Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Wyrzucając sobie, że rzadko sięgam po książki polskich autorów, nie mogłam odmówić w tym przypadku. Debiutancka powieść mieszkanki Lublina (czyli moich okolic) kusiła przede wszystkim podjętym tematem, który nie tyle jest mi bliski, ile pozostaje stałym elementem mojego życia. Tekst na okładce (swoją drogą naprawdę świetnej): "Jeżeli jesteś pełna kompleksów, nie lubisz swojego ciała i wydaje Ci się, że Twoje życie jest niekończącym się pasmem problemów, przeczytaj tę książkę!" dla niektórych będzie ostateczną zachęta. Ja chciałam przede wszystkim poznać historię Ewy.

Kim jest Ewa? To kobieta po pięćdziesiątce, która od dziecka zmaga się z powikłaniami po chorobie Heinego Medina. Porusza się dzięki balkonikowi wdzięcznie ochrzczonym "mercedesem", ale to co wyróżnia naszą bohaterkę to wieczny optymizm i hart ducha. Swojego podziwu nie ukrywa Monika, narratorka oraz bohaterka debiutanckiej powieści Agnieszki Polak. Obie kobiety łączy długa znajomość, która w ostatnich miesiącach została odnowiona. Ewa mieszka w Koszalinie, rodzinnym mieście Moniki od lat mieszkającej w Lublinie. To nie różnica wieku (16 lat), ale odległość sprawiła, że te dwie kobiety na wiele lat straciły siebie nie tylko z zasięgu wzroku, ale też umysłu. Jednak los bywa zaskakujący i nieprzewidywalny, stawia na naszej drodze pewne osoby niezupełnie bez powodu.

Życie Ewy obfituje w szereg zdarzeń, wzlotów i upadków, które stanowią nie tylko doskonały materiał na książkę, ale inspirację do przemyśleń. Monika, poznając na nową swoją starą przyjaciółkę, czuje że powinna o niej opowiedzieć. "Mimo wszystko" jest nie tylko zapisem spotkań oraz rozmów telefonicznych. Autorka nie szczędzi obserwacji, przemyśleń oraz dygresji niekoniecznie związanych z Ewą. Autobiograficzne wątki, skupiające się głównie wokół zbawiennego wpływu karate tradycyjnego oraz zwykłej, rodzinnej codzienności są ciekawym urozmaiceniem opowieści.

Chciałoby się poznać taką osobę, która pomimo trudności oraz kalectwa - bierze z życia ile się da i nigdy się nie poddaje. Postaci Ewy, która wyłania się ze stronic książki, nie da się lubić czy podziwiać. Chociaż autorka zbyt często podkreśla jak i za co ją ceni, czytanie o tej nietuzinkowej kobiecie jest przyjemnością samą w sobie. Chwilami miałam wrażenie, że Polak bała się, że nie wystarczająco dobrze oddała charakter oraz osobowość bohaterki. Nadużywanie określeń w stylu "podziwiam", "jestem pod wrażeniem" itp. na dłuższą metę wzbudzają podejrzliwość lub co najwyżej znużenie. Agnieszka Polak ma niesamowicie lekkie pióro, umie ubrać myśli w słowa i skutecznie broniła swoje przemyślenia przed pułapkami banału i infantylizmu. Największe zastrzeżenia wzbudzają dialogi. Na pierwszy rzut oka są radosne, dowcipne i charakterystyczne dzięki powiedzonkom Ewy. Niestety, na dłuższą metę, prowadzone w myśl jednej melodii, potrafiły irytować. Bywały momenty, kiedy czułam, że tak się w życiu nie rozmawia tylko pisze. Na szczęście nie psuje to odbioru powieści, bo spełnia swój cel jakim jest zarażenie czytelnika optymizmem i wiarą, że wszystko jest możliwe.

Może nie utykam, a moja niepełnosprawność nie jest zauważalna na pierwszy rzut oka, ale wierzę, że osoby takie jak Ewa istnieją. W tej słodko - gorzkiej opowieści, od której pod koniec nie sposób się oderwać, wyłania się obraz człowieka, który mimo wszystko roztacza wokół siebie aurę normalności. Współczesne postrzeganie niepełnosprawności nie jest już takie jak kilkadziesiąt lat temu, ale wciąż dalekie od ideału. Nie oczekujemy roztkliwiania się nad krzywą nóżką, brakiem ręki czy wadą słuchu. Wiadomo, że tego nie da się przeskoczyć, ale wystarczy ludzka życzliwość, uśmiech i akceptacja, by nam było łatwiej z tym żyć. Nie jestem chodzącym słoneczkiem, bo czasem chce mi się wyć i mam do tego prawo, ale "Mimo wszystko" życie idzie do przodu. Debiutancka powieść Agnieszki Polak to lekko napisana historia, gdzie niepełnosprawność ciała nie musi oznaczać kalectwa duszy

[Opublikowane też na http://mojegardenstate.blogspot.com/]

Wyrzucając sobie, że rzadko sięgam po książki polskich autorów, nie mogłam odmówić w tym przypadku. Debiutancka powieść mieszkanki Lublina (czyli moich okolic) kusiła przede wszystkim podjętym tematem, który nie tyle jest mi bliski, ile pozostaje stałym elementem mojego życia. Tekst na okładce (swoją drogą naprawdę świetnej): "Jeżeli jesteś pełna kompleksów, nie lubisz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Dzieci demonów", tytuł jednoznacznie kształtujący wyobrażenie na temat książki. Pierwszy tom trylogii "Psia Ziemia" McDermotta w przeciwieństwie do tajemniczego, oryginalnego tytułu - wykłada na stół większość kart. Ale czy te najlepsze? Moim zdaniem nie. Autor wciąga czytelnika nie tylko w świat demonów, ale też zaprasza do dyskusji nad istotą dobra i zła - temat niezwykle oklepany. Jednak Amerykanin uczynił go nie tyle strawnym, co wciągającym i intrygującym.

Wędrowcy Bogini Erin, kobieta i mężczyzna, żona i mąż. Przemierzają świat by oczyścić go z półdemonów, przeklętej krwi - potomstwa ludzkich kobiet i sług bogini Elishty. Nie odróżnisz ich od wilków, chyba, że zdejmą wilczą skórę. Nie poznasz też ich imion. Znajdują ciało demona, a z jego czaszki pobierają strzępy pamięci. Muszą nie tylko oczyścić skażone miejsca, ale odnaleźć innych mu podobnych. Jej umysł zespoił się z jego wspomnieniami. Na imię było mu Jona. Jego umysł zdradzał istnienie dwóch półdemonów - Rachel i nieznanego z imienia mężczyzny.

Postacie kapłanów Erin przywodzą na myśl szamanów, czcicieli natury i jej mądrości. Sposób myślenia jest tak przepełniony duchowością, że uczynienie z kapłanki narratorki, wydaje się być fatalnym posunięciem. Na szczęście w powieści dominuje narrator trzecioosobowy, który wkracza wraz z ingerencją we wspomnienia Jony. To na tytułowych dzieciach demonów skupia się lwia część fabuły. Poznajemy ich życie, naznaczone lękiem przed zdemaskowaniem, wysiłek włożony w ukrycie swej sekretnej natury. Bez względu na to jakimi są istotami i tak czeka ich śmierć za to kim są - plugastwem, który niszczy życie.

O ile wątki Jony są klarowne i wyraziście napisane, tak fragmenty łowców demonów z początku sprawiają trudność, nawet zahaczają o bełkot. Jednak z biegiem stron opowieści nabierają sensu, przeskoki narracyjne nie wybijają z rytmu, a ten obcy świat chce się lepiej poznać. Nad "Dziećmi demonów" unosi się aura poezji, która objawia się nie tylko w postaci koanów Sent, ale w pozornych zdaniach. McDermott jest nie tylko prozaikiem, ale też poetą - co znalazło swoje odbicie w nastroju i klimacie powieści - zwyczajnym i zarazem niepokojącym.

Polska okładka zdecydowanie góruje nad oryginalną, która w pierwszym kontakcie mnie odrzuciła. Projekt Iriny Pozniak zaciera średnie wrażenia jakie wywołuje polski tytuł (wiadomo jakie są prawa rynku) - przykuwa uwagę i jednocześnie oddaje charakter powieści. Długo pozostanie jedną z moich ulubionych. Mając w pamięci nieszczęsną korektę w "Magii krwi", odetchnęłam z ulgą i nie mam zastrzeżeń. Powieść z pozoru wydaje się być zwyczajna i taka jakich wiele, ale historia oraz jej bohaterowie wciąż siedzą w mojej głowie. Za to "Dzieci demonów" dostały dodatkową gwiazdkę w skali ocen.

Opublikowane też: http://mojegardenstate.blogspot.com/

"Dzieci demonów", tytuł jednoznacznie kształtujący wyobrażenie na temat książki. Pierwszy tom trylogii "Psia Ziemia" McDermotta w przeciwieństwie do tajemniczego, oryginalnego tytułu - wykłada na stół większość kart. Ale czy te najlepsze? Moim zdaniem nie. Autor wciąga czytelnika nie tylko w świat demonów, ale też zaprasza do dyskusji nad istotą dobra i zła - temat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Patrząc na okładkę debiutanckiej powieści Anhtony'ego Huso ma się wrażenie, że przekaz jest jasny: "Złapię Cię, pozbawię krwi, potrzebnej do magicznych rytuałów". Coś zupełnie przeciwnego rysuje się podczas oglądania oryginalnej okładki, która zdecydowanie oddaje sens powieści. Nie spodziewajcie się prostej magii, tanich chwytów i ponętnych wampirzyc. Przygotujcie się na naukową magię w świecie industrialno - steampunkowym, z wątkiem uczuciowym w tle.

Nad Księstwem Stoneholdu unosi się widmo wojny. Nie ma co czekać, tylko wezwać Calipha Howla, następcę tronu, do objęcia tronu. Młody człowiek nie pali się do przyjęcia korony, chętniej zatopiłby się między regałami albo znalazł się w pobliżu Seny. Dziewczynie daleko do niewinnej i płochej niewiasty - to wiedźma Shradnae, pionek jednej z wielu frakcji działających w świecie powieści. Każda z nich chce powiększyć swoje wpływy, zdobyć kolejny skrawek władzy, by w końcu osiągnąć wszystko. Istnieje jednak księga, która pozwala władać mocą o porażającej sile. Zwie się "Cisrym Ta". Trudno będzie nie tyle ją odnaleźć, ale otworzyć.

Anthony Huso stworzył rzeczywistość niemal od podstaw, czerpiąc z dokonań fantastyki w dobrym tego słowa znaczeniu. Opierając się na szkielecie tego, co znane, nadał uniwersalnym cechom własną powłokę. Czasem są to zmiany kosmetyczne jak czarownice, rozgrywki polityczne czy sterowce. Innym razem, inwencja autora osiąga poziom totalny od historii, poprzez języki, kalendarz na magii kończąc. To właśnie magia jest tym, co wyróżnia debiutancką powieść Huso na tle wielu innych. To nie jest proste hokus - pokus i abrakadabra, ale dziedzina nauki, wymagająca ścisłego, matematycznego umysłu. Holomorfia, magia pochodząca z krwi nie stanowi jednak dominującego elementu fabuły. Bohaterowie nie rozpruwają sobie żył by przywołać gazetę z drugiej strony pokoju - czynią to w razie prawdziwej potrzeby. Tak naprawdę to osiągnięcia techniki, odkrywanie arkan technologi solwitriolowej, nie wspominając o osobliwej hodowli, mocniej odcisnęły się na kartach powieści. "Magii krwi" zdecydowanie bliżej do steampunku niż do fantasy w klasycznym rozumieniu. Co nie znaczy, że holomorfia została potraktowana marginalnie, jako sztuka sama w sobie.

