-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać455
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
Superman nigdy nie należał do bohaterów, których przygody łatwo pisać. Jest herosem dysponującym ogromną potęgą, a przy tym postacią o charakterze stawianym za wzór. Cechy te sprawiają, że niezwykle trudno jest stworzyć wiarygodną i emocjonującą opowieść z jego udziałem. Niektórzy scenarzyści wiedzą jednak, że aby powstał dobry komiks z synem Kryptonu, warto zadbać o dwie rzeczy – świetnego przeciwnika oraz odpowiednio wyeksponowane pozaziemskie pochodzenie Supermana.
Scott Snyder to obecnie jedno z najgorętszych nazwisk komiksowego światka. Napisał na tyle dobre historie z Nietoperzem, że ukoiły one wściekłych po restarcie uniwersum fanów DC. Jeszcze przed New 52 zaprezentował się z dobrej strony, w niezwykle udany sposób obsadzając w roli Batmana Dicka Greysona („Mroczne Odbicie”). Jego „Amerykański Wampir” okazał się na tyle ciekawy, że część scenariusza do pierwszego tomu napisał sam Stephen King. Mógłbym tak wymieniać jeszcze długo, ale sami już pewnie zauważyliście prawidłowość: czego się nie dotknie, zamienia w złoto. Nic więc dziwnego, że kiedy DC postanowiło przywrócić blask swemu największemu bohaterowi w siedemdziesiątą piątą rocznicę jego powstania, pisanie scenariusza zaproponowano właśnie Snyderowi.
Opowiedziana w „Superman: Wyzwolony” historia charakteryzuje się dużym rozmachem, widocznym już od pierwszych stron. W prologu możemy zobaczyć jak naprawdę wyglądał wybuch bomby atomowej nad Hiroszimą, a chwilę później przeskoczyć do czasów współczesnych, gdzie na Ziemię spadają satelity. Dalej będzie tylko lepiej – gigantyczny robot, wyposażona w nowoczesny sprzęt armia, tajemniczy kult, wiecznie knujący Lex Luthor, a także zagadkowy Wraith. Supermanowi na pewno nie zabraknie roboty- przeciwko niemu obróciło się nie tylko jego pozaziemskie pochodzenie, które jest solą w oku wielu Ziemianom. Snyder przeciwstawił Clarkowi wszystko o co ten zawsze walczył: ratowanie życia, nie zabijanie wrogów, szukanie pokojowych rozwiązań – każda z tych zasad niesie ze sobą określone konsekwencje. I chociaż nie jest to najbardziej oryginalna historia jaką świat komiksu widział, świetnie spełnia powierzone zadanie: nie przesłania nam ciekawych bohaterów, których charaktery i relacje Snyder przedstawił bezbłędnie. Clark, Lois, Luthor, Batman (scena w jaskini!) - każde z nich dostaje szansę, by zabłysnąć. Fabuła cały czas trzyma odpowiednie tempo, dzięki czemu nie zabraknie zarówno akcji, jak i interesujących dialogów. Snyder prowadzi narrację w charakterystyczny dla siebie sposób – z dużą ilością retrospekcji oraz wewnętrznych monologów (na szczęście zawsze zmierzających do pointy). W pewnym momencie dość absurdalnie zaczynają jednak wyglądać relacje pomiędzy Wraithem a Supermanem – Clark wykazuje się w nich zadziwiającą nawet jak na niego tolerancją i/lub amnezją. Nie podoba mi się także to, jak powierzchownie i skrótowo pokazano główne zagrożenie dla Ziemi w zakończeniu „Superman: Wyzwolony” - ten wątek aż prosił się o rozwinięcie!
Odpowiadający za ilustracje panowie Jim Lee, Scott Williams i Dustin Nguyen wykonali fantastyczną robotę. Rysunki są szczegółowe i realistyczne, dzięki czemu jeszcze łatwiej wciągnąć się w przedstawioną historię. Pomimo dużej ilości szczegółów, ilustracje są w niezwykle dynamiczne. Choć autorzy przez większość czasu pokazują bohaterów z bliska, nie obraziłbym się, gdyby częściej stosowali szeroki plan – jak na opowieść o ogromnym rozmachu robią to zadziwiająco rzadko. Dobrze jednak komponuje się to z warstwą fabularną, która także na pierwszym planie stawia bohaterów.
