-
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać2 -
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać468
Biblioteczka
2020-12-28
2020-12-14
2020-11-26
2015-04-07
2017-04-18
Ciąg dalszy zmagań z Czechowiczem. Narzuciłem sobie pewną konsekwencję i po pierwszym tomie, sięgam po tom drugi, Dzień jak co dzień, zbierający w sobie wiersze z lat 1927, 1928 i 1929, o czym autor informuje nas już pod tytułem. Chciałem te dwa tomiki, oddalone od siebie o trzy lata, przedzielić lekturą jakiejś inszej poezji, tak, by Czechowicz młodszy nie nałożył się na Czechowicza o trzy lata starszego, wyszło jednak na to, że po Dzień jak co dzień sięgam zaraz po Kamieniu. Tak bywa.
Taka ciągłość domaga się wytyczenia pewnej linii między punktem A a punktem B. Dokąd wędrował poeta przez trzy kolejne lata pisania? Jak daleko drugi tomik upada od debiutu? W jakim kierunku płynął ten strumień? Co łączy a co dzieli oba tytuły? Popatrzmy.
Absolutna, wszechogarniająca zmienność i niepewność, życie jako wytrącenie z torów i bezwładne opadanie – takim powidokiem zapisał się w moich oczach Kamień. Nie wiem czy tomik rzeczywiście o tym wszystkim traktował (do tego trzeba by znaleźć odpowiedź na owo sakramentalne pytanie: cóż autor miał na myśli?), wiem tylko tyle co mignęło mi przed oczami. I ów chaos, pewnego rodzaju przerażenie pomieszane z zachwytem, wydaje mi się być punktem wyjścia do jakichkolwiek prób ogarnięcia wzrokiem Dzień jak co dzień, tomiku w którym wręcz huczy nostalgia i tęsknota (z resztą, czy może być coś bardziej nostalgicznego, niż poezja dedykowana matce?). Chodźcie, zobaczmy jak tomik się zaczyna:
wiatraki kołyszą horyzont
chaty pachną stepem
to dwa pierwsze wersy wiersza daleko, zaraz po nim następuje na wsi, utwór znany już z debiutanckiego zbioru. Rzut oka na pierwsze jego wersy:
siano pachnie snem
siano pachniało w dawnych snach
popołudnia wiejskie grzeją żytem
słońce dzwoni w rzekę z rozbłyskanych blach
życie pola złotolite
Taką scenerię roztacza przed nami Czechowicz w kolejnych wierszach drugiego tomiku. I nie jest to wcale, jak zdawać by się mogło, krajobraz sielankowy. Dużo w nim wspomnień, tęsknoty i niepokoju. Mam nieodparte wrażenie, jakby Czechowicz nie tyle opisywał mijane krajobrazy (opisów tutaj mnóstwo) co aktywnie wzbogacał je swoimi wspomnieniami, tworząc obraz miejsc których już nie ma, albo takich, które lada moment zostaną zdmuchnięte, znikną. Bo już w daleko pojawia się pociąg, który ze sobą zabiera. W Świecie wszystko płynie i się zmienia, w dzisiaj verdun przeszłość nakłada się na teraźniejszość, w zaułku otwiera autor drzwi, za którymi huczące „nazewnątrz” nie ma wstępu…
Czy to zatem taka sama refleksja nad nieubłaganym przemijaniem, nie litującym się nad niczym i nikim, jaką spotkałem już w Kamieniu? Czyżbyśmy dostali wiersze odgrzewane? Nie, wcale nie. Dzień jak co dzień, owszem, jest owocem Kamienia, jest jakby jego konsekwencją. Postawa którą w tomiku widzimy to bunt przeciwko rozpędzonemu biegowi świata (o którym traktował debiut). Ten – owszem, pędzi na złamanie karku – ale Czechowicz siada i udaje, że jego to nie dotyczy. Na współczesne krajobrazy nakłada grubą warstwę wspomnień, świat staje się miejscem utęsknionym, wyidealizowanym, takim jakim chciałby go widzieć Piękny Meteor.
