Czarny Młot - tom 6- Odrodzenie - część druga praca zbiorowa 6,5
ocenił(a) na 722 tyg. temu Kiedy czytałem początkowe tomy „Czarnego Młota”, nawet przez myśl mi nie przeszło, że tytuł rozrośnie się ostatecznie do sporych rozmiarów serii. Tymczasem Egmont zaprezentował nam już trzynaście części, a to wcale nie koniec – następne tylko czekają na wydanie. Czy to dobra rzecz? Jedni powiedzą, że tak, bo uniwersum pokazuje co chwilę nowe oblicze i odsłania kolejne fabularne tajemnice. Znajdą się też tacy czytelnicy, którzy stwierdzą, że ta nadprodukcja rozmywa tylko porywający pomysł wyjściowy. Gdzie leży prawda? Jak zwykle w takich przypadkach – gdzieś pośrodku, a wydana właśnie druga część „Odrodzenia” dostarczy argumentów zwolennikom obu teorii.
Nad Spiral City nadciągnęło zagrożenie o prawdziwie kosmicznej skali. Zderzenie dwóch światów wydaje się nieuniknione. Zażegnać niebezpieczeństwo spróbuje Czarny Młot na spółkę ze Skulldiggerem. Na miejscu pojawia się również Pułkownik Weird, który choć nie stoi w centrum wydarzeń, może mieć na nie znaczący wpływ.
Kiedy Jeffowi Lemire’owi naprawdę się chce i kiedy nie odwala pańszczyzny (a to mu się niestety czasami zdarza),jego komiksy potrafią bardzo mocno chwycić za serce. „Czarny Młot” jest na szczęście projektem autorskim – za tym idzie z kolei większe prawdopodobieństwo tego, że to co dostaniemy, zapadnie nam w pamięć. Tak było z rewelacyjnymi początkowymi tomami „Młota” i jednym czy dwoma jego spin-offami. Z kolei „Odrodzenie” początkowo jawiło się jako dodatek niespecjalnie potrzebny, pierwsza część rozwiała jednak wątpliwości co do jego jakości. I w sumie podobnie rzecz ma się z tomem numer dwa.
Kanadyjczyk ponownie podzielił narrację na dwie linie czasowe. Samo w sobie nie jest to nic szczególnie innowacyjnego, ale zabieg zastosowany został ze sporym znawstwem, co pozwoliło szerzej spojrzeć na prezentowane wydarzenia i poznać kontekst kolejnych scen dziejących się w teraźniejszości, a co za tym idzie, lepiej wniknąć w motywację protagonistów. To się chwali, bo dzięki temu Lemire buduje naszą więź z bohaterami, którzy choć noszą kostiumy, sprawiają wrażenie osób z krwi i kości, których problemy jesteśmy w stanie zrozumieć. A takie zawieszenie niewiary co do ich poczynań jest dla mnie wyraźnym znakiem, że komiks napisano dobrze.
Sposobem Lemire’a na utrzymanie uwagi czytelnika w kolejnym tomie „Czarnego Młota” jest eskalacja. Opowieść nabiera widocznego rozmachu i nie jestem do końca pewien, czy jest to dobra droga. Niby scenarzysta nadal jest twórczy w wymyślaniu kolejnych przygód bohaterów chroniących Spiral City, ale korzysta z patentów doskonale znanych czytelnikom zaznajomionym ze współczesnym komiksem superhero. Owszem, Lemire jest bardziej kreatywny i nawet wyeksploatowane już pomysły, poddane pracy jego wyobraźni, potrafią zainteresować, ale gdy przyjrzymy się im bardziej wnikliwie, okaże się, że nie jest to nic, czego nie dostalibyśmy wcześniej. Wykorzystany w drugiej części „Odrodzenia” motyw Multiwersum i implikacji wynikających z konieczności zmagania się z kolejnymi wersjami rzeczywistości jest ostatnio ogrywany przez różnych twórców na wszelkie możliwe sposoby i nie sądzę, by kolejna wariacja na ten temat była szczególnie potrzebna.
Najistotniejsze jest jednak to, że nawet tak wydawałoby się istotna wada nie wpływa w zasadzie w żadnym stopniu na przyjemność płynącą z lektury. Dzieje się tak dzięki świetnemu rozpisaniu bohaterów – panujące między nimi relacje nadrabiają to, co komiks traci na wtórności, dzięki czemu czyta się go wybornie i szybciutko (choć tu trzeba jeszcze wspomnieć o mikrej objętości albumu – czystej lektury mamy tu ledwie około stu stron – to naprawdę mało).
Nastąpiła zmiana na stanowisku rysownika. Pracującą przy poprzednim tomie Caitlin Yarsky zastąpili Malachi Ward i Matthew Sheean. Ten ruch właściwie w ogóle nie wpłynął na odbiór warstwy graficznej „Odrodzenia” – nadal jest ona niezwykle przejrzysta i efektowna. Artyści proponują rysunki realistyczne, dynamiczne i bardzo kolorowe, co dobrze pasuje do pełnego niesamowitości świata przedstawionego. Jest czym nacieszyć oko.
Czy Jeff Lemire jest już blisko brzegu, jeśli chodzi o długość „Czarnego Młota” i przyległości? Trudno powiedzieć, cykl może się zamknąć za kilka albumów, ale może też ciągnąć się przez kolejne lata. Na tę chwilę nie widziałbym problemu, jeśli w życie weszłaby opcja numer dwa. Mimo pewnych mankamentów nadal jest to bowiem kawał porządnej, angażującej lektury. A że to już nie poziom wspaniałych początkowych tomów? Trudno – da się to przeżyć. I tak jest na tyle dobrze, żeby cały czas z niecierpliwością wypatrywać kolejnych albumów.
Recenzja do przeczytania także na moim blogu - http://zlapany.blogspot.com/2023/05/czarny-mot-odrodzenie-czesc-1-recenzja.html
oraz na łamach serwisu Szortal - https://www.facebook.com/Szortal/posts/pfbid0fxVSV7mVa2hh3RMwuWthtnL5mcKmtXwjvNURRR9BE3vgwxcHoNWStC2omTZWNrNgl