Juliet, naga Nick Hornby 6,0
ocenił(a) na 810 tyg. temu Zdecydowanie najlepsza powieść Hornby’ego. Jedyna, która przetrwała próbę czasu.
Dziś już chyba tylko najtwardsi załoganci z kręgów wielkomiejskiej złotej młodzieży pamiętają, jaki znaczenie 25-30 lat temu miała proza Nicka Horby’ego. Wraz z twórczynią postaci Bridget Jones – Helen Fielding – stworzył on taran, który znokautował ówczesne pokolenie +/- trzydziestolatków. Ich wpływ na ówczesną obyczajowość można porównać do fali nowej brytyjskiej muzyki popularnej lat dziewięćdziesiątych – zarówno tej tanecznej, z okolic Fatboy Slima, Prodigy i The Chemical Brothers, jak i rockowej – od Primal Scream do Blur i Oasis.
Proza Hornby’ego, choć bardzo brytyjska, trafiła do czytelników na całym świecie. Nawet do, niespecjalnie zaczytanych, kolesi z naszego kraju. W pewnym momencie ówczesny polski wydawca pisarza zorganizował Konkurs Literacki im. Nicka Hornby’ego na najlepszą „chłopacką” powieść obyczajową. Niestety, rezultaty okazały się takie, jak zwykle nad Wartą i Wisłą. Ktoś wygrał, wyszły dwie książki laureata i jedna zdobywcy innej nagrody, ale przeszły zupełnie bez echa. Dziś nie pamiętają o nich chyba nawet sami laureaci.
Ale o sile prozy Hornby’ego chyba najlepiej świadczy fakt, że z dziewięciu powieści, które wydał, aż siedem zostało zekranizowanych – w tym dwie dwukrotnie. I nie były to filmy, o których zapomina się po weekendzie otwarcia. „Był sobie chłopiec” z Hugh Grantem stał się regularnie powtarzanym w telewizji i oglądanym w streamingu romantycznym klasykiem, zaś „Hi Fidelity” z Johnem Cusackiem, znane także jako „Wierność w stereo” to dziś obiekt kultu, oglądany wciąż – przy joincie i bro – przez kolekcjonerów płyt i osoby związane z branżą muzyczną.
Filmy są wciąż oglądane, ale z powieściami rzecz ma się o wiele gorzej. Nic dziwnego, kawałki Fielding i Hornby’ego, rejestrujące precyzyjnie ówczesne tańce godowe niedojrzałych trzydziestolatków, mocno się posunęły. Dziś są ciężko przyswajalne nawet przez najbardziej sentymentalne osobniki z tego pokolenia. Okazuje się, że gdy ciężko dostrzec w ich bohaterach siebie i/lub swoich znajomych podczas ostatniego weekendu, prozę tę w ogóle trudno nazwać literaturą. To raczej notatniki z tamtych czasów wypełnione pretensjonalnymi obserwacjami i niezbyt zabawnymi żartami. Wyjątkiem jest „Juliet, naga”.
Jakość tej powieści na pewno wynika z tego, że powstała relatywnie późno – w 2009 roku. Po wypichceniu sześciu poprzednich historii Hornby mógł w końcu nauczyć się pisać. A może po prostu dojrzał i pracując nad nią nie patrzył już z takim, podszytym ironicznym poczuciem humoru, zachwytem na swoje pokolenie. Możliwe też, że po prostu zobaczył, co po latach stało się z tymi cool dziewczynami i kolesiami, jak żałośni się stali meldując się w końcu w wieku średnim.
Bo oczywiście można potraktować „Juliet, nagą” jako swobodną kontynuację „Hi Fidelity”/„Wierności w stereo”. To rzeczywiście kolejna hornby’owska opowieść o muzyce i jej wpływie na nasze życie. Wpływie negatywnym. Hornby – sam zagorzały fan muzyki – chyba jako pierwszy przytomnie zwrócił uwagę, że dla pewnej grupy ludzi z jego pokolenia (oczywiście było też tak wcześniej, ale nikt się tym nie zajął) jest ona drogą do chronicznej ucieczki od rzeczywistości. Stanowi wrota czasu do krainy wiecznego nastolatcwa i młodości, nieustannego lewitowania w stanie ducha, jaki miało się w wieku 16-25 lat. Korzystają z nich zarówno wykonawcy, jak i odbiorcy. Problem w tym, że cierpią na tym ich najbliżsi. I o tym jest właśnie „Juliet, naga”. O chorobie zwanej niedojrzałością i jej konsekwencjach.
Hornby po mistrzowsku buduje szalony trójkąt – zgorzkniały semi gwiazdor rocka, próbujący uciec od swojej przeszłości, jego patologiczny fan oraz jego partnerka. Korzystając z tych trzech figur pisarz snuje wielowątkową opowieść o niespełnionych marzeniach, przegranym życiu, zniszczonym talencie i, przede wszystkim, samotności w związku oraz wszystkich innych pułapkach, jakie zastawia życie na przebywających zbyt długo w krainie Piotrusia Pana i Wendy.
Brzmi to bardzo ponuro i gorzko, ale „Juliet, naga” nie jest bergmanowskim dramatem egzystencjalnym. Hornby po mistrzowsku rozgrywa tragikomedię życia, chwilami śmiało podchodząc do ściany zwanej groteską. I choć jego bohaterów można śmiało nazwać smutasami czy przegrywami, pokazuje, że nie wszystko stracone. A lekarstwem wcale nie jest wyrzucenie płyt przez okno. Po prostu wystarczy się odważyć, wyjść z kokonu małej stabilizacji. O coś takiego jak szczęście warto zawalczyć.
Oczywiście „Juliet, naga” została zekranizowana. W 2018 roku na ekrany kin wszedł film „Też go kocham”. W rolach głównych wystąpili solidni drugoligowcy – Rose Byrne, Ethan Hawke i Chris O’Dowd. To zgrabna komedia romantyczna dość wiernie relacjonująca historię napisaną przez Hornby’ego, Ale tylko komedia romantyczna. Książka jest o wiele bardziej zniuansowana i wieloznaczna. Bawi, ale też skłania do zastanowienia się, czy nie jesteśmy jednymi z tych, których opisał w niej Nick Hornby.