-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać246
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2016-09
2016-09-04
Znaleziono go w koszu na pranie. Jego matka narkomanka porzuciła go zaraz po urodzeniu. Tylko cudem przeżył. Z dziecka z problemami wyrósł na chłopaka z jeszcze większymi problemami i mroczną przeszłością. Intrygował ludzi, ale zawsze również przerażał i budził lęk. Mojżesz – pęknięty chłopiec.
Któregoś lipcowego dnia pojawił się na farmie rodziców siedemnastoletniej Georgii, gdzie miał pomagać w codziennych zajęciach. Fascynował ją, ale odrzucał swoją oschłością. Mimo wielu zakazów Georgia zbliżyła się do niego. I to właśnie na zawsze zmieniło jej życie.
Zapowiedź Prawa Mojżesza wzbudziła we mnie bardzo wiele różnych emocji. Najpierw pojawiło się zdziwienie związane z tytułem, który – trzeba przyznać – jest dość ciekawy i oryginalny. Później z kolei kompletnie nie wiedziałam, czego spodziewać się po tej książce; z jednej strony bałam się, że będzie to słaba młodzieżówka z przesłodzonym i wyidealizowanym wątkiem miłosnym, z drugiej strony nie wiedziałam nic więcej o tej powieści, oprócz tego, że główny bohater został znaleziony w koszu. To właściwie zamykało sprawę. W końcu zaryzykowałam i sięgnęłam po Prawo Mojżesza, czego absolutnie nie żałuję, bo co jak co, ale takiego czegoś w ogóle się nie spodziewałam.
Początki jednak nie były łatwe. Prolog niewiele mi powiedział, czułam w nim trochę sztuczności i bałam się, że autorka zbyt wiele w nim obiecuje. Później było ciekawiej, chociaż książka wciągnęła mnie do swojego świata dopiero dużo dalej. Niemniej jednak autorka bardzo przyjemnie i fajnie wprowadza Czytelnika do świata Georgii i Mojżesza, który jest bardzo swojski, piękny, kolorowy i ciepły, ale nie brak w nim odcieni szarości, smutku i odrzucenia. Właściwie początek, czyli pierwszych kilka rozdziałów, przypominało mi opowieść – ciekawą, wciągającą, bardzo lekką, która ma w sobie trochę poezji i płynności. Ostrożność w moich uczuciach względem tej książki trwała do połowy powieści, czyli do momentu zakończenia pierwszej części i rozpoczęcia drugiej. Wtedy całkowicie przepadłam w tej historii.
Na pewno nie spodziewałam się, że autorka w taki sposób rozwinie tę historię. Nic, ale to nic nie obudziło we mnie żadnych podejrzeń, nie kazało zgadywać, co się stanie, jak potoczą się losy bohaterów, jak to wpłynie na ich życie… Każda kolejna strona była jeszcze ciekawsza, a kiedy wszystkie wątki zaczęły idealnie się dopełniać i zazębiać, byłam tak zaskoczona i zszokowana, że resztę pochłonęłam w bardzo, ale to bardzo szybkim tempie. Właściwie to, co mówi opis, jest zaledwie malutkim wstępem do tego wszystkiego, co dzieje się w książce i nie dziwię się, dlaczego jest on taki oszczędny – najmniejszy szczegół zdradzony jeszcze przed lekturą powieści mógłby odebrać przyjemność z poznawania jej, a uwierzcie mi, że warto ją poznać.
To, czego bałam się najbardziej, czyli przesłodzony i wyidealizowany wątek miłosny, okazało się piękną, romantyczną, trochę trudną, ale wzruszającą opowieścią o miłości. Historia Georgii i Mojżesza nie była ani trochę schematyczna i oklepana, a to dlatego, że autorka włożyła w nią mnóstwo uczucia i emocji, tchnęła w nią życie i sprawiła, że sama zaczęłam nią żyć. Wraz z nią autorka porusza temat odrzucenia przez środowisko, nieakceptacji i braku zrozumienia osoby, która tego zrozumienia potrzebowała jak najwięcej. Bohaterowie nie są papierowymi postaciami bez życia, a osobami z krwi i kości, które mają wady i zalety, żywymi i ciekawymi, które pod wpływem wydarzeń zmieniają się, przechodzą swoje wewnętrzne metamorfozy. Ta dynamika postaci sprawia, że historia zyskuje na realności i dowodzi, że Amy Harmon jest utalentowaną pisarką.
Na kilka pozytywnych słów zasługuje również jedyny w swoim rodzaju klimat powieści. Czytelnik wcale nie trafia w sam środek życia ucznia i nastolatka, nie śledzi losów bohaterów w szkole, chociaż kilka momentów właśnie tam ma swoją akcję, ale obserwuje postaci poza tym wszystkim. Spodobało mi się bardzo klimatyczne miejsce akcji, czyli duża farma. Czytelnik otoczony jest płynącą zewsząd swojskością, towarzystwem koni i poczuciem wolności. Spodobało mi się, jak plastycznie i ciekawie Amy Harmon oddała ten właśnie klimat. Przeplata się od z drugim, zupełnie innym klimatem, który pochodzi ze świata Mojżesza – mrocznym, intrygującym, fascynującym, a momentami nawet przerażającym, a to z kolei wiąże się z bardzo interesującym wątkiem dotyczącym tego bohatera, którego również kompletnie się nie spodziewałam, zważywszy na gatunek powieści. Autorka nie poprzestaje na tym, bo w historię Mojżesza i Georgii włącza jeszcze wątek kryminalny, którego rozwiązanie dość mocno mnie zaskoczyło. Wszystko to zebrane w całość sprawiło, że całkowicie przepadłam w świecie przedstawionym, a niektóre momenty z powieści zapisały się w mojej pamięci bardzo mocno.
Autorkę muszę również docenić za sposób poprowadzenia narracji pierwszoosobowej z punktu widzenia Mojżesza. Zawsze mam duże obawy, gdy pisarki piszą z perspektywy chłopaka, gdyż często ta narracja jest przesłodzona, zbyt emocjonalna i wychodzi nienaturalnie. Autorki, które pochwaliłam za ten element – za sukces w tej dziedzinie – mogę policzyć na palcach jednej ręki. Amy Harmon na szczęście właśnie do nich należy. W narracji Mojżesza ani razu nie spotkałam się z wyolbrzymieniami, przesadną emocjonalnością i słodyczą, a muszę zaznaczyć, że ten bohater dość często na dłuższy czas przejmuje stery w powieści, wobec czego nieumiejętne poprowadzenie narracji przez autorkę mogłoby być fatalne w skutkach dla całej historii.
Jedynym, ale dość poważnym minusem Prawa Mojżesza jest zakończenie. Cała historia jest bardzo wzruszająca – jest to pierwsza książka, nad którą od bardzo dawna uroniłam łzę, a nawet dwie – a pomysłowość Amy Harmon bardzo mnie zaskoczyła. Wszystko byłoby świetne, gdyby nie to, w jaki sposób książka się kończy. Na miejscu autorki całkowicie zrezygnowałabym z ostatniego rozdziału. Dlaczego? Bo jasno zamyka on historię i nie daje Czytelnikowi możliwości puszczenia wodzy wyobraźni. Ponad to przedostatni rozdział kończy się w bardzo jasny, wzruszający sposób, który nie zostawia żadnych wątpliwości, a jednocześnie pozwala Czytelnikowi snuć swoje wizje i takie zakończenie byłoby moim zdaniem strzałem w dziesiątkę. Byłam zafascynowana, dopóki nie przeczytałam ostatniego rozdziału. Nie mogę powiedzieć, że jest on zły, bo absolutnie nie jest, ale klimatem dość mocno odbiega od całej historii, co trochę zniszczyło nastrój. Ale to nie jest żaden powód, aby nie sięgnąć po tę książkę!
Prawo Mojżesza to książka tak piękna, że mogłabym o niej mówić dniami i nocami, choć wątpię, aby słowa mogły wyrazić mój zachwyt. Nad tą książką trzeba posiedzieć, pomyśleć, podenerwować się, zachwycić się, zapłakać i zaśmiać. Historia Georgii i Mojżesza wdarła się do mojego świata i chyba przez długi czas w nim zostanie. Takiej książki po prostu szukałam od dawna.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/09/228-prawo-mojzesza-amy-harmon.html
Znaleziono go w koszu na pranie. Jego matka narkomanka porzuciła go zaraz po urodzeniu. Tylko cudem przeżył. Z dziecka z problemami wyrósł na chłopaka z jeszcze większymi problemami i mroczną przeszłością. Intrygował ludzi, ale zawsze również przerażał i budził lęk. Mojżesz – pęknięty chłopiec.
Któregoś lipcowego dnia pojawił się na farmie rodziców siedemnastoletniej...
2016-08-22
2016-07-06
2016-03-09
Gdzie się nie obejrzałam, tam widziałam tę charakterystyczną niebieską okładkę ze złotym piórem. Gdziekolwiek widziałam zdjęcia tej powieści na różnych portalach społecznościowych, tam czytałam tonę pozytywnych komentarzy. Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender chodziła za mną krok w krok, dopóki nie zdecydowałam się sięgnąć po nią i przeczytać. Trzymając ją już w rękach zastanawiałam się, czy ta krótka, zaledwie trzystustronicowa historia wciągnie mnie, jak wielu innych Czytelników, czy też uczyni niezadowoloną, zawiedzioną czytelniczką. Jeśli wciągnie, to czym zachwyci (oprócz okładki)? Jeśli nie, to czym odrzuci? Pytania stale się mnożyły, sceptycznie podejście nie malało nawet podczas czytania tej książki, aż w końcu dotarłam do końca i poznałam, o co w tym wszystkim chodzi.
Całkiem ciekawy prolog nakreśla nam motywy zapowiedzianej w opisie podróży Avy w przeszłość. Przybliża też samą bohaterkę oraz jej sytuację, jako dziewczyny ze skrzydłami, którą ludzie uważają za anioła lub boski znak. Następnie wraz z bohaterką lądujemy na początku XX wieku we Francji, gdzie Ava zaczyna snuć historię o swojej prababce, jej losach, o losach swojej babci w Ameryce, o historii matki… Wszystko to trwa całkiem długo, ponieważ zajmuje ponad sto stron, a – jak wspomniałam wcześniej – książka ma ich zaledwie trzysta. Pomimo tego, że książkę czytało mi się całkiem przyjemnie, a niektóre rzeczy, o których wspomnę w następnych akapitach, mocno mnie zaskakiwały, cały czas zadawałam sobie pytanie: kiedy autorka w końcu przejdzie do sedna sprawy? Co prawda im bliżej czasów współczesnych Avie, tym ciekawiej, ale to oczekiwanie na główną bohaterkę trochę mnie nużyło. I wiecie co? To oczekiwanie naprawdę się opłaciło, a doceniłam je dopiero wiele stron później, gdy wszystkie elementy układanki, tak starannie przygotowywane i opisywane przez autorkę, wskakują na swoje miejsce i tworzą jedyny, niepowtarzalny świat, w którym żyje główna bohaterka. Naprawdę, z ręką na sercu mówię Wam – nie zrażajcie się długim wstępem. To wszystko jest tak zaplanowane, że potem będziecie zaskoczeni do potęgi entej.
Największym zaskoczeniem było dla mnie to, że powieść pani Walton wymyka się spod wszelkich szablonów i schematów. Właściwie aż do samego końca nie wiedziałam, czego mam się spodziewać na kolejnych stronach. Każdy rozdział był zagadką, każda postać zaskakiwała w inny sposób, każdą pokochałam na inny sposób i każda była do bólu oryginalna i charakterystyczna. Pani Walton poprzez swoich bohaterów i ich losy potwierdza najprawdziwsze prawdy o ludziach. Do tego dochodzi wszechobecna groteska, baśniowość i realizm magiczny, który stanowi codzienny, normalny porządek dnia – przecież to nic dziwnego dla matki Avy, że córka ma skrzydła. Spodziewajcie się bardzo dziwnych elementów dnia codziennego bohaterów, a także równie nietypowych zwrotów akcji. Właściwie nie cała akcja, a niektóre, wybrane wydarzenia są tutaj najistotniejsze. Jeśli więc spodziewacie się logicznej, wartkiej akcji, to musicie odłożyć te oczekiwania na bok.
Zaskakujący jest również obraz rodziny Avy – rodziny szalenie oryginalnej i ciekawej, nietypowej i dziwnej, ale też spowitej smutkiem, który każdy z członków chowa w swoim sercu i o którym zwykle się nie mówi. Niektórym na samym końcu udaje się odnaleźć szczęście, niektórym nie. Rozwiązania ich problemów często są bardzo proste, a w tej niesamowitej prostocie można odnaleźć bardzo ważne mądrości i morały, które autorka chce przekazać swoim Czytelnikom. Dzięki nim zwraca uwagę na kwestie stanowiące istotne elementy życia człowieka. Bez wątpienia Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender to książka bardzo mądra.
O powieści Leslye Walton mogłabym pisać przez długi, długi czas, wychwalając ją pod niebiosa za jej geniusz, nieszablonowość i oryginalność. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że historia Avy jest na tyle osobliwa – jak sugeruje sam tytuł – że nie każdemu może przypaść ona do gustu. Bardzo sceptyczne podejście sprawiło, że zauważenie pewnych zalet było zdecydowanie łatwiejsze, niż gdybym nastawiła się pozytywnie. Jak powszechnie wiadomo, ilu Czytelników, tyle opinii, dlatego podczas sięgania po książkę radziłabym zachować lekką ostrożność.
Sam punkt kulminacyjny i koniec były dla mnie szokiem. W tym całym zaskakiwaniu Czytelnika i nieszablonowości nie wiedziałam, że autorka tak wciśnie mnie w fotel na ostatnich stronach. Po próbach przemyślenia zakończenia książki wciąż stoję w tym samym miejscu i śmiem nawet twierdzić, że jest ono dla mnie sporą zagadką. I chyba długo nią pozostanie, a przynajmniej do czasu kiedy dorwę jakiegoś Czytelnika tej powieści i przedyskutuję z nim ten nagły zwrot.
Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender to historia, w której groteska oraz realizm magiczny przeplatają się non stop i tworzą zwykłą, normalną codzienność bohaterki. Każda postać tej nieszablonowej, pięknej książki jest oryginalna i każda zmaga się ze swoją przeszłością, a ślad tej przeszłości widać w ich życiu na co dzień. Duchy, przepowiednie, pióra, złamane serce to zaledwie początek tego, co czeka na Was na stronach powieści. Wciąż tkwię w głębokim szoku po zakończeniu powieści i chyba nie chcę jeszcze z niego wychodzić, bo im dłużej w nim pozostanę, tym dłużej będę w świecie Avy – w lat 50-tych XX wieku, baśniowym, magicznym i w całym swoim smutku naprawdę pięknym.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/03/218-osobliwe-i-cudowne-przypadki-avy.html
Gdzie się nie obejrzałam, tam widziałam tę charakterystyczną niebieską okładkę ze złotym piórem. Gdziekolwiek widziałam zdjęcia tej powieści na różnych portalach społecznościowych, tam czytałam tonę pozytywnych komentarzy. Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender chodziła za mną krok w krok, dopóki nie zdecydowałam się sięgnąć po nią i przeczytać. Trzymając ją już w rękach...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01-01
Żaden Nocny Łowca nigdy nie przypuszczał, że będzie musiał walczyć przeciw swoim najbliższym. Ale właśnie do tego doprowadził Sebastian Morgenstern z pomocą Piekielnego Kielicha i nie zamierza przestać. Ciemność ogarnia świat Nocnych Łowców, trzeba podjąć wszystkie środki ostrożności i przewidzieć kolejny ruch Sebastiana. Jednak tylko Clary i Jace znają syna Valentine’a najlepiej i wiedzą, gdzie następnie zaatakuje. Trzeba zejść do królestwa demonów, aby powstrzymać jednego z nich.
Do dziś pamiętam ten ciepły, sierpniowy dzień 2011 roku, gdy cierpiałam na książkową nudę i postanowiłam kupić książkę. Pojechałam do księgarni w małym miasteczku i stanęłam przed ogromnym regałem. Wybór młodzieżowych książek nie był duży, ale znalazłam dwie najciekawsze i miałam ogromny dylemat – wziąć kolejną część Domu Nocy P.C. Cast i Cristin Cast (w wieku 14 lat byłam zakochana w tej serii), czy może dotąd nieznaną mi książkę z jakimś blondynem na okładce, która nosiła bardzo ciekawy tytuł Miasto kości? I tu pomogła mi koleżanka, do której zadzwoniłam i poprosiłam o pomoc w wyborze. I tak jak pamiętam ten dzień, w pamięci również zapisały mi się jej słowa „WEŹ MIASTO KOŚCI! Zakochasz się! Weź ze względu na Jace’a, a jeśli cię to nie przekonuje, to weź ją ze względu na mnie!”. I tak oto stałam się szczęśliwą posiadaczką pierwszej części Darów anioła. To było blisko cztery lata temu. Dzisiaj z kolei jestem (nie)szczęśliwą posiadaczką złamanego serca. Przygotujcie się więc na to, że dzisiejsza recenzja… do końca recenzją nie będzie.
Jestem pełna podziwu dla Cassandry Clare, jak z pięknego, spokojnego i idealnego zakończenia trzech pierwszych części Darów anioła potrafiła zrobić trzy kolejne. Zauważyła drobne, niewidoczne gołym okiem niedociągnięcia w swojej twórczości, rzeczy, na które nie zwróciłam uwagi, bo były… normalne, bo tak miało być. Trzymając w rękach Miasto niebiańskiego ognia zastanawiałam się, czy oficjalne zakończenie przygód Clary, Jace’a, Isabelle, Aleka i Simona zniszczy mnie tak, jak koniec trylogii Diabelskie maszyny. Ale zacznijmy od początku.
Jak wiemy z opisu i z wcześniejszych części, Sebastian Morgenstern tworzy Mrocznych Nocnych Łowców za pomocą Piekielnego Kielicha. Od większości moich znajomych, którzy czytają i znają Dary anioła, słyszałam, że tę postać po prostu uwielbiają: mroczny chłopiec o wielkiej mocy, z nieszczęśliwą przeszłością i głębokimi ranami w sobie. Faktycznie, Sebastian Morgenstern (czy też, jak wolicie, Jonathan Morgenstern) to postać interesująca. Lubiłam go, ale nie darzyłam ogromnym uczuciem (w przeciwieństwie do Jace’a). Tym razem w wielu momentach po prostu bałam się go. Cassandrze Clare udało się wykreować naprawdę niebezpieczną postać, która często mnie przerażała. A zachowanie Sebastiana spowodowane jest jego historią.