To, co zrobił Czechowicz z opisywanym światem, żywo przywodzi mi na myśl karkołomne salto Mickiewicza w Panu Tadeuszu. Sam trafnie tego nie ujmę, są na szczęście słowa Miłosza z jego Świadectwa Poezji: „…Pan Tadeusz Mickiewicza, poemat, w którym najzwyklejsze zdarzenia codziennego życia, ponieważ są opisywane jako dawno minione, przemieniają się w wątek baśni, a ból jest nieobecny, jako że dosięga on tylko nas, żywych, nie postacie przywołane we wszechprzebaczającym wspomnieniu.” Właśnie. Wszech-wspomnienie, ku któremu chciałoby się uciec: oto czym jest Dzień jak co dzień. Jak dobitnie to pragnienie brodzenia w bezpiecznej pamięci wybrzmiewa w zamykającej tomik codzie!
Piękny Meteor nie zapomina jednak, że spadł na zupełnie inną planetę. Do sielanki daleko – huk przemijania, odchodzenia, zmian i wojny stale pobrzmiewa w tle tego wielkiego wspomnienia. Trochę fatalistyczny ten brak pełnej zgody na tu i teraz, chęć powrotów, zagrzebania głowy w piasku. Ale jakże to ludzkie, jakże to nasze! Z resztą Czechowicz się tej chęci nie poddaje, mimo wszystko, mimo całego tego oglądania się za siebie, wsiada w ten pociąg, co już w pierwszym wierszu odjeżdża.
____________________________________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
Ciąg dalszy zmagań z Czechowiczem. Narzuciłem sobie pewną konsekwencję i po pierwszym tomie, sięgam po tom drugi, Dzień jak co dzień, zbierający w sobie wiersze z lat 1927, 1928 i 1929, o czym autor informuje nas już pod tytułem. Chciałem te dwa tomiki, oddalone od siebie o trzy lata, przedzielić lekturą jakiejś inszej poezji, tak, by Czechowicz młodszy nie nałożył się na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-11-10
2015-01-13
W zimną październikową noc, w opuszczonym, stojącym na dworcu towarowym wagonie, zbiera się kilka osób. W małym żelaznym piecyku huczy ogień, wagon wypełniają kłęby papierosowego dymu, wraz z nim po pomieszczeniu snują się opowieści. Ciężko o lepszy czas i lepsze miejsce na opowiadanie mrocznych, kolejowych legend.
Był kiedyś podobno pociąg, co to ot tak zniknął, pod wpływem tajemniczej sentencji znaków, rozwiał się w powietrzu. Podobno ma powrócić gdy sygnały zostaną nadane w odwróconej kolejności. Tyle że sygnałów tych nikt już nie pamięta. Była gdzieś też stacja na którą stale przysyłano alarmowe wiadomości: o katastrofie, prośby o pomoc, o ratunek. I cały problem w tym jedynie, że sygnałów nikt nie nadawał i nic złego w pobliżu się nie stało...
Siedzą tak więc i plotkują, strasząc się nawzajem, a my, całe szczęście możemy co nie co podsłuchać i nacieszyć się czarnym jak noc nastrojem. Polecam!
W zimną październikową noc, w opuszczonym, stojącym na dworcu towarowym wagonie, zbiera się kilka osób. W małym żelaznym piecyku huczy ogień, wagon wypełniają kłęby papierosowego dymu, wraz z nim po pomieszczeniu snują się opowieści. Ciężko o lepszy czas i lepsze miejsce na opowiadanie mrocznych, kolejowych legend.
Był kiedyś podobno pociąg, co to ot tak zniknął, pod...