Konstrukcja fabularna została osnuta wokół Calipha i Seny, których wątki dzieli znak jakości. Młody Howl jest inteligentny, oczytany i uporządkowany, takie też w odbiorze są strony skupiające się wokół jego osoby. Problemy zaczynają się, kiedy Huso wprowadza czytelnika w świat dziewczyny. Następuje dezorientacja i nijakość, co przy zawiłości jaką cechuje się "Magia krwi" jest dodatkowym obciążeniem. Historia jest naprawdę przemyślana, ale wymaga wysokiej koncentracji, co dla niektórych może być zniechęcające. Styl autora jest dość nierówny, od drobiazgowych opisów (od których można zapomnieć czego dotyczą), po próby popisania się wirtuozerią słowa ("Duże nakrapiane szafirem motyle, łasiły się do kwiatów i bezczelnie z nimi cudzołożyły"*). Ogarnięciu i usystematyzowaniu fabuły nie pomagał fakt, że autorski kalendarz nie został objaśniony w słowniczku. Nie sposób nawet oszacować ile czasu minęło od pierwszej do ostatniej strony "Magii krwi", co dla niektórych może być irytujące.

Mimo wszystko chce się czytać, dla Calipha i jego kariery polityczno - dyplomatycznej. Dla wgłębienia się w ten świat, poznania tajemnic "Cisrym Ta". Im bliżej ostatecznego starcia, tym przewidywania stają się coraz bardziej mętne. Wszystko się może zdarzyć, każdy może zdradzić, nawet najrozsądniejszemu mogą puścić nerwy. Pomimo nagromadzenia detali oraz zbytniej zawiłości, powieść wzbudza ciekawość, a uniwersum chciałoby się znaleźć w folderze biura podroży.

"Magia krwi" otrzymałaby solidne "7", w końcu do debiutów podchodzę z pewną dozą wyrozumiałości. Jednak takiej korekty nie można objąć milczeniem. Nie należę do osób szalenie spostrzegawczych, ale gdy błędy same wchodzą w oczy to świadczy tylko o jednym - partactwie. Literówki, błędy ortograficzne, chochliki (Cisrym Ta było Cirsym Ta, Megan zaś Magan), nie wspominając o interpunkcji. Gwoździem do trumny okazały się jednak znikające myślniki przy dialogach, szczególnie pod koniec książki. Przy takim stanie rzeczy cena okładkowa jest zawyżona. A szkoda, bo sama powieść ze swym naukowym zacięciem jest ciekawym debiutem w gatunku, gdzie o oryginalny pomysł nie jest łatwo.

________
* str. 251

Recenzja ukazała się na http://mojegardenstate.blogspot.com/

Patrząc na okładkę debiutanckiej powieści Anhtony'ego Huso ma się wrażenie, że przekaz jest jasny: "Złapię Cię, pozbawię krwi, potrzebnej do magicznych rytuałów". Coś zupełnie przeciwnego rysuje się podczas oglądania oryginalnej okładki, która zdecydowanie oddaje sens powieści. Nie spodziewajcie się prostej magii, tanich chwytów i ponętnych wampirzyc. Przygotujcie się na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wybierając debiutancką serię Michaela J. Sullivana, wyraziłam nadzieję, że wypełni lukę jaka pojawi się wraz z ostatnim tomem serii "Zwiadowcy" Johna Flanagana. Sam tekst Jakuba Winiarskiego, redaktora naczelnego miesięcznika "Nowa Fantastyka": "Takich trzech jak tych dwóch, to nie ma ani jednego" sugeruje bohaterów, którzy zdobywają serce i wyobraźnię czytelnika. Nie sposób odmówić temu stwierdzeniu pewnej prawdy, ale pod względem emocjonalnym jest zdecydowanie na wyrost. To nie oznacza, że "Królewska krew. Wieża elfów" jest stratą czasu, ale lekką i przyjemną przygodą.

Hadrian i Royce to nie byle jakie złodziejaszki, ale otoczony legendą duet Riyria - tajemniczy i bardzo skuteczny. Mają w nosie gildię czy inne zrzeszenia, działając wyłącznie na własne ryzyko. Chcesz wykraść kompromitujące cię dowody? Za odpowiednio ciężką sakiewkę odetchniesz z ulgą i spokojnie ułożysz się do snu. Jeden duży drugi mały. Jeden mistrzowsko posługuje się mieczem, drugi w mroku wypatrzy każdy szczegół. Od lat trzymają się zasad, teoretyzują o obraniu ścieżki prawego i spokojnego życia. Jednak dobre serce Hadriana, który ma w sobie więcej rycerza niż nikczemnika, wywróciło ich życie do góry nogami. W ciągu jednej doby zostają uwikłani w intrygi i spiski, omal nie przypłacając tego życiem. Oskarżeni o zamordowanie króla, niespodziewanie znajdują sojuszniczkę w jego córce. Tyle, że życie następcy tronu również jest zagrożone.

Kreując świat przedstawiony, autor nie sili się na oryginalność. Mamy królów, rycerzy, elfów, czarnoksiężników oraz całą masę legend, spisków, a nawet magicznych stworzeń. Nie uważam, że taka nieoryginalność winna wołać o pomstę o nieba, ponieważ o realnej wartości powieści decydują przede wszystkim historia i bohaterowie. O ile kreowanie i prowadzenie postaci nie jest najmocniejszą stroną Sullivana, tak dawkowanie napięcia i budowanie rzeczywistości wraz z siecią wątków i powiązań, naprawdę mu wychodzi. Z początku nie jest łatwo wciągnąć się w książkę. Pewna wtórność i słabo rozpisane interakcje między Roycem, a Hadrianem potrafią zniechęcić. Jednak od połowy trzeciego rozdziału idzie ku lepszemu. Ciągle coś się dzieje, akcja prawie wcale nie siada, a wraz z kolejnymi rozdziałami chce się wiedzieć co będzie dalej.

Główni bohaterowie wzbudzają sympatię, ale lekki uśmieszek od czasu do czasu to za mało by zawojować czytelnikiem. Trudno było uwierzyć, że tych dwóch łączy przyjaźń i wspólny "biznes". Sullivan nadał ich relacjom za dużo męskiej zachowawczości przez co tracili na wyrazistości i przede wszystkim wiarygodności. W pewnym sensie to niemałe "osiągnięcie", kiedy po dwóch tomach nie da się za wiele powiedzieć o głównych postaciach. Na szczęście pisarz stawia na ich drodze całkiem ciekawe postacie, które nadają powieści przyjemnego kolorytu. Czy to młody zakonnik, tajemniczy czarnoksiężnik, rezolutna dziewczyna z wioski Dahlgren lub bucowaty książę Alric - wspomniane wady potrafią przyblaknąć. Inna sprawa, że akcja jest tak dynamiczna, wciągająca i napisana tak żywym oraz plastycznym językiem, że o niedogodnościach się zwyczajnie zapomina.

Sullivan zręcznie dawkuje napięcie, zostawia wskazówki (czasem jednak zbyt topornie) i pobudza ciekawość. Ogarnięcie struktury władz oraz całokształtu spisków bywa utrudnione przez brak mapki. Tym samym ciężej jest wyobrazić sobie układ sił na linii imperialistów i rojalistów. Styl Sullivana konkretnie wprowadza czytelnika w kłębek zależności oraz frakcji dzięki oszczędnemu, ale regularnemu dawkowaniu informacji. Polubiłam ten świat i pomimo lekkiego rozczarowania końcówką drugiego tomu, chcę wiedzieć co będzie dalej, poznać kolejne tajemnice z przeszłości bohaterów oraz zakurzone stronice historii. Z pewnością muszę dowiedzieć się kim był Ambrose Moor, bo nie wierzę, że to nazwisko nie zwiastuje mocnej historii.

Kupując "Królewską krew. Wieżę elfów" tak naprawdę płacimy za dwie książki, co przy obecnych cenach nie wychodzi dużo. Debiutancka seria Michaela J. Sullivana nie jest pozbawiona wad, ale w ostatecznym rozrachunku oferuje kawał dobrej, bezpretensjonalnej i lekkiej rozrywki. Płaskie, niemal papierowe postacie zostały zrównoważone wciągającą i dynamiczną fabułą. Na całość składa się 6 tomów, a ja uzbrajam się w cierpliwość oczekując pozostałych części. Nie każda doskonałość zapada w pamięć, ale nie o to chodzi by przeczytać i zapomnieć. A powieść Sullivana zdecydowanie wryła mi się w pamięć, choć do doskonałości jej jednak brakuje.

Opublikowane również: http://mojegardenstate.blogspot.com

Wybierając debiutancką serię Michaela J. Sullivana, wyraziłam nadzieję, że wypełni lukę jaka pojawi się wraz z ostatnim tomem serii "Zwiadowcy" Johna Flanagana. Sam tekst Jakuba Winiarskiego, redaktora naczelnego miesięcznika "Nowa Fantastyka": "Takich trzech jak tych dwóch, to nie ma ani jednego" sugeruje bohaterów, którzy zdobywają serce i wyobraźnię czytelnika. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Stefania Grodzieńska była osobą nietuzinkową, obdarzoną dystansem i świetnym, zgryźliwym poczuciem humoru. Kiedy przytaczam w pamięci "Już nic nie muszę", jest to tym bardziej niesamowite. Życiorys pani Stefanii to doskonały materiał na film, który mam nadzieję powstanie. Do tego czasu nie pozostaje mi nic innego jak chłonąć wszystko co wyszło z umysłu tej drobnej, ale wyrazistej pani i cieszyć się, że pozostawiła po sobie tak wiele. "Kłania się PRL" to zbiór felietonów, humoresek i skeczy powstałych w latach 40., 50. i 60., wyselekcjonowanych przez Marcina Szczygielskiego. Z jednej strony to możliwość zapoznania się z twórczością pani Stefanii, ale przede wszystkim doskonała okazja do posmakowania, choćby powierzchownego, klimatu PRL.