„Superman: Wyzwolony” to opowieść w której czuć miłość, jaką autorzy darzą Człowieka ze Stali. Na szczęście szacunek do Supermana ich nie paraliżuje, ale pozwala opowiedzieć pełną rozmachu historię, , która na równi z akcją stawia bohaterów . To album, który powinien przypaść do gustu zarówno fanom przygód Kal-ela, jak i przekonać nowych czytelników, że ten nie jest wcale nudnym harcerzykiem.
Więcej recenzji na http://funtastyka.blogspot.com/
Superman nigdy nie należał do bohaterów, których przygody łatwo pisać. Jest herosem dysponującym ogromną potęgą, a przy tym postacią o charakterze stawianym za wzór. Cechy te sprawiają, że niezwykle trudno jest stworzyć wiarygodną i emocjonującą opowieść z jego udziałem. Niektórzy scenarzyści wiedzą jednak, że aby powstał dobry komiks z synem Kryptonu, warto zadbać o dwie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Świetna pozycja, nie tylko dla fanów tego uniwersum. Bogata w wiedzę, pisana bez nadzoru Lucasa, dobrze skomponowana - rzecz naprawdę warta dołączenia do kolekcji.
Niestety jakość wydania to dramat, nie uwierzę, że ktokolwiek to sprawdzał przed wypuszczeniem do sklepów! Nigdy jeszcze nie spotkałem się z taką liczbą błędów w jednej książce, a kilka już w życiu przeczytałem! Wydawnictwu należy się więc srogie lanie rózgą, a i tłumacz będzie się spowiadał z takich głupot jest przełożenie Order 66 na Zakon 66.
W ocenie nie uwzględniam jakości wydania, bo gdyby tak się stało, musiałbym pytać administrację lubimyczytac.pl czy da się przyznać punkty w skali ujemnej...
Świetna pozycja, nie tylko dla fanów tego uniwersum. Bogata w wiedzę, pisana bez nadzoru Lucasa, dobrze skomponowana - rzecz naprawdę warta dołączenia do kolekcji.
Niestety jakość wydania to dramat, nie uwierzę, że ktokolwiek to sprawdzał przed wypuszczeniem do sklepów! Nigdy jeszcze nie spotkałem się z taką liczbą błędów w jednej książce, a kilka już w życiu przeczytałem!...
http://funtastyka.blogspot.com/2015/10/star-wars-tarkin-recenzja_22.html
„Star Wars. Tarkin” to pierwsza książką z nowego kanonu Gwiezdnych Wojen, z którą mogą zapoznać się polscy czytelnicy. Po napisaniu tego zdania nie miałem zupełnie pomysłu na to, jak kontynuować wstęp, więc znalazłem się w identycznej sytuacji, co James Luceno piszący „Star Wars. Tarkin”. Badum tss, zapraszam do recenzji.
Podobno pochodził z niedalekiej gminy
Pokrewnej klimatem Krainie Wiecznej Zimy
Na tyle na ile można by określić
Jakieś jego konkretne pochodzenie
Ale odłóżmy złośliwości na bok. „Star Wars. Tarkin” opowiada nam część historii Wilhuffa Tarkina, późniejszego wielkiego moffa Imperium. Poznajemy go w momencie, w którym zarządza bazami strzegącymi dostępu do powstającej Gwiazdy Śmierci, a także nadzoruje jej budowę. W pamięci galaktyki wciąż żywe są wspomnienia o wojnach klonów, a Imperium dopiero co okrzepło. W takich okolicznościach dochodzi do tajemniczego ataku na Posterunek Tarkina. W trakcie starcia zmanipulowana zostaje sieć HoloNet – z podobną technologią moff zetknął się już w czasie wojen klonów. Z rozkazu Imperatora, Tarkin wraz z Vaderem zmuszeni są udać się na planetę Murkhana i zbadać, co stało się z resztkami technologii, której używał hrabia Dooku. Misja ta ma zdaniem Palpatine'a sprawić, że obaj jego zaufani poplecznicy nabiorą do siebie szacunku i nauczą się współpracować.