Opisałabym tu każdą postać po kolei, ale nie ma to większego sensu, bo o każdej mówiłabym same dobre rzeczy. Prawda jest taka, że Cassandra Clare jest dla mnie mistrzynią tworzenia bohaterów o własnych charakterach, historiach, wadach i zaletach. Każdy z nich jest inny i nie spotkacie tutaj papierowych postaci czy szablonowych bohaterów. Niektórzy być może przyczepią się do tego, że przecież trzy pierwsze części Darów anioła to sam schemat – ale chwila, pomyślcie, przecież Miasto kości było jedną z pierwszych serii, które zapoczątkowały paranormalny romans. Cassandra Clare należy do grona prekursorów tego gatunku. A jeżeli niektórzy dalej narzekają na schemat, to radzę sięgnąć po trzy kolejne części, w których autorka udowadnia, że jest geniuszem.
Cassandrę Clare podziwiam również za to, że pisze tak niesamowicie lekko i prosto. Niezliczoną ilość razy uderzała w sam środek mojego serca prostymi, banalnymi słowami, które wywoływały niekontrolowany śmiech, uśmiech, łzy, niedowierzanie, łamały serce, pozostawiały pustkę w duszy lub zapisywały się w pamięci. Rzadko kiedy jedna autorka potrafiła wywołać u mnie tyle różnych emocji w jednej serii, a co dopiero mówić o jednej książce.
I tutaj pojawia się kolejna niesamowita rzecz. Mam już za sobą dziewięć książek Cassandry Clare. Wydawało mi się, że potrafię ją rozpracować i przewidzieć jej kolejny ruch. W paru miejscach udało mi się wyprzedzić autorkę, ale ona i tak w najważniejszych momentach zaskakiwała mnie nagłym zwrotem akcji, a ja czułam się bezradna. Totalnie bezradna, pozostawiona z wielkim niedowierzaniem.
Akcja jest bardzo dobrze skonstruowana. Przyspiesza i trzyma w napięciu po to, by za chwilę zwolnić i dać odetchnąć zarówno bohaterom, jak i Czytelnikom. Pomimo tego, że Miasto niebiańskiego ognia jest „trochę” grube, ostatnia część wciągnęła mnie tak bardzo, że gdyby nie pewne obowiązki, przeczytałabym ją w maksymalnie trzy dni. Ale nie ma to jak gorzka, powolna destrukcja.
Jednak nie wszystko było takie idealne. Przez pierwsze sto trzydzieści stron miałam poważne wątpliwości, czy czytam książkę Clare. Nie potrafiła mnie wciągnąć, czułam się trochę obco i autorka nie potrafiła mnie zaskoczyć. Na szczęście przez kolejne pięćset siedemdziesiąt była starą, dobrą, znaną i uwielbianą przeze mnie Cassandrą Clare, która łamie serce wiernego czytelnika przynajmniej dziesięć razy w jednym tomie.
Zapytacie pewnie o punkt kulminacyjny – w końcu Miasto niebiańskiego ognia kończy genialną serię, mamy Mrocznych Nocnych Łowców, niebezpiecznego Sebastiana Morgensterna, nową moc Jace’a i królestwo demonów. I powiem Wam, że choć ryczałam jak bóbr w pewnych momentach, zatrzymywałam oddech z niedowierzania i nie wiedziałam, jak prawidłowo zareagować w niektórych sytuacjach, to nie było aż takiego „bum!”, jakiego oczekiwałam. Ale czy jest to minus? Zakończenie Darów anioła dostarcza wielu wrażeń i całej gamy emocji, jednak w porównaniu z Mechaniczną księżniczką czyli zakończeniem Diabelskich maszyn jest o wiele łagodniejsze, spokojniejsze i delikatniejsze. Moim zdaniem minusem to nie jest. Właśnie ta łagodność, delikatność i spokój sprawiły, że czułam, jakby coś ważnego kończyło się w moim życiu. Kilkadziesiąt ostatnich stron to same pożegnania, ale również chwile ogromnego szczęścia i radości. To czas na wyjaśnienia, wybaczenie, pogodzenie się i powrót do „normalności”. Według mnie takie zakończenie Darów anioła było naprawdę bardzo dobre.
Jestem ogromną fanką twórczości Cassandry Clare. W 2013 roku zniszczyła mnie Mechaniczną księżniczką, z kolei teraz, rok później, jestem załamana rozstaniem z Darami anioła. Ale głowa do góry, nadchodzą nowe serie. Wielu Czytelników uważa, że kolejne powieści z Nocnymi Łowcami jako bohaterami to lekka przesada, ale ja uważam przeciwnie. Dzięki Diabelskim maszynom, Darom anioła i dwóm kolejnym seriom (The dark artifices, The last hours) Cassandra Clare stworzyła osobny, piękny świat, który uważam za swój największy i najpiękniejszy książkowy dom. Śmiało mogę powiedzieć, że obie serie są dla mnie życiem, a ich bohaterowie drugą rodziną. Świadczą o tym chociażby cały zeszyt zapisany cytatami z Diabelskich maszyn i Darów anioła, koszulki z motywem Nocnych Łowców, plakaty, aż w końcu sprawy większego kalibru, jak Zloty. Z niecierpliwością czekam na dwie następne serie, bo wiem, że choć pojawią się inni bohaterowie (a postacie z The dark artifices mamy szansę poznać w Mieście niebiańskiego ognia), to dalej będę w swoim wielkim, książkowym domu.
Tymczasem trzeba pożegnać się z Darami anioła. Czas rozstać się z Jace’em – pierwszym blondynem, którego pokochałam – Clary, Isabelle, Alekiem, Simonem, Magnusem, Jocelyn, Lukiem, Sebastianem i wszystkimi innymi bohaterami, którzy towarzyszyli mi przez blisko cztery lata. Takimi seriami po prostu się żyję. I życzę Wam, aby w Waszym życiu pojawiły się takie serie, które będą dla Was całym życiem, a nawet całym światem, tak jak dla mnie Diabelskie maszyny i Dary anioła.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/01/163-miasto-niebianskiego-ognia.html
Żaden Nocny Łowca nigdy nie przypuszczał, że będzie musiał walczyć przeciw swoim najbliższym. Ale właśnie do tego doprowadził Sebastian Morgenstern z pomocą Piekielnego Kielicha i nie zamierza przestać. Ciemność ogarnia świat Nocnych Łowców, trzeba podjąć wszystkie środki ostrożności i przewidzieć kolejny ruch Sebastiana. Jednak tylko Clary i Jace znają syna Valentine’a...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11-10
Pewnego czerwcowego dnia 2013 roku swoje serce oddałam jednej książce. Nie była ona zbyt popularna, gubiła się w tłumie innych książek, ale powoli zaczynała wychylać się spośród wielu powieści. Stawiała drobne kroczki ku czytelnikom. Przyciągnęła mnie do siebie cudownym opisem i interesującym tytułem, a ponieważ uwielbiam historie miłosne, sięgnięcie po pierwszy tom Ostatniej spowiedzi było obowiązkiem. I tak z całą serią byłam przez ponad rok. Aż nadszedł koniec.
Zawsze trudno jest mi rozstawać się ze swoimi ulubionymi seriami. Morze łez wylałam przy zakończeniu Przeglądu Końca Świata i Diabelskich maszyn, bo z tymi trylogiami byłam bardzo mocno związana. Ostatnia spowiedź też do nich należy, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że ma wady i nie wszystkim przypadła ona do gustu.
Świat Ally i Bradina przypomina teraz bajkę. Po wszystkim, co wspólnie przeszli, zasługują na chwilę spokoju i odpoczynku. W końcu ich życie wygląda tak, jak powinno. Ale show-biznes uruchomił swoją wielką machinę i nie ma zamiaru spocząć. Violet LaRoch chce odzyskać to, co do niej należało. Z pomocą swoich przyjaciół zrobi wszystko, aby zniszczyć i zadeptać szczęście jej byłego.
Ci, którzy przeczytali obie części Ostatniej spowiedzi wiedzą, że życie Bradina i Ally wcale nie jest łatwe. Ciągle towarzyszy im zazdrość innych osób, kłopoty, spiski i kłamstwa, a oni pośród tych wszystkich negatywnych odczuć trzymają się razem. Tom III pod tym względem nie różni się od swoich poprzedników. Dwójka zakochanych znów napotyka problemy, ale tym razem są one naprawdę duże.
Ostatnia część to wielka bomba emocjonalna. O ile jeszcze niedawno za taką właśnie bombę uważałam pierwszy tom, tak teraz ten ważny tytuł „Największej Bomby Emocjonalnej Ostatniej spowiedzi” przejął trzeci. Z kłopotami Bradina i Ally spotykamy się już na samym początku, a później wcale nie jest lepiej. Jeśli mam określić klimat książki w kilku słowach, to przez cały czas był on słodko-gorzki. W porównaniu z pierwszą i drugą częścią, które – spójrzmy prawdzie w oczy – były słodkie i kolorowe pomimo tylu problemów, w tym dostajemy najwięcej gorzkich chwil, jesteśmy świadkami trudnych decyzji, smutnych momentów i łamania serc. Wiele razy pod wpływem emocji miałam ochotę chwycić bohatera za ramiona, potrząsnąć nim i powiedzieć „Co ty, do cholery, robisz?!”.
Rzadko zdarza mi się rzucać książką i płakać w połowie powieści, ale tym razem zaskakująco często tak właśnie robiłam (oczywiście książka lądowała tylko na łóżku). Miałam to szczęście, że w tym samym czasie te same rozdziały czytała moja kuzynka, więc razem mogłyśmy jęczeć, wkurzać się, ryczeć i snuć własne przypuszczenia. Jednak co dwa mole książkowe to nie jeden.
W tym tomie role bohaterów trochę się… zmieniają. Ally momentami dalej mnie denerwowała, ale zaskoczyła mnie swoim uporem i determinacją, co idealnie pokazała w jednym z najbardziej wzruszających momentów w powieści (a może najgorszym?). Bradin już nie był ideałem chłopaka. Tym razem mamy do czynienia z jego ciemniejszą stroną, w której dominowały zazdrość, wściekłość, podejmowanie złych decyzji tylko i wyłącznie pod wpływem negatywnych emocji i zawiść. Ta zmiana bardzo mnie zdziwiła i sprawiła, że zaczęłam patrzeć na Bradina z zupełnie innej strony. Trochę brakowało mi tamtego chłopaka z pierwszej części, który poznał Ally na lotnisku i jechał do niej z Niemiec aż do Francji. Z kolei Tom… Jego chyba najbardziej polubiłam w tej części. Taki Tom bardzo mi się podobał – opiekuńczy, wyrozumiały, przyjacielski i otwarty. Tamten zazdrosny, zgorzkniały starszy brat w ogóle mi nie pasował, z kolei ten nowy Tom sprawił, że bardzo go polubiłam. Zawsze kibicowałam Bradinowi, ale w tej części było mi obojętne, z którym bratem będzie Ally.
Zawsze podziwiać będę niesamowity styl pani Reichter. Wręcz marzę, aby pisać tak, jak ona! Uwielbiam tę lekkość tekstu, poetycką nutkę, przejrzystość, a jednocześnie prostotę i niesamowitą zdolność do malowania pięknych obrazków w głowie czytelników za pomocą słów. Dodatkowo idealnie pasuje do romantycznego, słodko-gorzkiego klimatu książki.
Na słowa uznania zasługuje również ścieżka dźwiękowa, jaką pani Nina postanowiła dodać do książki. To ona też w pewnym stopniu sprawiała, że niczym dzieciak wylewałam łzy i ciągle zmieniałam chusteczki. Wybór piosenek był po prostu idealny. Pasują nie tylko klimatem do danej sceny, ale także tekstem. Do tej pory, gdy włączam kilka piosenek z Ostatniej spowiedzi, przed oczami mam wszystkie te najważniejsze momenty, które a) sprawiają, że się uśmiecham, b) wspominam całą serię od początku, c) mam „świeczki” w oczach. Czytałam kilka książek, w których autorzy też dodawali muzykę do rozdziałów, ale zawsze dziwił mnie ich wybór, ponieważ one w ogóle nie pasowały, z kolei Ninie Reichter wyszło to naprawdę świetnie.
A koniec… Koniec totalnie mnie rozbił. Znajoma poradziła, aby przygotować na zakończenie i faktycznie – trzeba się przygotować. Po przeczytaniu ostatniej strony czułam okropną pustkę w duszy. Była ona wręcz przerażająca i nie mogłam jej znieść. Wraz z zamknięciem książki odeszli wszyscy bohaterowie, wszystkie te piękne i trudne chwile, wszystkie momenty wzruszenia i szczęścia, Bitter Grace, Ally, Bradin, Tom, intrygi, kłamstwa, show-biznes… Skończyło się coś, co powalało mi oderwać się od rzeczywistości przez półtora roku. Skończyła się jedna z najpiękniejszych historii miłosnych, jaką czytałam. A wszystko to wyrażone było w tej paskudnej pustce i tysiącach chusteczek higienicznych.
Ostatnia spowiedź nie przypadnie wszystkim do gustu. Właściwie z pewną ostrożnością poleciłabym Wam wszystkie trzy tomy. Wiele osób spodziewało się „ochów” i „achów”, a tak naprawę zawiodło się na tej serii, ale ja jestem w niej całkowicie zakochana. Jeśli zaczynacie przygodę z Ostatnią spowiedzią, radzę wyłączyć pozytywne nastawienie i popatrzeć na tę powieść sceptycznie. Ja tak zrobiłam i przepadłam w niej.
Tymczasem nadszedł moment na pożegnanie się z całą ekipą Ostatniej spowiedzi. Ta seria zajmuje ważne miejsce na mojej półce i nieprędko je opuści. Chociaż historia Ally, Bradina i Toma się skończyła, w moim czytelniczym sercu zawsze będzie żyła i przypominała, że jeśli chcę poznać odpowiedź na jakieś pytanie dotyczące miłości, powinnam zajrzeć właśnie do niej.
Dziękuję Ninie Reichter za tę serię. Dziękuję za wszystkich bohaterów, których pokochałam (i za tych, których nie lubiłam). Dziękuję za tyle definicji miłości, które w trzecim tomie łączą się i tworzą jedną.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/11/154-ostatnia-spowiedz-tom-iii-nina.html
Pewnego czerwcowego dnia 2013 roku swoje serce oddałam jednej książce. Nie była ona zbyt popularna, gubiła się w tłumie innych książek, ale powoli zaczynała wychylać się spośród wielu powieści. Stawiała drobne kroczki ku czytelnikom. Przyciągnęła mnie do siebie cudownym opisem i interesującym tytułem, a ponieważ uwielbiam historie miłosne, sięgnięcie po pierwszy tom...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-07-09
NAJWYŻSZY PRIORYTET NAJWYŻSZY PRIORYTET
NAJWYŻSZY PRIORYTET
Walka o prawdę trwa dalej. Po mrożących krew w żyłach wiadomościach, nagłych zwrotach akcji i mrocznych sekretach szalonych naukowców świat młodych dziennikarzy wygląda zupełnie inaczej. Mogą zapomnieć o tamtym spokojnym życiu. Teraz toczy się walka na śmierć i życie; walka o prawdę; walka o całą Amerykę i świat. Ofiary, krew, zombie, Kellis-Amberlee, dziennikarze, potężne organizacje i rząd.
Nastał koniec.
Żywa czy martwa, prawda nie odpoczywa. Powstańcie, póki możecie!
Pisząc tę recenzję czuję, że fragment mojego czytelniczego i prawdziwego życia legł w gruzach. Chcę włożyć w nią całe swoje serce, ale obawiam się, że zostało uśmiercone przez Kellis-Amberlee. Być może jeszcze bije i zostało między stronami Przeglądu Końca Świata. Nie wiem. Naprawdę nie wiem, gdzie się podziało. Wiem tylko jedno – jeżeli wciąż funkcjonuje, ekipa Przeglądu Końca Świata świetnie się nim zajmie.
Zacznę chyba od tego, że fenomen Przeglądu Końca Świata można poczuć już w tytule. Ta książka jest idealna, świetna i miażdżąca już od nazwy cyklu, poprzez tytuł części, szatę graficzną, aż po opis. Wnętrze to cudowna, słodka, czytelnicza destrukcja. Jeżeli ktoś z Was jeszcze nie przeczytał pierwszej części Przeglądu Końca Świata to błagam, zmieńcie to. Te książki odmienią Wasze życie. Naprawdę. Potwierdzam.
Blackout (a co za tym idzie, cała seria) ma jeden, wielki, niewybaczalny „minus” – nie ma żadnych wad. Jeszcze nigdy nie przeczytałam książki (ba, calutkiej trylogii!), która nie miałaby chociaż jednego, małego minusika. Przegląd Końca Świata przebija wszystkie te idealne serie, bo naprawdę nie jestem w stanie pokazać Wam najdrobniejszej skazy w Blackout i w ogóle w Przeglądzie Końca Świata. Seria Miry Grant to książkowe objawienie. Naprawdę nie jestem w stanie zrozumieć, jak wyglądało moje życie przed przeczytaniem Przeglądu Końca Świata. Feed, Deadline i Blackout to jedno, wielkie, pisarskie mistrzostwo, a o Mirze Grant jestem w stanie powiedzieć tylko tyle: geniusz nad geniusze.
„Tacy właśnie są ludzie. Zawsze zwalniają, by obejrzeć wrak.”
Najtrudniej było mi rozstać się z bohaterami, chociaż „bohater książkowy” to złe określenie na ekipę Przeglądu Końca Świata, bo książkowi bohaterowie żyją tylko w książkach, a Masonowie, Becks, Alaric, Maggie i cała reszta są… ludźmi z krwi i kości. Nie wiem, jakich czarów używa Mira Grant, ale pierwszy raz spotkałam tak realne postacie, które przekazały i pokazały mi tak wiele. Wszyscy dziennikarze, politycy, Fikcyjni, Irwini, Newsie i ochroniarze wkradli się do mojego serca (które przecież zgubiłam między stronami Przeglądu Końca Świata, albo które już nie żyje). Nie jestem w stanie wyjść z podziwu dla autorki. Przecież to niemożliwe! Jak można stworzyć TAKICH BOHATERÓW?
Akcja to jedna z najmocniejszych stron Blackout. Czytelnicy, którzy spotkali się z Deadline na pewno wiedzą, co może powodować takie tempo akcji. Wszystkie wątki stworzone przez autorkę mkną obok siebie, aby w pewnym momencie idealnie, powoli i z precyzją połączyć się i prowadzić czytelników do samego końca, gdzie czeka trzymający w napięciu, świetnie skonstruowany, dynamiczny punkt kulminacyjny, który jest jednocześnie ostatnią sceną pełną TAKIEJ AKCJI w Przeglądzie Końca Świata, kiedy wszystkie tajemnice wychodzą na światło dzienne, gdzie są ofiary, gdzie spotykamy się z kolejnym, potężnym poświęceniem i gdzie zdajemy sobie sprawę, że życie bez Przeglądu Końca Świata już nie będzie takie samo.
Sama autorka jest mistrzynią dbania o detale. Stworzona przez nią historia choroby i walki z wirusem nie ma żadnych luk i niedopowiedzeń. Świat w 2041 jest idealnie skonstruowany i nie jest to „takie tam gadanie czytelniczki zauroczonej książką”, bo to prawda. Ten świat ma mocne fundamenty i pnącą się w górę historię, która sama w sobie fascynuje i przeraża.
