Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Powieść, którą się "połyka". Świetny thriller, z suspensem na końcu. To historia o tym,jak bardzo pozory mogą mylić.

Powieść, którą się "połyka". Świetny thriller, z suspensem na końcu. To historia o tym,jak bardzo pozory mogą mylić.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chylę czoła przed autorem. Political fiction w świetnym wydaniu. Czytałam z zapartym tchem - dwa razy spóźniłabym się na autobus do pracy ;-)

Chylę czoła przed autorem. Political fiction w świetnym wydaniu. Czytałam z zapartym tchem - dwa razy spóźniłabym się na autobus do pracy ;-)

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Fajna, kobieca powieść. Dawno się tak nie śmiałam podczas lektury - musiałam pilnować się w autobusie ;-)

Fajna, kobieca powieść. Dawno się tak nie śmiałam podczas lektury - musiałam pilnować się w autobusie ;-)

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytana po raz drugi po 4 latach.

Przeczytana po raz drugi po 4 latach.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rewelacyjna i poruszająca, zresztą jak większość powieści z cyklu "Kobiety to czytają"...

Rewelacyjna i poruszająca, zresztą jak większość powieści z cyklu "Kobiety to czytają"...

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Każdy rodzic powinien ją przeczytać. Ciężko ją oceniać z punktu technicznego, tak wiele emocji ze sobą niesie...

Każdy rodzic powinien ją przeczytać. Ciężko ją oceniać z punktu technicznego, tak wiele emocji ze sobą niesie...

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Sztuka kochania” była swego czasu książką obowiązkową dla każdego nastolatka. I nie chodzi tu bynajmniej o kanon lektur szkolnych, a raczej tych… „życiowych”. Młodzi (ale nie tylko) ludzie zaczytywali się w niej z wypiekami na twarzy. Wstyd przyznać, ale w moich młodzieńczych latach książka nie trafiła w moje ręce. Może dlatego, że rodzice nie mieli jej w swojej biblioteczce. A może dlatego, że tak dobrze ją ukryli przed ciekawskimi oczami córki..?


„Sztuka kochania” była wielokrotnie wznawiana i dzisiaj, po czterdziestu ladach nadal cieszy się niesłabnącą popularnością. Wydana w siedmiu (!) milionach egzemplarzy – to wersja oficjalna, bo liczbę nielegalnych dodruków można liczyć w kolejnych tysiącach. Poradnik ten został wydany nakładem ciężkiej pracy Michaliny Wisłockiej w Poradni Świadomego Macierzyństwa, pierwszej w Polsce takiej instytucji. Wisłocka pracując jako ginekolog, stykała się w lekarskim gabinecie z wieloma różnorodnymi problemami i to dało jej motywację do pisania. Jednym słowem jej poradnik był idealną odpowiedzią na problemy pacjentek.


„Książka, która podpowiada jak żyć…żeby chciało się kochać”.
Z każdego zdania, z każdego rozdziału płynie jednoznaczny wniosek, że „kochanie” to forma sztuki. Wszak słowo seks kojarzy się w dzisiejszych czasach bardziej z czynnościami mechanicznymi, jakąś gimnastyką aniżeli z bliskością i czułością. W tym kontekście (ale nie tylko) książka jest nadal aktualna, nawet po tylu latach. I to uważam za jej największy walor.


Pozycja obowiązkowa dla par z dłuższym i krótszym stażem. Zawiera nie tylko porady czysto praktyczne. Uczy także dostrzegania potrzeb partnera; traktowania drugiego człowieka z szacunkiem.


Uważam, że to książka, która powinna być choć w części omawiana w szkole podczas zajęć „Wychowania do życia w rodzinie” czy jak to się tam dzisiaj nazywa. Michalina Wisłocka tłumaczy bowiem zawiłości ludzkiej natury w sposób prosty i przystępny. Za jedyny minusik uważam zbyt wiele informacji medycznych w niektórych rozdziałach. Poza tym sądzę, że jest to „pozycja” (nomen omen) obowiązkowa.


Zdezaktualizował się rozdział dotyczący antykoncepcji – wiadomo, świat poszedł do przodu, farmacja także – oraz niektóre poglądy autorki na kwestie partnerstwa w związku. Jednak na te ostatnie można po prostu przymknąć oko. Dziś książka już tak nie szokuje, jednak zdaję sobie sprawę (i po lekturze rozumiem dlaczego), jak nowatorskie wydawały się poglądy Michaliny Wisłockiej w latach PRL-u. Kontrowersje mogły wynikać również z faktu, iż Wisłocka zachęcała mężczyzn do czynnego udziału w życiu rodzinnym, co ówcześnie raczej nie było standardem. Nie dziwi mnie także to, że nie chciano wydać poradnika w Polsce, a autorka chodziła od Annasza do Kajfasza, raz zwracając się z prośbą do partii, raz do Kurii… Polską rządzili mężczyźni. I nieprzychylnie patrzono na kobiety, które swoim nowatorstwem chciały zmieniać świat…


Polecam serdecznie!