Pierwsze co zwraca uwagę to różnorodność. Wprawdzie całość została podzielona tematycznie, to wewnątrz tego podziału świeci blaskiem wielobarwność i wielowymiarowość pióra pani Grodzieńskiej. W jednej chwili serwowana jest komicznie absurdalna scena, by w następnej przyszpilać pewne typowe zachowanie. Chociaż pióro i zmysł obserwacyjny jest godny pozazdroszczenia, to "Kłania się PRL" nie jest pozycją do czytania ciurkiem. Tak sprawy wyglądają przynajmniej z mojej perspektywy. Nie umiem przyjmować do świadomości zbyt wiele ludzkiej zawiści, wielkopańskości, zakłamania, tumiwisizmu, arogancji i czynienia innym wszystkiego co sobie niemiłe. Nawet teraz, po lekturze wracam do niektórych tekstów i wciąż mam wrażenie, że czyta mi je sama pani Grodzieńska. Inny głos, inny temperament zdają się do nich nie pasować. Tak jak Woody'ego Allena można rozpoznać w dialogach i monologach postaci jego filmów, tak w "Kłania się PRL" nie sposób nie wyobrażać sobie pani Stefanii prezentującej te teksty.

PRL to był dziwny czas. Z pewnością trudny i wynaturzony przez wielkie idee równości itp., ale miał też swój urok. Często zazdroszczę Amerykanom kolorowych lat 50. i 60., ale Polacy też wtedy żyli na swój sposób. Dzięki takim pozycjom jak "Kłania się PRL" wracam z chmur na ziemię i szukam przeszłości tutaj, zamiast hołdować hasłu "lepsze bo zagraniczne". Chętnie poczytałabym o tych czasach bez otoczki martyrologicznej, walki z aparatem i przerysowań z gatunku "Miś" (którego nawiasem już nie mogę oglądać). Gdyby tak dla odmiany potraktować to nieco żartobliwie, złośliwie, lekko, ale z dozą sympatii. To już historia, ale w końcu każdy medal ma dwie strony. Może czas przypomnieć o tej jaśniejszej? Dlatego warto sięgnąć po teksty pani Grodzieńskiej.

Stefania Grodzieńska była osobą nietuzinkową, obdarzoną dystansem i świetnym, zgryźliwym poczuciem humoru. Kiedy przytaczam w pamięci "Już nic nie muszę", jest to tym bardziej niesamowite. Życiorys pani Stefanii to doskonały materiał na film, który mam nadzieję powstanie. Do tego czasu nie pozostaje mi nic innego jak chłonąć wszystko co wyszło z umysłu tej drobnej, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kryminały to nie jest moja bajka, przynajmniej dotąd skutecznie się przed nimi broniłam. Wyjątkami okazały się prześmiewcze historie Eduardo Mendozy, który swoim absurdalnym poczuciem humoru zapewnił sobie dozgonne miejsce w moim sercu oraz "Drabina Dionizosa" Luki Di Fulvio. A tak jakoś obojętnie przechodziłam koło tego gatunku. Nagle w bibliotece zobaczyłam pierwszy tom z cyklu o Harrym Hole autorstwa Jo Nesbø, który nie tak dawno przewijał się na blogowych stosikach przy akompaniamencie ochów i achów. Wzięłam! Obciążyłam konto by niedługo potem stać się oddaną czytelniczką norweskiego pisarza. Pierwszą przygodę z komisarzem Hole uważam za udaną i zamierzam obwieścić o tym światu.

Od czego właściwie zacząć? Zaczynam drapać się po głowie, a od przeczytania powieści minęło pół miesiąca. Podczas obstawiania trasy przejazdu prezydenta USA w 1999 roku, norweski policjant Harry Hole strzela do (jak się później okazało) agenta strony amerykańskiej. Siły polityczne, tam na górze obmyśliły awans Hole'a do POT ( Politiets Overvåkningstjeneste), czyli Policyjnych Służb Bezpieczeństwa. Przeglądając raporty, Hole zwraca uwagę na zakłócenie ciszy nocnej w oddalonej, letniskowej osadzie. Tak trafia na ślad karabinu Marklin (czysta fantazja autora, ale robi wrażenie), porażającej broni w rękach snajpera. Między rozdziałami dotyczących śledztwa, Jo Nesbø wskakuje w wehikuł czasu do roku 1943, na front wschodni. Kto kupił Marklina i przeciw komu zamierza go użyć?

Gdybym po "Czerwone gardło" sięgnęła po 22 lipca tego roku, byłabym totalnie zaszokowana zamachami, które zwróciły uwagę świata na Oslo i wyspę Utoya. Wiem, że powyższe zdanie brzmi niefortunnie, ale moja wiedza na temat Norwegii ograniczała się do monarchii, fiordów i opinii wg której Norwegowie są spokojnym narodem. Kiedy mama powiedziała mi o masakrze na młodzieżówce Partii Pracy, spytałam się czy to był skrajny prawicowiec. Zbrodnia potworna, słowa niech pozostaną niewypowiedziane. Nesbø otworzył mi oczy na historię i społeczeństwo norweskie, których rany po II wojnie światowej wciąż nie zostały zabliźnione. Ruchy neofaszystowskie, gdzie napakowane karki dbają o czystość etniczną narodu norweskiego, są stałym elementem krajobrazu od wielu dekad. Pisarz uczynił to wszystko czytelnym dla czytelnika z zewnątrz, nieznającego losów Norwegów w czasie wojny oraz życia po niej z piętnem zdrajcy - co tylko potęgowało gorycz. Walczyli dla Norwegii, a zostali uznani za jej gorsze dzieci. Z tego punktu widzenia "Czerwone gardło" można potraktować jako dobre wprowadzenie.

Harry Hole zasila krąg policjantów - detektywów z ciężkim charakterem, niejasną przeszłością i uzależnieniem od alkoholu. Oczywiście jest niezrównany w swoim fachu i wraz z partnerką Ellen Glejten rozwiązują sprawę za sprawą. Nie brakuje mniej czy bardziej ciekawych postaci, ale w "Czerwonym gardle" najciekawsza jest sama intryga oraz chodzące za nią motywy. Fabuła powieści rozdziela się na trzy tory, które z czasem się ze sobą przecinają. Karabin Marklin i wydarzenia z czasów wojny są głównym pociągiem akcji. Aby nie było zbyt jednostajnie, Nesbø rozwija wątki współczesnych neofaszystów oraz kobiety imieniem Rakel, która trochę namiesza w życiu głównego bohatera.

"Czerwone gardło" okazało się być wciągającą, pełną napięcia powieścią z nietuzinkową i świetnie poprowadzoną intrygą. Odsłoniło przede mną część historii Norwegii oraz inną, mniej łagodną stronę norweskiej mentalności. Wprowadzenie postaci Halvorsena w moim przeczuciu przysłuży się w kolejnej części, którą mam nadzieję niebawem przeczytać. Takie kryminały z dawką historii i obserwacji społeczeństwa to ja mogę i chcę czytać.

Kryminały to nie jest moja bajka, przynajmniej dotąd skutecznie się przed nimi broniłam. Wyjątkami okazały się prześmiewcze historie Eduardo Mendozy, który swoim absurdalnym poczuciem humoru zapewnił sobie dozgonne miejsce w moim sercu oraz "Drabina Dionizosa" Luki Di Fulvio. A tak jakoś obojętnie przechodziłam koło tego gatunku. Nagle w bibliotece zobaczyłam pierwszy tom z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To już przedostatnia część "Zwiadowców". Z jednej strony apetyt rośnie w miarę jedzenia, z drugiej ma się świadomość, że to co dobre nie będzie trwać wiecznie. Flanagan zaczyna wpadać w pułapki czyhające na wielotomowe serie, ale to wciąż wciągające, tryskające humorem historie. Należy pamiętać, że to literatura dla młodszych czytelników. Warto przypomnieć sobie, jak bardzo angażowaliśmy się w przygody bohaterów, kiedy sami wchodziliśmy w wiek nastoletni. Jako osoba dorosła dostrzegam drobne wady, ale całokształt jak i niesłabnąca sympatia dla Willa i spółki bez problemu je przesłaniają. Poniższe wynurzenia są naszpikowane spoilerami, więc lepiej pominąć dwa akapity

"Halt niebezpieczeństwie" stanowi ciąg dalszy wątku rozpoczętego w poprzednim tomie. Tennyson wraz z dwójką Genoweńczyków uciekają z Hibernii i lądują w ujściu rzeki Craiskill w Pikcie. Halt, Will i Horace podążają ich tropem. Fałszywy prorok zmierza do drugiego przyczółku kultu Alsejasza w Willey's Flat. Lądowanie w kraju Piktów było mu mocno nie na rękę, ale nie mając wyjścia zmierza na południe do Araluenu. Nasi bohaterowie muszą postępować ostrożnie ze względu na osobników w purpurowych płaszczach. Wprawdzie kusze nie mają co się równać z łukiem w ręku zwiadowcy, ale Genoweńczycy specjalizują się w truciznach. Chyba można się domyślić, kogo opuści szczęście.

Mając 10 - 12 lat z pewnością byłabym gotowa na najgorsze. Już dawno zauważyłam, że bohaterowie "Zwiadowców" są dla Flanagana jak dzieci. A jaki ojciec pozwoliłby skrzywdzić swoje dziecko? Muszę jednak przyznać, że sam tytuł podniósł mi nieco ciśnienie, bo za bardzo przywiązałam się do Halta, by przejść spokojnie nad faktem, że biedak będzie się męczył. Gdyby autor miał jakiś pierwiastek katowski, którym Scott Lynch jest wręcz nafaszerowany (zapraszam do zapoznania się z "Niecnymi dżentelmenami"), moja ocena byłaby zdecydowanie wyższa. Nie zaprzeczam, nie brakowało momentów, scen pełnych napięcia. Jednak z tyłu głowy świeciła myśl, że wszystko dobrze się skończy. Zakończenie żywotu kultu Alsejasza z pewnością można zaliczyć do spektakularnych i widowiskowych.

"Halt w niebezpieczeństwie" zachowuje poziom i bardziej wprawiony czytelnik będzie kręcił nosem nad przewidywalnością głównego wątku. Z drugiej strony tego się oczekuje od serii - bohaterowie mają przeżywać przygody, pokonywać trudności, nie tracić poczucia humoru i w pełnym składzie wrócić do domu. Przede mną ostatni tom i tutaj mogę spodziewać się wszystkiego - Flanagan żegna się z bohaterami, ale pytaniem jest "jak to zrobi".

To już przedostatnia część "Zwiadowców". Z jednej strony apetyt rośnie w miarę jedzenia, z drugiej ma się świadomość, że to co dobre nie będzie trwać wiecznie. Flanagan zaczyna wpadać w pułapki czyhające na wielotomowe serie, ale to wciąż wciągające, tryskające humorem historie. Należy pamiętać, że to literatura dla młodszych czytelników. Warto przypomnieć sobie, jak bardzo...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Chciałoby się rzec: "W końcu!". Wreszcie przestałam się bać i po prostu chwyciłam byka za rogi. Bałam się, że pomimo powszechnego zachwytu - nie polubię Tolkiena, a bardzo tego nie chciałam. Odkąd pamiętam, brakowało w moim otoczeniu przewodnika, który nie tylko podsuwałby różne tytuły, ale też nie dyskredytował własnych wyborów. Tak naprawdę od trzech lat moje czytanie jest coraz intensywniejsze, bardziej świadome. Mam gdzieś zapisaną listę nazwisk, które powinnam poznać poprzez ich dorobek literacki. Obok chęci kiełkuje się przekonanie: "dzieło wybitne - jak nie zrozumiem/nie podzielę zachwytu, to mogę usiąść w jednej ławce z amebą". Wiem, że to głupie - do pewnych postaw trzeba zwyczajnie dojrzeć. Jeszcze 5 lat temu byłoby dla mnie nie do pomyślenia, żebym wyszła na miasto w związanych włosach. Rozpuszczone maskują moje aparaty słuchowe, a teraz mam to w nosie.