„Problem ludzi u władzy jest taki, że zaczynają koncetrować się na utrzymaniu swojej pozycji, a nie na tym, co jest dobre, a co złe albo po prostu idiotyczne.”
Gdyby nie pierwszoosobowa narracja, Przegląd Końca Świata straciłby cały swój urok. W Blackout spotykamy się z narracją z dwóch perspektyw, która podwaja akcję, podwaja emocje, napięcie, humor i słodkie, a jednocześnie gorzkie oczekiwanie na koniec. Powiedziałabym, że w tej prostej, wręcz banalnej pierwszoosobowej narracji nie ma nic szczególnego, ale skłamałabym, bo choć faktycznie jest prosta jak drut, to ma w sobie mnóstwo emocji i uczucia autorki. To ona najlepiej pokazuje ciemne zakamarki umysłów bohaterów, najlepiej też pokazuje radość, smutek, cierpienie i niedowierzanie, jest bezpośrednia, a do tego najlepiej uderza w najczulszy punkt czytelnika. Jest zwykła, a jednocześnie niesamowita. Kolejny dowód na to, że Mira Grant jest literackim geniuszem.
A co mogę powiedzieć o końcu? Że mnie zaskoczył? Że co wieczór zastanawiałam się, jak będzie wyglądał? Że wykluczałam milion opcji naraz? Że wycisnął ze mnie łzy i pozbawił tchu? Panie i panowie – tak. Tak właśnie było. Epilog był idealnym zwieńczeniem losów młodych dziennikarzy, którzy głosili prawdę za cenę swojego krótkiego życia. Niektórych rzeczy nie domyśliłabym się sama nigdy; nie umiałam ich złożyć i przegonić Miry Grant w jej cwanym myśleniu. Mogę Was tylko zapewnić, że sięgając po Przegląd Końca Świata nie pożałujecie swojej decyzji, a po przeczytaniu chociaż jednej części zrozumiecie, że ta książka zmienia życie i spojrzenie na świat.
Możecie pomyśleć, że ta recenzja jest tak bardzo pozytywna i wychwalająca Blackout, bo jest pisana pod wypływem emocji po niedawnym zakończeniu ostatniej części Przeglądu Końca Świata. To nieprawda. Książkę skończyłam kilka dni temu, szalejące emocje zdążyły się uspokoić, chociaż jestem na 100% pewna, że przy każdym powrocie do Przeglądu Końca Świata będą dawały o sobie znać ze zdwojoną mocą. Opadły na tyle, że jestem w stanie napisać coś o Blackout, chociaż jest to trudne. Ta recenzja jest pisana pod wpływem szacunku i podziwu dla Miry Grant; miłości do bohaterów i świata stworzonego przez autorkę; radości z powodu możliwości przeczytania serii, która zmienia spojrzenie na świat i wywraca go do góry nogami, aż w końcu pod wpływem smutku spowodowanego nieuchronnym końcem serii i uświadomieniem sobie, że trzeba rozstać się z bohaterami i że takich książek już nigdy nie spotkam w swoim życiu. A teraz…
Żegnajcie, cudowni dziennikarze. Żegnaj niebezpieczny świecie w 2041 roku. Odmieńcie swój świat, drodzy Czytelnicy, i przeczytajcie Przegląd Końca Świata. Powstańcie, póki możecie.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/07/131-przedpremierowo-przeglad-konca.html
NAJWYŻSZY PRIORYTET NAJWYŻSZY PRIORYTET
NAJWYŻSZY PRIORYTET
Walka o prawdę trwa dalej. Po mrożących krew w żyłach wiadomościach, nagłych zwrotach akcji i mrocznych sekretach szalonych naukowców świat młodych dziennikarzy wygląda zupełnie inaczej. Mogą zapomnieć o tamtym spokojnym życiu. Teraz toczy się walka na śmierć i życie; walka o prawdę; walka o całą Amerykę i świat....
2014-07-06
Meg Corbyn zdobywa zaufanie terra indigena. Jest człowiekiem, więc zmiennokształtni powinni traktować ją jak zwierzynę, ale dzięki swoim zdolnościom wieszczenia staje się dla nich kruchą istotą, którą muszą chronić. Życie Meg jako cassandra sangue nie jest łatwe, tym bardziej, że Kontroler, który przetrzymywał Meg i wykorzystywał jej moc, pragnie odzyskać swoją zdobycz.
Tymczasem na ulicach pojawiają się nowe narkotyki, przez które coraz częściej dochodzi do starć ludzi z Innymi. Ludzie buntują się przeciwko władzy Innych, Meg ma nowe wizje, Inni są atakowani i zastraszani, wieszczenia dotyczą zagłady… Simon Wilcza Straż i nieliczni ludzie, którzy żyją wśród Innych, muszą powstrzymać bunt ludzi, zanim Inni wymierzą sprawiedliwość sami.
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie czekałam na drugą część Pisane szkarłatem. Pierwszy tom Innych zachwycił mnie do granic możliwości i przeniósł do zupełnie innego, niesamowitego, niebezpiecznego świata, który dzieliłam z Simonem, Meg i Innymi 560 stron. Przeczytanie kontynuacji było obowiązkiem. Kiedy tylko udało mi się dorwać Morderstwo wron, od razu poczułam się jak w domu. Byłam pewna, że ta część pobije poprzedniczkę, no ale… troszkę się przeliczyłam.
W czym problem? Zapewne moje uwagi dotyczące Morderstwa wron okażą się troszkę błahe, ale nie zmienią niestety faktu, że druga część w mojej ocenie wypadła słabiej. W kontynuacji najbardziej ucierpiał punkt kulminacyjny i wątek miłosny. W recenzji poprzedniego tomu rozpisywałam się o ostatnich 65-u stronach, które nie pozwoliły mi oderwać się od książki. Do tej pory, kiedy wspominam końcówkę Pisane szkarłatem, czuję te wszystkie emocję i potrafię wyobrazić sobie pościgi, walki, paskudną śnieżycę i wiele, wiele więcej. Byłam ciekawa, co też Anne Bishop pokaże w tej części, ale im mniej stron dzieliło mnie od końca Morderstwa wron, tym szybciej opadał mój entuzjazm, bo – kurczę – autorka nie popisała się tutaj punktem kulminacyjnym. Miałam wrażenie, że napisała go na „odczep się”, a przecież tak świetnie wyszło jej to w pierwszej części! Owszem, pojawiła się akcja, wszystko nabrało sensu, wątki się połączyły, ale oprócz tego nie było żadnego szału ani emocji. W pierwszej części… ojej, to było coś, ale tutaj… Zawiodłam się.
Drugim i ostatnim największym minusem Morderstwa wron jest stojący w miejscu wątek miłosny. Takie zwlekanie w pewnym momencie zaczęło działać mi na nerwy. Wiem, że autorka ma na celu wywołać w czytelniku pragnienie poznawania dalszych części, wystawia jego cierpliwość na próbę i tak dalej, ale to zaczęło być trochę męczące. Anne Bishop naprawdę potrafi pisać magicznie i świetnie to wykorzystuje nawet w najbanalniejszych zdaniach, więc czemu nie może skorzystać z tej magii i poruszyć nią wątek miłosny?
Tę recenzję zaczęłam od minusów i pewnie odnieśliście wrażenie, że w mojej ocenie Morderstwo wron jest lekturą raczej marną, lecz jesteście w błędzie. Hej, przecież to Inni Anne Bishop! Tutaj nie ma miejsca na nudę i narzekanie! W drugiej części spotykamy się z tymi samymi bohaterami. Jest ich naprawdę wielu. Pani Bishop przygotowała dla nas szeroką gamę najróżniejszych, interesujących charakterów i każdy czytelnik znajdzie wśród nich swojego ulubieńca. Uwierzcie, pokochałam każdego z nich! Lubię, kiedy książka jest przepełniona ciekawymi, realnymi, prawdziwymi, kolorowymi postaciami i pod tym względem autorka spisała się na medal. Tutaj Simon pozostał Simonem, w Meg zaszły pewne zmiany, ponieważ stała się odważniejsza i pewniejsza siebie, Henry dalej jest tym samym, spokojnym, przyjaznym niedźwiadkiem, a Tess wciąż budzi we mnie grozę, a jednocześnie zainteresowanie jej wymierającym gatunkiem.
Pani Bishop ma też niesamowity dar do tworzenia cudownych opisów sytuacji. Są przepełnione emocjami i pod żadnym pozorem nie można narzekać na ich brak. Dzieje się tak za pewne dzięki prostemu językowi. Wszechwiedzący narrator pozwala nam śledzić nie tylko głównych bohaterów, ale i wrogów Innych. A sam pomysł na drugą część? Moim zdaniem świetny. Anne Bishop bardzo dobrze połączyła wydarzenia z poprzedniego tomu z tymi, które miały miejsce w kontynuacji. No i oczywiście humor! Jego nie zabrakło na kartach Morderstwa wron.
Kontynuacja, jak z resztą widać, w mojej ocenie wypadła słabiej od poprzedniczki, ale nie jest zła – co to, to nie! Inni to seria warta uwagi, która wciąga i nie pozwala oderwać się aż do ostatniej strony. Jak wiadomo, w każdej serii są te słabsze i mocniejsze tomy. W tym wypadku Morderstwo wron jest tym słabszym, ale wciąż świetnym, interesującym, wciągającym i jedynym w swoim rodzaju. Dla fanów Pisane szkarłatem przeczytanie drugiej części jest obowiązkowe! A ci, którzy jeszcze nie sięgnęli po pierwszy (i drugi) tom Innych powinni to jak najszybciej nadrobić.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/07/130-morderstwo-wron-anne-bishop.html
Meg Corbyn zdobywa zaufanie terra indigena. Jest człowiekiem, więc zmiennokształtni powinni traktować ją jak zwierzynę, ale dzięki swoim zdolnościom wieszczenia staje się dla nich kruchą istotą, którą muszą chronić. Życie Meg jako cassandra sangue nie jest łatwe, tym bardziej, że Kontroler, który przetrzymywał Meg i wykorzystywał jej moc, pragnie odzyskać swoją...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-24
Po dramatycznych przeżyciach sprzed roku Shaun Mason zapomniał, kim tak naprawdę jest. Stał się cieniem dawnego Shauna, Irwina i najlepszego przyjaciela Georgii, wrakiem i wulkanem gniewu. Nic nie będzie takie samo. Nigdy nie będzie tamtym Shaunem Masonem. Świat nigdy nie będzie wyglądał tak, jak rok temu.
Ale jedno się nie zmienia – Shaun dalej gra w tej samej, niebezpiecznej grze.
Kiedy w drzwiach jego mieszkania pojawia się naukowiec, który według ostatnich doniesień zginął, wszystko zostaje postawione w innym świetle. Zaraz po odwiedzinach naukowca wybucha epidemia. Pojawiają się pierwsze pytania, domysły i ofiary. Tylko czy Shaun jest gotowy, by znów igrać z ogniem?
Oczywiście, że tak.
„Wierzę w prawdę. Wierzę w dziennikarstwo. I wierzę w Shauna.
Cała reszta to szczegóły.”
Z pierwszą częścią Przeglądu Końca Świata – czyli Feed – było tak, że… zniszczyła mnie. Próbowałam to jakoś wyrazić w recenzji, ale zabrakło mi słów. Feed było tak niesamowite, tak wciągające, tak oryginalne i tak idealne, że podejrzewałam, iż w przypadku Deadline może być odwrotnie. Zanim sięgnęłam po kontynuację, wielu czytelników zachwalało drugi tom i mówiło, że jest o niebo lepszy od poprzedniego, a koniec po prostu wciska w fotel. Końcówka Feed zrobiła na mnie ogromne wrażenie, praktycznie była całkowicie odpowiedzialna za owe zniszczenie, więc bez kontynuacji nie mogłam długo wytrzymać. Otworzyłam, przeczytałam, kilka(naście) razy próbowałam uspokoić szybko bijące serce, całkowicie przepadłam… a teraz potrzebuję dobrego psychologa. Tylko jak mam opowiedzieć psychologowi o swoim problemie? „Proszę pana, bo wie pan… przeczytałam taką jedną książkę, która jest niesamowita, zawładnęła całym moim czytelniczym światem, wywróciła go do góry nogami, rozbiła wielkim młotem, skleiła, przepuściła przez maszynę do mielenia, wyprostowała, wyprasowała… i teraz nie wiem jak żyć normalnie”?
Chyba tak.
Pomimo kiepskiego stanu psychicznego napisanie tej recenzji będzie czystą przyjemnością, a może nawet swego rodzaju terapią. Szykujcie się więc na długie wywody fanki Przeglądu Końca Świata i samej niedobrej Miry Grant.
Zacznijmy od tego, że w Deadline spotykamy się z narracją pierwszoosobową z punktu widzenia Shauna. To całkiem ciekawa zmiana („ciekawa”… jak to strasznie brzmi…), która rzuca na Przegląd Końca Świata trochę inne światło. Mamy niepowtarzalną okazję poznać jednego z dwóch głównych bohaterów. Shaun, młodszy brat Georgii, zaciekawił mnie już w pierwszej części, może dlatego, że był bardzo podobny do Georgii, a jednak inny – ona Newsie, on Irwin, ale działają ramię w ramię i myślą dokładnie tak samo. Shaun to bardzo ciekawa postać. Mogę nawet szczerze powiedzieć, że pokochałam go swoją babską miłością, jaką darzę tylko tych jedynych, wybranych męskich bohaterów książkowych.
Chociaż zmienia się narrator, lekkość tekstu i humor pozostają takie same. Właściwie to humoru jest tu dużo więcej niż w Feed, a to za sprawą stanu Shauna (co również brzmi bardzo dziwnie). Ponad to Mira Grant dba o każdy detal. Już w poprzedniej recenzji wspominałam, że w Feed poległo kilku bohaterów. Shaun o tym wszystkim świetnie pamięta, a tamte przeżycia wpływają na jego stan psychiczny oraz rolę, którą do tej pory odgrywał w swojej dziennikarskiej karierze. Nie jest tak, jak w innych książkach, że żałoba bohatera trwa dwa dni i koniec. Shaun pamięta o tamtych wydarzeniach, a one bardzo mocno wpływają na jego stan psychiczny, samopoczucie i podejmowane decyzje.
Jeśli już jesteśmy w temacie dbania o detale, to Mira Grant jest mistrzynią. Stworzyła własny, jedyny w swoim rodzaju, oryginalny i niebezpieczny świat, jego makabryczną historię, która ma wpływ na teraźniejszość, a do tego wszystkiego dorzuciła zombie. Nieżywe potwory nie są najważniejszym problemem Feed i Deadline. Zombie tworzą mroczne tło niebezpiecznej gry o władzę, prawdę i całą ludzkość. Są świetnym dodatkiem do i tak już niebezpiecznego świata, dodają mu grozy i zgniłego smaku. Głównym tematem Przeglądu Końca Świata jest polityka i dziennikarstwo. Myślałam, że będzie to dobry horror, ale Mira Grant uwielbia zaskakiwać czytelników już na dzień dobry i zamiast dobrego horroru mamy jeszcze lepszy thriller medyczny. Jak dla mnie, kolokwialnie mówiąc, odlot!
W Przeglądzie Końca Świata mocną stroną są również świetni bohaterowie. Deadline ma wielu nowych. Tak jak w Feed, tak i teraz każdy z nich jest idealnie wykreowany. Nie mogę wyjść z podziwu! Mira Grant stworzyła niesamowite postaci, prawdziwe, żywe, o różnych charakterach, temperamentach, specjalizacjach… Zabrzmi to banalnie, ale kocham ich wszystkich (oczywiście nie tak bardzo, jak Shauna). Chylę czoła przed autorką. Drugą częścią Przeglądu Końca Świata potwierdziła, że jest pisarskim objawieniem, wielkim talentem i wspaniałą, niesamowitą autorką, która za pomocą jednej książki potrafi doprowadzić czytelnika do płaczu i rozśmieszyć do łez.
Skoro mówię o emocjach, to pozwólcie, że rozszerzę odrobinę ten wątek. Obawiam się, że Mira Grant stoi za zniszczeniem mojej psychiki. W jednym rozdziale śmiałam się do rozpuku, a za chwilę nie mogłam opanować szybszego bicia serca. Nie pamiętam, kiedy jakaś książka wywołała u mnie tyle emocji i różnych reakcji. Aktualnie na rynku czytelniczym możemy spotkać tysiące różnych książek, najróżniejsze historie i jeszcze różniejszych autorów, ale tylko kilkunastu z nich będzie w stanie zagrać na wszystkich strunach emocjonalnych czytelnika. Mira Grant jest jednym z tych autorów. Zastanawiam się, jak za pomocą tak banalnych słów można zniszczyć czytelnika? Przecież to… Chciałabym powiedzieć „niemożliwe”, ale jak widać – możliwe jest.
Akcja pędzi do przodu. To ona sprawiła, że Deadline przeczytałam w dwa dni. Słowa mola książkowego „Jeszcze jeden rozdział i idę spać” stały się moim największym kłamstwem, a jednocześnie zapewnieniem, że na moich oczach w książce dzieją się niesamowite rzeczy. Kiedyś słyszałam, że dobrą książkę poznasz po godzinie, do której ją czytasz. Pierwsza w nocy to dobry wynik? Weźcie pod uwagę również to, że godzinę snu przekładałam trzy razy. Wszystko przygotowane jest ze smakiem, pokazane na bardzo wysokim poziomie, dostarczane w odpowiednich ilościach, nie za dużo, ale nie za mało, tak, żeby czytelnik mógł na chwilę odpocząć, a po chwili zostać rzuconym w wir nowych wydarzeń… Dziękuję Bogu za dużo wolnego czasu, bo gdybym czytała tę książkę w ciągu roku szkolnego, moje oceny mocno by ucierpiały.
A koniec? Jak wcześniej wspomniałam, wielu czytelników mówiło, że wgniecie mnie w fotel. Nie, nie wgniótł mnie. Kiedy go przeczytałam, świat stał się mały, przed oczami miałam tylko ostatnie słowa, słyszałam, jak szybko bije mi serce i czułam, jak łzy domagają się uwolnienia. A potem Mira Grant podziękowała za wspólną lekturę, zostawiła mnie z zakończeniem i kazała radzić sobie samej z ciężarem tylu tajemnic, ostatnimi słowami oraz nowymi faktami. Koniec był ciosem i szokiem. Nie wiedziałam, co zrobić ze sobą, gdzie iść, co powiedzieć, jak zareagować, napisać wiadomość do przyjaciółki, położyć się i ryczeć, wstać i klaskać, wyrzucić książkę przez okno (za zniszczenie psychiki), czy przytulić i obiecać, że nie opuszczę jej w zdrowiu i chorobie. Koniec był… początkiem i końcem, zaskoczeniem… Ludzie, dawno nie byłam takim wrakiem czytelnika! Skąd Mira Grant ma takie moce do pisania TAKICH książek.