„Sztuka kochania” była swego czasu książką obowiązkową dla każdego nastolatka. I nie chodzi tu bynajmniej o kanon lektur szkolnych, a raczej tych… „życiowych”. Młodzi (ale nie tylko) ludzie zaczytywali się w niej z wypiekami na twarzy. Wstyd przyznać, ale w moich młodzieńczych latach książka nie trafiła w moje ręce. Może dlatego, że rodzice nie mieli jej w swojej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Cień burzowych chmur” zaintrygował mnie od razu. Z zapowiedzi wynikało, że będzie to barwna opowieść rodzinna osadzona w realiach wczesnego PRL-u. Smaczku dodawał fakt, że główni bohaterowie noszą takie samo nazwisko, jak ja. Stwierdziłam więc, że w domu Szymczaków musi znaleźć się powieść o Szymczakach, no jakżeby inaczej? „Cień burzowych chmur” to zapowiadana pierwsza z pięciu części sagi „Spacer Aleją Róż”. Po lekturze wiem, że z niecierpliwością będę wyczekiwać kolejnych tomów.
Reforma rolna wprowadzana po wojnie miała, w założeniu działaczy partyjnych, sprawić, że wszyscy będą posiadali tyle samo. Zrównywała bogaczy z biedakami. W tej sytuacji, wiadomo, najbardziej zyskiwali ci ostatni, wcześniej ledwie łączący koniec z końcem. Obecnie żyjemy w czasach, kiedy grunt jest „w cenie”. Wówczas też był, ale nie tylko to było istotne dla naszych bohaterów. Ziemia, na której żyli, zwana była ojcowizną, bo przekazywano ją z pokolenia na pokolenie. Dlatego Szymczakom tak trudno było pogodzić się z faktem, że ktoś zabiera im ziemie, przynależne do ich rodziny od wielu lat. Po reformie przestali być szanowaną rodziną, zrównano ich niemalże z „dziadami”. Został im murowany dom i lichy kawałek ziemi. Bronek zaś, jako głowa rodziny, musiał wybyć do miasta, by zapewnić bliskim jako taki byt. Podziwiam go jako faceta, bo kierował się w życiu prostymi, klarownymi zasadami: Bóg, honor, ojczyzna. Rodzina była dla niego najważniejsza. Czasem jednak drażnił mnie jego charakter: jak wielu mężczyzn w sytuacjach stresowych był dosyć narwany.
Wspaniale rozpisana intryga powoduje, że książkę pochłania się jednym tchem. Bohaterowie nie są papierowi – wierzyłam, że dana postać mogłaby w danej sytuacji zachować się tak, jak przedstawia to autorka. Niejednokrotnie też zastanawiałam się, jak ja zachowałabym się w określonej sytuacji, mając na względzie, że były to czasy wczesnego, jakże niegodziwego PRL-u. Ze strony na stronę podziwiałam coraz bardziej wyobraźnię autorki, która tak sugestywnie odmalowała przeróżne intrygi między mieszkańcami.
Powieść Edyty Świętek jest również powieścią o początkach Nowej Huty, która miała być miastem homo sovieticus. Nowa Huta przez lata miała raczej czarny PR, a autorce udało się ją odczarować. Intrygowały mnie niezwykłe obrazy przemian, choć nie jestem pewna, czy gdybym żyła ówcześnie, byłabym z nich zadowolona. Poznając losy bohaterów pochylamy się nad zachodzącymi zmianami w społeczeństwie i gospodarce, szumnie zwanej realnym socjalizmem.
Powieść napisana z rozmachem, bez zadęcia, piękną polszczyzną. Edyta Świętek nie zanudza zbędnymi opisami, nie brnie w niepotrzebne wątki. To wszystko spowodowało, że książkę niemal pochłonęłam. Do tej pory nie miałam do czynienia z twórczością autorki, sądzę jednak, że wkrótce się to zmieni. Mam sporo do nadrobienia w tej kwestii.
Zawiść, sprzeczki rodzinne czy sąsiedzkie, chęć zemsty – słowem kalejdoskop uczuć. „Cień burzowych chmur” wciąga niczym wir w kipieli wodnej. I o ile taki wir na łonie natury do przyjemnych nie należy, o tyle lektura powieści – wręcz przeciwnie.