O "Hobbicie" napisano już chyba wszystko. Kiedy wzięłam się za czytanie, uświadomiłam sobie jedną rzecz - kompletnie nie znam tej historii. O ile posiadam pojęcie o fabule "Władcy Pierścieni" dzięki filmom wyreżyserowanym przez Petera Jacksona, tak o "Hobbicie" nie wiedziałam nic. Spłynęło na mnie błogosławieństwo niewiedzy i z jeszcze większym entuzjazmem podeszłam do lektury. A czytało się wyśmienicie, z ciężkim sercem odkładałam książkę. Niecierpliwie wyczekiwałam chwili, kiedy znów wkroczę w świat wykreowany przez Tolkiena.

Historia tak naprawdę jest prosta, ale dynamiczna, wyrazista i wciągająca. Do dzisiaj jestem w stanie przytoczyć koleje wyprawy Bilba i krasnoludów. Nie powiem, obrazy z adaptacji "Władcy pierścieni" pomogły mojej wyobraźni. Wiem jak paskudne mają być gobliny, wielkie trole, a olbrzymie pająki to sama przyjemność. Tylko jednego do dzisiaj nie mogę pojąć. Czemu ktoś zawirusował mi podświadomość podkładając w miejsce Smauga, smoka z filmowego "Wiedźmina"? Wiem, to się w głowie nie mieści. To tylko drobnostka, którą skutecznie przesłania przyjemność w stanie czystym, sącząca się z każdej strony.

Może to dobrze, że decyzja o przeczytaniu była moją własną? Wypożyczony egzemplarz, który ma stałe miejsce wśród lektur szkolnych, powiedział mi wystarczająco. Pierwsze 30 stron nosi wyraźne ślady czytania, nawet zdarzyło mi się zakląć w duchu widząc podkreślane (ołówkiem, uff...) istotne fakty. Potem zaczęłam podejrzewać, że jestem pierwszym czytelnikiem, który doczytał do końca.

Teraz cierpliwie czekam na film, którego premiera światowa została przewidziana na 14 grudnia 2012 roku. Wiem, że historia zostanie nieco zmodyfikowana, ale obiecuję sobie już nie oglądać zdjęć. Wystarczy mi zwiastun i późniejsze odliczanie do polskiej premiery. Z obsady jestem mocno zadowolona. Martin Freeman jako Bilbo, Lee Pace jako król Thranduil, Luke Evans jako Bard. Wystarczy samemu spojrzeć na calutką obsadę, gdzie przeważają świetni i uznani aktorzy. Teraz spokojnie mogę przymierzać się do lektury "Władcy Pierścieni", oczywiście w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej.

Chciałoby się rzec: "W końcu!". Wreszcie przestałam się bać i po prostu chwyciłam byka za rogi. Bałam się, że pomimo powszechnego zachwytu - nie polubię Tolkiena, a bardzo tego nie chciałam. Odkąd pamiętam, brakowało w moim otoczeniu przewodnika, który nie tylko podsuwałby różne tytuły, ale też nie dyskredytował własnych wyborów. Tak naprawdę od trzech lat moje czytanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Olga Tokarczuk dorobiła się miana pisarki, którą warto znać lub chociaż raz zetknąć się z jej dorobkiem. Zachęcona przez panią bibliotekarkę, wypożyczyłam książkę, której tytuł zawsze wydawał mi się pretensjonalny i wydumany. Dopiero po lekturze znalazłam wędrujące po sieci, że miałam w rękach thriller ekologiczny lub moralny. Pierwsze spotkanie z Tokarczuk nie zaliczam do najszczęśliwszych, ale mam nadzieję, że kolejne będzie zdecydowanie ciekawsze. Może jakaś mała sugestia? Chciałabym dowiedzieć się dlaczego Olga jest "jedną z najpoczytniejszych najczęściej tłumaczonych polskich pisarek, laureatką wielu prestiżowych nagród"*. Jak na razie po lekturze tej książki mam co do tego mieszane uczucia.

Kiedy składam do kupy wrażenia z książki, kołatają mi się w głowie takie słowa: zadupie, ekologia, starsza pani, William Blake, astrologia i irytacja. Ostatnie słowo to głównie zasługa głównej bohaterki, Janiny Duszejko, starszej pani i wojującej wegetarianki, która w wolnej chwili rysuje horoskopy. Kobieta mieszka na przygranicznym zadupiu zwanym Zufcug, gdzie większość mieszkańców wybywa w czasie zimy do miasta. Pani Duszejko (serdecznie nienawidząca własnego imienia) pełni w tym czasie rolę strażniczki i dogląda domostw. Walczy też z myśliwymi, podejrzewając ich również o zastrzelenie jej ukochanych psów. Kiedy do kółka myśliwskiego zaliczają się miejscowe tuzy, to pani Duszejko równie dobrze może walić głową o ścianę. Problem poruszony w książce jest mi jak najbardziej bliski - zabijanie zwierząt dla sportu i to jeszcze pod przykrywką wzniosłych idei (polecam kazanie kapelana myśliwych), jest poza moim pojmowaniem. Wegetarianką nie jestem i jest bardzo prawdopodobne, że tak pozostanie, ale okrucieństwo wobec zwierząt działa na mnie niczym płachta na byka. Olga Tokarczuk sprawiła, że mam ochotę pogonić ekologów typu Janina Duszejko w cztery wiatry.

Na samym początku czytelnik poznaje Wielką Stopę w stanie sztywnym. "Biedak" udławił się kością sarny i chce się powiedzieć, że dostał za swoje. Później giną kolejni notable miejscowej socjety i z każdym przypadkiem Janina Duszejko traci w moich oczach - z całkiem sympatycznej starszej pani, zmienia się w tracącą rozum i nawiedzoną babę. Jak inaczej określić fakt, że pisze pisma do policji, gdzie wtrąca swoje uwagi na temat śledztwa argumentując je astrologią. Już na samym początku, kiedy Duszejko oraz jej sąsiad Matoga zamiast zostawić ciało w spokoju do przyjazdu policji - przebierają w garnitur, podświadomie poczułam, że lepiej już nie będzie. Wprost nie chce się wierzyć, że wykształcona osoba nie zna reguł życia społecznego, a robiąc z siebie nie dziwaczkę, ale idiotkę - robi krzywdę nie tyle sobie, co własnym ideałom? Nie lubię ludzi, którzy zaślepieni słusznością motywów, tracą kontakt z rzeczywistością i nie szukają rozsądnych środków. Racja staje się sztuką samą w sobie i nie trafia tam gdzie powinna - do mas, przeciętnych i zwyczajnych ludzi.

Fragmenty zdominowane przez astrologię były dla mnie trudne w czytaniu. Wspomniana dziedzina to dla mnie bujda na resorach, ale gdyby została przedstawiona w sposób lekki i interesujący - nie uznałabym jej za jeden z gwoździ do trumny. Wynurzenia pani Duszejko oparte na gwiazdach, planetach, hylegach i domach, były przede wszystkim chaotyczne i męczące, szczególnie na początku. Kiedy Tokarczuk schodziła z tej i kolejnej obsesji, czyli walki z myśliwymi, lektura nabierała rumieńców. Jej portretowanie zwyczajnych ludzi z małymi znakami rozpoznawczymi, pozwalało mi na chwilę zapomnieć o mankamentach. Kiedy bohaterkę odwiedzał dawny uczeń, by popracować nad tłumaczeniami Williama Blake'a, zapragnęłam sama zanurzyć się w jego twórczość. To jednak zbyt nieliczne, jasne punkty powieści.

Jako manifest ekologiczny, "Prowadź swój pług przez kości" umarłych" praktycznie do mnie nie przemówił. Dylematy moralne przesłaniała irytacja nad Janiną Duszejko. Świat przedstawiony jest zbyt czarno - biały. Ona dobra, oni do cna źli. Pretensjonalności dodawało wstawianie słów z dużej litery w środku zdania. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że autorka emanuje wyższością i patrzy na innych z góry. Ja mam rację, jestem szlachetna w swych poglądach, itp. Mam nadzieję, że kolejne spotkanie z prozą Tokarczuk będzie zdecydowanie warte zachodu. Na razie jestem rozczarowana.

-----------
* zaczerpnięte z biografii umieszczonej na okładce.

Olga Tokarczuk dorobiła się miana pisarki, którą warto znać lub chociaż raz zetknąć się z jej dorobkiem. Zachęcona przez panią bibliotekarkę, wypożyczyłam książkę, której tytuł zawsze wydawał mi się pretensjonalny i wydumany. Dopiero po lekturze znalazłam wędrujące po sieci, że miałam w rękach thriller ekologiczny lub moralny. Pierwsze spotkanie z Tokarczuk nie zaliczam do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie ukrywam, że zaliczam się do grupy, która zaczytuje się w książkach Clare z przyjemnością. Polubiłam bohaterów, specyfikę wykreowanego uniwersum i co najważniejsze - styl autorki. Z jednej strony cieszyła mnie wizja kontynuacji, ale też bałam się, że czar szybko pryśnie. Po lekturze "Miasta upadłych aniołów" trochę obaw się potwierdziło, ale to wciąż wciągająca i lekka lektura.

Cassandra Clare elegancko wybrnęła z kontynuacją. Niby "Miasto szkła" można potraktować jak klasyczne zakończenie (a potem żyli długo i szczęśliwie). Czwarty tom serii udowadnia, że autorce nie brakuje wyobraźni oraz inteligencji - dzięki temu nie miałam wrażenia, że cała historia została stworzona w bólach, męczarniach oraz dla pieniędzy. Ciężar powieści w dużej mierze został zdjęty z Jace'a i Clary i przerzucony na mojego ulubieńca Simona, ale to nie on jest bohaterem polskiej "przecudnej urody" okładki. Co też wyszło "Miastu upadłych na dobre, ponieważ zauważyłam u Clare niepokojące tendencje.

Z przykrością muszę stwierdzić, że Jace się psuje. Jego sytuacja wciąż pozostaje skomplikowana, piętno Valentine'a wciąż nad nim krąży i tym samym boi się zwrócić o pomoc, kiedy czuje, że coś jest nie tak. Chwilami wychodzi z niego pierdoła w stylu Edwarda Cullena, szczególnie w wątkach pod tytułem: "Kocham cię, ale boję się, że cię skrzywdzę". Na szczęście nie jest to element dominujący, ale jednak zauważalny.