Przegląd Końca Świata jest moim czytelniczym objawieniem. Nie wiem, jak wyglądał mój świat przed przeczytaniem Feed i Deadline. Nie wiem też dlaczego zwlekałam z sięgnięciem po historię Georgii i Shauna. Wiem tylko tyle, że Mira Grant jest moim mistrzem i że należę teraz do nowego świata – świata, w którym prawda głoszona jest za cenę życia. Ci, którzy przeczytali obie części Przeglądu Końca Świata z pewnością potrafią zrozumieć moje odczucia i zagubienie, ale ci, którzy jeszcze nie myśleli o Feed i Deadline tracą bardzo dużo.
Przegląd Końca Świata otwiera oczy. Dziękuję autorce, że wkroczyła w moje życie, zniszczyła je, przewróciła do góry nogami i naprawiła, pokazując jednocześnie, o co powinniśmy walczyć. Żałuję, że Georgia i Shaun nie są prawdziwymi bohaterami z krwi i kości. Za takimi przywódcami podążałyby miliony ludzi gotowych walczyć o prawdę. Nie wiem, jak przekonać Was do przeczytania Feed i Deadline. Pisząc tę recenzję zrobiłam wszystko, co mogłam, ale to od Was zależy, czy pozwolicie, aby Wasz świat uległ zniszczeniu i odbudowaniu. Dziękuję Mirze Grant nawet za to, że zniszczyła moją psychikę! Nie gniewam się. Po prostu dziękuję.
Powstańcie, póki możecie
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/06/125-przeglad-konca-swiata-deadline-mira.html
Po dramatycznych przeżyciach sprzed roku Shaun Mason zapomniał, kim tak naprawdę jest. Stał się cieniem dawnego Shauna, Irwina i najlepszego przyjaciela Georgii, wrakiem i wulkanem gniewu. Nic nie będzie takie samo. Nigdy nie będzie tamtym Shaunem Masonem. Świat nigdy nie będzie wyglądał tak, jak rok temu.
Ale jedno się nie zmienia – Shaun dalej gra w tej samej,...
2014-06-07
Rok 2014. Wynaleziono lek na raka, a przeziębienie i grypa już nie istnieją – ludzkość rozwija się i ulepsza świat. Ale ci sami ludzie, którzy pokonali grypę, przeziębienie i wyeliminowali raka, stworzyli też coś nowego. Coś strasznego. Coś, nad czym nie da się zapanować.
Wirus. Infekcja. Rozprzestrzenia się bardzo szybko, atakuje ciało i umysł, nie pozwala umrzeć raz, a porządnie. Nikt nie wie, jak go zwalczyć. Jedna jest tylko rada na chodzącego zombie – strzał w środek czoła. To powinno załatwić sprawę.
Upłynęło 20 lat od okropnego odkrycia, jakim jest wirus Kellis-Amberlee. Ludzie przyzwyczaili się do ciągłych badań krwi i trzymania się razem. Tymczasem rodzeństwo – Georgia i Shaun Masonowie – wygrywają los na loterii. To, co z początku nazywało się kampanią senatora startującego na fotel prezydenta, zamienia się w mroczną konspirację stojącą za wybuchem epidemii. Zaczyna się walka o prawdę.
„Prawdy nie da się zabić
Georgia Mason
Wszystko da się zabić. Czasami tylko musisz w to strzelać tak długo, aż przestanie się ruszać. I nie wypada zbytnio rozmyślać o tym, co się zrobiło.
Shaun Mason”
Uwielbiam takie klimaty. Zombie, polityka, zagrożenie, niebezpieczna przyszłość, a do tego… blogerzy, moi drodzy! Nawet nie wiecie, jak wielki był mój uśmiech, kiedy dowiedziałam się o ulubionym zajęciu i pracy rodzeństwa. To takie dziwne a zarazem przyjemne czytać o czymś, co robi się codziennie, ale ukazane na wyższym poziomie – to, co wyczyniali Georgia i Shaun na swojej stronie było „tym czymś”. Zastanawiałam się tylko nad tym, jak autorka połączy trzy zupełnie różne rzeczy, czyli politykę, zombie i blogosferę. Na pierwszy rzut oka takie połączenie nie miało sensu, bo co ma jedno do drugiego, ale… W twórczości Miry Grant zawsze jest jakieś „ale”, tutaj bez wyjątków – ale jej się udało. I to jeszcze jak!
Na wstępie dodam jeszcze, że Feed tak wbiła mnie w fotel, tak wywróciła mój czytelniczy świat do góry nogami i dała tak wiele do zrozumienia, że do tej pory nie mogę otrząsnąć się po zakończeniu książki. Kto czytał Feed, ten zrozumie. Ze wszystkich sił postaram się zachęcić Was do przeczytania pierwszej części Przeglądu Końca Świata.
Pierwszy rozdział od razu mnie wciągnął. Nie wiem, jak Mira Grant to robi, ale już po drugiej stronie zakochałam się w Feed. Humor autorki, odzywki Georgii i Shauna oraz pierwsze przedstawienie świata w 2039 roku już na starcie mnie pochłonęły i pragnęłam jeszcze więcej. Pani Grant nie czeka też z akcją, bo daje ona o sobie znać na samym początku, a bohaterowie są tak dobrze ukazani, że nie sposób polubić ich od pierwszego dialogu. Po prostu pokochałam Shauna, a Georgię obdarzyłam ogromnym podziwem i szacunkiem! O bohaterach powiem jeszcze trochę później, bo jest o czym mówić i co pochwalić.
„Jestem dziennikarką, a dziennikarze zawsze są niemili, prawda? To część magii tego zawodu.”
O ile początek całkowicie mnie pochłonął, tak później entuzjazm trochę opadł, bowiem przez sto najbliższych stron na czytelnika czeka dokładne przedstawienie pracy Georgii i Shauna, ukazanie niebezpieczeństw tamtejszego świata, wytłumaczenia wielu zjawisk i tym podobne. Zastanawiałam się, dlaczego wiele osób polecających mi Feed mówiło, że ta książka jest taka świetna, skoro właśnie przeżywałam sto najnudniejszych stron. I tutaj znów pojawia się „ale”. W czasie czytania nie doceniłam tych kilku rozdziałów, lecz dopiero po skończeniu zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo były one potrzebne. Mira Grant świetnie rozplanowała sobie całą książkę – i chwała jej za to! Zombie w Feed to nie jakieś umarlaki, którym zachciało się wstać po jednej śmierci, tylko efekt uboczny niebezpiecznego, strasznego wirusa zbierającego coraz większe żniwo. Mało tego! Autorka opisuje pierwsze ofiary Kellis-Amberlee i sięga w ułożoną przez siebie przeszłość jak najgłębiej, aby czytelnik mógł sobie to wszystko dobrze wyobrazić. Od razu widać, że jest to książka napisana z sercem. Intrygi, kłamstwa i zasadzki to również bardzo mocna strona książki. Pani Grant wplata te rzeczy między strony Feed tak delikatnie, że w wielu momentach naprawdę nie domyśliłabym się sama takich strasznych rzeczy. Dopiero naprowadzenie przez Georgię często odpowiadało za włączenie czerwonej lampki w mojej głowie.
Bohaterowie to bez wątpienia jeden z wielu ogromnych plusów Feed. Postacie są realne i prawdziwe, wręcz żywe, a wachlarz charakterów olbrzymi. Spotykamy się ze zdeterminowaną, pewną siebie i pracowitą Georgią, zabawnym, trochę dziecinnym i odważnym Shaunem, spokojnym, opanowanym, silnym senatorem Raymanem, delikatną, cichą i cwaną Buffy, przyjacielskim, walecznym i pomocnym Steve’em, oddanym, wiernym i inteligentnym Rickiem… Mogę tak wyliczać do znudzenia! Na brak różnorodnych postaci na pewno nie będziecie narzekać. Podziwiam Mirę Grant za stworzenie takich cudownych bohaterów, którzy swoją postawą nadali sens słowom takim jak odwaga, walka, dziennikarstwo, patriotyzm i prawda. To, co reprezentowali sobą ci młodzi ludzie, przechodziło moje oczekiwania. Pokochałam ich wszystkich! Naprawdę chciałabym spotkać podobnych ludzi w swoim życiu. W tym miejscu chciałabym złożyć hołd wszystkim poległym bohaterom Feed, którzy pokazali, czym jest prawdziwa walka o prawdę i kraj, a także pogratulować autorce za to, że wiele razy poprzez decyzje głównych postaci sprawiła, że najnormalniej w świecie ryczałam nad książką. Takich osób – zdeterminowanych, odważnych i walecznych – potrzeba i u nas. Takie postaci powinny wyjść ze stron książek i pokazać ludziom to, czego sami nie widzą na co dzień. To właśnie tacy bohaterowie jak Georgia i Shaun powinni prowadzić nas przez wszystkie zasadzki dzisiejszego świata ku lepszej przyszłości.
Narracja pierwszoosobowa świetnie odegrała swoją rolę. Gdyby nie ona, Feed straciłoby dużo humoru i zabawnych, ale też poważnych i trochę strasznych myśli Georgii, która prowadzi nas przez swoje niebezpieczne życie (i równie niebezpieczną pracę), odkrywając nowe tajemnice. Wciągający styl autorki idzie w parze z lekkim językiem. To wszystko tworzy całość, od której w pewnym momencie nie sposób się oderwać.
„- Ja zajmę się ustawianiem reszty sprzętu, uruchomieniem serwerów i pilnowaniem twojego telefonu. Gdy zadzwoni Mahir, obudzę cię, nie zważając zupełnie na to, że zapracujesz się na śmierć. Godzę się na to, ale podejmuję też decyzję na wysokim szczeblu, co oznacza, że ty, Georgio Carolyn Mason, idziesz spać. Jeśli ci się nie podoba, możesz złożyć apelację w sądzie z siedzibą z tyłu twojej głowy, w którą się walnę, jak tylko się odwrócisz.”
Zaskakującą rzeczą jest to, że zombie – wydawać by się mogło, główny temat – tak naprawdę wcale nie wysuwają się na pierwszy plan. Zombie tworzą świetnie skonstruowane, mroczne tło. To polityka i blogosfera tworzą największą część fabuły. Kellis-Amberlee i efekty uboczne wirusa mają pokazać skutki gry o władzę i fałszywego przekonania o swojej racji.
I wiecie co? Po prostu nie znoszę Miry Grant za to, co zrobiła! Zastanawiam się, jak bardzo można nie lubić swoich czytelników, aby tak wiele razy wyrządzać im taką krzywdę! W czasie czytania Feed było kilka takich chwil, kiedy nie wiedziałam, co zrobić, co powiedzieć i jak zareagować. Połączenie trzech różnych tematów (polityki, blogosfery i zombie) wypadło świetnie, ale nie spodziewałam się, że oprócz tego Mira Grant potrafi zrobić coś… coś… coś takiego strasznego! Dawno nie czułam się tak zniszczona i załamana po przeczytanej książce, jak w wypadku Przeglądu Końca Świata. Dawno też tak bardzo nie uroniłam łez nad powieścią. No, proszę, pani Grant świetnie się to udało! Feed wbiła mnie w fotel i odebrała zdolność myślenia. A najgorsze jest to, że do samego końca miałam nadzieję, iż to wszystko okaże się jednym wielkim kłamstwem. Niestety, tak nie było, ale w tym samym momencie na przód wysunęła się kolejna cecha Feed: jest to książka prawdziwa i szczera. Życie to nie bajka z happy endem – i to też pokazuje Mira Grant.
W tym wypadku przysłowie „W miarę jedzenia apetyt rośnie” jest jak najbardziej trafne. Z każdym rozdziałem dostajemy więcej i chcemy więcej. Autorka ma mnóstwo przepisów na dobrą książkę i większość z nich wykorzystała w pierwszej części Przeglądu Końca Świata. Aż boję się pomyśleć, co czeka mnie w drugim tomie. Skoro jesteśmy w temacie kuchni, muszę uwzględnić, że w tej sytuacji Mira Grant jest perfekcyjną kucharką – dba o to, aby każdy zjadł smacznie i dobrze (nawet zombie). Dobrze? Idealnie! Deser w postaci punktu kulminacyjnego to nie tylko wisienka na torcie – to coś więcej: morał, jakiego nie spotkałam w żadnej innej książce.
To zombie miały okazać się ciemną stroną świata w 2039 roku. Przecież to one chodziły po ulicy i zabijały ludzi, to one chciały jeść mózgi i inne części ciała, i to one były niebezpiecznym efektem dążenia do idealnego świata bez chorób. Zwykle przecież tak jest, prawda? Nie. To ludzie są zgubą świata. Istoty, które myślą i mają uczucia powinny dbać o świat, kochać i rozwijać go – przecież to jest ich zadaniem. Jest wręcz przeciwnie. Zombie nie mają uczuć, nie myślą, oni tylko egzystują i nic nie robią (pożytecznego, rzecz jasna), a w tym samym czasie ludzie niszczą się nawzajem. To właśnie pokazuje Feed, w której autorka jest do bólu szczera i pokazuje dzisiejszą rzeczywistość w niedalekiej przyszłości. Przeczytajcie pierwszą część Przeglądu Końca Świata, włącznie telewizję, popatrzcie na polityków, popatrzcie na zachowanie ludzi i zadajcie sobie pytanie: czy nie jest tak samo jak w świecie Georgii i Shauna?
Nie wiem, co jeszcze mogę powiedzieć, żeby przekonać Was do przeczytania Feed. Chyba wyczerpały mi się słowa, a nie chcę co chwilę powtarzać „najlepsza”, „świetna”, „idealna”, „cudowna”, „prawdziwa” i „szczera”. Musicie ją przeczytać, żeby zrozumieć fenomen pierwszej części Przeglądu Końca Świata. Ja muszę ochłonąć po Feed. Jeszcze raz zachęcam Was do sięgnięcia po pierwszy tom. Wkrótce zabieram się za drugi, bo… chyba zostałam zainfekowana.
„Taka jest prawda: jesteśmy społeczeństwem przyzwyczajonym do strachu. Jeśli mam być szczera, nie tylko wobec was, ale także samej siebie, nie dotyczy to tylko społeczeństwa, lecz całego świata. I nie jest to zaledwie nawyk, a uzależnienie. Ludzie pragną lęku. Lęk uświęca wszystkie środki. To on sprawia, że godzimy się na odbieranie nam wolności krok po kroku, aż w końcu każdy nasz ruch jest śledzony i notowany w dziesiątkach baz danych, do których przeciętny obywatel nigdy nie będzie miał dostępu.”
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/06/118-przeglad-konca-swiata-feed-mira.html
Rok 2014. Wynaleziono lek na raka, a przeziębienie i grypa już nie istnieją – ludzkość rozwija się i ulepsza świat. Ale ci sami ludzie, którzy pokonali grypę, przeziębienie i wyeliminowali raka, stworzyli też coś nowego. Coś strasznego. Coś, nad czym nie da się zapanować.
Wirus. Infekcja. Rozprzestrzenia się bardzo szybko, atakuje ciało i umysł, nie pozwala umrzeć raz, a...
2013-03-17
Oboje przeżywają swój własny koszmar: nad nią ciąży rodzinna klątwa raka piersi, on zmaga się z chorobą afektywną dwubiegunową. Pomimo wad genetycznych, ponurej przeszłości i niekoniecznie dobrych wizji na przyszłość dają sobie szansę. Jednak aby coś zyskać, trzeba coś stracić – w tym wypadku jest to możliwość posiadania dzieci. Pomimo tego są szczęśliwi, radośni i szaleńczo w sobie zakochani. Miłość nie traci na sile nawet po jedenastu latach bycia razem.
Życie chce inaczej. Ułożone po ślubie zasady ich małżeństwa przestają obowiązywać Lucy i Mickeya, kiedy dowiadują się, że dziewczyna jest w ciąży. Tak jak przed jedenastu laty, tak teraz muszą na nowo zdefiniować swój związek.
Chciałam odpocząć od romansów paranormalnych i przeczytać coś innego. Szukałam lektury, która mogłaby wciągnąć mnie do świata i nie wypuścić z niego przez długi czas. Kiedy w zapowiedziach ujrzałam "Tańcząc na rozbitym szkle", wiedziałam, że po prostu muszę przeczytać tą książkę. Opis zupełnie mnie oczarował, nie wspominając już o tytule i ciekawej okładce. Jak wypadło moje spotkanie z debiutancką powieścią pani Hancock? Nie wiem jak ująć to w słowa. Może najprościej: rewelacyjnie.
Na początku zastanawiałam się, jak autorka sprosta ułożonej przez nią historii. W końcu temat nie jest łatwy. Mamy dwóch bohaterów, oboje wiedzą, co to jest cierpienie i ból, ich przyszłość jest pod znakiem zapytania, a do tego pojawia się dziecko. Posiadanie maleństwa to ogromna odpowiedzialność oraz poświęcenie, a przecież sami ze smutkiem musieli dopisać do swojego regulaminu punkt „Żadnych dzieci”. Pozwoliłam, aby pani Hancock swoim magicznym, lekkim i wciągającym stylem oraz niesamowitą grą słów wprowadziła mnie do wykreowanego przez nią świata.
Mogę tylko podziwiać wykreowaną przez autorkę Lucy; kobietę zdeterminowaną, silną i nieustraszoną. Pomimo bardzo przerażającej choroby męża zostaje z nim i obiecuje podążać tą samą drogą – drogą wyboistą, pełną ostrych zakrętów, kamieni, stromą i niebezpieczną. To samo tyczy się Mickeya, który za wszelką cenę chciał walczyć ze swoimi wewnętrznymi demonami. I któż mógłby pomyśleć, że takie małżeństwo może przetrwać?
Pani Hancock świetnie wykreowała również postaci drugoplanowe. Każda z trzech sióstr ma zupełnie innych charakter. Lily cieszy się ze szczęścia bliskich osób jak ze swojego i jest największym oparciem Lucy. Główna bohaterka, jak wcześniej wspomniałam, nie boi się ani zagrażającego jej raka piersi, ani choroby ukochanego, z kolei Priscilla to kobieta sukcesu dążąca do ostatecznej perfekcji. W relacjach między siostrami można zauważyć ogromną miłość. Za bohaterów daję ogromnego plusa.
„Roześmiałam się, ponieważ mieliśmy już małą kolekcję podobnych drobiazgów. I każdy z nich symbolizował kolejną burzę, która nas nie zniszczyła, dlatego były takie ważne.”
(str. 149)
Dzięki dwóm różnym punktom widzenia (Lucy i Mickeya) możemy bliżej poznać całą sytuację. Świat z perspektywy Mickeya zostaje przedstawiony jako notatki w jego dzienniku, zaś Lucy pełni rolę narratorki. Autorka postanowiła przybliżyć nam również losy bohaterów podczas ich wzajemnego poznawania się. Taki zabieg bardzo mi się spodobał, bo od samego początku jesteśmy świadkami wszystkich nieszczęść, które Lucy i Mic przeszli razem – pierwszy atak Mickeya, walka z rakiem Lucy, śmierć obojga rodziców sióstr, chwile zwątpienia oraz radości.