Podobno kiedyś działał razem z Boba Fett
Potem ich drogi rozdzieliły się
Jeden zrobił karierę na niwie państwowej
Drugi stał się łowcą nagród jedynie
Teraźniejsze wydarzenia regularnie przetykane są retrospekcjami z dzieciństwa Tarkina; równolegle śledzimy więc dorastanie jednego z największych polityków Imperium na jego rodzimej planecie, Eriadu. W założeniu miało nam to pokazać rozwój głównego bohatera, w praktyce wygląda to jednak nieco inaczej. Najpierw dostajemy scenę z teraźniejszych wydarzeń, w której Tarkin wykazuje jakąś cechę, następnie retrospekcję, która tłumaczy w jaki sposób się ona wykształciła, potem znów scena z cechą, powrót na Eriadu i tak przez pół książki. W teorii nie wygląda to źle, ale w praktyce wszystko napisane jest niezwykle płasko. Luceno zamiast dodać Tarkinowi głębi, a miał ku temu idealną okazję, spłyca tę postać. Zamiast czytać fascynujące studium nad człowiekiem, który z młodego, inteligentnego chłopaka zmienił się w potwora mordującego miliony ludzi w imię „wyższego celu”, otrzymujemy naiwną historyjkę, pod względem budowy postaci stojącą gdzieś na poziomie telenoweli.
Od kogo dostał to wysokie stanowisko
I czy w ogóle uczciwe jest to wszystko
Polityka to tarzanie się w błocie
I każdy się musi ubrudzić
„Star Wars. Tarkin” miało nam pokazać (podobnie wyglądało to w Expanded Universe), że bohaterowie stojący po stronie Imperium to postaci co najmniej równie ciekawe co Rebelianci. Uwielbiam chwile, w których dostajemy szansę na ujrzenie historii od strony „tych złych”. Możliwość poznania ich motywacji, przemyśleń, wizji świata – bardzo wysoko cenię takie zabiegi w literaturze. Niestety James Luceno kompletnie zawodzi w realizacji tego celu. Sytuację nieco ratują fragmenty, w których śledzimy poczynania Imperatora, nieźle wypada także Vader, ale w tej książce gwiazdą miał być Tarkin. Ciekawiej moim zdaniem pokazano Imperium w niedawno wydanym przez Egmont komiksie z serii Legends: „Darth Vader i Widmowe Więzienie”.
Tak się toczą losy nie zbadanie
Nie wiesz kim się stanie, co się komu stanie
Tylko tyle i aż tyle nam wiedzieć jest dane
Niekiedy tylko coś więcej powiedziane
Język, jakim napisana jest powieść, wypada dość... nieporadnie. Czytałem wiele książek tłumaczonych przez Marcina Mortkę i mam jak najlepsze zdanie o jego warsztacie, ale tutaj chyba napotkał na zbyt duży opór materii. Miejscami wygląda to tak, jakby książkę pisał debiutant, w dodatku bardzo młody wiekiem. W kilku miejscach zabrakło też wyczucia tłumacza – wyobrażacie sobie Vadera, który głosem Jamesa Earla Jonesa mówi „Tak czy owak”?
Na wysokim stanowisku czyny są nie te
Możesz zniszczyć nawet całą planetę
I nikt złego słowa nie piśnie
Nawet przed obliczem senatu
Jak dotąd głównie narzekam, pora więc porozmawiać o zaletach książki. Przede wszystkim widać, że autor zna uniwersum Gwiezdnych Wojen. Chociaż Expanded Universe przeszło do historii i oznakowane jest obecnie jako Legends, nie znaczy to, że Disney kompletnie odrzucił wszystko, co się w nim pojawiło. Mam zresztą wrażenie, że część starych historii może powrócić w nieco tylko zmienionej formie. W „Star Wars. Tarkin” wspomniany jest też Darth Plagueis i mam nadzieję, że w przyszłości dowiemy się o nim nieco więcej. Dużą wagę autor przykłada do technikaliów – pojawia się wiele jednostek znanych z filmów i seriali. Z przyjemnością wyobrażałem sobie pilotującego czarnego Eta-2 Vadera, czy naszpikowaną nowoczesną technologią korwetę „Cierń” należącą do Tarkina. Jako, że w książce często wspominane są wydarzenia, które miały miejsce w trakcie wojen klonów, warto znać serial „Clone Wars” (jest częścią nowego kanonu), ale nie jest to wymagane.