„Cień burzowych chmur” zaintrygował mnie od razu. Z zapowiedzi wynikało, że będzie to barwna opowieść rodzinna osadzona w realiach wczesnego PRL-u. Smaczku dodawał fakt, że główni bohaterowie noszą takie samo nazwisko, jak ja. Stwierdziłam więc, że w domu Szymczaków musi znaleźć się powieść o Szymczakach, no jakżeby inaczej? „Cień burzowych chmur” to zapowiadana pierwsza z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Każdy rodzic w którymś momencie swojego rodzicielskiego żywota spotka się z terminem „odpieluchowanie”. My mamy jeszcze na to trochę czasu, bo córcia niedawno skończyła roczek, ale psychicznie warto nastawić się już na to, co nas czeka. A czeka nas, jak wielu pozostałych rodziców, nie lada zadanie: odzwyczaić dziecko od pieluch, do których przyzwyczajone było od samego urodzenia. Nasz tuptuś nie zna innego sposobu wypróżniania, jak właśnie w pieluszkę, która skrywa to i owo, dając mu poczucie intymności, tak bardzo potrzebnej przy tej czynności fizjologicznej.
Jamie Głowacki to ekspertka od treningu nocnikowego maluchów. W książce „Mamo, chcę kupę” prezentuje swoją metodę na nauczenie dziecka siadania na nocnik. Twierdzi również, że jej sposób pomoże rodzicom, którzy załamali się, gdywszystkie inne metody zawiodły.
Autorka zaznacza, że najlepszy wiek na naukę to czas między dwudziestym a trzydziestym miesiącem życia dziecka. Dokładnie to w swoim poradniku uzasadnia. Osobny rozdział Jamie poświęciła na omówienie całego zagadnienia związanego z kupą. Czytając go, znalazłam wiele analogii do wielce ciekawej pozycji pt. „Historia wewnętrzna” G.Enders, również traktującej o całym procesie wydalania i pracy jelit. Wspólną cechą było na przykład polecanie podnóżka pod nogi, tak by wypróżniać się ze zgiętymi kolanami, co znacznie ułatwia sprawę – jak widać nie tylko dorosłym, lecz także dzieciom.
Jamie Głowacki ciekawie tłumaczy, jak to naprawdę jest z tą kupą (przepraszam za bezpośredniość, ale w końcu… nic, co ludzkie, nie jest nam obce, prawda?). Dziecko od urodzenia zna uczucie ciepłej pieluchy, wypełnionej… no wiecie czym… przylegającej do ciała. I jest to dla niego najzupełniej normalne. A tu nagle rodzice mu każą to ciepłe „coś” wydalać na jakimś nocniku, a na dodatek później wyrzucać to do ubikacji. Jak to?! Dziecko myśli, że musi wyrzucić „część siebie”, stąd ta częsta niechęć do siadania na nocnik. Dlatego też specjalistka radzi nam przeprowadzać cały cykl etapami: najpierw nasza pociecha powinna hasać po domu na golasa (przeżyłam szok, kiedy przeczytałam o tym po raz pierwszy, ale po głębszym zastanowieniu ma to sens) – przynajmniej na golasa od pasa w dół. Wówczas widzimy, czy dziecko się pręży lub inaczej daje znaki, że jest gotowe usiąść na „tronie”. Kolejnym etapem jest chodzenie w ubrankach, ale bez bielizny. Zaraz zapytacie: dlaczego? Ano dlatego, że dla tak małego dziecka przylegające majteczki zbyt niebezpiecznie przypominają otulającą jego ciałko pieluchę, stąd tak częste wpadki, gdy rodzice zakładają (po pomyślnie zakończonym pierwszym etapie) dziecku od razu bieliznę. O kolejnych etapach możecie poczytać w tym nietypowym poradniku.

całość:
http://in-bed-with-books.blogspot.com/2017/03/jamie-glowacki-mamo-chce-kupe-jak.html#more

Każdy rodzic w którymś momencie swojego rodzicielskiego żywota spotka się z terminem „odpieluchowanie”. My mamy jeszcze na to trochę czasu, bo córcia niedawno skończyła roczek, ale psychicznie warto nastawić się już na to, co nas czeka. A czeka nas, jak wielu pozostałych rodziców, nie lada zadanie: odzwyczaić dziecko od pieluch, do których przyzwyczajone było od samego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka warta przeczytania, gdy jest się w ciąży lub gdy jest się mężem/partnerem ciężarnej. Zabawny język, ciekawe rysunki - śmieszą. Jednak, gdy zajrzałam do niej po kilku miesiącach (czyli jak córcia już jest na świecie), to przedmiotowe traktowanie dziecięcia jakoś mniej mnie bawi.

Książka warta przeczytania, gdy jest się w ciąży lub gdy jest się mężem/partnerem ciężarnej. Zabawny język, ciekawe rysunki - śmieszą. Jednak, gdy zajrzałam do niej po kilku miesiącach (czyli jak córcia już jest na świecie), to przedmiotowe traktowanie dziecięcia jakoś mniej mnie bawi.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Moja pierwsza książka kucharska, którą po dziś dzień wspominam z sentymentem. Pamiętam, że ówcześnie niektóre z przepisów wydawały mi się niezmiernie trudne, ale wiadomo, że wszystko wygląda inaczej z perspektywy dziecka. Zachowam ją dla swojej córci, ciekawe czy jej się spodoba za kilka lat;-).

Moja pierwsza książka kucharska, którą po dziś dzień wspominam z sentymentem. Pamiętam, że ówcześnie niektóre z przepisów wydawały mi się niezmiernie trudne, ale wiadomo, że wszystko wygląda inaczej z perspektywy dziecka. Zachowam ją dla swojej córci, ciekawe czy jej się spodoba za kilka lat;-).

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

To książka, którą nazwałabym "Biblią dla rodziców". Wprawdzie mogłoby być mniej nawiązań do amerykańskich warunków, ale i tak jest to pozycja godna polecenia. U nas podczytywana przez cały miniony rok :-).

To książka, którą nazwałabym "Biblią dla rodziców". Wprawdzie mogłoby być mniej nawiązań do amerykańskich warunków, ale i tak jest to pozycja godna polecenia. U nas podczytywana przez cały miniony rok :-).