Z przedstawieniem miejsca akcji autorka również poradziła sobie na medal. Miejsce urodzenia panien Houston – Brinley – to mała mieścina nad morzem. Tam wszyscy się znają. Obraz przytulnego miasteczka pełnego znajomych ludzi stanowi naprawdę miły dodatek do cudownej historii Lucy i Mickeya, bo w naprawdę trudnych chwilach to właśnie ci mieszkańcy Brinley będą przy państwie Chandler. W tym miejscu również wielki plus.
Nie jest to powieść, w której dominują seks, zdrady i wszystkie inne charakterystyczne dla XXI wieku „dodatki”. Tutaj spotkacie tylko najczystszą miłość, oddanie, poświęcenie oraz potwierdzenie słów, że śmierć ani cierpienie nie jest w stanie zniszczyć zakochanych w sobie ludzi. Jesteśmy świadkami tylu najróżniejszych chwil w życiu Lucy i Mickeya, w których zawsze trzymali się razem i walczyli o siebie, że nie jest możliwe to, iż tych dwoje mogłoby żyć osobno. Od dawna nie spotkałam książki, w której wyrazy miłości potrafiłyby tak chwycić za serce oraz wycisnąć łzy z oczu. Czegoś takiego potrzebowałam i jeśli Wy też oczekujecie czegoś podobnego, koniecznie musicie sięgnąć po "Tańcząc na rozbitym szkle".
Z bestsellerowej książki pani Hancock możemy wyciągnąć kilka ważnych lekcji. Ilość morałów zawartych pośród tych 605 stron jest ogromna! Z tak głęboko przemawiającą historią nie spotkałam się nigdy w życiu. Przy wszystkich nieszczęściach Lucy i Mickeya zaczęłam na poważnie myśleć o swoich „problemach”. To niewiarygodne ile bólu oraz łez może utrzymać na swoich barkach dwoje chorych ludzi, którym nikt nie daje szansy na wspólne życie i pełnienie roli męża oraz żony. To nieprawdopodobne, ile siły ma w sobie napędzana wolą walki kobieta oraz zniszczony przez wewnętrzne demony mężczyzna. To zadziwiające, jak tych dwoje ludzi podąża tą samą drogą, ręka w rękę, w tym samym tempie, nie zwracając uwagi na przeszłość. Oni żyją teraźniejszością.
„Lucy, każde małżeństwo to taniec, czasem kłopotliwy, czasem dający wiele radości, a przez większość czasu po prostu spokojny. Z Mickeyem zaś czasami będziesz musiała tańczyć na rozbitym szkle.”
(str. 179)
Podsumowując:
Tak diabelnie dobrej książki nie czytałam od dawna. Co jest w niej cudownego? Wszystko! Bohaterowie, miejsce akcji, mądrości płynące ze słów postaci, morały, decyzje… Rzadko płaczę nad książkami, ale przy tej powieści wylałam morze łez. Jeszcze nigdy nie bałam się tak końca. Strach przed ostatnimi stronami sięgał zenitu, a z każdym przeczytanym rozdziałem czułam, jak coś we mnie pęka i napełnia moje oczy łzami. Cholernie drżałam i błagałam, aby ten cały koszmar, na który od początku przygotowuje nas autorka, okazał się kłamstwem. Czy tak było? Nie powiem. Nie pisnę ani słówka. Nie znalazłam żadnych wad, które zaszkodziłyby cudownej powieści pani Hancock. Ta książka po prostu czaruje, wciąga, trzyma w napięciu i nie pozwala oderwać się ani na chwilę. Kiedy musiałam na moment odłożyć ją na bok, moją głowę zaprzątały pytania: co będzie dalej? Co zrobią w tej sytuacji? Dlaczego akurat teraz?! Żyłam tą historią przez kilka dni i nawet teraz, parędziesiąt godzin po smutnym rozstaniu się z literackim cudem, nie opuściłam Brinley oraz domu Lucy i Mickeya.
Dzięki tej wzruszającej, pełnej smutku, niesprawiedliwych wyroków, nagłych zwrotów akcji i miłości historii autorka udowadnia nam, że można z uśmiechem tańczyć nawet na rozbitym szkle.
10/10
[http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2013/03/034-ka-hancock-tanczac-na-rozbitym-szkle.html]
Oboje przeżywają swój własny koszmar: nad nią ciąży rodzinna klątwa raka piersi, on zmaga się z chorobą afektywną dwubiegunową. Pomimo wad genetycznych, ponurej przeszłości i niekoniecznie dobrych wizji na przyszłość dają sobie szansę. Jednak aby coś zyskać, trzeba coś stracić – w tym wypadku jest to możliwość posiadania dzieci. Pomimo tego są szczęśliwi, radośni i...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-02-02
Życie Bradina wisi na włosku. Traumatyczne wydarzenia nie pozwalają spać jego najbliższym, którzy ciągle czuwają w szpitalu, oczekując wiadomości od lekarzy. Ally i Tom przeżywają to najbardziej – to, co dziewczyna usłyszała od Bradina zaraz po postrzale sprawiło, że wyrzuty sumienia i kłamstwo spędzają jej sen z powiek i nie pozwalają racjonalnie myśleć. Rozpoczyna się walka o życie Bradina.
Tom przysięga sobie, że już nigdy nie zbliży się do Ally. Wie, że miłość dziewczyny do jego brata jest ogromna, a niszczenie jej z egoistycznych pobudek nikogo nie uszczęśliwi. Chociaż Tom schodzi z drogi Bradinowi i Ally, pojawiają się inne zagrożenia. Duchy z przeszłości nawiedzają teraźniejszość.
Poczuj, jak kocha ten, którego kochają tysiące.
„Jeżeli on nie ma siły, ty musisz stać się jego siłą, bo na tym właśnie polega miłość!”
Ostatnia spowiedź tom I urzekła mnie tak bardzo, że trafiła na półeczkę najlepszych książek ze wszystkich. Jestem ogromną romantyczką, więc przeczytanie książki pani Reichter było dla mnie obowiązkiem. Nie pożałowałam. Zakochałam się, oddałam swoje serce Bradinowi i Ninie Reichter (za Bradina), przywiązałam się do świata rockmana, nawet polubiłam Ally, która działała mi na nerwy… Po prostu zniszczyła mój książkowy świat. Zapowiedź drugiej części wywołała u mnie falę niepohamowanej radości (gdybyście widzieli, jak piszczałam…), ale też mnóstwo obaw, chociaż na dobrą sprawę obawy te i pytania narodziły się zaraz po skończeniu pierwszego tomu… Mniejsza z tym, nasiliły się. Pojawiła się też jedna ważna kwestia, która często idzie w parze z drugą częścią cyklu: czy kolejny tom będzie lepszy od poprzedniego? Zostanie oceniony lepiej od pierwszej części czy wręcz przeciwnie?
W czytaniu kontynuacji serii uwielbiam pewną rzecz: ponowne wkraczanie do tego samego świata. Po otwarciu Ostatniej spowiedzi od razu spotkałam tych samych, dobrze mi znanych bohaterów, których polubiłam wcześniej. To samo miejsce, ludzie, charaktery i zwyczaje stworzyły swój własny świat, malutkie miejsce między kartkami, jedyną w swoim rodzaju wyspę na morzu innych powieści. Miałam ochotę wyciągnąć każdą postać z książki, uściskać ją i powiedzieć „Ale się stęskniłam za tobą!”. Tak właśnie działa na mnie Nina Reichter i jej twórczość. Nie mogłam doczekać się scen z Bradinem i Ally, dalszych losów Toma (którego zrobiło mi się trochę żal, ale o tym później), spotkań Ally i Gabrielle, no i oczywiście rozwiązania spraw z Christophem.
Koniec końców nareszcie spotkałam się ze wszystkimi postaciami, ale… pozostał pewien niedosyt. Hm… może „niedosyt” to złe określenie, bardziej taki mały niesmak. W tej części Bradin i Ally starli się trochę zbyt dojrzali. Wydawało mi się, że ta ich dojrzałość jest lekko udawana. Dla mnie Bradin i Ally byli, są i będą tamtą parą, która poznała się na lotnisku, a nie osobami, którymi na siłę chcą się stać. W dodatku Ally denerwowała mnie swoim zachowaniem. Tak niezdecydowanego człowieka jeszcze nigdy nie spotkałam… Poza tym irytowało mnie w niej to, że nie potrafiła sprzeciwić się pewnym osobom i nie umiała postawić na swoim w ważnych sprawach, które decydowały o jej przyszłości – po prostu najczęściej dawała sobą pomiatać. Lubiłam ją za delikatność, subtelną kobiecość i miłość, jaką darzyła Bradina, ale ilekroć poddawała się, tylekroć razy miałam ochotę pacnąć ją w głowę i powiedzieć, żeby w końcu się ogarnęła.
Bradin też nie pozostaje bez winy. Stał się trochę bardziej zaborczy i (jak wspomniałam wcześniej) dojrzały. Zaczynając Ostatnią spowiedź tom II byłam pewna, że spotkam tego samego Bradina, który sprawił, że oddałam mu całe swoje serce, nawet jeśli wychodził na scenę w pełnym makijażu. Nie zmieniła się w nim tylko jedna rzecz, z której bardzo się cieszę – to, że wciąż potrafił walczyć o Ally, i to jeszcze jak! W takich chwilach miałam wrażenie, że Bradin Rothfeld jest dalej tym samym Bradinem Rothfeldem. Mimo wszystko żałuję, że zazdrość często psuła jego wizerunek.
Ponad to da się zauważyć ogromną zmianę w zachowaniu Toma. Z pewnością w czytelnikach miała ona wzbudzić litość, ale na mnie gierki Toma nie działały. Raz zachowywał się jak zbity pies, a za chwilę szalał, otępiały z miłości do niewłaściwej osoby. Tak, było mi go żal, czasami nawet bardzo, lecz tak jak w przypadku Ally, tak i teraz miałam ochotę trzepnąć go czymś ciężkim w łepetynę i powiedzieć, że tego kwiatu jest pół światu.
Na postawę bohaterów jest usprawiedliwienie. Myślę, że Nina Reichter nie robiłaby takiej metamorfozy, gdyby nie pewna ważna kwestia – miłość i zazdrość. Wiadomo, że tam, gdzie jest miłość, jest również zazdrość (albo zaraz będzie). Autorka zwraca na to uwagę poprzez zachowanie dwóch głównych bohaterów. Często o miłości myślimy jako o pięknym uczuciu, zapewniającym nam bezpieczeństwo, ciepło, pewność, że ta osoba nigdy nas nie zostawi – i jest to niezwykle cudowna wizja – ale co się stanie, kiedy ta osoba będzie chciała od nas odejść? Co się stanie, kiedy nasz ukochany/-a będzie swobodnie rozmawiał z atrakcyjnym przedstawicielem płci przeciwnej? Odzywa się w nas zazdrość. Natychmiast pojawia się pytanie: co zrobić, żeby zatrzymać go/ją przy sobie? Jak pozbyć się wizji, w której wybranek naszego serca zostawia nas dla kogoś innego? No właśnie, co wtedy robić? W pierwszym tomie Ostatniej spowiedzi pani Reichter poruszała temat barier w miłości, teraz mówi nam o zazdrości. Nawet nie zauważycie, kiedy otrzymacie odpowiedzi na pytania, których baliście się zadać. Rzadko kto pyta wprost o miłość – autorka mimo wszystko odpowiada. Musicie tylko zajrzeć między wersy Ostatniej spowiedzi.
Nina Reichter nie zapomina też o humorze. Uwielbiam całą ekipę Bitter Grace. Dzięki muzykom Bradina miałam mnóstwo okazji do śmiechu, tak jak w przypadku poprzedniej części. Ogólnie rzecz biorąc w Ostatniej spowiedzi znajdziecie wszystko: śmiech, łzy, złość, bezradność, żal, radość, smutek, rezygnację… Tyle emocji na 352 stronach.
„Zaufanie. To cząstka duszy, którą oddajesz komuś w nadziei, że nadal pozostanie Twoja.”
Pani Reichter nie zawodzi nas również w kwestii ścieżki dźwiękowej. Muzyka w Ostatniej spowiedzi jest po prostu… niesamowita. Dodaje jedynego w swoim rodzaju klimatu fragmentom. Radzę Wam, abyście od razu włączali utwór i czytali go w akompaniamencie pięknych piosenek, starannie wybranych przez autorkę. Muzyka gra ogromną rolę w Ostatniej spowiedzi i dzięki niej możecie poczuć się tak, jakbyście tworzyli swój własny film w Waszej wyobraźni.
Muszę również dodać, że autorka wciąż niesamowicie pisze, prowadząc nas przez życie Bradina i Ally swoim rewelacyjnym, niepowtarzalnym talentem pisarskim. Kładzie ogromny nacisk na emocje, które w połączeniu z naszymi odczuciami robią wielką burzę. Nina Reichter ma jedyny w swoim rodzaju dar wdzierania się do duszy czytelnika prostymi, pięknymi słowami i nutką romantyzmu. Według mnie jej warsztatowi pisarskiemu nic nie brakuje. To, co chce powiedzieć, ubiera w rozbijające duszę czytelnika zdania. Podziwiam pisarzy, którzy za pomocą prostych słów potrafią tak namieszać w sercu, duszy i umyśle moli książkowych. Banalne słowa w jej wydaniu mają w sobie mnóstwo emocji.
Byłabym naprawdę niedobrą fanką twórczości Niny Reichter, gdybym nie powiedziała o pewniej rzeczy. Ci, którzy przeczytali tom I Ostatniej spowiedzi, z pewnością mieli własne teorie co do kontynuacji. Zrodziły się one na podstawie schematu, który przeważa w tego typu powieściach. Otóż… wydawać by się mogło, że autorka również się nim kieruje… ale wcale tak nie jest. Nina Reichter zwodzi czytelników pewnymi schematycznymi zagrywkami, po to, by w efekcie końcowym zaskoczyć ich. Mogłabym powiedzieć, że pani Nina zbliża się do krawędzi schematu, a później oddala, zbliża i oddala, zbliża, oddala, zbliża, oddala… Ciekawy zabieg!
Zmierzając już ku końcowi recenzji wspomnę troszkę o zakończeniu. Tym razem było ono zupełnie inne od zakończenia poprzedniej części. Bardzo cieszyłam się z ostatnich scen, ale… chociaż pani Reichter nie kieruje się schematem, to mimo wszystko mam obawy przed trzecią częścią, szczerze powiedziawszy całkiem duże. Niestety my nic nie możemy zrobić. Pozostaje nam czekać na kolejny tom.
Tak więc… Ostatnia spowiedź znów zawładnęła moim sercem. Miała kilka minusów, to fakt, ale wciąż kocham ją tak samo. W postaciach zaszły pewne zmiany, lecz nie zapominajmy, że są to dalej ci sami bohaterowie. Bradin stał się zazdrosny, Ally bardziej wkurzająca, ale dla mnie nie ma to dużego znaczenia (z wyjątkiem paru chwil, kiedy układałam plan zamordowania Ally). Ostatnia spowiedź to powieść typowo o miłości. Polecam ją w szczególności osobom, które lubują się w romansach, miłosnych historiach, romantykom i tym, którzy mają dość schematycznych opowiastek o miłości, a chcą coś poważniejszego. Osoby oczekujące wielowątkowej powieści z miłością w tle zawiodą się. Ostatnia spowiedź to najlepszy zbiór odpowiedzi na pytania dotyczące miłości.
„Wierzę, że wszystko, co się dzieje, ma swoją przyczynę i swój powód. Wszystko jest potrzebne, byśmy mogli coś zrozumieć lub czegoś się nauczyć. Byśmy mogli wybrać tę właściwszą drogę, chociaż chcemy z niej zboczyć. Często nie zdajemy sobie sprawy, co los próbuje nam pokazać, i nikt nie powiedział, że w ogóle kiedyś zrozumiemy. Bo czy ktokolwiek obiecał, że będzie łatwo?”
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/02/093-ostatnia-spowiedz-tom-ii-nina.html
Życie Bradina wisi na włosku. Traumatyczne wydarzenia nie pozwalają spać jego najbliższym, którzy ciągle czuwają w szpitalu, oczekując wiadomości od lekarzy. Ally i Tom przeżywają to najbardziej – to, co dziewczyna usłyszała od Bradina zaraz po postrzale sprawiło, że wyrzuty sumienia i kłamstwo spędzają jej sen z powiek i nie pozwalają racjonalnie myśleć. Rozpoczyna się...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-01-13
Są książki, których nie da się opisać słowami. Po przeczytaniu w sercu zieje pustka, nie wiesz, co zrobić ze swoim życiem i ciągle pytasz „Jak to się mogło stać? Dlaczego?”. Kochasz ją, bo tyle Cię nauczyła i tak wiele Ci pokazała. Ale mimo to nie potrafisz zebrać się w sobie i powiedzieć kilku pozytywnych słów o niej, bo na samo wspomnienie odbiera Ci mowę. Teraz wiecie jak się czuję i dlaczego bezsensownie piszę, zamiast wziąć się za recenzję.
Lina, jej młodszy brat Jonas i ich rodzice wiodą spokojne, dostatnie życie w Kownie na Litwie. Jest rok 1941. Trwa II wojna światowa, ludzie chronią siebie i swoje rodziny przed Sowietami i polityką Stalina. Co rusz słychać informacje z całego świata. Piętnastoletnia Lina jest pewna, że jej i całej rodzinie Vilkasów nic nie zagraża, przecież oni nie zrobili nic złego. Okazuje się, że jest wprost przeciwnie.
Pewnego wieczoru NKWD wdziera się do domu Vilkasów, wywleka z niego Linę, jej brata i Matkę, po czym wsadzają ich do pociągu, wysyłając w morderczą podróż prosto do obozu pracy na Syberii. Tam będą musieli zapomnieć o puchowych kołdrach, domu, książkach i rodzinnych wieczorach. Zamiast tego zostaną zmuszeni do pracy w męczarniach, a ich zapłatą będzie trzysta gramów chleba na jedną osobę. Śmierć, głód, porażka i zmęczenie to codzienny widok Liny.
Linę przy życiu trzymają brat, Mama, przyjaciele, miłość do pewnego chłopca, listy i rysunki, dzięki którym wrażliwa piętnastolatka dokumentuje życie w obozie i ukrywa wskazówki, mające pomóc jej Papie znaleźć drogę do nich.
„Czy zastanawialiście się kiedyś, ile warte jest ludzkie życie? Tego ranka życie mojego brata było warte tyle co kieszonkowy zegarek.”
(str. 33)
Tak jak wspomniałam na samym początku, jestem emocjonalnie rozbita na kawałki. Żądam odszkodowania od pani Sepetys za mój stan psychiczny, który w zastraszającym tempie pogarszał się z każdą przeczytaną stroną. Szare śniegi Syberii to bez wątpienia jedna z najpiękniejszych, wzruszających książek, które miałam okazję przeczytać w swoim życiu. Ponieważ moje emocje są bardzo zszarpane, proszę, nie wincie mnie za to, że ta recenzja okaże się stekiem wylanych słów zamiast konkretnych, jasnych zdań.