Wydawałoby się, że po wydarzeniach w Idrisie, przyszłość nowych porozumień między Nefilim i Podziemnymi kroczy świetlistymi ścieżkami. Znajdowane są ciała Nocnych Łowców, po jednym na każde terytorium podziemnych. Wkrótce Jocelyn, matka Clary, odkrywa, że ktoś pragnie stworzyć więcej takich jak jej syn. Pytaniem pozostaje, kto za tym stoi? Simon, jako Chodzący za Dnia jest nie tylko nieocenionym sojusznikiem, ale też celem ataków. Nie każdy wie o znamieniu na czole. Przy okazji umawia się z dwiema dziewczynami na raz. Jace'a nawiedzają koszmary, w którym zabija Clary. Tak mniej więcej rysuje się sytuacja w czwartym tomie. Na kolejną część trzeba czekać rok (amerykańska premiera w maju 2012 roku), a Clare potrafi zakończeniem wkurzyć i jednocześnie wprawić w nastrój oczekiwania.

Widzę, że odmiana imienia Jace sprawia tłumaczce problem także w zapisie. Na to przymknęłam oko, ale nie sądziłam, że z rytmu wybije mnie taki pryszcz jak "wieża Eiffela" zamiast w Polsce przyjętej "wieża Eiffla". W którymś z poprzednich tomów "Hansel i Gretel" byli do cna nieprzetłumaczalni, a to "Jaś i Małgosia". To tylko drobnostki, korekta poza jedną czy dwiema literówkami jest zasadniczo bez zarzutu.

Nie ukrywam, że zaliczam się do grupy, która zaczytuje się w książkach Clare z przyjemnością. Polubiłam bohaterów, specyfikę wykreowanego uniwersum i co najważniejsze - styl autorki. Z jednej strony cieszyła mnie wizja kontynuacji, ale też bałam się, że czar szybko pryśnie. Po lekturze "Miasta upadłych aniołów" trochę obaw się potwierdziło, ale to wciąż wciągająca i lekka...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwszy polski tytuł zdecydowanie pasuje do stylu książki, podczas gdy "Charlie St. Cloud" bardziej pasuje do klimatu filmu. Oto miałam przed sobą książkę, która przegrała w porównaniu z filmową adaptacją. Kiedy film odebrałam jako przyjemny, refleksyjny i wyważony - powieść Sherwooda w zbyt natchnionym stylu wychwalała wartość jaką jest ludzkie życie. Historia sama w sobie jest ciekawa i stanowi doskonałe podłoże dla wyrażania takich idei. Schody się zaczynają, kiedy środki wyrazu sterują emocjami czytelnika, nie pozwalając mu samemu zastanowić się nad przesłaniem.
Charlie pracuje na cmentarzu i codziennie o zmierzchu udaje się w jedno miejsce. Wierny złożonej obietnicy, gra z młodszym bratem. Sęk w tym, że Sam nie żyje - zginął w wypadku samochodowym. Nasz bohater sam przeżył śmierć kliniczną i od tego momentu widzi duchy zmarłych. Chociaż otrzymał od losu drugą szansę, stoi w miejscu negując swoją przyszłość, zaprzepaszczając talenty. Pewnego dnia spotyka Tess Carroll, młodą i ambitną żeglarkę, która szykuje się do opłynięcia kuli ziemskiej. Umawia się z nią na randkę, nie zdając sobie sprawy co to tak naprawdę dla niego oznacza.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie styl autora - natchniony, czasem infantylny. Jego wiara, a raczej jej siła, odcisnęły wyraźne piętno na opowieści. Tym samym niepozorna, ale wciągająca historia nabrała ciężkości i zaczęła odrzucać. Tam, gdzie rozprawa nad cudem życia nabierała wysokiego stężenia patosu, trudno mi było ukryć rozbawienie. Chyba nie o taką reakcję chodziło Sherwoodowi. Gdybym najpierw przeczytała książkę, bałabym się podejść do filmu. Zaś znajomość adaptacji pomagała mi przebrnąć przez te 225 stron. Kiedy autor po prostu skupia się na opowiadanej historii, lektura staje się naprawdę przyjemna. Gdyby skupił się na opowiadaniu i pominął patetyczne tłumaczenie o czym jest ta książka - wyszłoby to "Charliemu St. Cloud" tylko na dobre.

Pierwszy polski tytuł zdecydowanie pasuje do stylu książki, podczas gdy "Charlie St. Cloud" bardziej pasuje do klimatu filmu. Oto miałam przed sobą książkę, która przegrała w porównaniu z filmową adaptacją. Kiedy film odebrałam jako przyjemny, refleksyjny i wyważony - powieść Sherwooda w zbyt natchnionym stylu wychwalała wartość jaką jest ludzkie życie. Historia sama w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Był sobie Filip, grzeczny jak marzenie, wzorowy do bólu - miejsce w niebie gwarantowane na kilka wcieleń do przodu. A tu coś poszło nie tak, zamiast chóru anielskiego, ujrzał wrota piekieł. Lucyfer jest ciężko chory i pilnie potrzebuje następcy, ale splot wydarzeń przysłał mu nie tego chłopca. Zdarł skórę z Lucyfaksa, ale wiedział, że w starciu z biurokracją nawet on pozostaje bez szans. Cóż, miał przed sobą wyzwanie - z najgrzeczniejszego chłopca uczynić najwredniejszego diabła. Tylko czy sam władca piekieł nie załamie się nim uzyska pożądany efekt?


Powieść zapowiadała się wielce obiecująco. Mamy piekło pełne rozbrykanych diabłów, Lucyfera przerabiającego esencję dobroci na swego następcę i to wszystko polane solidnym humorem. Dlaczego odniosłam wrażenie, że potencjał nie został w pełni wykorzystany? Zderzanie skrajności to istna kopalnia złota. Poczucie humoru Andersena, chwilami obrazoburcze, objawiało się nie tylko komicznymi scenami czy anegdotami, ale budową postaci. Lucyfer sprawiał wrażenie za mało szatańskiego, ale w obliczu choroby każdy ma prawo podupaść na duchu, ale od czego był kot Lucyfaks? Gdyby pisarz postawił na jeden kierunek i niczym Eduardo Mendoza w "Niezwykłej podróży Pomponiusza Flatusa", wycisnął z konwencji co tylko się dało - "Uczeń diabła" nabrałby zdecydowanej wyrazistości.

Jednak mamy do czynienia z literaturą młodzieżową, a tu ponoć trzeba zejść z bezwstydnej jazdy i kroczyć ścieżką rozterek wewnętrznych. Mimo wszystko nie mogę czynić z tego zarzutu - ilu czytelników może w pewnym stopniu utożsamiać się z Filipem? Grzeczny, dobry, nieśmiały, co za tym idzie - zepchnięty na margines i spełniający rolę ofermy i kozła ofiarnego? Andersen pokazuje, że obok anioła, trzeba hodować w sobie małego diabła - a gniew i złość to ważne emocje. Równowaga to klucz do bycia sobą, które często jest tłamszone przez oczekiwania innych.

"Ucznia diabła" czyta się niezwykle lekko, co jest zasługą nie tylko prostego języka, ale naszpikowania tekstu rozbrajającym humorem. Zdaję sobie sprawę, że gdyby Andersen obrobił w ten sposób religię muzułmańską - wydałby na siebie wyrok śmierci. To ultrakatolicy, otuleni "miłością" rydzykową, nie będą zadowoleni, widząc tę książkę w rękach dziecka. No bo jak można pisać, że Bóg i Lucyfer to starzy przyjaciele? Albo w ramach psikusa diabły zwinęli Bogu papucie? Czy też sam Lucyfer nie był tak szczęśliwy od czasu ukrzyżowania Jezusa? Przecież to czysta profanacja. Jednak w dobie postępującej ateizacji społeczeństwa, takie historie nie robią takiego wrażenia.

Osobiście chętnie sięgnę po kolejny tom, "Kostkę śmierci". Mimo iż pierwszy pozostawił po sobie dużo niedosytu, to nie potrafię odmówić sobie przyjemności spotkania z dowcipem Andersena. Uwielbiam takie wariackie, łobuzerskie z nutą obrazoburczości poczucie humoru. Świat przedstawiony jest tak zajmujący, że chętnie obejrzałabym film na podstawie "Ucznia anioła". Potencjał filmowy jest wyrazisty, ale mając w pamięci adaptację pierwszej części "Percy'ego Jacksona", może zostać równie spaprany. Do tego czasu mogę pogratulować Wydawnictwu Jaguar za niezłego nosa do sprowadzanych tytułów.

Był sobie Filip, grzeczny jak marzenie, wzorowy do bólu - miejsce w niebie gwarantowane na kilka wcieleń do przodu. A tu coś poszło nie tak, zamiast chóru anielskiego, ujrzał wrota piekieł. Lucyfer jest ciężko chory i pilnie potrzebuje następcy, ale splot wydarzeń przysłał mu nie tego chłopca. Zdarł skórę z Lucyfaksa, ale wiedział, że w starciu z biurokracją nawet on...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwszym tomem cyklu o Niecnych Dżentelmenach, Scott Lynch ustawił poprzeczkę bardzo wysoko. Nie sposób nie przecierać oczu ze zdumienia, że "Kłamstwa Locke'a Lamory" są debiutem literackim, z drugiej nie ma wątpliwości, że pisarza w swojej odwadze stać na wszystko. Zakończenie pierwszego tomu było dramatyczne, emocjonujące i do samego końca nieprzewidywalne. Lynch stał się pisarzem, którego warto mieć na celowniku.

"Na szkarłatnych morzach" to lektura pokaźna, sprawiająca wrażenie tak poplątanej, że węzeł gordyjski może się schować oraz z dwoma wyraźnymi wątkami. Camorra pozostaje wspomnieniem, Locke i Jean szukają dla siebie nowego miejsca, w którym mogą pielęgnować swoje talenty. Jest nim Tal Verrar, a ośrodkiem przyszłej chwały genialnych oszustów - Wieża Grzechu. Misternie opracowany plan, zakładający dokonanie niemożliwego, pod sam koniec napotyka pierwsze problemy. Wydarzenia z Camorry zaczynają otaczać ich swoim cieniem.

Powieść została rozbita na dwa wątki. Pierwszy, naszpikowany wieloma retrospekcjami, towarzyszy bohaterom w trakcie zdobywania kolejnych baz w Wieży Grzechu - kasyna z niezdobytym skarbcem. Kiedy sprawy zaczynają zmierzać ku finałowi, pojawiają się pierwsze problemy, zmierzające z zupełnie innego kierunku. Nim Locke i Jean się obrócą, a już wylądują na statku wcielając się w kompletnie im obce osobowości. Co z tego, że mieli za sobą przyspieszony kurs wesołego marynarzyka, kiedy sprawy przybiorą jeszcze gorszy obrót? To jest niemal pewne.

"Na szkarłatnych wodach" jest książką wymagającą skupienia już na samym początku. Nowe miejsca, nazwy, skoki w czasie - to przy wizji przeczytania 620 stron może wydać się nużące. Scott nie ustrzegł się niewielkich dłużyzn, ale przeważają wątki wciągające, dynamiczne i soczyste. Wystarczy tylko złapać haczyk, wczuć się w rytm powieści, a kartki same fruwają przed oczami. Wyraziści bohaterowie dobrze już znani z poprzedniej części, spotykają na swojej drodze ciekawe i tajemnicze persony.
Garść intryg, które powoli odsłaniają swoją prawdziwą twarz, naprawdę udała się Lynchowi. Przez moment miałam obawy jak wybrnie z wątku morskiego, który spokojnie mógłby być osobną książką. Zakończenie jasno wskazuje na kontynuację, bo po takim numerze nie ma innego wyjścia.

