierdzenie, że każdy wie, że to one są odpowiedzialne za miód, którym tak bardzo człowiek lubi słodzić wodę czy herbatę. Czy zastanawialiście się kiedyś, co by było, gdyby nagle ich zabrakło? Kto byłby odpowiedzialny za zapylanie kwiatów, kto produkowałby pyszny złoty płyn? Czy brak pszczół to aż taka tragedia, jakby się mogło wydawać?
Tajemnicze wymieranie pszczół stało się globalnym problemem, na podstawie którego autorka stworzyła powieść. Anglia, rok 1857. Wiliam zafascynowany obserwacjami chciał dokonać czegoś wielkiego, zasłynąć, rozwinąć skrzydła jako naukowiec. Jednak rzeczywistość szybciej go dopadła - żona, dzieci, praca w sklepie z nasionami. To wszystko sprawiło, że pasja obserwacji musiała odejść na bok. A to miało swoje poważne konsekwencje dla niego samego i jego rodziny. Stany Zjednoczone, rok 2007. George'a od wielu lat fascynują pszczoły i hodowla uli. Kontynuuje rodzinną tradycję i rozwija swoją farmę, aby kiedyś ten interes przekazać synowi. Nie potrafi jednak pogodzić się z faktem, że marzenia jego syna są tak bardzo odmienne od jego. Chiny, rok 2098. Tao wraz z innymi mieszkańcami, również dziećmi, każdego dnia przychodzi do sadu i wykonuje swoją pracę. Jako jedyni opracowali system zapylania kwiatów, który był konieczny po globalnej katastrofie. Jest przerażona, że jej ukochany syn już niedługo przestanie być dzieckiem, a zacznie być częścią tego systemu. Natomiast nie jest świadoma, że ona i jej rodzina odegrają nieco inną rolę, niż przypuszczała.
Maja Lunde stworzyła powieść wielopokoleniową, która porusza do głębi. Trzy różne okresy, trzy odmienne miejsca, trzy rodziny. Na pozór tak bardzo do siebie niepodobne, a w rzeczywistości bardzo spójne. Przez większość książki zastanawiałam się dlaczego autorka nie stworzyła trzech odrębnych powieści bądź opowiadań, a umieściła trzy przeróżne historie w jednej pozycji. Zaczęło mnie to nawet lekko irytować. Jednakże gdzieś od połowy wszystko pięknie się ze sobą zazębia, łączy w jedną logiczną całość. Brawo! Dzięki temu zabiegowi możemy poznać przyczyny i skutki katastrofy, z punktu widzenia ludzi, którzy żyli w danym okresie i jaki to ma wpływ na przyszłość ludzkości.
Nic dziwnego, że autorka została doceniona w wielu krajach. Stworzyła nietuzinkowe postacie, każdej z nich poświęciła dużo czasu w powieści, aby czytelnik mógł dokładnie ich poznać, zrozumieć postępowanie, rozszyfrować myśli. Opisy bardzo plastyczne, wiarygodne, dzięki czemu czułam się częścią "Historii pszczół". Tematyka choć na pozór błaha, okazała się być bardzo ważna, dająca dużo do myślenia. Książka wywołuje multum refleksji nie tylko po przeczytaniu całości, ale już w trakcie. I choć nigdy do tej pory nie interesowałam się jakoś specjalnie życiem pszczół to teraz zaczęłam patrzeć na nie bardziej życzliwie i je oszczędzać. Dzięki tej powieści zmniejszyłam nawet swój lęk przed tymi owadami, za co jestem autorce bardzo wdzięczna!
Pszczoły to takie małe, żółto-czarne owady, które choć człowiekowi same krzywdy nie zrobią, to wywołują ataki paniki. Często mylone z osami, nie kojarzą się większości zbyt przyjemnie. A szkoda, bo to bardzo pracowite i pożyteczne owady. Pokuszę się o stwierdzenie, że każdy wie, że to one są odpowiedzialne za miód, którym tak bardzo człowiek lubi słodzić wodę czy herbatę....
więcej mniej Pokaż mimo to
Tam, gdzie serce twoje to moje drugie spotkanie z twórczością autorki, jaką jest Krystyna Mirek. I choć już po pierwszym (Miłość z błękitnego nieba) stwierdziłam, że to może być autorka dla mnie, to drugim „kupiła mnie na całego”. Pisarka w powieści przedstawiła historie ludzi, którzy stoją przed wielkimi wyborami. Właśnie zmienia się ich życie i to od nich zależy, którą drogę wybiorą.