Po pierwsze… nie wiem co powiedzieć. Że historia Liny to taka lekturka na jeden wieczór? Fakt faktem książkę czyta się bardzo, bardzo szybko, ale Szare śniegi Syberii to coś więcej niż jednodniowa przygoda. Nie, to w ogóle nie jest przygoda – przygoda najczęściej jest radosna, pełna niezapomnianych chwil, śmiechu i wspomnień, a życie Liny przez cały okres pracy w syberyjskim obozie było… koszmarem z niewielkimi przebłyskami światła. Tak się zastanawiam… To, co Lina, jej brat i Mama wycierpieli w obozie, złamałoby niejednego silnego człowieka wiodącego dogodne życie w naszych czasach. Skrajnie nieludzkie warunki to mało powiedziane. Wciąż nie mogę pojąć tego jak jeden człowiek mógł tak traktować drugiego, w dodatku niewinnego, który nikomu nie wyrządził żadnej krzywdy. Opluć kogoś za pyszną kolację? Grozić pistoletami, bić i zmuszać do pracy za własne łóżko i ciepłą pościel? Naprawdę? A gdzie traktowanie bliźniego swego, jak siebie samego?
Jestem osobą wychowaną na opowieściach o II wojnie światowej, dlatego ten temat jest mi szczególnie bliski. Tyle razy siedziałam naprzeciwko Cioci, która swoje młodzieńcze lata straciła przez wojnę. Byłam wręcz zobowiązana przez samą siebie, przez wspólne wieczory spędzone na opowieściach Cioci i szacunek do Niej do przeczytania Szarych śniegów Syberii.
Zacznę od tego (tak, już zaczynam recenzję), że obraz tamtejszego świata namalowany przez autorkę jest bardzo brutalny. Z namaszczeniem odzwierciedliła rzeczywistość wyjętą prosto ze wspomnień osób, które przeżyły mordercze roboty w obozach pracy. Niejednokrotnie w czasie czytania myślałam „Nie dałabym rady. Poddałabym się”, bo taka była prawda. To, co wycierpiała i zniosła dwa lata młodsza ode mnie dziewczyna z pewnością zabiłoby mnie. My, młodzi ludzie, wychowani w elektronicznym świecie, nie jesteśmy w stanie tego zrozumieć, ale Szare śniegi Syberii są po to, aby to pojąć.
Nie oczekujcie od pani Sepetys niesamowitego stylu, zapierających dech w piersiach dialogów i barwnych opisów. Autorka pisze bardzo prosto, i właśnie ta prostota tak bardzo szokuje w czasie czytania. Czynności, których wykonania my odmówilibyśmy, Lina wykonywała bez dłuższego zastanowienia. Kradzież drewna pod karą dodatkowych kilku lat pracy? Kradzież ziemniaka pod karą odebrania dzisiejszego przydziału chleba? Niesienie zamarzniętej sowy pod płaszczem, aby tylko coś zjeść? Brzmi strasznie? Tak właśnie było. Pomyślcie, ile razy ta mała osóbka ryzykowała życie dla bliskich, chociaż dookoła roiło się od żołnierzy NKWD. Tyle razy przechodziła niezauważona obok wroga, tyle razy mijała się ze śmiercią…
Oprócz Liny moją sympatię, szacunek i podziw zdobyło też kilku innych bohaterów. Brat Liny, Jonas, stał się prawdziwym mężczyzną, chociaż miał dopiero dziesięć lat. Brzmi dziwnie, ale w tamtych czasach, w takich warunkach dzieci dojrzewały przedwcześnie. Dzieciństwo stracone przez żądzę zdobycia władzy absolutnej. Jego poświęcenia, miłości do siostry i Mamy oraz odwagi również nie da się opisać słowami. Z kolei Matka Liny, Elena, to uosobienie dobra płonącego w człowieku cały czas i niesłabnącej nadziei. Ta bohaterka była niesamowita pod każdym względem. Do tej pory, kiedy myślę o niej, widzę zmęczone oczy, słabe od pracy ręce i nieznikający z twarzy uśmiech mówiący „Kochanie, jeszcze trochę. Wrócimy na Litwę, nie martw się”. Przed głodem ratował ich Andrius, który jednocześnie dostarczał informacji Linie, jej Mamie i przyjaciołom poznanym w czasie podróży. Ten chłopiec również był niesamowity. Współczułam mu jego sytuacji, a jednocześnie kochałam go za siłę, odwagę i słowa, które tyle razy podtrzymywały Elenę, Linę i Jonasa. Jego poświęcenie, tak samo jak poświęcenie Jonasa, jest nie do opisania. Uwielbiałam go również za to, że dotrzymywał danego przez siebie słowa.
Nieco wyżej wspomniałam o tym, że Szare śniegi Syberii czyta się bardzo szybko. Tak, to prawda. Uwielbiam krótkie rozdziały, a takowe się tu pojawiły. Były dosłownie króciusieńkie i to pozwalało na szybkie czytanie. Dodatkowo długość rozdziałów sprawiała, że napięcie wzrastało, a wartka akcja mknęła jeszcze szybciej. Duże litery zapewniły przejrzystość tekstu i również przyczyniły się do tempa czytania. Aż żałowałam, że nie mogłam się powstrzymać, odłożyć na chwilę książki i pozwolić na to, aby Szare śniegi Syberii pozostały ze mną jak najdłużej. Sama książka wydaje się ogromna, wręcz toporna, i ciężka, ale tak naprawdę egzemplarz jest leciusieńki, a twarda, wygodna okładka chroni strony przez zagięciem i zniszczeniem. Wydanie jest naprawdę piękne. Okładka wyraża wszystko, co powinno być wyrażone, i dodaje odpowiedni nastrój do całości. Jest zimno, jest niebezpieczeństwo, wisząca nad ludzkimi głowami śmierć, przerażenie i niepewność.
„Nie bój się. Nie dawaj im nic. Nawet swojego strachu.”
(str. 224)
Ludzkiego cierpienia, żalu, wątpliwości i strachu o jutro nie poznamy dzięki podręcznikom do historii, bo one tylko podadzą nam daty i suche, pozbawione emocji fakty. To książki takie jak Szare śniegi Syberii pokazują nam rzeczywistość tamtych strasznych czasów, wszechobecne zło dyktatorów, brak litości, ale i prawdziwą przyjaźń, miłość, siłę oraz ogromną odwagę. Szare śniegi Syberii to ŚWIADECTWO, najpiękniejsza forma historii zamknięta na trzystu trzydziestu stronach ukazujących najważniejsze dla człowieka wartości. Nie przechodźcie obok niej obojętnie. Zatrzymajcie się na chwilę, zwróćcie uwagę na tak wiele mówiącą okładkę, pełen emocji tytuł i wejdźcie do świata Liny. Kiedy z niego wyjdziecie, docenicie to, co macie i to, co w dzisiejszych czasach oferuje Wam świat. My też walczymy o jutro, chleb, pracę, mieszkanie i dostatnie życie, ale nasz wysiłek porównany z wysiłkiem Liny i wszystkich ludzi, którzy o kolejny dzień w takich warunkach staczali prawdziwe bitwy, jest znikomy.
Co mogę jeszcze powiedzieć? Chciałabym jak najwięcej, ale nie potrafię. Myślę, że to co mogłam, ubrałam w słowa. Stać mnie na więcej, ale ciągle kiedy myślę o całej historii i zakończeniu lodowata pięść smutku zamyka się wokół mojego serca. Ta książka jest po prostu nieziemska. Brutalna, prawdziwa, ale i piękna. Bycie patriotą to najpiękniejsza rzecz na świecie. Szare śniegi Syberii nauczyła mnie, że chociaż nasz kraj nie jest idealny, bo ludzie cierpią przez bezrobocie i złą politykę, to jest najpiękniejszy spośród wszystkich innych. Pomyślcie tylko o tych pięknych, polskich lasach, o falach morza rozbijających się na polskich brzegach, o wietrze hulającym pośród surowych szczytów polskich Tatr, o tym, że ludzie podobni do Liny walczyli za to, abyśmy teraz mogli tutaj być – wolni, najedzeni, w domu. Czujecie to wszystko? Ten zapach morza, chłód wiatru, szept rzek i potęgę gór? Tak czuła się Lina, oddalona tysiące kilometrów od swojego domu, od swojej kochanej Litwy i pięknego Kowna. I walczyła, abym właśnie tam wrócić.
„Mężczyźni skończyli budować kwatery i piekarnię dla NKWD. Były to solidne ceglane budynki z piecami lub paleniskami w każdej izbie. Mężczyzna nakręcający zegarek mówił, że dobrze je wyposażono. A my mieliśmy przetrwać arktyczną zimę w ziemiance?
Nie, my mieliśmy wcale jej nie przetrwać.”
(str. 259)
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/01/089-szare-sniegi-syberii-ruta-sepetys.html
Są książki, których nie da się opisać słowami. Po przeczytaniu w sercu zieje pustka, nie wiesz, co zrobić ze swoim życiem i ciągle pytasz „Jak to się mogło stać? Dlaczego?”. Kochasz ją, bo tyle Cię nauczyła i tak wiele Ci pokazała. Ale mimo to nie potrafisz zebrać się w sobie i powiedzieć kilku pozytywnych słów o niej, bo na samo wspomnienie odbiera Ci mowę. Teraz wiecie...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-18
Plan Mortmaina jest idealny. W końcu pomści swoją rodzinę. Za pomocą stworzonych przez siebie automatów zniszczy Nocnych Łowców i dokona sprawiedliwości, ale nim uruchomi maszyny potrzebny jest mu jeden, najważniejszy element. Tessa Gray.
Szefowa Londyńskiego Instytutu robi wszystko, aby znaleźć Mistrza, nim ten ponownie uderzy. Ani ona, ani żaden z Nocnych Łowców przebywających na terenie Instytutu nie zna planu Mortmaina. Sytuacja pogarsza się, kiedy nigdzie nie można znaleźć lekarstwa Jema, a Tessa zostaje porwana. Obaj chłopcy chcą ją odnaleźć. Tylko czy Will zbierze się na odwagę i powie swojemu przyjacielowi jak bardzo zakochany jest w Tessie?
„Pytałeś mnie, jak, będąc nieśmiertelnym przeżyłem tyle śmierci. Nie ma w tym wielkiego sekretu. Po prostu wytrzymujesz to, co jest nie do zniesienia. I tyle.”
Wciąż nie mogę uwierzyć, że właśnie skończyłam ostatnią część Diabelskich maszyn. Nie, to po prostu niemożliwe, prawda? Proszę, powiedzcie, że tak! Powiedzcie, że wyjdzie jeszcze kolejny tom, że to wcale nie był ten ostatni, tak wyczekiwany, a później opłakiwany. Bo jeśli naprawdę nigdy już nie będę miała okazji czekać na następną część, to chyba się załamię. Nie, stop, już się załamałam. Tak, właśnie. Jestem załamana.
Nim zacznę tę recenzję pragnę Was poprosić o wybaczenie mi, jeśli pisane przeze mnie zdania będą bez ładu i składu. Od kilkunastu godzin podnoszę się po przeczytaniu Mechanicznej księżniczki i wychodzi mi to bardzo słabo, bo w głowie dalej mam całą historię. Śmiało mogę nazwać się psychicznym wrakiem mola książkowego – i nie jest to kłamstwo. Skoro rodzina ma dość mojego przygnębienia z powodu książki, to znak, że faktycznie jest źle. Jest źle? Jest strasznie.
Na wstępie powiem, że nie mam się do czego przyczepić. Nie jest to spowodowane świadomością, że „Czytam ostatnią część. Ona nie ma błędów. Żadnych. Ona jest po prostu cudowna i cicho, dajcie mi czytać, bo to ostatni tom”. Absolutnie nie. Prawda jest taka, że Mechaniczna księżniczka nie dostanie z mojej strony żadnego minusa, bo takiego najzwyczajniej w świecie nie znalazłam! Ta książka jest dla mnie ideałem. Może brzmi to bardzo banalnie, może mówię jak zakochana w Diabelskich maszynach nastoletnia czytelniczka, ale nie zmienię swojego zdania. Zawsze, kiedy czytam kolejną część jakieś serii, którą pokochałam całym sercem, to staram się znaleźć błędy. Wiem, że muszę skupić się nie tylko na treści i wydarzeniach, ale i na mocnych stronach oraz słabszych. Według mnie w Mechanicznej księżniczce nie było żadnej słabej strony. Jako zakończenie trylogii wypadła ona najlepiej spośród wszystkich tomów, chociaż każdy z nich miał inną funkcję. Mechaniczny anioł pokazuje nowe oblicze autorki, tym razem na tle XIX-wiecznego Londynu, Mechaniczny książę doprowadza do łez ze śmiechu, ale i z bardzo smutnych momentów, a Mechaniczna księżniczka… Cóż, ona ma w sobie to wszystko plus jeszcze więcej.
Kiedy rozpoczęłam czytanie ostatniej części Diabelskich maszyn moja pierwsza myśl brzmiała „O, Boże, jestem w domu!”. Uwielbiam to uczucie, gdy wychodzi następny tom serii, zagłębiam się w niego i spotykam tych samych ludzi, te same miejsca, charaktery, przyzwyczajenia… U Cassandry Clare to wszystko jest oczywistością. Bohaterowie są – zaraz obok akcji – najmocniejszą stroną jej twórczości, a stwierdzam to patrząc na obie wydane przez nią serie. W całej trylogii i w całej Mechanicznej księżniczce nie spotkacie drugiego takiego samego bohatera; każdy jest tam inny. Począwszy od aroganckiego ale uroczego i zabawnego Willa, poprzez delikatnego, kochającego Jema, dobrą, inteligentną Tessę, pyskatą Cecily, aż po odważną, mocno stąpającą po ziemi Charlotte i pełnego sprzecznych emocji Gabriela Lightwooda. Podziwiam Cassandrę Clare za wykreowanie tak wielu wspaniałych, różnych od siebie, zabawnych postaci. Gdyby nie wrogie nastawienie Willa do Lightwoodów (patrz: Gabriel), gdyby nie miłość Charlotte do zagubionego w swoim świecie Henry’ego, gdyby nie delikatność i kruchość Jamesa, ta powieść byłaby niczym. Każdy z bohaterów jest jak jedna gwiazda mocno świecąca na londyńskim niebie, a w tym wypadku powstałoby mnóstwo niesamowitych, niepowtarzalnych konstelacji.
Jak wspomniałam wcześniej, drugą najmocniejszą rzeczą obok bohaterów jest akcja. Nie było jej dużo, nie było jej mało – jak dla mnie w sam raz. Momenty w nią bogate były po prostu… (próbuję znaleźć odpowiednie słowo) magiczne! Chociaż…? Tym słowem powinnam określić całą serię i świat Nocnych Łowców. Tak więc momenty bogate w akcję… sprawiały, że moje serce albo zamierało z przerażenia, albo biło trzy razy szybciej. Akcja jest świetnie rozplanowana. Uwierzcie mi, dla mnie najtrudniejszym zadaniem w życiu było oderwanie się od Mechanicznej księżniczki, aby (niestety) powrócić do rzeczywistości. Gdybym mogła, siedziałabym całe dnie w świecie Nocnych Łowców. Wcale nie chciałam wracać do siebie. (Jak się ma obok siebie Willa i Jema, to po co wracać do swojego świata?).
Byłabym najgorszą czytelniczką i fanką twórczości Cassandry Clare, gdybym nie wspomniała o stylu i narracji. Z jednej strony autorka pisze w bardzo prosty sposób, powiedziałabym, że wręcz banalny i najłatwiejszy na Ziemi, ale skłamałabym. Wykreowany przez Panią Clare Magnus Bane musiał dodać do jej stylu magiczny składnik X, który sprawia, że czytanie jej powieści idzie w zastraszająco szybkim tempie. Czasami przeklinałam siebie za to, że nie potrafię oderwać się od Mechanicznej księżniczki, ale z drugiej strony… (patrz: akapit wyżej). Młodzieżowy, lekki język tylko dodaje atrakcyjności i prostoty całości. Och, ilekroć próbowałam pisać w podobny sposób, tylekroć moje starania szły do kosza (tego zwykłego albo komputerowego, whatever).
„Umierając, jeszcze żyjemy”
Zakończenie Mechanicznej księżniczki było takie… niespodziewane. Zupełnie mnie zaskoczyło, wprawiło w osłupienie, sprawiło, że nie byłam w stanie wydusić ani jednego słowa i nawet moje łzy, które przelewałam na ostatnich stu stronach, na chwilę się zatrzymały. Bolesna świadomość, że oto nadchodzi koniec trzeciego domu a zarazem całej serii nie opuszczała mnie ani na chwilę, i chociaż dzięki „uprzejmości” niektórych osób wiedziałam, co stanie się na końcu, to jednak… jednak… zaniemówiłam. Naprawdę tego się nie spodziewałam. To było słodko-gorzkie zakończenie, a jednocześnie takie bajkowe, magiczne, z nutą smutku jak i radości…
Lecz kilka godzin po przeczytaniu stwierdziłam, że koniec losów bohaterów Diabelskich maszyn był dla niektórych postaci trochę niesprawiedliwy. Z drugiej strony gdyby tak nie było, całość wydałaby się bardzo przesłodzona. Żałuję, że dla lubianych przeze mnie bohaterów los okazał się taki, a nie inny, jednak wiem, że Cassandra Clare tak to zaplanowała i tak miało być. Chociaż…?
„Nie można szukać zemsty i nazywać ją sprawiedliwością.”
Były łzy. Były, cały czas są i na pewno będą. Takiego zakończenia nie zapomina się szybko. Ba! Takiej serii nie da się zapomnieć! Może pomyślicie, że jestem bardzo zdesperowaną, oczarowaną czytelniczką, ale Diabelskie maszyny są dla mnie najcenniejszą serią. W moim małym, książkowym świecie mają ogromne znaczenie. Jest to jedna z pierwszych serii, które pokazały mi jak powinna wyglądać dobra książka, jak powinno się pisać, jak wykreować niesamowitych bohaterów, aż wreszcie jak zmiażdżyć czytelnika końcem.
Życie mola książkowego bez świadomości, że niedługo wyjdzie kolejna część Diabelskich maszyn jest po prostu straszne. Makabryczne.
Co mogę jeszcze Wam powiedzieć? Co mogę powiedzieć tym, który nie sięgnęli jeszcze po pierwszą część? Co mogę powiedzieć tym, którym Mechaniczny anioł lub Mechaniczny książę w ogóle nie przypadły do gustu? Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co Wam powiedzieć. Jeśli nie czujecie smutku i przygnębienia w tej recenzji, to znaczy, że źle ją napisałam i nie nadają się do pisania opinii książek, które zniszczyły mój czytelniczy świat i zmieniły światopogląd. W sumie to jeszcze nie wyszłam z „żałoby” po Mechanicznej księżniczce. Naprawdę nie wiem jak długo będę zawieszona pomiędzy życiem tutaj, na Ziemi, a światem Nocnych Łowców z wiktoriańskiego Londynu. Podejrzewam, że bardzo długo. Macie moje słowo, że nigdy nie rozstanę się z Diabelskimi maszynami.