2015-01-14
Ultima Thule to ostatnie z kolejowych opowiadań Stefana Grabińskiego, składających się na cykl "Demon Ruchu", udostępnionych na stronie wolnelektury.pl. Z wielką przyjemnością odbyłem podróż po wszystkich stacjach, pełnych grozy i tajemnicy, przygody i odwagi, oraz postaci: złych i dobrych, bardziej lub mniej oszalałych, zawsze jednak ciekawych, zatrzymujących uwagę. Całość wygląda wyjątkowo korzystnie, to magiczny, pełen mroku i zagadek zbiór, i choć trafiały się w nim opowiadania nieco słabsze, to i tak - nawet one - stały na wysokim poziomie. Piękny, kunsztowny język autora czyni ze zbioru danie doprawdy WYKWINTNE!
Co do samego opowiadania, to stacja końcowa całego zbioru. Ultima Thule - kraniec świata, najdalszy punkt. Gdzieś na granicy między państwami, a jednocześnie na granicy życia i śmierci. Jeden z bohaterów powiada: "Wiesz, nieraz zdaje mi się, że tu, za tą prostopadłą granią kończy się świat widzialny, że tam, po drugiej stronie zaczyna się świat inny, nowy, jakieś nie znane w ludzkim języku mare tenebrarum". W tym właśnie miejscu, przyjdzie nam spotkać się z ostatnią tajemnicą "Demona Ruchu".
Przez cały czas, podczas lektury, po głowie chodziły mi słowa, które śpiewał Tomasz Budzyński na wydanej przed kilku, a może już kilkunastu laty płycie "Ultima Thule":
Ostatnia, ostatnia stacja.
Pies ma swoją kość.
Kot ma swoje miejsce.
Polecam. Nie tylko ostatnią stację, ale całą tę podróż. Rzecz nieprzeciętna!
Ultima Thule to ostatnie z kolejowych opowiadań Stefana Grabińskiego, składających się na cykl "Demon Ruchu", udostępnionych na stronie wolnelektury.pl. Z wielką przyjemnością odbyłem podróż po wszystkich stacjach, pełnych grozy i tajemnicy, przygody i odwagi, oraz postaci: złych i dobrych, bardziej lub mniej oszalałych, zawsze jednak ciekawych, zatrzymujących uwagę. Całość...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-01-14
W pewnym pociągu, pędzącym gdzieś w trasie, po kolejnych wagonach przechadza się stary, zgarbiały konduktor. W każdym z nich, raczy pasażerów ciekawymi, niejednokrotnie zabawnymi opowieściami. Był kiedyś wagon, którego pasażerowie, bez względu na nastrój śmiali się do rozpuku - dosłownie - po tej terapii śmiechowej, trzeba ich było ratować, z wagonu wynosząc. Był też smutny wagon, w którym kilka osób ot tak, bez większej przyczyny odebrało sobie życie. Był też wagon zmieniający ludzką powierzchowność - młodych ludzi zamieniał w starców i vice versa.
Pasażerowie słuchają, dziwią się i śmieją, nie spodziewali się dodatkowej rozrywki w postaci kolejarskich gawęd i opowieści, wliczonej w cenę biletu.
I tylko kilku z słuchaczy zdaje się wyławiać z konduktorskiej opowieści coś więcej, dostrzegać kryjącą się z nią tajemnicę. Jak się okazuje ten rzeczywiście zarzucał wędkę, nęcił przynętą opowieści, tak by z grupy wyłowić ludzi, którzy pójdą za nim.
Pociąg pustoszeje a specjalnie wyselekcjonowana grupa pasażerów, przygotowuje się do spotkania z nieznanym - wjazdu na tytułowy ŚLEPY TOR.
Cała opowieść ciekawi i fascynuje, czuję się jednak lekko rozczarowany zakończeniem. Niemniej jednak lektury nie żałuję, a i państwu ją polecam!
Cały Demon Ruchu Grabińskiego tutaj: http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/demon-ruchu/
EDYCJA: Po prawie sześciu latach wróciłem na ślepy tor. W 2020 zakończeniem rozczarowany nie jestem.