"Na szkarłatnych morzach" to dowód na nieprzypadkowość "Kłamstw Locke'a Lamory" i potwierdzenie talentu oraz warsztatu Scotta Lyncha. Chociaż czytanie było mocno rozłożone w czasie, to nie potrafię uwolnić się od zachwytu nad powieścią. Teraz uzbrajam się w cierpliwość, wyczekując informacji o polskiej premierze trzeciej części.

Pierwszym tomem cyklu o Niecnych Dżentelmenach, Scott Lynch ustawił poprzeczkę bardzo wysoko. Nie sposób nie przecierać oczu ze zdumienia, że "Kłamstwa Locke'a Lamory" są debiutem literackim, z drugiej nie ma wątpliwości, że pisarza w swojej odwadze stać na wszystko. Zakończenie pierwszego tomu było dramatyczne, emocjonujące i do samego końca nieprzewidywalne. Lynch stał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Seria Michaela Granta wywołuje we mnie sprzeczne uczucia. Powieści czyta się bardzo dobrze, wręcz rewelacyjnie, ale oglądanie tej historii na szklanym ekranie wydaje się być ponad moje siły. Dzieci uwięzione w ETAPie, nieprzepuszczalnym tworze tajemniczej siły, pozostawione same sobie szybko stają się zaprzeczeniem niewinności i kruchości. To przecież nic odkrywczego, w końcu William Golding pokazał to we "Władcy much". Zawsze będę bała się dnia, w której ta myśl nie zrobi na mnie żadnego wrażenia. Seria "Gone" nie jest pozbawiona okrucieństw, ale też daje młodym czytelnikom wgląd w umysły dzieciaków postawionych w skrajnej, absurdalnej sytuacji.

Od powstania ETAPu minęło 7 miesięcy. Wiele tygodni w strachu, niepewności, zabawie, głodzie, śmierci. Coraz więcej młodych decyduje się wypaść w swoje piętnaste urodziny, nie wiedząc czy czeka ich śmierć czy wyzwolenie. Odpowiedź zdaje się tkwić w Orsay, która dotykając bariery, przenika umysły ludzi zza nieprzenikalnej ściany. Michael Grant po raz pierwszy wychodzi ponad kopułę, dając obraz zatroskanych rodziców, rzeszy dziennikarzy, osób szukających zarobku na dziwnej pułapce. Pytanie czy to jest prawdziwe, czy Prorokini nie została poddana manipulacjom? Zbierające się grupy dzieci, które wpatrzone w Orsay niczym w obrazek, symbolizują kolejny etap w wynaturzonej społeczności - szukanie oparcia u wieszczy, proroków itp. Tymczasem Rada podchodzi do tego sceptycznie. Szczególnie twarde stanowisko reprezentuje Astrid, Genialna Astrid. Sam ma wątpliwości co do skuteczności Rady. W imię tego przekonania przemilcza kilka spraw, bo jak wyjaśnić nieżywą dziewczynę spacerującą po plaży? Spirala kłamstw tak naprawdę dopiero się nakręca. Czyjaś duma zostaje urażona, czyjeś zdanie zignorowane. Przy takim rozłamie nie sposób oślepnąć w obliczu realnego niebezpieczeństwa - gaiaphage.

Michael Grant pod płaszczykiem rozrywkowej powieści dla młodzieży, daje niezły wykład w temacie zachowań społecznych, mechanizmów manipulacji oraz wiarygodnych portretów psychologicznych. Ostatnie co można powiedzieć o bohaterach serii, że są do bólu przewidywalni i szablonowi. Poddani skrajnym sytuacjom, ich reakcje wydają się być jak najbardziej realne, prawdobodobne. Po prostu ludzkie. Jak sama zareagowałabym na ich miejscu? To chyba jedno z najczęściej zadawanych przeze mnie pytań. Milczenie zapadało najczęściej. Teraz mogę negować istnienie Absolutu w jakiejkolwiek postaci. Jednak ta pewność zostałaby złamana jak sucha gałązka, gdybym doświadczyła ETAPu na własnej skórze.

Seria "Gone" skutecznie wysuwa się do osobistej czołówki ulubionych, najbardziej wyrazistych i emocjonujących powieści. Michael Grant z wyczuciem dawkuje napięcie, które buduje z niesamowitą wprawą. Ciekawość zakończenia, które zostanie objawione w szóstym tomie, jest nienaturalnie silna. Zresztą jak wynaturzony świat ETAPu, który przeraża i jednocześnie przyciąga.

Seria Michaela Granta wywołuje we mnie sprzeczne uczucia. Powieści czyta się bardzo dobrze, wręcz rewelacyjnie, ale oglądanie tej historii na szklanym ekranie wydaje się być ponad moje siły. Dzieci uwięzione w ETAPie, nieprzepuszczalnym tworze tajemniczej siły, pozostawione same sobie szybko stają się zaprzeczeniem niewinności i kruchości. To przecież nic odkrywczego, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do lektury "Charakternika" podchodziłam dwukrotnie. Język staropolski, naszpikowany jakże "popularną" współcześnie łaciną, wymaga skupienia oraz znikomej ilości rozpraszaczy. Słownik na samym końcu jest niezwykle pomocny. Dopiero przy drugim podejściu puściła blokada i mogłam delektować się lekkością jaką autor operuje szlachecką mową. Oddanie charakteru i mentalności sarmackiej również zasługuje na uznanie i moim zdaniem jest świetnym wprowadzeniem do lekcji, ale w liceum. Nawet bogata i nietuzinkowa metaforyka oraz humor nie uchronią przed wrażeniami w drugim rozdziale.

Z początku wyprawa wydaje się nie mieć konkretnego celu, ale z czasem odsłaniany jest świat magiczny oraz misja imć Myszkowskiego - zebranie artefaktów i wpływ na elekcję. Pojawiają się demony, topielce, nawiedzenia w snach przez duchy. To co z początku wydaje się nie mieć sensu, nabiera go pod koniec - gdzie cytaty stają się godne zapamiętania, a poglądy autora gładko zazębiają się z moimi. Potrafi pewne sprawy ująć tonem humorystycznym:

"(...) bliźnięta lepiej od zwykłych ludzi i w polityce, i na gospodarstwie sobie radzą. I charakterem częstokroć zacnym a niezłomnym są obdarzone. Ech, może nadejdą kiedyś szczęsne dla Rzeczypospolitej czasy, że bliźnięta rządzić nami będą - westchnął. - Choć muszą się liczyć z zawistnymi knowaniami ludzi podłych i niegodziwych, szalbierzy, opryszków i agentów wszelakiego sortu." *


Inteligentnie przedstawić sprawę, sprytnie zmylając co mniej rozgarniętych:

"I powiem ci, jaką Polskę widzę, moje dziecko. Na wszystkie świętości ci przysięgam, na rany mego Syna, że niedługo już nadejdą czasy, kiedy i Warszawa, i Wilno, i Moskwa w jednym będą kraju, i Gdańsk, i Poznań, i Berlin w jednym będą kraju, i Kraków, i Lwów, i Wiedeń w jednym będą kraju".**


Przed tym losem pragnie ocalić Polskę tytułowy charakternik, ale czy istniała wtedy jakakolwiek siła zdolna okiełznać naród kochający więcej wolność niż ojczyznę? Mimo wszystko powieść pozostawia garść niedosytu. Panowie Myszkowski i Szczurowicki sprawiają wrażenie niezbyt wyrazistych i zbyt tajemniczych, by czytelnik mógł oprzeć na nich przyjemność płynącą z lektury. Szczególnie przy jowialnym Żytowieckim staje się to nazbyt wyraźne i niekorzystne dla pary bohaterów. Brakowało mi choć jednej wyrazistej i pozytywnej postaci kobiecej, jakby Piekara obwieszczał światu: "Jestem mizoginem i jestem z tego dumny". A tak przychodzi śledzić wyprawę, która przez większość stron zdaje się być pozbawiona większego sensu. Brakuje po prostu większego wtajemniczenia czytelnika, który w jednej sekundzie musi domyślać się zbyt wielu rzeczy i w efekcie wpada w irytację.

To z kolei prowadzi do zwiększenia oczekiwań względem finału, który powinien być spektakularny. Jednak zostawił za sobą małe zaskoczenie i nastrój na przemyślenia, co dla niektórych może być wadą. To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Jacka Piekary i z pewnością nie ostatnie. Pod względem językowym, dialogowym oraz kulturowym, "Charakternik" wypada bardzo dobrze. Trochę szkoda, że linia fabularna oraz główni bohaterowie obniżają ocenę. Teraz jednak zacieram ręce na cykl o Mordimerze Madderinie, mam nadzieję, że będzie o niebo lepiej.
_____
* str. 245
** str. 327

Do lektury "Charakternika" podchodziłam dwukrotnie. Język staropolski, naszpikowany jakże "popularną" współcześnie łaciną, wymaga skupienia oraz znikomej ilości rozpraszaczy. Słownik na samym końcu jest niezwykle pomocny. Dopiero przy drugim podejściu puściła blokada i mogłam delektować się lekkością jaką autor operuje szlachecką mową. Oddanie charakteru i mentalności...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Anioły, skrzydlate dusze, których część zaliczyła bolesny upadek, mimo wszystko przywodzi jak najbardziej pozytywne skojarzenia. W "Blasku" Alessandry Adornetto byli opiekunami ludzkości, dzielnie odpierającymi ataki sił pachnących siarką. Inną drogę obrała Weatherly, czyniąc skrzydlate stworzenia początkiem zguby naszego świata. Demoniczny anioł sam w sobie jest intrygujący, ale to nie oznacza, że samo wykonanie musi nosić w sobie pokaźne cząstki zła.

Bohaterka jest wzorcowym "oryginałem" - outsiderka mająca w nosie opinie innych, zna się na samochodach ( i jeszcze z pieśnią na ustach naprawi rzęcha), a przede wszystkim potrafi przewidzieć przyszłość. Nie są to czytelne i pewne wizje, ale naznaczone opcjami wyboru. Kiedy podczas jednego seansu ze szkolną first lady, odkrywa istnienie pięknych aniołów, które wysysają z ludzi energię - pasożyty. Dziewczyna nie chce jej słuchać i zaciąga się do uformowanego przez anielskie zastępy kościoła. Niestety, Willow będzie musiała się zatroszczyć przede wszystkim o własne życie i tu pojawia się... tak, chłopak o imieniu Alex.