Pora zakończyć tę recenzję-list pożegnalny-wylewanie smutków. Zdaję sobie sprawę że w tej recenzji mało jest prawdziwej recenzji, ale może kiedy pozbieram się po ostatnich stronach Mechanicznej księżniczki uda mi się napisać ją jeszcze raz, porządniej. A teraz czas się rozstać.
Williamie, Jamesie, Thereso, Charlotte, Henry, Gabrielu, Gideonie, Sophie, Cecily i wszyscy drodzy bohaterowie, których miałam przyjemność poznać w Diabelskich maszynach – mam nadzieję, że jeszcze nieraz spotkamy zimą 1878 roku przy Londyńskim Instytucie. Tylko proszę, nie gniewajcie się na mnie, jeśli będę się spóźniać. Moje życie jest zwariowane, ale obiecuję, że wezmę cały ekwipunek, abyśmy mogli razem polować na demony i położyć kres wszystkim planom, które mają na celu zniszczenie Was. Cierpliwości. Będę wpadać! Dziękuję wam, że towarzyszyliście mi w ciągle rozwijającej się drodze mola książkowego, która zaprowadziła mnie aż tutaj – do pewnej przepaści. Tą przepaścią jest koniec Diabelskich maszyn. Teraz muszę wziąć rozbieg i ją przeskoczyć, aby móc iść dalej. Ale nie martwcie się, zawsze będę pamiętać ten skok. Tego nie da się zapomnieć.
„Są rzeczy, których nie zniszczy żadna magia, bo one same są magiczne.”
Plan Mortmaina jest idealny. W końcu pomści swoją rodzinę. Za pomocą stworzonych przez siebie automatów zniszczy Nocnych Łowców i dokona sprawiedliwości, ale nim uruchomi maszyny potrzebny jest mu jeden, najważniejszy element. Tessa Gray.
Szefowa Londyńskiego Instytutu robi wszystko, aby znaleźć Mistrza, nim ten ponownie uderzy. Ani ona, ani żaden z Nocnych Łowców...
2013-10-15
Miles Halter nie ma przyjaciół, ale dla niego to nie problem, chociaż jego rodzice mają inne zdanie. Po wakacjach zaczyna kolejny rok szkolny w nudnej szkole z internatem. Gdzieś w głębi duszy ma nadzieję, że jednak znajdzie kolegów – i tak też się dzieje. Poznaje Pułkownika, Takumiego, Larę oraz boską, cudowną, zabawną i seksowną Alaskę Young, która wywraca jego życie do góry nogami. Cała czwórka zostaje wciągnięta do świata Alaski, który jest jedną wielką zagadką, a jednocześnie labiryntem cierpienia dziewczyny. Poszukiwane przez Milesa Wielkie Być Może przy Alasce wydaje się coraz bliżej, ale nim będzie gotowy, aby poznać prawdę musi znaleźć odpowiedź na pytania: czym jest miłość, która wywraca świat do góry nogami? Czym jest przyjaźń, której doświadcza się na całe życie?
„Gdy przestawałeś pragnąć, aby coś nie uległo rozpadowi, przestawałeś cierpieć, kiedy to się działo.”
Johna Greena chyba nie trzeba przedstawiać. Autor bestsellerowych historii o nastolatkach w "Gwiazd naszych wina" oraz "Papierowych miastach" wkracza do świata czytelników ze swoją debiutancką powieścią "Szukając Alaski". Trochę dziwnie jest czytać pierwszą książkę Johna Greena, która zdecydowała o jego pozycji wśród autorów literatury młodzieżowej, mając za sobą już dwie powieści pisarza. Mimo wszystko możliwość poznania świata Milesa, Alaski, Pułkownika i reszty paczki przyćmiła to małe „ale”. Tak sobie myślę… Gdybym wcześniej nie poznała Johna Greena w dwóch poprzednich powieściach, to… zakochałabym się w jego twórczości od razu po przeczytaniu "Szukając Alaski".
Pan Green znany jest z tego, że w swoich powieściach porusza bardzo ważne tematy z życia każdego z nas; najpierw było to pytanie o istnienie i zapomnienie, później poszukiwanie odpowiedzi na pytanie „Kim właściwie jestem?”. Teraz przychodzi czas na cierpienie – swój własny labirynt.
Skłamię, jeśli powiem, że ta recenzja jest łatwa dla mnie do napisania, bo jest wprost przeciwnie. Nie mam zielonego pojęcia jak zebrać i ułożyć w sensowne zdania wszystkie myśli biegające mi po głowie i rozbijające się wewnątrz czaszki. To trudne, zwłaszcza po przeczytaniu tej książki, kiedy milion spostrzeżeń na minutę każe wrócić do stron "Szukając Alaski". Jedno wiem na pewno: zarówno "Szukając Alaski" jak i dwie pozostałe powieści pana Greena dają do myślenia i uwrażliwiają czytelnika na z pozoru nic nieznaczące dla nas kwestie. Tak samo było w przypadku historii paczki przyjaciół, poszukujących odpowiedzi na pytanie: czym jest labirynt cierpienia i jak znaleźć z niego wyjście? Przygotujcie się więc na to, że ta o to recenzja będzie stekiem bzdur, źle złożonych zdań, brzydkich zwrotów typu „Cholera”, które nie powinny znaleźć się w recenzji, wewnętrznych przemyśleń, prób wylania na ekran komputera emocji i wrażeń po zakończeniu przygody z tą wstrząsającą lekturą oraz tysiącem pytań „Jak można napisać taką książkę?!”. Gotowi?
„Spędzasz całe swoje życie w labiryncie, zastanawiając się, jak któregoś dnia z niego uciekniesz i jakie niesamowite to będzie uczucie, wmawiając sobie, że przyszłość pomaga ci przetrwać, ale nigdy tego nie robisz. Wykorzystujesz przyszłość, aby uciec od teraźniejszości.”
Czytając pierwszą stronę od razu rozpoznałam styl pana Greena, który jest niezmienny od "Gwiazd naszych wina", chociaż poprawnie powinnam powiedzieć od Szukając Alaski – w końcu to była pierwsza powieść tego autora (ostrzegałam, że będą się tutaj pojawiały moje wewnętrzne przemyślenia). Osobiście uważam, że jest to po części świetna rzecz, ponieważ zawsze spotykamy się z tą samą dozą inteligentnego humoru oraz prostym językiem, lecz z drugiej strony… Chciałabym zobaczyć Johna Greena w trochę innym wydaniu. Nie uważam tego za minus w "Szukając Alaski" – po prostu jestem ciekawa, czy pan Green ma w rękawie jakiegoś asa i potrafi powalić czytelnika nie tylko inteligentnym humorem i sarkazmem, ale także czymś nowym i świeżym, niespotykanym dotąd w jego książkach. Nie zmienia to oczywiście faktu, że uwielbiam (pozwolę sobie stwierdzić, że kocham) styl Johna Greena i bardzo chciałabym pisać tak jak on (może kiedyś? Kto wie? Nie… Nie, nie umiem. Tak pisać potrafi tylko pan Green).
Kreacja postaci jest świetna. Co prawda zauważyłam drobne podobieństwa do bohaterów z "Gwiazd naszych wina" i "Papierowych miast", jednak… nie przeszkadzało mi to za bardzo. Chociaż… w tej kwestii też chciałabym poczuć nutkę świeżości – może byłby to bohater bez większego życiowego doświadczenia, który uczy się od przyjaciół, a nie (jak zawsze) inteligentna postać z mnóstwem złotych myśli w kieszeni? I tak jak w poprzednim przypadku, tak i tutaj brak nowości też niespecjalnie przeszkodził mi w czytaniu, ponieważ Milesa pokochałam tak samo jak bohaterów wcześniejszych powieści pana Greena. Podobała mi się u niego jego metamorfoza; przejście z trybu „Miles opuszczony przez przyjaciół/grzeczny uczeń” na „Miles w złym towarzystwie/otoczony przyjaciółmi/zakochany”. Pod koniec powieści najlepiej dało się zauważyć, jak główny bohater etapami ściągał, a następnie pozostawiał za sobą maskę tamtego Milesa.
To samo tyczy się Alaski, tyle że w drugą stronę. Im dłużej czytelnik przebywa w jej towarzystwie, tym lepiej zauważa, jak wiele tajemnic skrywa ta bohaterka. W pewnym momencie czułam, że Alaska zamyka się nie tylko przed Milesem, Pułkownikiem, Takumim i Larą, ale także przede mną. Dziwne, prawda? Tymczasem takie odniosłam wrażenie.
Najbardziej polubiłam Pułkownika. Był idealnym przykładem na to, że pozory mogą mylić. Kurczę, lubiłam w nim wszystko – niski wzrost, miłość do upijania się w towarzystwie przyjaciół, narzekanie na charakter Alaski, zapamiętywanie stolic wszystkich krajów… Dodać coś jeszcze?
„Ta świadomość przychodziła do mnie falami, gdy płacząc, trwaliśmy w uścisku, i pomyślałem: ‘Boże, ale żenada’, ale to nie ma większego znaczenia, kiedy właśnie sobie uświadamiasz, po tak długim czasie, że wciąż żyjesz.”
Radość czytania trwała mniej-więcej do połowy książki, może kilka stron za. Do tej pory było zabawnie, wesoło, byłam świadkiem śmiesznych akcji z udziałem całej paczki przyjaciół, z resztą podali mi kilka ciekawych pomysłów na „numery” w dużej skali. Czasami nawet zazdrościłam Milesowi, że ma obok siebie takich ludzi jak Pułkownik i Alaska, którzy nie bali się gniewu dyrektora.
Za to później… Choler jasna, ta książka zniszczyła mój świat. Rozpoczynając przygodę z Szukając Alaski byłam pewna, że ta książka wiele razy rozbawi mnie do łez i da kilka ważnych lekcji. Tymczasem… było tak jak myślałam, ale jednocześnie inaczej. Nie byłam przygotowana na taki zwrot akcji. Gdybym tylko wiedziała, odebrałabym tą książkę w inny sposób, ale nie wiedziałam i może… i może dlatego tak ją pokochałam. Dzięki niej zrozumiałam siłę przyjaźni. Zrozumiałam na czym polega prawdziwa przyjaźń i poświęcenie. Dowiedziałam się, jak wiele tajemnic i bólu może skrywać osoba, która na co dzień jest wulkanem energii. Dowiedziałam się również, że trzeba być przygotowanym na wszystko – szczególnie na swój labirynt cierpienia. Przeżywając ten zwrot akcji na samym jego początku nie wiedziałam tylko, dlaczego poszukują Alaski, ale tego też wkrótce się dowiedziałam. Każdy w życiu ma swoją Alaskę i trzeba doceniać to, że jest obok ciebie, a jeśli ktoś jeszcze jej nie ma, to trzeba zacząć jej poszukiwania od zaraz.
( Swoją drogą, już w historii Milesa i Alaski można zauważyć, że John Green zadaje pytanie, na które odpowiada w "Gwiazd naszych wina" – czy ktoś mnie zapamięta? Czy wszystko przeminie? Co po mnie zostanie?).
Jeśli mam być szczera, to śmiało mogę wyznać, ze spodziewałam się kolejnego zawodu, tak jak przy "Papierowych miastach". Ale tak nie było. Ta książka mną wstrząsnęła. Zmieniła mój świat, wywróciła go do góry nogami, wdarła się do duszy, serca, umysłu, uwrażliwiła na tyle drobnych rzeczy, tak wiele pokazała, tak wiele nauczyła i udowodniła... po prostu zniszczyła. Ale to była piękna, choć bolesna destrukcja.
Teraz jestem wrakiem czytelnika, ponieważ wraz z końcem "Szukając Alaski" umarła część mnie, a powiem wam, że umieranie przez książkę jest bolesne. Zawsze myślałam, że książki nie powinny zabijać czytelników. Ta jest wyjątkiem (z resztą ta reguła tyczy się każdej książki Greena).
„- Po tym wszystkim ciągle wydaje mi się, że jedyne wyjście to proste i szybkie wyjście – ale wybieram labirynt. Labirynt jest do bani, ale i tak go wybieram.”
Tym razem nie napiszę wielkiego podsumowania. Pozwólcie, że podsumowanie całej recenzji wyrażę w jednym pytaniu: czy jesteście gotowi szukać Alaski? Bo jeśli tak, to jak najszybciej powinniście sięgnąć po tę powieść. Mam nadzieję, że zawładnie Wami tak jak mną. Do tej pory kiedy zamykam oczy widzę całą książkę przelatującą mi przed oczami jak niemy, ale kolorowy film, w którym miłość do przyjaciół wyraża się za pomocą gestów i tych charakterystycznych dla Alaski półuśmiechów. Naprawdę nie wiem, co mogę jeszcze powiedzieć, aby wyrazić swój podziw dla Johna Greena i miłość do tej książki. Jest jednocześnie zabawna, wzruszająca, dająca do myślenia i wyciskająca łzy z oczu. Była dla mnie ogromnym zaskoczeniem, umiliła czas, który musiałam dzielić między obowiązki a szkołę, i tak wiele mnie nauczyła.
Klucho, Alasko, Pułkowniku – życzę wam kolejnych żartów, tym razem za labiryntem cierpienia. W szczególności tobie, Alasko.
Miles Halter nie ma przyjaciół, ale dla niego to nie problem, chociaż jego rodzice mają inne zdanie. Po wakacjach zaczyna kolejny rok szkolny w nudnej szkole z internatem. Gdzieś w głębi duszy ma nadzieję, że jednak znajdzie kolegów – i tak też się dzieje. Poznaje Pułkownika, Takumiego, Larę oraz boską, cudowną, zabawną i seksowną Alaskę Young, która wywraca jego życie do...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-09-21
Są w życiu takie książki, które – raz przeczytane – potrafią zmienić świat czytelnika; książki na pierwszy rzut oka nieciekawe, często pomijane, schowane za bestsellerami i nowościami oraz lekturami, które już wcześniej podbiły wrażliwe serca. Robimy błąd przechodząc obok nich obojętnie. Jedna szybka decyzja, jedna myśl „Zaryzykuję!”, pierwszy rozdział i… nagle zapominamy o rzeczywistości, bo duszą jesteśmy między kartkami tej powieści.
Przez kilka boleśnie krótkich dni żyłam historią CeeCee, która szybko musiała zapomnieć o dawnym, pięknym, beztroskim, choć pełnym łez, życiu na rzecz nowego. Za nic w świecie nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że kiedyś będę musiała rozstać się z bohaterką, a co za tym idzie – jej wcieleniami i dwoma różnymi życiorysami. Może najpierw trochę przybliżę Wam opis?
Jest rok 1977. Dwóch mężczyzn porywa ciężarną żonę gubernatora, Genevieve Russell. Porywacze żądają zmiany wyroku śmierci nad ich bliską osobą. Jeśli gubernator spełni ich polecenie, żona wróci do niego i do ich drugiego dziecka cała i zdrowa.
Dwadzieścia lat później. Na obrzeżach miasta policja znajduje ciało Genevieve Russell. Porwana w latach 70-tych kobieta została zamordowana i zakopana niedaleko małego domku letniskowego. Dziecka nie ma. Zniknęło. Policja wznawia sprawę, która ucichła kilka lat po zaginięciu Genevieve. Timothy Gleason zostaje aresztowany i czeka na wyrok. Ale to nie on zabił Genevieve. CeeCee wie jak zginęła żona gubernatora. Wie i dlatego nie pozwoli, aby Tim został skazany na karę śmierci. Wspomnienia, których CeeCee usilnie chciała się pozbyć przez te wszystkie lata powracają. Czy w imię dawnej miłości zaryzykuje i zniszczy swoje idealne życie oraz cudowną rodzinę?
Trochę niejasny opis wzbudził we mnie spore zainteresowanie, co nie zmienia faktu, że pogubiłam się przy czytaniu go. Rozumiałam tylko tyle, że zostało popełnione morderstwo, odnalezione ciało i domniemany sprawca zabójstwa właśnie trafił do więzienia, ale co do tego miała CeeCee? To tylko pogłębiło moją ciekawość.
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że ta recenzja jest łatwa do napisania. Nie, nie jest. Nie wiem co powiedzieć, nie wiem jak wyrazić swoje emocje, nie wiem jak przelać całą miłość do tej książki przez klawiaturę i ekran komputera… Nie jestem w stanie wyrazić podziwu dla autorki i zachwytu nad książką przez zwykłe klawisze z literkami. Robię, co mogę, by najlepiej przekazać Wam mój entuzjazm, ale w tym wypadku same słowa nie wystarczą – trzeba przeczytać Sekretne życie CeeCee Wilkes aby zrozumieć to uczucie – ba! Falę uczuć! Od blisko roku, kiedy moim światem zawładnęła książka Tańcząc na rozbitym szkle, zastanawiałam się, czy kiedykolwiek jeszcze dane mi będzie przeczytać powieść o rodzicielskiej miłości, poświęceniu, walce i dojrzałości. Gdyby myślałam, że już nigdy nie spotkam podobnej lektury zjawiła się pani Chamberlain z historią CeeCee ukrytą pod szarą, nierzucającą się w oczy okładką. Nie, nie zjawiła się – wkroczyła w moje życie potężnymi krokami i zaatakowała serce armatą słów, mądrości oraz tego „czegoś”; tego, co zmieniło mój dotychczasowy światopogląd.
Czytając tytuł Sekretne życie CeeCee Wilkes w mojej głowie pojawiła się dorosła pani z jakimś problemem, no bo który człowiek prowadzi „sekretne życie”, kiedy wszystko jest O.K.? Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy zamiast dojrzałej kobiety ujrzałam szesnastolatkę. Nie byle jaką! CeeCee od początku zdobyła moja sympatię. Jeśli pomyśleliście „O nie, znowu o nastolatkach?” to popełniliście ogromny błąd! CeeCee w życiu przeszła wiele: utraciła ważną osobę, musiała radzić sobie sama, zaciskać zęby w najgorszych chwilach i iść do przodu. Tak oto, mając lat szesnaście, rozpoczęła pracę w kawiarni, chcąc w ten sposób zarobić na studia. To, co szczególnie urzekło mnie w postawie CeeCee, to inteligencja, mnóstwo pozytywnej energii i dziecięca naiwność. Od razu, nim główna bohaterka przybliżyła mi swoje losy, poczułam, że ta osoba ma za sobą wiele przykrych doświadczeń. Prostymi słowami Diane Chamberlain zdradza czytelnikowi bardzo dużo informacji o bohaterach.