W pewnym pociągu, pędzącym gdzieś w trasie, po kolejnych wagonach przechadza się stary, zgarbiały konduktor. W każdym z nich, raczy pasażerów ciekawymi, niejednokrotnie zabawnymi opowieściami. Był kiedyś wagon, którego pasażerowie, bez względu na nastrój śmiali się do rozpuku - dosłownie - po tej terapii śmiechowej, trzeba ich było ratować, z wagonu wynosząc. Był też smutny...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-11-01
2020-10-29
2020-10-25
2020-10-25
Sanderson jak pisze science-fiction, to nadal pisze fantasy, trochę tylko zmienia scenografię i rekwizyty. Sięgając trzeba wziąć pod uwagę, że to opowieść dużo prostsza od jego wcześniejszych książek i kierowana raczej do młodszego odbiorcy. Mimo wszystkich tych "ale", książka przykuła uwagę, jakieś emocje wywołała, rzecz jest przyjemna, jeśli szuka się lekkiej przygody.
Sanderson jak pisze science-fiction, to nadal pisze fantasy, trochę tylko zmienia scenografię i rekwizyty. Sięgając trzeba wziąć pod uwagę, że to opowieść dużo prostsza od jego wcześniejszych książek i kierowana raczej do młodszego odbiorcy. Mimo wszystkich tych "ale", książka przykuła uwagę, jakieś emocje wywołała, rzecz jest przyjemna, jeśli szuka się lekkiej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-10-25
2020-10-21
2015-06-06
Miałem już przyjemność z Herbertem w kwiecie wieku (Pan Cogito, 1974), miałem też z Herbertem starym, tuż przed śmiercią (Epilog Burzy, 1998) dwa spotkania wystarczyły, by zupełnie mnie oczarować. A zupełne oczarowanie, w moim nieszczęsnym przypadku często owocuje powzięciem szczególnego postanowienia: PRZECZYTAM WSZYSTKO CO NAPISAŁ, NAJLEPIEJ CHRONOLOGICZNIE. Więc czytam, cóż poradzić? Struna światła towarzyszy mi od ponad miesiąca, przeczytałem ją w tym czasie trzykrotnie, choć są utwory, do których powracałem pewnie i z dwadzieścia razy. Proszę, oto garść przemyśleń:
Struna to debiut wyjątkowo spójny i dojrzały. W oczy bije harmonia, spokój, niemalże namaszczenie z którymi kolejne słowa i wersy kreślono. Wszystko jest tam, gdzie być powinno, brak tutaj jakiejkolwiek debiutanckiej szamotaniny i nieporadności, wszystko gra. Przychodzi mi na myśl cytat z Budzyńskiego: "Pies ma swoją kość, kot ma swoje miejsce".
Zatem Zbigniew Herbert debiutujący z miejsca stoi na wysokim, niebotycznym niemalże poziomie, sięga tego, na co wielu musi latami pracować. Może to przez to, że debiutuje jako człowiek już drugiej młodości (w 1956 roku ma już 32 lata), a co za tym idzie, błahe młodzieńcze uniesienia już go nie dotyczą. Nie wiem.
Ze stron Struny, bije jakaś niezwykła harmonia i spokój. Mocno koją te herbertowskie melodie. Wracam i wracał będę. Wracajcie i Wy, powiadam Wam!
Miałem już przyjemność z Herbertem w kwiecie wieku (Pan Cogito, 1974), miałem też z Herbertem starym, tuż przed śmiercią (Epilog Burzy, 1998) dwa spotkania wystarczyły, by zupełnie mnie oczarować. A zupełne oczarowanie, w moim nieszczęsnym przypadku często owocuje powzięciem szczególnego postanowienia: PRZECZYTAM WSZYSTKO CO NAPISAŁ, NAJLEPIEJ CHRONOLOGICZNIE. Więc czytam,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-10-05
Przeczytałem książkę w bardzo niefortunnym momencie. Skończyłem wczoraj w środku nocy. Odłożyłem ją, wchodzę w internet, patrzę - Nike zgarnięta.