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdzieś kiedyś słyszałam już o Cathy Glass, ale jakoś nigdy wcześniej nie miałam okazji, by zapoznać się z jej twórczością. Jednak opis na okładce zaintrygował mnie do tego stopnia, że koniecznie chciałam poznać tę historię. A teraz myślę sobie, że warto byłoby poznać pozostałe książki autorki, pracującej w opiece społecznej i tworzącej rodzinę zastępczą dla dzieci pokrzywdzonych.

Sam tytuł jest już wymowny, aczkolwiek ja sama w określeniu "córeczka tatusia" nie widzę nic pejoratywnego. Dla mnie to po prostu określenie bliskich relacji na linii ojciec-córka, bliskich, ale i zdrowych (u mnie w rodzinie często się tak mówi o mnie, ale jest to raczej na zasadzie żartobliwych docinków ze strony mamy czy brata). W przypadku powieści Cathy Glass termin ten nabiera drugiego, bardziej mrocznego znaczenia...


Kiedy mała, siedmioletnia dziewczynka zachowuje się jak dorosła kobieta, a jej ojciec w pełni to aprobuje, możemy pomyśleć, że coś jest nie tak. Jeśli jednak odbywa się to sporadycznie i bardziej w formie zabawy, jesteśmy skłonni przymknąć na to oko. Czasem możemy sobie tłumaczyć takie zachowania na różne sposoby. Kiedy jednak dziecko, nie znając granic, ociera się o wulgarność; kiedy zaczynamy dostrzegać, że w relacji rodzica z córką jest zbyt wiele nieprawidłowych, skrzywionych sytuacji, powinniśmy reagować natychmiast.

To temat trudny i bolesny, bo zazwyczaj rodzice kochają swoje dzieci i chcą dla nich jak najlepiej. Kiedy byłam w ciąży i martwiłam się, jak to będzie, gdy dziecko pojawi się na świecie, pewna koleżanka powiedziała mi, że "żaden rodzic nie zrobi swojemu dziecku krzywdy (w domyśle: świadomie)". A jeżeli jednak czyni tę krzywdę, nieświadomy swoich poczynań?

Nie chciałabym rozpisywać się za wiele o treści, bo ciężko opisać tę książkę i nie zdradzić za dużo. Powiem Wam jednak, jakie emocje targały mną podczas lektury. Początkowo przejawiałam niezdrową wręcz ciekawość, bo autorka potrafi tak sugestywnie nakreślić obraz sytuacji, że wieczorami (mimo iż kleiły mi się oczy) czytałam do późnych godzin. Ciekawość w pewnym momencie zaczęła przekształcać się w niedowierzanie. Następnym etapem była złość, a może wręcz wściekłość na bohatera (a raczej antybohatera). No bo jak to? To właśnie rodzic, w tym przypadku ojciec, powinien wyznaczać zasady i wiedzieć, co dla jego dziecka jest najlepsze. Derek, nasz antybohater, tego nie wiedział, bo kierował się egoizmem. O, przepraszam, przed złością na Dereka była jeszcze złość na Beth (jego córkę), która momentami zachowywała się jak rozkapryszony bachor (a to działa mi na nerwy, zarówno w odniesieniu do postaci realnych, jak i fikcyjnych). Tak więc, jak widać, lekturze towarzyszył cały kalejdoskop emocji, huśtawka emocjonalna...

Jest jeszcze jedna kwestia, o której chciałabym napisać. Ujęło mnie to, co Cathy napisała na początku książki:

Jestem jednak pewna, że dziś postąpiłabym tak samo jak wtedy, gdyż pewne zachowania są niedopuszczalne i ze względu na dobro dziecka trzeba położyć im kres.

W zasadzie nie mam tu już nic do dodania. Jeżeli chcecie poznać mroczną historię Dereka i Beth oraz Cathy, u której Beth czasowo przebywała, sięgnijcie po "Córeczkę tatusia".

Gdzieś kiedyś słyszałam już o Cathy Glass, ale jakoś nigdy wcześniej nie miałam okazji, by zapoznać się z jej twórczością. Jednak opis na okładce zaintrygował mnie do tego stopnia, że koniecznie chciałam poznać tę historię. A teraz myślę sobie, że warto byłoby poznać pozostałe książki autorki, pracującej w opiece społecznej i tworzącej rodzinę zastępczą dla dzieci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Coś w kratkę opisuję powieści należące do cyklu pt."Saga o Fjällbace ". Czwarta część nie powaliła mnie na kolana, stąd nawet nie czułam potrzeby pochylania się nad nią, by napisać swoją opinię. Za to piąta część, czyli "Niemiecki bękart" zachwycił mnie, skradł moje serce. Jeżeli chodzi o fabułę, to jest ona zbudowana podobnie jak trzeci tom, czyli "Kamieniarz" - znów mamy dwa plany czasowe: współczesność oraz czasy II wojny światowej. I chociażby z tego względu książka miała prawo przypaść mi do gustu. Na ten moment oceniam "Niemieckiego bękarta" jako najlepszą powieść z całej serii, zobaczymy, czy któryś kolejny tom będzie w stanie to "przebić" ;-)...
Tym razem śledztwo jest mocno związane z życiem prywatnym bohaterów, a w szczególności Eriki. To ona znajduje w skrzyni ze szpargałami stary niemiecki medal oraz poplamiony krwią kaftanik niemowlęcy. I to właśnie ona próbuje dowiedzieć się, co te rzeczy mają wspólnego z jej, nieżyjącą już, matką... Co istotne, osoby, które mogłyby udzielić jej odpowiedzi, tracą życie. Dwie osoby w przeciągu 2 miesięcy... Czy to może być zbieg okoliczności?