Pierwsze co przykuwa uwagę to lekki i bezpretensjonalny styl autorki, którym można rozpływać się aż do fatalnego momentu. Dziewczyna poznaje swoją prawdziwą tożsamość i podróżuje przez USA z chłopakiem - łowcą aniołów. On stracił wielu bliskich w konfrontacji z tymi stworzeniami, a ona poniekąd jest jedną z nich. Nie zna normalnego życia, żyje od zlecenia do zlecenia i nie chce się do nikogo przywiązywać - strata za bardzo boli. Gdyby w tym temacie została zachowana choćby nienaturalna konsekwencja, książka by wiele zyskała. Jednak żelaznych reguł paranormal romance nie sposób ominąć, ale rzadko komu udaje się wyjść z tego pojedynku jako zwycięzca. Niestety, ale Weatherly położyła historię wątkiem miłosnym - przydługim, pretensjonalnym, patetycznym, po prostu złym. Całkiem dobre wrażenie zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Można odnieść wrażenie, że autorka cały czas kombinowała, wkładała głowę pod kran, chodziła po rozżarzonych węglach - cokolwiek, byle nie zmienić książki w młodzieżowego harlequina. Człowiek potrafi się do wszystkiego i nawet do zimnego prysznica. Efekt jest taki, że od wyznania uczucia książka jest po prostu niestrawna. Szczególnie straciła na tym para głównych bohaterów, którzy z początku wzbudzali zainteresowanie i sympatię by stać się smutną parodią Romea i Julii.

Potencjał powieści jest tak ogromny, że smutno się człowiekowi robi, kiedy widzi takie marnotrawstwo. Koncepcja aniołów jako pasożytów, których świat zmierza do nieuchronnego końca i tym samym muszą skolonizować Ziemię została świetnie obmyślona. Brakowało mi pójścia za ciosem i zwiększenia obszaru odwrócenia ról. Skoro anioły mają ludzkość w nosie i żywią się naszymi siłami życiowymi, to czemu nie otworzyć wrót zastępom piekielnym jako naszym wybawicielom? Przyczepię się do mocno naciąganego wątku Alexa "od zera do zabójcy aniołów". Ja rozumiem, że dzieci były często wykorzystywane w ramach tajnych rządowych projektów, ale ta ścieżka jest dla mnie synonimem "nie chce mi się wysilać". Brakowało mi również odciążenia uwagi od Willow i Alexa na rzecz wyrazistych, zabawnych, dodających kolorytu postaci nawet w stylu Rona Weasley'a z "Harry'ego Pottera". A tak nie można uwolnić się od wniosku, że pisarka przez całą powieść zmierzała do erupcji mdłego romantyzmu i dbała, by bohaterowie byli niemal cały czas skazani tylko na siebie.

"Anioł" jest pierwszym tomem trylogii, drugi ukaże się w październiku w Wielkiej Brytanii. Z jednej strony jestem ciekawa całego anielskiego wątku, ale paw miłosny oraz zakończenie podpowiadają mi zakończenie przygody z twórczością pani Weatherly. Nie każdy może być Cassandrą Clare, która wątek miłosny czyni atrakcyjnym dla grupy docelowej i przy okazji akceptowany przez starszą grupę odbiorców. Jednak przykuwa uwagę samą historią, czyniąc ją równoważnym jeśli nie silniejszym partnerem dla obowiązkowego wątku uczuciowego. Pani Weatherly brakuje pewnych hamulców i dlatego jej powieści raczej nie wyjdą poza wąską i niewymagającą grupę czytelników.

A na koniec cytacik, który pobudził moją wyobraźnię i poprawił humor na resztę dnia:

"Willow siedziała w milczeniu ze stopami podciągniętymi pod brodę i wyglądała przez okno"*


Wygodna pozycja , muszę spróbować.
-----
* str. 126

Anioły, skrzydlate dusze, których część zaliczyła bolesny upadek, mimo wszystko przywodzi jak najbardziej pozytywne skojarzenia. W "Blasku" Alessandry Adornetto byli opiekunami ludzkości, dzielnie odpierającymi ataki sił pachnących siarką. Inną drogę obrała Weatherly, czyniąc skrzydlate stworzenia początkiem zguby naszego świata. Demoniczny anioł sam w sobie jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy książka ujrzała światło dzienne, narobiła niesamowitego zamieszania. Jeden człowiek opisał to, o czym wszyscy wiedzieli, ale nie mówiono o tym głośno. Życie autora zawisło na włosku, bo w końcu mafia nie wybacza, ale jest też cierpliwa i bardzo mściwa. Przez lata w świadomości przeciętnego człowieka, włoska mafia była utożsamiana z rodzinami sycylijskimi. Dopiero "Gomorra" pokazała siłę neapolitańskiej i jak niepozorna przy niej pozostaje familia osławiona przez Mario Puzo.

Nie odkryję Ameryki pisząc, że "Gomorra" jest zlepkiem różnych gatunków i podgatunków. Poza przedstawianiem zdarzeń z reporterskim zacięciem, nie brakuje relacji autora jako świadka i uczestnika wydarzeń. Między jednym wątkiem a drugim pojawiają się refleksje, analizy socjologiczne oraz objaśnianie skomplikowanych mechanizmów funkcjonowania włoskiej kamorry. Z miejsca należy odrzucić klasyczne pojmowanie mafii, gdzie rządzi hierarchia podtrzymywana wewnętrznym kodeksem. To co objawia światu Saviano to inna jakość - mafia bierze się za biznes i najwyższą wartością jest zysk. W miejsce pionowej struktury organizacyjnej wchodzi pozioma, przekraczająca państwowe granice - ogarniająca cały świat.

Saviano każdy rozdział poświęcił innej dziedzinie działalności. Szczególnie interesujące, choć zbyt krótkie, były strony poświęcone kobietom mafii.Wątek z branżą odzieżową jest chyba najklarowniejsza i najbardziej wciągająca z całej książki. Każdy kolejny stawał się coraz cięższy przez ładowanie zbyt rozwlekłych obserwacji, naznaczonych smętnym egzystencjalnym monologiem. Nowoczesność nie oznacza jednak spalenia wszystkich mostów przeszłości, czego dowodzą relacje z krwawych wojen. Jednak naszpikowanie stron licznymi detalami, rzuca czytelnika na ścieżkę dezorientacji i silnego skupienia. Nazwiska, przydomki, przynależność, branża śmigają przed oczami nim na dobre zdążą zagnieść się w ludzkiej świadomości. W tym natłoku potrafi zginąć obraz przedstawianej sytuacji oraz część przyjemności czytania. Dlatego między przygnębiającymi obrazami okresów faidy, niesamowitą ulgą był wątek poświęcony AK-47.

Te kilka rozdziałów utwierdziło mnie w przekonaniu, że wyjazd do Włoch jest poza granicą moich pragnień. Nie była to lektura łatwa i szybka, za bardzo otworzyła mi oczy na wyśmiewanych przez Włochów rodaków z południa. Dość zabawne było to, że po przeczytaniu "Gomorry" widziałam kilku południowo czy też włosko wyglądających młodych mężczyzn. Na jednej ulicy w ciągu 5 minut, a mieszkam w niewielkim mieście. Potem sobie uświadomiłam, że miejscowy zakład produkcji śmigłowców wykupiła włoska firma. A co jeśli macki kamorry dotarły aż tutaj? Po takiej lekturze nie sposób uniknąć małej paranoi, a ludzka podejrzliwość bywa zaskakująco produktywna. A takie historie są jak cukier dla drożdży.

Filmu nie widziałam i nie wiem czy nawet chcę. Wrażenia płynące z tej ciekawej, niełatwej i nie pozbawionej rys książki okazują się wystarczające. Myślę, że "Gomorrę" powinien przeczytać każdy, kto interesuje się tym, co dzieje się na świecie - po jej lekturze nic nie jest takie jak wcześniej. Tak jest przynajmniej w moim przypadku, chociaż czasem niewiedza jest błogosławieństwem. Książka Saviano jest świadectwem dzisiejszych Włoch, a raczej jego ciemnej strony. Mam niestety wrażenie, że poza ujawnieniem imperium kamorry, nic tak naprawdę się nie zmieniło.

Kiedy książka ujrzała światło dzienne, narobiła niesamowitego zamieszania. Jeden człowiek opisał to, o czym wszyscy wiedzieli, ale nie mówiono o tym głośno. Życie autora zawisło na włosku, bo w końcu mafia nie wybacza, ale jest też cierpliwa i bardzo mściwa. Przez lata w świadomości przeciętnego człowieka, włoska mafia była utożsamiana z rodzinami sycylijskimi. Dopiero...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dawno nie miałam takich trudności z rozpoczęciem wpisu. Próba uchwycenia zdania, które przykułoby uwagę i przy okazji nie uczyniło krzywdy książce, została z góry skazana na niepowodzenie. Proza Simmonsa jest stawiana w jednym rzędzie z klasykami gatunku, ale to nie gwarantuje zachwytu - każdy człowiek jest inny, ma inny bagaż życiowy i nastrojoną przez to perspektywę. Świat wykreowany i opowiedziany w "Hyperionie" w moim odczuciu jest istną perełką, rzeczywistością do której chce się wracać.

Przesuńmy się kilka stuleci do przodu, spójrzmy na świat po Wielkiej Pomyłce, hegirze i wielu wydarzeniach. Świat w których nasza planeta jest wspomnieniem, Starą Ziemią niezdatną do zamieszkania. W wielomiliardowej populacji Hegemonii nie brakuje rozłamów, sekt, wspólnot religijnych. Jedną z nich jest Kościół Chyżwara, który regularnie wysyła pielgrzymów na Hyperion - siedzibę nie tylko okrutnego bóstwa, ale zagadkowych Grobowców Czasu. W skład obecnej wyprawy wchodzą: Kapłan, Żołnierz, Poeta, Uczony, Konsul, Detektyw i Kapitan, ale żaden z nich nie jest członkiem tego kościoła. Aby wyjaśnić sobie dlaczego zostali wybrani, każdy ma opowiedzieć swoją historię, która zawiera jeden istotny pierwiastek - Chyżwara, zwanego też Awatarem lub Władcą Bólu. Tajemnicza istota posiada moc spełniania życzeń, ale tylko jeden uczestnik pielgrzymki ma szanse przeżyć.

Uniwersum "Hyperiona" poraża skalą, wizją, drobiazgowością i poezją. Simmons nie prowadzi czytelnika za rękę, ale od razu wrzuca na głęboką wodę. Zarzuca terminami, zjawiskami, wydarzeniami odsłaniając ich naturę w niewielkich dawkach, pobudzając ciekawską część osobowości. Fabuła powieści została w znaczącej części oparta na opowieściach pielgrzymów, które otwierają kolejne drzwi do poznania świata. Każda jest inna, każda niesie z sobą niemały ładunek emocjonalny, ale najsmutniejszą, a zarazem najbardziej tajemniczą, pozostaje według mnie opowieść Konsula. Erudycja Dana Simmonsa spływa na czytelnika niczym błogosławieństwo, dając uczucie obcowania z czymś wyjątkowym. Pisarz z równą lekkością oprowadza po świecie techniki, nauk ścisłych oraz polityki, jak i dotyka kwestii filozoficznych, etycznych, religijnych i lirycznych. Nad całą powieścią unosi się duch Johna Keatsa, niedocenianego za życia twórcy epoki romantyzmu, mało znanego w Polsce do dzisiaj. Nie sposób zignorować wpływu kultury indyjskiej, która wyraźnie odcisnęła swoje piętno na powieści.