„Gorzko pożałował, że wtedy był tak głupi.
Dziś inaczej by pokierował swoim życiem.”
Laura od kilku lat stara się z mężem o dziecko. Co miesiąc z nadzieją wykonuje test, że tym razem zobaczy dwie kreski. Niestety, wciąż coś jest nie tak. Setki badań, kontroli, prób… Kobieta przebadała się wzdłuż i wszerz, ale z nią wszystko jest w porządku. Jej mąż Paweł, ceniony lekarz, nie dopuszcza do siebie myśli, że to z nim może być coś nie tak. W końcu w życiu wszystko mu się udaje i zawsze jest we wszystkim najlepszy. Sytuacji nie ułatwiają teściowie Laury, którzy winą obarczają ją. Pewnego dnia, gdy kolejny raz test pokazał jedną kreskę, dziewczyna spakowała najpotrzebniejsze rzeczy, zapięła psu smycz i wyszła bez słowa z domu. Wyruszyła w podróż do Sopotu, gdzie postanowiła uporządkować dotychczasowe życie i być może zacząć wszystko od nowa.
Troska i życzliwość w gratisie
Kobieta na swojej drodze spotkała wiele życzliwych osób, które mimo ciężaru na barkach i niełatwych życiowych historii, wciąż mieli otwarte serce i z ochotą przygarnęli kolejną, zranioną duszę. Błażeja, poszukiwacza cennych bursztynów, który wiedziony intuicją i szeptaną informacją o skarbie wyrusza kolejny raz do Sopotu. Jego przyjaciół, w tym Huberta, właściciela nadmorskiego pensjonatu, który zamiast być typowym szefem, to pracowników traktuje ciepło, jak członków rodziny. Alberta, poszukiwacza bursztynów, który wiele lat temu znalazł bardzo cenne jego złoża, a który przez swoją chciwość stracił najbliższych.
Klimat nadmorskiego miasteczka
Krystyna Mirek swoją powieścią Tam, gdzie serce twoje sprawiła, że czytanie pochłonęło mnie od pierwszych stron. Podobało mi się to ciepło, które biło z kart powieści, wzajemne wsparcie bohaterów, przewijający się dobry humor, czy zwroty akcji, które nadawały tempa książce. Krystyna Mirek stworzyła bardzo plastyczne i rzeczywiste postacie, każdemu poświęcając wystarczającą ilość czasu. Do tego stworzyła niesamowity klimat nadmorskiego Sopotu, a także tajemnice wokół bursztynów. Choć morze kocham całym sercem i czuję się tam dosłownie jak ryba w wodzie, tak bursztyny były mi zawsze obojętne. Po tej pozycji przyjrzę im się z bliska, bo dostrzegłam, że za każdym kamyczkiem, który trafił do jubilera, kryje się jakaś historia o jego znalazcy. Być może podobna do tych, które przedstawiła autorka?
Na plus zasługuje również to, że nie mamy w książce utartych schematów, podobnych historii, oczywistych zakończeń. Wielowątkowość powieści również jest jej atutem. I okładka, która idealnie pasuje do treści. Brawa dla wydawnictwa! Tam, gdzie serce twoje na pewno nie jest przewidywalna, oczywista. Od początku miałam w głowie ułożone zakończenia, byłam wręcz co do nich pewna. Na końcu okazało się, że bardzo, ale to bardzo się myliłam. Czyta się szybko, przyjemnie. Pióro lekkie, brak tu zbędnego lania wody czy pospiechu. Powieść życiowa, z materiałem do własnej refleksji. Spędziłam z nią naprawdę miłe chwile. Jeżeli autorka w każdej swojej książce z motywem morza tak dobrze oddaje jego klimat – przeczytam wszystkie! 😉
Tam, gdzie serce twoje to moje drugie spotkanie z twórczością autorki, jaką jest Krystyna Mirek. I choć już po pierwszym (Miłość z błękitnego nieba) stwierdziłam, że to może być autorka dla mnie, to drugim „kupiła mnie na całego”. Pisarka w powieści przedstawiła historie ludzi, którzy stoją przed wielkimi wyborami. Właśnie zmienia się ich życie i to od nich zależy, którą...
więcej Pokaż mimo to