Bardzo spodobało mi się, że z tomu na tom autorka rozbudowuje dzieje bohaterów drugoplanowych - w ten sposób nawet w postaciach, których do tej pory nie darzyłam sympatią, zaczynam dostrzegać pozytywne cechy. Koledzy Patricka nieco się usamodzielniają - najbardziej zaskoczył mnie Jesta (nie jestem pewna, jak zapisuje się to nazwisko?). Pod skorupą kryje się w nim wrażliwe serducho. Oczywiście swoistego kolorytu powieści nadaje również Melberg - scena z nadaniem imieniu psu spowodowała, że chichotałam jak głupia (swoją drogą musiało to ciekawie wyglądać - słucham audiobooków podczas spacerów z córcią: ona śpi, a ja poznaję kolejne historie; tak więc śmiałam się na środku ulicy, no co - kto mi zabroni? ;-) )

Wątki obyczajowe w pewien sposób równoważą skomplikowaną i mroczną historię z przeszłości. I znowu ukłony w stronę autorki - niewielu pisarzy decyduje się wysłać swojego bohatera-faceta na urlop ojcowski. Za to i za realne przedstawienie rzeczywistości rodziców żyjących z małym dzieckiem pod jednym dachem - kapelusze z głów.

Polecam serdecznie fanom kryminałów, którzy nie mają nic przeciwko wątkom obyczajowym.

Coś w kratkę opisuję powieści należące do cyklu pt."Saga o Fjällbace ". Czwarta część nie powaliła mnie na kolana, stąd nawet nie czułam potrzeby pochylania się nad nią, by napisać swoją opinię. Za to piąta część, czyli "Niemiecki bękart" zachwycił mnie, skradł moje serce. Jeżeli chodzi o fabułę, to jest ona zbudowana podobnie jak trzeci tom, czyli "Kamieniarz" -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To moje kolejne spotkanie z piórem pani Kasi Puzyńskiej. Znowu znajdujemy się w Lipowie i okolicach, ale... klimat powieści jest nieco inny niż dotychczas. Jednym z najczęstszych słów w książce jest wyraz "wampir". Autorka wielokrotnie odwołuje się do opisów jakichś nadprzyrodzonych zjawisk. Stąd moje mieszane uczucia - generalnie "Utopce" bardzo mi się podobały, ale wielokrotnie chodziło mi po głowie pytanie: "Pani Kasiu, wampiry? Naprawdę?". Stąd też można powiedzieć, że piąty tom cyklu o policjantach z Lipowa jest niby taki sam jak poprzednie, a jednak inny...

Na prośbę komendanta Czajkowskiego policjanci mają rozwikłać pewną tajemnicę. Śledztwo sprzed wielu lat dziwnie szybko zostało zakończone, a ciał dwu ofiar nie znaleziono do tej pory. Ofiarami byli ojciec i brat Czajkowskiego. Komendantowi zależały na tym, by o obecnym nieformalnym śledztwie wiedziało jak najmniej osób. Zresztą nie tylko komendant ma w tym swój interes. Za rozwiązanie sprawy obiecał policjantom, że posterunek w Lipowie nie zostanie zamknięty, choć mu to groziło. Oprócz morderstwa z 1984 roku, mamy kolejne dziejące się niemal na oczach stróżów prawa. Policjanci zżymają się, że coś im umyka sprzed oczu.

Niesmak pozostawia zachowanie Klementyny, która zachowuje się... bardzo dziwnie.
Wątek obyczajowy, czyli historia Daniela i jego narzeczonej, urozmaica powieść. Szkoda tylko, że tak mało samej Weroniki w fabule. A już chyba najbardziej mi smutno, że matka Daniela została odsunięta na boczny tor i występuje jedynie w jakichś krótkich wzmiankach. Brakowało mi tego jej specyficznego matkowania wszystkim, naprawdę. Kolejną zaletą powieści jest osadzenie w prawdziwych polskich realiach, bez silenia się na modłę szwedzką czy jakąkolwiek inną. Czytało mi się z przyjemnością, bo styl pani Kasi bardzo mi odpowiada - w kwestii kryminałów nie jestem jakoś szczególnie wymagająca: zawiła fabuła, ciekawa zagadka, śledztwo, język dopasowany do całości to wszystko, czego potrzeba mi do szczęścia, gdy jesienią sięgam po powieści kryminalne.

To kilka luźnych myśli związanych z lekturą. Mimo pewnych elementów, które nie do końca mnie satysfakcjonowały, polecam książkę, szczególnie fanom pani Katarzyny Puzyńskiej.