"Hyperion" to coś więcej niż powieść science - fiction. Simmons czerpie garściami z dokonań kultury i nauki, co czyni wykreowany przez niego świat bardziej prawdopodobnym, bliskim. Zadane pytania, historie pobudzają do przemyśleń na wielu polach. Wystarczy wątek posłuszeństwa Abrahama, rozkładanego na elementy pierwsze oczami etyki. Plastyka opisów potrafi wywołać smutek, że przez fakt nieistnienia tych obrazów tracą nasze oczy. Dlatego lektura zajęła mi ponad tydzień, niektóre fragmenty czytałam kilka razy by wycisnąć z mojej wyobraźni ostatnią kropelkę. Już lasy ogniowe na Hyperionie robią wrażenie, a co dopiero inne miejsca i planety. Takich książek się nie zapomina, do takich tytułów się wraca, taką twórczość stawia się u siebie na półce.

Chociaż przede mną jeszcze trzy tomy cyklu, już w trakcie "Hyperiona" wiedziałam, że ekranizacja będzie procesem trudnym, wymagającym olbrzymiego budżetu oraz wybitnych scenarzystów. Dlatego sceptycznie podchodzę do planów Warner Bros, który rozważa powstanie filmu na podstawie "Hyperiona" oraz "Upadku Hyperiona". Pożyjemy zobaczymy, mam nadzieję, że niebawem upoluję drugą część.

Dawno nie miałam takich trudności z rozpoczęciem wpisu. Próba uchwycenia zdania, które przykułoby uwagę i przy okazji nie uczyniło krzywdy książce, została z góry skazana na niepowodzenie. Proza Simmonsa jest stawiana w jednym rzędzie z klasykami gatunku, ale to nie gwarantuje zachwytu - każdy człowiek jest inny, ma inny bagaż życiowy i nastrojoną przez to perspektywę....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Paranormal romance jest gatunkiem przesiąknięty amerykańskością, Zachodem, światem czytelnym dla wszystkim. Zmierzenie się z tym niezbyt wymagającym gatunkiem przez polską autorkę, potraktowałam z zaciekawieniem. Już po samym tytule widać, że nie ma co liczyć na totalną polskość, ale ponoć do odważnych świat należy. Izabela Szulc zaprezentowała powieść ciekawą, nieco schematyczną i proszącą się o dopracowanie. A tak "Podwójna tożsamość" mogłaby być naprawdę dobra.

Ava Farris ma 17 lat i mieszka z rodziną w Carlton, na niewielkiej wyspie Marvick. W przeciwieństwie do odnoszących sukcesy rodziców i brata, dziewczyna sprawia wrażenie obrazu nędzy i rozpaczy, zarówno w kwestiach materialnych jak i intelektualnych. Ma przy boku kumpla Davida, może liczyć na towarzystwo pozytywnie trzepniętej Emily, ale Ava wciela w życie pewien plan: nie chce rzucać się w oczy, gdyż nie wierzy w siłę Paktu. I tu wkracza temat nadnaturalności, bo Farrisowie są uzdolnieni, silni, wspaniali i kryją przed światem swoją naturę, szczególnie przed odwiecznym wrogiem. Ginie lubiany nauczyciel matematyki, na jego miejsce przychodzi typ, który wywołuje ciarki na plecach. Jednak nie przybył sam. Do szkoły dołączył jego bratanek, Nathaniel, który wyraźnie interesuje się Avą. A ostatnie czego jej brakuje, to zwrócenie na siebie uwagi całej szkoły.

Izabela Szulc ma bardzo lekkie pióro, co przy świetnej dynamice powieści jest szczególnie widoczne. W "Podwójnej tożsamości" nie ma miejsca na nudę dzięki wartkiej akcji, zaskakującym zwrotom nie wspominając o zgrabnym unikaniu dłużyzn. W takich warunkach niedociągnięcia, schematyczność potrafią nieco zblednąć. Obowiązkowy wątek uczuciowy nie razi infantylizmem, chociaż miejscami się o niego ociera, co w moim odczuciu jest niebywałym osiągnięciem. Współczesne pisarki, kreując wątek romantyczny, pragną uczynić go najpiękniejszym na świecie i coraz częściej lądują z nim do szufladki harlequinów.
Wątek nadnaturalny przez większość książki pozostaje tajemnicą, delikatnie odznaczającą swoją obecność. Dlatego też można zapomnieć, że czyta się romance ze słowem "paranormal". Uczucie niepokoju, które prześladuje główną bohaterkę samych czytelników potrafi postawić w stan podejrzliwej obserwacji i ostrożności. Jednak przede wszystkim pobudza ciekawość co do prawdziwej tożsamości rodziny Farrisów, którzy nie są jedynymi.

Kuleje trochę psychologia postaci. Ava i Nathaniel są całkiem interesujący, ale czegoś im brakuje do pełnego zawładnięcia wyobraźnią. Wyraźnie ustępują drugiemu planowi w postaci Emily oraz Thomasa. Nawet pojawiająca się na krótkie chwile babcia, potrafi wnieść do książki więcej energii niż główna para przez część swego czasu powieściowego. Dlaczego ojciec jest wiecznie nieobecny, a matka musi karmić wszystkich wkoło i opowiadać wstydliwe historyjki o swoich dzieciach? Skoro są tacy niezwykli, to czemu tego nie czuć na każdej stronie?

Mimo wszystko historia zapadła mi w pamięć, szczególnie przez wykorzystanie dość oryginalnego konceptu nadnaturalnego. Nie ma wampirów, wilkołaków czy zombie, ale... Ciekawi mnie ciąg dalszy, czy autorka bardziej przyłoży się do historii oraz uczestniczących w niej bohaterów. W przeciwieństwie do "Anioła" Weatherly, ""Podwójna tożsamość" od początku zdaje się zmierzać do rozwikłania większej sprawy, a nie czynić fabularnej otoczki jako pretekstu do rozwijania wątku romansowego.

Paranormal romance jest gatunkiem przesiąknięty amerykańskością, Zachodem, światem czytelnym dla wszystkim. Zmierzenie się z tym niezbyt wymagającym gatunkiem przez polską autorkę, potraktowałam z zaciekawieniem. Już po samym tytule widać, że nie ma co liczyć na totalną polskość, ale ponoć do odważnych świat należy. Izabela Szulc zaprezentowała powieść ciekawą, nieco...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Legendy o królu Arturze na dobre odcisnęły piętno we współczesnej kulturze, literaturze, sztuce i filmie. Moja wiedza opierała się zasadniczo na przekazie filmowym. Czy to romantyczna wersja trójkąta Artur - Ginewra - Lancelot w "Rycerzu króla Artura" z 1995 roku, czy wciągająca historia "Merlina" z 1998 roku, opowiedziana w trzech odcinkach z naprawdę doborową obsadą. Przez wiele lat pozwalałam tej historii przechodzić obok mnie, zostawiając jedynie świadomość szczątkowych faktów. Jeżeli w ogóle można mówić o faktach. ""Zimowy monarcha" jest zatem opowieścią o "mrocznych wiekach", w której legendarne przekazy i wyobraźnia muszą rekompensować brak historycznej dokumentacji".* Już dawno chciałam przeczytać powieść Cornwella, ale na tak surowy, bezwzględny świat chyba nie byłam przygotowana.

Narratorem jest mnich Derfel z Dinnwerac, który na prośbę Igraine, królowej Powys oraz w tajemnicy przed biskupem Sansumem - spisuje dzieje Artura. Sam był świadkiem tamtych wydarzeń jako podopieczny Merlina oraz wojownik i przyjaciel Artura. Historia mnicha jest nie mniej wciągająca i interesująca niż legendarnego władcy, a intrygi i wojny równie dobrze mogłyby obejść się bez posiadacza Ekskalibura. Cornwell nie tylko tka opowieść o Arturze, ale z wielką wyobraźnią, wiedzą i lekkością odsłania przed czytelnikami Brytanię VI n.e. - porzuconą przez Cesarstwo Rzymskie, nękaną przez najazdy Saksonów, Irlandczyków i Piktów, zżeraną przez wewnętrzne konflikty. Chrześcijaństwo coraz odważniej rozpycha się łokciami, spychając do rezerwatów starą wiarę. Świat dziwnie znajomy, bo chwilami niezwykle polski.

Z miejsca trzeba odrzucić dotychczasowe wyobrażenie o legendach arturiańskich, obedrzeć je z rycerskiej romantyczności i szlachetności. Zapomnieć o istnieniu takiego pojęcia jak humanizm, a w jego miejsce wstawić bezwzględność. Mężczyzna, kobieta i dziecko nie robią różnicy. W tych mrocznych czasach Artur, nieślubny syn króla Uthera - zostaje opiekunem małego Mordreda, następcy Dumnonii. Czyni wszystko by zjednoczyć Brytanię i przegonić Saksonów z wyspy i zapewnić pokój oraz dobrobyt. Tron kulawego króla jest niezwykle kuszący, ale to Artur przez okazanie słabości zniweczył szanse na zjednoczenie.

W "Zimowym monarsze" przewijają się postacie znane z legend, ale również nowe posiadają wyrazisty rys charakterologiczny. Bernard Cornwell osiągnął taki poziom budowania postaci, że jego wizja popularnej postaci jest naturalnie przejmowana przez czytelnika. Podobnie jak Umberto Eco w "Baudolino" sugeruje dystans do wszelkich relikwii chrześcijańskich, Cornwell zaleca podejrzliwy stosunek do legend. Derfel wybitnie nie znosi sir Lancelota, ale pogodził się z tym, że będzie przedstawiony jako wzór cnót rycerskich, których tak naprawdę nie posiadał tylko pokazywał. Poza tym, że autentyczność Artura jest do dzisiaj kwestią sporną, jak bardzo legendy i historie mijają się z prawdą? Świetne pióro i talent pisarza nie pozwalają się długo nad tym zastanawiać, ponieważ bohaterowie z Arturem na czele są zbyt prawdziwi i prawdopodobni, by wyczuwać nutę fałszu.

Z początku można poczuć się przytłoczonym zalewem nazwisk i miejsc, ale słowniczek, mapka oraz umiejętność snucia nawet zwyczajnych historii, pozwalają szybko wciągnąć się w losy bohaterów. Oczekując pojawienia się Artura, nie dane jest odczuć znużenia oraz zniecierpliwienia. Sceny batalistyczne są napisane tak klarownym i plastycznym językiem, że nawet nie wykazując zamiłowania do takich scen, mimowolnie się je docenia. "Zimowy monarcha" to nie tylko próba opowiedzenia historii o królu Arturze, ale także wiernego odwzorowania realiów tamtych czasów. Dla miłośników legend, historii Wielkiej Brytanii i powieści historycznych jest to pozycja obowiązkowa, ale nawet niewprawionemu w temat przyniesie niemało satysfakcji.

-----
* str. 554

Legendy o królu Arturze na dobre odcisnęły piętno we współczesnej kulturze, literaturze, sztuce i filmie. Moja wiedza opierała się zasadniczo na przekazie filmowym. Czy to romantyczna wersja trójkąta Artur - Ginewra - Lancelot w "Rycerzu króla Artura" z 1995 roku, czy wciągająca historia "Merlina" z 1998 roku, opowiedziana w trzech odcinkach z naprawdę doborową obsadą....

więcej Pokaż mimo to