Gdzie tedy idą podatników pieniądze
Urzędowa grabież najbardziej jest nęcąca
I kto się dowie, że Jabbowie, ci bandyci
Pod stołem finansują by zostawić ich w spokoju
Pewnie narażę się teraz wielu osobom, ale nie oceniam zbyt wysoko wartości literackiej książek z Expanded Universe. Zaczytywałem się w nich kilkanaście lat temu i dzięki nim jeszcze bardziej pokochałem Gwiezdne Wojny, ale kiedy wróciłem niedawno do uwielbianej przez fanów Trylogii Thrawna, nie mogłem się nadziwić, jak źle jest to napisane. Paradoksalnie więc „Star Wars. Tarkin” najbardziej spodoba się fanom Expanded Universe, którzy wylali na Disneya wiadra pomyj w związku z budową nowego kanonu. Znajdą tutaj bohaterów, których uwielbiają, zobaczą potęgę Imperium w działaniu, odwiedzą znane im wcześniej światy i poczują się jak w domu. Takim po generalnym remoncie i jeszcze bez większości mebli, ale domu. Jest to też szansa dla nowych czytelników, żeby wskoczyć szybko w nowy kanon, zanim ten dorobi się dziesiątek pozycji i zapętli tak, że próg wejścia stanie się zbyt wysoki.
Można było się spodziewać, że to pan, Komandorze
Tarkin to zrobił haj,haj
Można było się spodziewać, że to pana, Komandorze
Tarkin to dzieło
Nie mogę jednak polecić „Star Wars. Tarkin” fanom książek z gatunku space opery oraz SF z militarnym zacięciem. Szczerze mówiąc, pod tym względem znacznie lepiej wypadają nawet książki naszych rodzimych autorów. Jeśli szukacie więc porządnej kosmicznej przygody, sięgnijcie raczej po „Niebiańskie Pastwiska” Majki, „Głębia. Skokowiec” Podlewskiego, „Kellera” Jamiołkowskiego czy coś nagrodzonego w tym roku Zajdlem Michała Cholewy, a wymieniłem tutaj tylko kilka najnowszych tytułów, nie wspominając o takich klasykach jak cykl „Dominium Solarne” Tomasza Kołodziejczaka. Jeśli natomiast wystarczy wam, że w książce pojawiają się znani bohaterowie, statki i Moc, a jakość literacka schodzi na drugi plan, albo potraktujecie „Star Wars. Tarkin” jako guilty pleasure, to pewnie już i tak sięgnęliście po tę książkę i jesteście zadowoleni. Muszę przyznać, że chociaż przez całą recenzję narzekałem, to i tak nie żałuję, że przeczytałem „Star Wars. Tarkin” i z pewnością sięgnę po kolejne pozycje z nowego kanonu. Cóż poradzić, taka dola fana...
PS Chociaż polskie wydanie jest bardzo ładne, to zabrakło w nim rozpiski czasowej, którą zawierają zagraniczne wydania. Mała rzecz, a smuci.
PS 2 Cytaty pomiędzy akapitami pochodzą z piosenki „Komandor Tarkin” autorstwa Kazika
http://funtastyka.blogspot.com/2015/10/star-wars-tarkin-recenzja_22.html
„Star Wars. Tarkin” to pierwsza książką z nowego kanonu Gwiezdnych Wojen, z którą mogą zapoznać się polscy czytelnicy. Po napisaniu tego zdania nie miałem zupełnie pomysłu na to, jak kontynuować wstęp, więc znalazłem się w identycznej sytuacji, co James Luceno piszący „Star Wars. Tarkin”. Badum tss,...
Choć Wonder Woman jest najpopularniejszą superbohaterką na świecie, polski czytelnik jak dotąd nie miał wielu okazji do zapoznania się z waleczną Amazonką. Jeśli jednak wraz z kampanią promocyjną (nieszczęsnego) „Batman v Superman. Świt Sprawiedliwości” zainteresowaliście się postacią Diany, na rynku dostępna jest idealna pozycja od której można rozpocząć przygodę z Wonder Woman.
„Wonder Woman: Krew” to pierwszy tom przygód Amazonki, który ukazał się w ramach New 52, czyli restartu świata DC. Dzięki temu nowy czytelnik nie musi obawiać się tego, że nieznajomość uniwersum stanie na przeszkodzie czerpania radości z lektury. Zdecydowanie ważniejsza jest tutaj wiedza na temat greckiej mitologii, ponieważ Brian Azzarello opowiada nam historię, która w znacznie większym stopniu nawiązuje do antycznych korzeni bohaterki, niż tych komiksowych. Dzięki temu zabiegowi opowieść ta zdecydowanie wyróżnia się na tle pozostałych dostępnych na rynku serii; „Wonder Woman” Azzarello znacznie bliżej do tego, co możemy przeczytać chociażby w serii „The Wicked + The Divine” z Image Comics niż do przygód Supermana i Batmana.