To moje kolejne spotkanie z piórem pani Kasi Puzyńskiej. Znowu znajdujemy się w Lipowie i okolicach, ale... klimat powieści jest nieco inny niż dotychczas. Jednym z najczęstszych słów w książce jest wyraz "wampir". Autorka wielokrotnie odwołuje się do opisów jakichś nadprzyrodzonych zjawisk. Stąd moje mieszane uczucia - generalnie "Utopce" bardzo mi się podobały, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Drugiej części sagi o Fjällbace nie zdążyłam zrecenzować, ale trzecią część, czyli "Kamieniarza" postaram się opisać choć w kilku słowach. Mam wrażenie, że to była najlepsza z trzech poznanych dotychczas przeze mnie książek szwedzkiej autorki. A może po prostu styl C. Läckberg z każdą kolejną powieścią poprawia się, pnie w górę..?

Mam wrażenie, że połączenie dziejów miasteczka teraźniejszego z tym sprzed lat zostało bardzo dobrze dopracowane. Swoją drogą uwielbiam książki, w których akcja toczy się dwutorowo, by w którymś momencie pięknie się zazębić. Ten dreszczyk emocji, to wyczekiwanie, kiedyż to okaże się, czy moje przypuszczenia lub podejrzenia okazały się prawdziwe powoduje, że "rzucam wszystko w kąt" (może nie dosłownie!), byle tylko dorwać się do książki. Tak było i tym razem.


We Fjällbace pewien rybak w więcierzu zamiast ryb znajduje... zwłoki dziewczynki. W toku śledztwa okazuje się, że młodociana ofiara miała na ciele, na ubraniu, a także w płucach ślady popiołu. Nie byle jakiego... bardzo starego. A co dziwniejsze, znajdują się w nim także tzw.szczątki organiczne. Kto jest tak okrutny wobec dziecka? Jak do tego mają się dzieje pewnej kobiety z przeszłości? Wszystkiego dowiadujemy się z toku lektury.

Wątek obyczajowy jest jak najbardziej na plus. Autorka ukazuje życie takim, jakie jest - bez mydlenia oczu czytelnikom i dodawania do fabuły ton lukru. Bohaterowie pokazani z zaletami, ale i przywarami. Mam swoich ulubionych, mam też znienawidzonych. Z postaci Melberga (nie jestem pewna, jak pisze się to nazwisko, bo słucham audiobooka) lubię się pośmiać... Marcin Perchuć genialnie moduluje głos przy opisach tej postaci. Ogromny plus dla autorki za ukazanie prawdziwego oblicza macierzyństwa - Erika, jak spora część kobiet, doświadcza depresji poporodowej.

Super, super, super! Kolejne części już na mnie czekają ;-)

Drugiej części sagi o Fjällbace nie zdążyłam zrecenzować, ale trzecią część, czyli "Kamieniarza" postaram się opisać choć w kilku słowach. Mam wrażenie, że to była najlepsza z trzech poznanych dotychczas przeze mnie książek szwedzkiej autorki. A może po prostu styl C. Läckberg z każdą kolejną powieścią poprawia się, pnie w górę..?

Mam wrażenie, że połączenie dziejów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie minęły kolejne dwa dni, a kontynuacja książki "Ostatni dzień roku" jest już za mną. "Dziewczyna, która przepadła" to druga strona medalu, to ukazanie zaginięcia Moniki z jej własnej perspektywy. O ile poprzednia część mnie pochłonęła, o tyle ta - poraziła.

Książki zaczynają się tym samym zdaniem, tworząc swoistą klamrę. Dalsza część omawianej tu powieści to historia Moniki. W końcu otrzymujemy wyjaśnienie, co kobieta robiła owego nieszczęsnego dnia na drodze.
Zastanawiałam się trochę, jak odebrałabym tę historię, nie znając poprzedniej części. Doszłam do wniosku, że też by mną wstrząsnęła, ale znałabym problem tylko z jednej strony. Dzięki czytaniu linearnemu treść poraża jakby mocniej, trącając najczulsze struny serca.

Ciężko opisać fabułę w taki sposób, by nie zdradzić zbyt wielu szczegółów. Powiem tak: bohaterka przeszła gehennę, po której każdy człowiek byłby rozbity i rozwalony emocjonalnie. Dzięki autorce, która wnikliwie opisuje dzieje kobiety, możemy przyglądać się, jak wygląda powrót do rzeczywistości. Monika próbuje poskładać swoje życie, choć prawdę mówiąc, musi je zacząć od nowa. Wprawdzie rodzice i siostra nadal w jakiś sposób czekali, szukając jej, gdzie się da, ale czy mąż wytrzymał w samotności całe 8 lat..?

To książka poruszająca do głębi. Bardzo podobało mi się, że autorka wielokrotnie ustami bohaterki przekazywała prostą prawdę: ludzie niepotrzebnie stwarzają sobie mnóstwo problemów, a w zasadzie problemików, bo czymże jest brak kasy na lepsze ciuchy czy monotonny jadłospis (moje przykłady, w książce są ciekawsze) przy totalnym odizolowaniu od świata, przy uwięzieniu przez 8 lat przez jakiegoś szaleńca... Czy po takiej traumie można "normalnie" żyć? Kalejdoskop emocji, z jakim musimy się zmierzyć podczas czytania, powoduje, że obok tej książki nie można przejść obojętnie.

Portrety psychologiczne bohaterów zasługują na uwagę, w szczególności - głównej bohaterki, Moniki. Jej zachowania w wielu momentach ujawniają tzw. syndrom sztokholmski, czyli swoiste uzależnienie od oprawcy.