I teraz cokolwiek by się nie napisało, wyjdzie na to, że pisze się laurkę gratulacyjną dla autora. Nie napiszę więc nic.
No, może poza tym, że książka jest cholernie dobra.
Przeczytałem książkę w bardzo niefortunnym momencie. Skończyłem wczoraj w środku nocy. Odłożyłem ją, wchodzę w internet, patrzę - Nike zgarnięta.
I teraz cokolwiek by się nie napisało, wyjdzie na to, że pisze się laurkę gratulacyjną dla autora. Nie napiszę więc nic.
No, może poza tym, że książka jest cholernie dobra.
2020-09-21
2017-04-05
Czechowicz debiutuje, jest rok 1927, jest Kamień, w środku jest trzynaście wierszy.
Każdy z nich to próba opisu – próba opisu świata, próba opisu siebie i zrozumienia swojego w tym świecie miejsca, już w pierwszej Inwokacji pisze poeta: „liczę 22 piętra / liczę 22 lata / jest nas dwudziestu dwóch”. Jest to jednak zadanie trudne (Jak napisał Miłosz: „Ponieważ istnieć na ziemi to już za dużo na jakiekolwiek nazwanie”) co dość szybko wypływa na powierzchnię: Kamień jest tomikiem ciągłych przemian, a wszystkie obserwacje przynoszą proste wnioski: nie ma jako takiego zrozumienia, wymyka się ono w toku ciągłych przemieszczeń.
Jest to natomiast tomik doskonale umiejscowiony w czasie, dzieje się TU i TERAZ (przy czym pamiętać musimy, że „tu i teraz” dwudziestoczteroletniego Józefa Czechowicza, nie równa się naszemu, dwudziestopierwszowiecznemu „tu i teraz”), przepełniony jest obserwacją otaczającego poetę świata. W pędzie wsiada autor w samochód i mknie przez miasto, a potem z miasta wyjeżdża i wbija się tą bryłą białą w złote pola i przejazd jego wszystko wykrzywia, zaburza... przemienia. W knajpie odwiedzamy nocne miasto, miejsce kolejnych (a jakże) metamorfoz, łaskawie zakończonych światłem nadchodzącego dnia. Tutaj buczą silniki, gwarem napełniają się fabryki a Czechowicz krąży między nimi, zafascynowany maszynami i coraz większym pędem świata, znajduje w tym wszystkim przestrzeń do zdziwień i zachwytów. Odkrywa, że choć świat jest bardziej poukładany, a nasza wiedza o nim usystematyzowana, nie jesteśmy wcale bliżsi poznania i zrozumienia. Nic się nie zmieniło.
Kulminacyjnym dla mnie momentem jest wiersz PRZEMIANY, istny gigant, towarzyszący mi już od dawna przez wykonanie Grechuty, Budzyńskiego i Turnaua, z każdym przesłuchaniem / odczytem mocniejszy, silniejszy, jeszcze bardziej druzgocący. Opis niezwykłego, panicznego wręcz zagubienia. Oto człowiek początku XX wieku, jakże pięknie wdrożony we wszystkie te mechanizmy, jakże przez nie broniony, jak doskonale znajdujący się w świecie (jesteś system mechanicznie doskonały), nagle gubi rytm, wypada z tego obiegu i uczyć musi się świata poza nim (linie proste falują – zamiast kwadratów romby). Otwierają się Oczy Niebieskie, okazuje się, że pewien porządek, w którym żyjemy, myślimy, rozumiemy, się nie sprawdza. Czy nie jest to jakaś przestroga, jakieś pokiwanie palcem, groźba dla nas, tak wygodnie wpasowanych w świat?
W Przemianach osiąga Czechowicz szczyt. To jest czysta poezja! To jest to jasnowidzenie, o którym pisał Rimbaud, to jest ten głos niewiadomy, bezosobowy, o którym pisał Miłosz, to jest Czarodziejska godzina z wiersza Przerwy-Tetmajera! Czechowicz, debiutując, daje nam bardzo dobry tomik, a to jest jego najjaśniejszy punkt, nieprzyzwoicie wręcz dobry, zjawiskowy.