Historia przedstawiona w serii toczy się wokół dwóch wątków: zniknięcia Zeusa i przejęcia schedy po nim oraz losów jego najmłodszego bękarta. Walka o tron, zazdrosna żona, młoda i krnąbrna matka, zdrady oraz knowania – wszystko to składa się na opowieść, w której nie brakuje zwrotów akcji (poznajemy między innymi nowy origin Wonder Woman), a czytelnik nie ma okazji żeby się nudzić. Scenarzyście nie wszystko jednak udało się idealnie; jedną z rzeczy których w komiksach nie lubię i przez którą moim zdaniem wiele historii źle zniosło próbę czasu, jest nadmierna ekspozycja. Azzarello zdaje się uważać podobnie, jednak zarówno w tym, jak i kolejnych tomach zdarza mu się przedobrzyć i pozostawić czytelnika w zbyt dużej niepewności co do przedstawionych wydarzeń – konia z rzędem temu, kto od razu zrozumiał o co chodziło chociażby w zakończeniu pierwszego tomu.
Świetną pracę wykonali panowie Cliff Chiang (zeszyty 1-4) i Tony Ankins (zeszyty 5-6). Ich Wonder Woman jest potężną wojowniczką i ani przez moment w to nie wątpimy. Często widzimy ją na tle zwykłej ziemskiej dziewczyny jaką jest Zola, co daje nam dobrą perspektywę: Diana zdecydowanie góruje zarówno nad nią, jak i większością śmiertelników. Chiangowi i Ankinsowi (szczególnie temu drugiemu) udało się także w znakomity sposób pokazać fizyczność Amazonki: jest niezwykle atrakcyjną, pełną wdzięku kobietą, ale kiedy zmuszona jest do wysiłku (na przykład unosząc samochód) wyraźnie zarysowują się u niej mięśnie, których pozazdrościć mógłby niejeden bywalec siłowni. Wonder Woman cały czas emanuje siłą (zarówno fizyczną, jak i charakteru), przy czym nie traci (a może nawet zyskuje?) nic z seksapilu, za co rysownikom należą się ogromne brawa. Bardzo ciekawie prezentują się także pozostałe postaci: Niezgoda, Apollo, Wojna czy Hades. Chiang bawi się ich mitologicznymi wizerunkami i przerabia je w niezwykle interesujący sposób. Zastrzeżenia mam jedynie do Posejdona, przy którym moim zdaniem artysta chyba nieco zbyt mocno „odpłynął”. Wszystko to rysowane jest przez Chianga (Ankins od tego odchodzi) niezwykle grubą kreską, która podkreśla posągowość bohaterów, od razu nasuwając skojarzenie z antycznymi rzeźbami. Całości dopełniają znakomite kolory autorstwa Matthew Wilsona, odpowiednio akcentujące nie tylko postaci, ale także scenerię, oświetlenie, pogodę czy porę dnia: wszystko to jesteśmy w stanie określić już po pierwszym rzucie oka na stronę, dzięki czemu od razu wiemy jaki nastrój panuje w danej scenie.
„Wonder Woman: Krew” to początek znakomitej serii, która powinna przypaść do gustu wielu grupom czytelników: niski poziom wejścia, silna bohaterka, unikalny klimat, znakomite ilustracje oraz duża ilość akcji to mieszanka potężna niczym spartańska armia. Jeśli, podobnie jak ja, zaczytywaliście się w „Mitologii” Jana Parandowskiego, będziecie „Wonder Woman: Krew” zachwyceni!
Choć Wonder Woman jest najpopularniejszą superbohaterką na świecie, polski czytelnik jak dotąd nie miał wielu okazji do zapoznania się z waleczną Amazonką. Jeśli jednak wraz z kampanią promocyjną (nieszczęsnego) „Batman v Superman. Świt Sprawiedliwości” zainteresowaliście się postacią Diany, na rynku dostępna jest idealna pozycja od której można rozpocząć przygodę z Wonder...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to