Powieść napisana stylem, który lubię - prostym, nieprzesadzonym, ale zgrabnym. Katarzyna Misiołek operuje słowami tak zmyślnie, że nie sposób oderwać się od lektury. A do tego robi to w delikatny sposób, uświadamiając na każdej stronie powieści, że w życiu niewiele rzeczy zależy od nas, więc powinniśmy doceniać wszystkie drobne elementy, które składają się na naszą codzienność.

Nie minęły kolejne dwa dni, a kontynuacja książki "Ostatni dzień roku" jest już za mną. "Dziewczyna, która przepadła" to druga strona medalu, to ukazanie zaginięcia Moniki z jej własnej perspektywy. O ile poprzednia część mnie pochłonęła, o tyle ta - poraziła.

Książki zaczynają się tym samym zdaniem, tworząc swoistą klamrę. Dalsza część omawianej tu powieści to historia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kilka dni temu otrzymałam propozycję zrecenzowania kontynuacji wyżej wymienionej książki. Kto mnie zna, ten wie, że tego typu historie lubię poznawać od początku (to samo dotyczy różnych serii czy sag). Czym prędzej zajrzałam więc na jedną z moich ulubionych księgarń internetowych i w piątek dotarła do mnie świeżutka, pachnąca farbą drukarską książka pt."Ostatni dzień roku". Przyznam szczerze, że gdybym miała oceniać książkę po okładce, to widząc ją w księgarni, stwierdziłabym zapewne, że jest to pewnie jakaś "ciepła, kobieca powieść" w sam raz na jesienne wieczory. Z tymi wieczorami to by się wszystko zgadzało, ale to, co stworzyła pani Katarzyna, tak mną wstrząsnęło, że jeszcze się nie pozbierałam...

Ostatni dzień roku... Większości z nas kojarzy się z zabawą sylwestrową w gronie bliskich lub znajomych. Niektórym może z jakimś eleganckim balem, a jeszcze innym z domowym pidżama party. Generalnie jednak przeważają w miarę optymistyczne nastroje, bo - jak wiadomo - Nowy Rok to zawsze nowe szanse, nowe perspektywy. W tym dniu pewna młoda kobieta, Monika, wychodzi z domu i nie wraca. Tyle razy słyszymy podobne historie w telewizji. Ale czy kiedykolwiek zastanawialiśmy się, jak czuje się rodzina osoby zaginionej? Katarzyna Misiołek bierze na tapet niezwykle trudny temat, o dużym ładunku emocjonalnym. Bo jak tu wyłączyć emocje, kiedy pomyśli się: "z gdyby to był mój brat/moja siostra?".

Fabuła została przedstawiona z perspektywy Magdy, siostry zaginionej kobiety. Po kilku godzinach od zaginięcia Magda wraz z rodziną zgłasza sprawę na policję. Nie poprzestają jednak na tym - w ruch idą drukarki, służące do drukowania plakatów ze zdjęciem Moniki, w ruch idą telefony - bo a nuż ktoś znajomy Monikę jednak widział? Czas mija, a o zaginionej nadal nic nie wiadomo. Matka dziewczyn ucieka się nawet do pomocy jasnowidzów, szwagier Magdy szuka pomocy u detektywów. Wszystko to z marnym skutkiem... (nie chcę spojlerować, jednak zauważyłam, że jeden z jasnowidzów chyba przepowiedział los Moniki). Powstaje pytanie: jak z tym żyć? Świat dalej nieubłaganie pędzi, ale jak przejść do porządku dziennego nad tym, że naszej ukochanej córki/siostry/żony nie ma wśród nas i nawet nie wiadomo, czy żyje? Karmić się nadzieją i stać w miejscu, czy jednak godzić się na różne zmiany w życiu? Autorka udźwignęła temat na szóstkę. Pokazała różne oblicza rozpaczy, różne sposoby radzenia sobie z tą traumą. O dobrej książce piszę z reguły coś w stylu: "tę powieść pochłonęłam...". O tej powieści trzeba natomiast powiedzieć, że to ona pochłania czytelnika. Jest w niej skumulowanych tyle emocji, że czytałam ją prawie na jednym wdechu, cały czas trzymając kciuki, by udało odnaleźć się zaginioną...

Polecam gorąco!!!

Kilka dni temu otrzymałam propozycję zrecenzowania kontynuacji wyżej wymienionej książki. Kto mnie zna, ten wie, że tego typu historie lubię poznawać od początku (to samo dotyczy różnych serii czy sag). Czym prędzej zajrzałam więc na jedną z moich ulubionych księgarń internetowych i w piątek dotarła do mnie świeżutka, pachnąca farbą drukarską książka pt."Ostatni dzień...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po ostatniej nieudanej próbie z audiobookiem czytanym przez kobietę, szukałam czegoś, co byłoby czytane przez mężczyznę o przyjemnej barwie głosu. I tak, po dłuższych poszukiwaniach, trafiłam na "Księżniczkę z lodu" Camilli Läckberg, czytaną przez Marcina Perchucia (bardzo fajnego aktora skądinąd). Pan Marcin oczarował mnie nie tylko swoją barwą, ale przede wszystkim sposobem czytania - w zasadzie nie mam się do czego przyczepić. Słuchało się z przyjemnością. Zdążyłam już sprawdzić - wszystkie kolejne części "Sagi o Fjällbace" również on czyta! Coś czuję, że przyzwyczaję się do pana Perchucia tak, jak onegdaj do Piotra Fronczewskiego czytającego Harry'ego Pottera ;-). Taką zasłuchaną jesień to ja rozumiem...