Skąd wszystkie te zdziwienia, skąd baczne przyglądanie się stałej zmienności świata, skąd wszystkie te przemyślenia? Z głodu, tak se myślę, z wielkiego głodu poznania i pojęcia. Najlepiej wyrażają go ostatnie wersy, wciśnięte nam przed oczy wielkimi literami: „WIECZNOŚCI CHCĘ / BEZ DNA / BEZ DNA".
Dobry jest ten debiutujący Czechowicz, sprawdźcie koniecznie. Miewa kilka momentów, przy których nieco zwolniłem, większość tomiku to jednak rwący i porywający pęd, w którym od czasu do czasu trafić da się na takie wiry, że aż strach!
________________________________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow
Czechowicz debiutuje, jest rok 1927, jest Kamień, w środku jest trzynaście wierszy.
Każdy z nich to próba opisu – próba opisu świata, próba opisu siebie i zrozumienia swojego w tym świecie miejsca, już w pierwszej Inwokacji pisze poeta: „liczę 22 piętra / liczę 22 lata / jest nas dwudziestu dwóch”. Jest to jednak zadanie trudne (Jak napisał Miłosz: „Ponieważ istnieć na...
2020-09-07
Inna Bajka, to przede wszystkim wielkie zaskoczenie i, jak mówi sam tytuł - zupełnie inna bajka. Na osi czasu pojawia się w trzech czwartych drogi między poetyckim debiutem Wojaczka a samobójczą śmiercią poety. Wziąwszy pod uwagę wydźwięk "Sezonu" i to, co ma dopiero nastąpić w maju '71, byłem przekonany, że Inna Bajka będzie kolejnym krokiem w dół, jeszcze bardziej chaotycznym, wulgarnym a autodestrukcyjnym. Tymczasem, tak jak napisałem na początku - zaskoczenie.
Wojaczek zostawia w tyle (przynajmniej częściowo) rozpacz, beznadzieję i złość - w Innej Bajce pojawia się wiele nowych kolorów, całkiem szeroka tematyka. Od zachwytu (głównie nad kobiecością) i tęsknoty, przez pożądanie i niepewność, aż po motywy ojczyzny i religii. Utwory nie są już rozpaczliwą i wulgarną szamotaniną, autor nie chce nas za wszelką cenę szokować, bardzo miło z jego strony.
Jednocześnie znika jakaś intensywność, ale że w poprzednim tomie była ona głównie wyrazem i owocem negatywnych emocji, wcale do niej nie tęsknię. Miejscami dostajemy bardziej regularną, zakutą nieraz w karby rymu formę, co wygląda dziwnie, przy ogólnej, wojaczkowej nieregularności.
Całościowo, Inna Bajka nie przemawia do mnie jakoś wyjątkowo mocno, jest jednak sporym krokiem naprzód w stosunku do "Sezonu", poza tym ma kilka momentów, przy których wpadłem w zachwyt (zwłaszcza "Geneza"), w których Wojaczek trafił we mnie, w samą dziesiątkę. Tak więc spory plus - głównie za to zaskoczenie, różnorodność, krok do przodu.
____________
Po przeczytaniu tekstu sprzed niemal sześciu lat, aż chciało by się cofnąć w czasie i dać sobie w mordę. "Nie przemawia do mnie jakoś wyjątkowo mocno". Nie zesraj się, chciałby się powiedzieć.
Inna Bajka, to przede wszystkim wielkie zaskoczenie i, jak mówi sam tytuł - zupełnie inna bajka. Na osi czasu pojawia się w trzech czwartych drogi między poetyckim debiutem Wojaczka a samobójczą śmiercią poety. Wziąwszy pod uwagę wydźwięk "Sezonu" i to, co ma dopiero nastąpić w maju '71, byłem przekonany, że Inna Bajka będzie kolejnym krokiem w dół, jeszcze bardziej...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to