Akcja kryminału rozgrywa się we Fjällbace (rodzinnej miejscowości autorki, o czym dowiedziałam się... dopiero po jej przeczytaniu, tfuu, wysłuchaniu). Erika Falck, pisarka biografii, znajduje ciało swojej przyjaciółki z dzieciństwa Alexandry Wijkner (z domu Carlgren). Znaczy tak dokładnie... to jako pierwszy znajduje je robotnik Eilert Berg, ale z racji wieku (i szokującego widoku) wybiega z domu Alex (którego miał doglądać pod jej nieobecność), a pierwszą napotkaną na ulicy osobą jest właśnie Erika. Nieboszczka leży w wannie, zamrożona (tak więc już na samym początku mamy wyjaśniony tytuł powieści) - gdyż ogrzewanie w domu padło - i wszystko wskazuje na to, że popełniła samobójstwo. Erika jakoś nie za bardzo wierzy w taki rozwój wydarzeń, więc na własną ręką próbuje przeprowadzić małe dochodzenie. Tropy prowadzą w przeszłość. Na jednym trupie się nie kończy. Wkrótce, po sekcji, okazuje się, że Alex była w ciąży. Jednak, co ciekawe, nie z własnym mężem. Erika ma więc niezłą zagwozdkę do rozwikłania.

Oprócz tajemnicy kryminalnej mamy tu też wątek miłosny, z Eriką w roli głównej. Jej absztyfikant to policjant Patrik Hedström, znajomy z dzieciństwa. Swego czasu mocno w niej zakochany, dopiero po latach dotarł do jej serca.

Przejmujący był dla mnie wątek siostry Eriki, Anny, której mąż jest po prostu sk*******em, ekhm, łagodniej mówiąc: draniem, wyładowującym agresję na kobiecie, której przysięgał miłość.

Powieść ma ciekawy klimat - taki małomiasteczkowy. Fjällbacka to miejscowość rybacka, pełniąca latem funkcję kurortu. To takie prowincjonalne miasteczko, w którym wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą.

Nie odczułam w żaden sposób, że jest to debiutancka powieść autorki. Swoja drogą Camilla Läckberg jest przykładem na to, że warto spełniać swoje marzenia. Pracowała w wyuczonym zawodzie, ale wciąż marzyła o pisaniu. Wówczas rodzina zafundowała jej kurs pisania kryminałów i... Camilla została wkrótce jedną z najpoczytniejszych szwedzkich pisarek. Kto by tak nie chciał? ;-)

Po ostatniej nieudanej próbie z audiobookiem czytanym przez kobietę, szukałam czegoś, co byłoby czytane przez mężczyznę o przyjemnej barwie głosu. I tak, po dłuższych poszukiwaniach, trafiłam na "Księżniczkę z lodu" Camilli Läckberg, czytaną przez Marcina Perchucia (bardzo fajnego aktora skądinąd). Pan Marcin oczarował mnie nie tylko swoją barwą, ale przede wszystkim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ta książka w formie AUDIO jest beznadziejna. Oceniam ją tak nisko głównie przez sposób czytania jej przez samą autorkę. Pani Dorota skutecznie zniechęciła mnie do słuchania audiobooków czytanych przez autorów.
Po pierwsze odnosiło się wrażenie, jakby ta pani widziała treść książki po raz pierwszy na oczy (a ponoć ją napisała?!).
Po drugie każdy umiejący porządnie czytać na głos mniej więcej chyba wie, gdzie stawia się akcenty w zdaniu i nie robi przerw w miejscach, w których ich być nie powinno (wiadomo, kiedy przewraca się kolejną kartkę coś takiego może się zdarzyć - np.przerwa przed ostatnim wyrazem w zdaniu - ale nie notorycznie!).
Po trzecie nic mnie tak nie wkurza w słuchaniu książki jak odgłosy "mlaskania", przełykania śliny itp. Trochę tych audiobooków już mam za sobą, ale czegoś tak kiepskiego jeszcze nie słuchałam.
Wytrwałam do 1/3, dalej już nie byłam w stanie słuchać.
Co do samej treści to również nie powaliła mnie na kolana (zresztą, jak można się skupić na treści, skoro jest tyle czynników rozpraszających?) - wyidealizowany obraz islamu do mnie nie przemawia. Ot, taka bajeczka dla naiwnych.

Ta książka w formie AUDIO jest beznadziejna. Oceniam ją tak nisko głównie przez sposób czytania jej przez samą autorkę. Pani Dorota skutecznie zniechęciła mnie do słuchania audiobooków czytanych przez autorów.
Po pierwsze odnosiło się wrażenie, jakby ta pani widziała treść książki po raz pierwszy na oczy (a ponoć ją napisała?!).
Po drugie każdy umiejący porządnie czytać...

więcej Pokaż mimo to