Nie mogę przyczepić się do kreacji postaci. Każdy bohater miał w sobie pewne cechy charakteru i wyglądu, które można było skojarzyć tylko i wyłącznie z nim. Od początku oczyma wyobraźni widziałam Tima jako chłopca o blond lokach i zielonych oczach, dlatego trudno było mi pogodzić się z tym, że pod koniec nie przypominał już tamtego Tima; tego, który uwodził spojrzeniem, słodkimi słowami i obietnicami. Moje serce podbili również Marian i Jack, w szczególności ta druga postać, która wprowadziła do życia CeeCee tyle światła, radości i miłości. Idealnie dało się wyczuć różnicę między Corinne i Dru, którą pani Chamberlain podkreślała na pierwszy rzut oka małoważnymi spostrzeżeniami, czynnościami lub słowami. W pewnym momencie pomyślałam sobie, że autorka wcale nie napisała tej powieści piórem (dobrze, co ja mówię – klawiszami komputera!) tylko czarodziejską różdżką.
Ciekawi stylu i narracji znajdą odpowiedź tutaj. Przedstawienie życia CeeCee w trzeciej osobie było najlepszym wyborem. Gdyby autorka zdecydowała się na pierwszoosobową narrację zepsułaby cały urok powieści. CeeCee była postacią bardzo skromną i taką, której niewiele trzeba było do szczęścia, a powtarzane w kółko „mnie”, „moje” i „mi” zmieniłoby jej obraz. O nie, nie pozwoliłabym na to! Poza tym dzięki trzecioosobowej narracji łatwiej dostrzec, kiedy CeeCee zamieniła się w tą drugą, inną osobę.
Styl pani Chamberlain jest po prostu świetny. Właściwie powinnam uwzględnić na początku recenzji, że w powieści Diane Chamberlain wszystko jest świetne – no, może poza jednym, góra dwoma, szczegółami. O tym za chwilę. Zaczęłam zachwalać styl. Tak jak mówiłam – rewelacyjny. Pomysł na fabułę zrobił swoje, ale tak naprawdę to styl najbardziej wciągnął mnie do książki. Proste zdania, nie za krótkie, ani nie za długie wypowiedzi, zero trudnych słów i zawiłych myśli; jasno i wyraźnie. Mnie, jako osobie zaczynającej przygodę z literaturą kobiecą i pewną, że w wielu przypadkach poziom jest tam wyższy niż w młodzieżówkach, styl naprawdę przypadł do gustu. Dzięki niemu z ogromną chęcią sięgnę po kolejne powieści Diane Chamberlain.
Autorka równie dobrze na początku dodała powieści klimatu lat 70-tych, zaś później – wraz z upływem lat – zmieniała go na lata 80-te, 90-te, aż dotarła do XXI wieku.
Tak sobie myślę… Kurczę, tam nawet sceny seksu zostały przyjemnie opisane! Zero naciskania na czytelnika poprzez dokładne opisy, wszystko zostało napisane z pasją, gracją i lekkością… Tę książkę czytało się idealnie. Jestem nią zdumiona, a jednocześnie szczęśliwa, że wpadła w moje ręce i mogłam przeżyć z nią tyle pięknych dni. Na pytanie, czy była wzruszająca: nie wiem jak to było u innych czytelników, ale u mnie wycisnęła łzy. Nie, to nie były łzy… Ryczałam jak małe dziecko najpierw przez złamane serce, później przez wzruszenie, a na końcu… Dobra, dobra, nie mówię!
Są plusy ale są też minusy – na szczęście tylko dwa bardzo malutkie. Na pierwszych stronach Sekretnego życia CeeCee Wilkes nie miałam zielonego pojęcia, w których latach toczy się akcja książki. Opis mówi, że Genevieve zaginęła w 1977, a jej ciało odnaleziono ponad dwadzieścia lat później – dobrze, ale kto mi powie w którym roku życie CeeCee uległo ogromnej zmianie? Tych rzeczy musiałam dowiedzieć się sama za pomocą rachunków matematycznych i, przyznam szczerze, na początku ostudziło mój entuzjazm.
Drugim malutkim minusem jest niejasny opis. Gdyby na okładce znalazło się chociaż jedno zdanie odrobinę lepiej tłumaczące to, czego można spodziewać się po książce, zainteresowanie Sekretnym życiem CeeCee Wilkes z pewnością byłoby większe. No ale kto nie zaryzykuje, ten może wiele stracić, nie sięgając po historię CeeCee!
Podsumowując:
Koniec powieści pokazał jak wiele rzeczy zmieniło się w życiu dorosłej już CeeCee: począwszy od prawdy, która wyszła na jaw, poprzez czas zapomnienia, aż do Tima i miłości, która nigdy nie była prawdziwa. Tak jak wspomniałam wcześniej, powieść pani Chamberlain wycisnęła ze mnie łzy (a ja naprawdę lubię, kiedy płaczę nad książkami). Przede wszystkim poznałam ogromną siłę miłości, przebaczenia i poświęcenia, które w dzisiejszych czasach są inaczej postrzegane lub najzwyczajniej pomijane i zapominane. Nie potrafię Wam w tej recenzji ukazać niektórych złotych myśli, bo takich tam nie ma – cała książka jest jedną, wielką, złotą myślą. Sekretne życie CeeCee Wilkes uczy, nie pozwala o sobie zapomnieć, przewraca życie do góry nogami i (tak jak w moim przypadku) zmienia światopogląd. Ta książka na zawsze zostanie w moim sercu i nigdy nie pozwolę na to, aby z niego uciekła.
Pani Chamberlain – dziękuję! Dziękuję za CeeCee i za jej sekretne życie. A teraz idę czytać drugą pani książkę. Z pozdrowieniami – zakochana w pani twórczości czytelniczka!
Są w życiu takie książki, które – raz przeczytane – potrafią zmienić świat czytelnika; książki na pierwszy rzut oka nieciekawe, często pomijane, schowane za bestsellerami i nowościami oraz lekturami, które już wcześniej podbiły wrażliwe serca. Robimy błąd przechodząc obok nich obojętnie. Jedna szybka decyzja, jedna myśl „Zaryzykuję!”, pierwszy rozdział i… nagle zapominamy o...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-10-27
Po raz drugi spotkałam się z tak ogromnym rozgłosem wokół jakiejś książki. Wydana na początku stycznia "Córka dymu i kości" autorstwa Laini Taylor zwróciła na siebie uwagę milionów czytelników na całym świecie, czego dowodziły pozytywne recenzje z tyłu egzemplarza i porównywanie autorki do pani J. K. Rowling. "Najlepsza Książka Młodzieżowa Amazonu 2011", ">New York Times< Notable Book of 2011", "Nie tylko dla młodzieży!" – to zaledwie 3 opinie zamieszczone na okładce "Córki dymu i kości" spośród prawie 16. Tak się złożyło, że książkę tą dostałam na urodziny (kilka dni po premierze), ale długo zwlekałam z jej przeczytaniem. Dopiero niedawno dorwałam ją i postanowiłam zobaczyć z bliska świat głównej bohaterki, który, powiem szczerze, po opisie bardzo mnie zaciekawił. Teraz, gdy skończyłam czytać, i powieść Laini Taylor powróciła na regał, zastanawiam się, dlaczego czekałam aż tyle…
Cała recenzja na: http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2012/10/nadzieja-ma-wielka-moc-laini-taylor.html
Po raz drugi spotkałam się z tak ogromnym rozgłosem wokół jakiejś książki. Wydana na początku stycznia "Córka dymu i kości" autorstwa Laini Taylor zwróciła na siebie uwagę milionów czytelników na całym świecie, czego dowodziły pozytywne recenzje z tyłu egzemplarza i porównywanie autorki do pani J. K. Rowling. "Najlepsza Książka Młodzieżowa Amazonu 2011", "New York Times...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-06-20
„To w porządku kochać kogoś bez wzajemności, dopóki ten ktoś jest wart miłości. Dopóki na nią zasługuje”*
Tessa Gray to osóbka bardzo ciekawa świata, która prawie całe swoje dotychczasowe życie spędziła w Nowym Jorku przy boku rodziców, starszego brata i ciotki. Wydawało się, że wspaniałą sielankę nic i nikt nie będzie w stanie przerwać, ale…
Od kiedy Richard i Elizabeth Gray zginęli w wypadku powozu zaledwie trzyletnia Tessa, wraz z bratem Nathanielem, trafiła pod opiekę siostry matki – Harriet. Wychowana przez ciotkę w towarzystwie trzy lata starszego Nate’a dziewczyna wiodła spokojne życie w Stanach Zjednoczonych. Dopiero wyjazd Nathaniela do Anglii i niespodziewana śmierć ciotki, jedynej w tamtej chwili krewnej, sprawiła, że Tessa nie miała się gdzie podziać. Z koszmaru, jaki szybko zbliżał się do szesnastolatki, wyrwał ją brat, przysyłając bilet na statek do Londynu i list, w którym mówił, że będzie czekał na siostrę w porcie.
Ale tak się nie dzieje, bo zamiast ukochanego Nathaniela, zagubiona w tłumie obcych ludzi i w innym kraju Tessa zostaje uprowadzona.
Cassandra Clare stała się moją ulubioną autorką od kiedy przeczytałam jej wcześniej wydaną serię Dary Anioła. Urzekła mnie niesamowitą akcją, pomysłowością i humorem, który towarzyszył każdej części. Szybko pokochałam głównych bohaterów, jak również i tych mniej ważnych dla powieści, więc nie mogłam powstrzymać się przed przeczytaniem Mechanicznego anioła. Kiedy trzymałam jeden egzemplarz w dłoniach, czytałam po kilka razy opis i przyglądałam się okładce, czułam, że przygoda z tą książką będzie długa, fantastyczna i niezapomniana.
Jak zawsze przy pani Clare – nie myliłam się!
Akcja powieści toczy się w dziewiętnastowiecznym Londynie, gdzie ludzi drażni odór brudnej Tamizy, w powietrzu unosi się pył węglowy, a chmury wiecznie są ciężkie i szare. Natychmiast nasunął mi się na myśl steampunk, który również pojawił się w książce (przez co niezmiernie się ucieszyłam). Po ulicach chodzą wystrojeni dżentelmeni i ubrane w cudne suknie kobiety. Taki obraz najbardziej lubię.
Nikt z mieszkańców tego dużego miasta nie zdaje sobie sprawy o istnieniu Instytutu, Nocnych Łowców, wampirów, faerie, czarowników czy zmiennokształtnych. Nikt z nich tak naprawdę nie wie, że w miejscu starego kościoła stoi siedziba Nefilim. Żaden obywatel Anglii nie ma również pojęcia o tym, że ktoś chroni ich przed demonami, a „złe moce” chcą objąć władzę nad Przyziemnymi, Podziemnymi i pół ludźmi – pół aniołami.
Wojna zaczyna się dopiero wtedy, gdy Tessa zostaje uratowana przez jednego Nocnego Łowcę z rąk sióstr-czarownic, które więziły ją przez ponad sześć tygodni i szantażowały mówiąc, że jeżeli ich nie posłucha, Nathaniel zginie. Nieoczekiwanie Nate znika, a dziewczyna budzi się w mrocznym, nieznanym miejscu i poznaje owych Nocnych Łowców.
Spodziewałam się tego, że Tessa będzie podobna do Clary – bohaterki występującej w Darach Anioła. Tutaj pani Cassandra Clare zaskoczyła mnie i stworzyła postać zupełnie inną od tej nieśmiałej, niskiej, rudowłosej piętnastolatki. Theresa uwielbia zadawać dużo pytań, jest przepełniona determinacją i odwagą. Jasno stawia warunki i nie boi się niczego. No… poza starymi, groźnymi wampirami i demonami.
Autorka jednak postanowiła upodobnić Williama do Jace’a, czym sprawiła radość na mojej twarzy i śmiech przy sarkastycznych odzywkach ciemnowłosego chłopca. Will to bohater, którego wspomina się ciągle, za każdym razem miło i przyjemnie. Ale nie ma dobrego Nocnego Łowcy bez jego parabatai. W tej roli wystąpił James (dla przyjaciół Jem). W przeciwieństwie do Williama Herondale’a okazał się on istną oazą spokoju. Zupełnie inne pochodzenie, nietypowy kolor włosów, oczu i wygląd sprawiły, że w gromadzie mocno stąpających po ziemi Nefilim wydawał mi się on postacią niezwykle miłą, eteryczną i przyjazną. Jessamine swym charakterem postanowiła nieco uprzykrzyć życie „rodzinie”, dlatego cały czas chodziła z nosem zadartym do góry, udając gardzącą Nocnymi Łowcami damę, czym doprowadzała do szału Willa, Jema i Charlotte. Z kolei ona, zaledwie dwudziestotrzyletnia Charlotte Branwell, miała dosyć problemów z Enklawą i zagubionym, niezdarnym mężem, wobec tego humorki Jessie zostawiła na później. Henry to niezwykle śmieszny i potrzepany bohater, który nawet nie zwracał uwagi na płonący rękaw koszuli, a jego wynalazki często nie odnosiły zamierzonego celu. Wiele różnych charakterów i tyle samo innych zdań oraz problemów. Taka mieszanka sprawdziła się bardzo dobrze.
Pani Clare swoim rewelacyjnym stylem i lekkim, łatwym językiem sprawiła, że książkę czytało się naprawdę przyjemnie i bez problemów. Żadnych długich tłumaczeń, przerw w akcji czy nudy. Każda strona zapełniona jest tajemnicami, niesamowitymi zdarzeniami i coraz to nowymi pomysłami. Nic dodać, nic ująć.
Na końcu ocena. Według mnie 9/10, bo trochę za mało było wątku miłosnego z udziałem Tessy i Willa. Żadnych większych zastrzeżeń. Zauroczyła mnie ta historia i bohaterowie. Nikt nie mógł się domyślić, kim tam naprawdę jest wspominany ciągle Mistrz i do czego chce wykorzystać zmiennokształtną Theresę. A sekrety panoszące się wszędzie dopełniają cały obraz steampunkowego Londynu, którego ulicami w stronę Instytutu zmierza armia ludzi-maszyn.
„To w porządku kochać kogoś bez wzajemności, dopóki ten ktoś jest wart miłości. Dopóki na nią zasługuje”*
Tessa Gray to osóbka bardzo ciekawa świata, która prawie całe swoje dotychczasowe życie spędziła w Nowym Jorku przy boku rodziców, starszego brata i ciotki. Wydawało się, że wspaniałą sielankę nic i nikt nie będzie w stanie przerwać, ale…
Od kiedy Richard i Elizabeth...
Dawid walczył od zawsze – najpierw jako dzieciak wykluczony ze szkolnej społeczności, później z kolei jako młody chłopak, który nie radził sobie z rodzinną tragedią. Imprezował, jeździł po świecie, wydawał pieniądze i walczył. Walka stała się sensem jego życia, gdyż nawet z samym życiem chciał walczyć, próbując popełnić samobójstwo. Dopiero spotkanie z Mojżeszem i możliwość pogrzebania demonów przeszłości pozwoliła mu wycisz się i zapomnieć o tamtym Dawidzie jako nastolatku pełnym gniewu. Sukces, który odniósł w życiu i miłość, którą spotkał nadały jego życiu jeszcze większy sens. Dlaczego więc w jednej chwili porzucił wszystko, zostawił Millie i zniknął, zostawiając to, do czego tak długo dążył?
O premierze Pieśni Dawida nie trzeba było mówić mi dwa razy – szybki rzut okiem na okładkę i skojarzenie tytułów sprawiło, że z miejsca, w jednej chwili, w jednym momencie zdecydowałam się sięgnąć po tę książkę. To był po prostu mój obowiązek po tym, jak Prawo Mojżesza złamało mi serce i sprawiło, że całkowicie przepadłam w tamtej historii. Tym razem jednak powrót do świata stworzonego przez Amy Harmon miał być trochę inny, bo autorka skierowała naszą uwagę na losy drugiego, równie ważnego bohatera, który w życiu Mojżesza odegrał bardzo ważną rolę – Dawida Taggerta.
Podobnie jak w przypadku Prawa Mojżesza, tak i tutaj początki nie były najłatwiejsze. Mimo że wiedziałam, na co stać autorkę i czego mogę się po niej spodziewać, wraz z pierwszymi stronami powieści towarzyszyło mi dziwne uczucie, że to jednak nie ta historia, że to nie ten klimat, że będzie gorzej, że to nie to samo i tak dalej, i tak dalej. Znów miałam niepokojące wrażenie, że świetnie zapowiadająca się Pieśń Dawida okaże się słabym romansidełkiem z nurtu New Adult i że mocno mnie zawiedzie. Halo, czyż nie tak samo było z Prawem Mojżesza? Nie wiem, skąd wynikały te bardzo dziwne uczucia, ale na szczęście okazały się one głupiutkie i nic nie warte, bo Amy Harmon kolejny raz udowodniła, że jest świetną pisarką. Nie zmienia to jednak faktu, że na początku faktycznie trudno było mi odnaleźć się w tej historii. Bardzo tęskniłam za bohaterami z Prawa Mojżesza i nie mogłam się przyzwyczaić, że to nie im będzie głównie poświęcona uwaga.
Na pochwałę zaskakuje sposób przedstawienia historii, który pozytywnie mnie zaskoczył. Wynika to za pewne z sytuacji, w której bohaterowie znajdują się na początku. Rozdziały podzielone są na te przedstawiające wydarzenia z teraźniejszości, jak i na te ukazujące wydarzenia z przeszłości. W każdym z nich czas płynie inaczej, gdyż w teraźniejszości akcja trwa zaledwie kilka dni, zaś w przeszłości znacznie dłużej. Autorka całą historię odkrywa przed Czytelnikami powoli, nie zalewając go zbyt wieloma informacjami, a ukazując je w odpowiednim czasie oraz w odpowiednim tempie.
Bardzo obawiałam się zmiany klimatu powieści, która wynikała ze zmiany głównych bohaterów i miejsca akcji – być może dlatego kilka pierwszych rozdziałów czytało mi się dość ciężko i powoli. Na całe szczęście po kilkunastu stronach odprężyłam się i z zaskoczeniem zauważyłam, że jest świetnie. Stało się tak zapewne dlatego że autorka nie wrzuca Czytelnika w sam środek życia Dawida, a powolutku przybliża jego historię i aktualną sytuację, jednocześnie przypominając najważniejsze fakty z jego życia, o których dowiedzieliśmy się w Prawie Mojżesza.
Do mocnych stron autorki należą również bohaterowie, których wykreowała w bardzo staranny, ciekawy sposób. Najważniejsza jest jednak ich dynamika, czyli zmiany, które przechodzą pod wpływem różnych zdarzeń. W Dawidzie tę zmianę widać bardzo wyraźnie. Tamten gniewny nastolatek, który rzucił się z pięściami na Mojżesza po wymówieniu imienia jego siostry prawie w ogóle nie przypomina dojrzałego mężczyzny, który pokonał wiele przeszkód w życiu, walcząc przy tym nie tylko w sposób fizyczny. Millie z kolei zaskoczyła mnie wewnętrzną siłą, którą na pierwszy rzut oka w ogóle po niej nie widać. Wiąże się to z jej historią, która bardzo mnie wzruszyła, a także z tym, że bohaterka jest niewidoma, przez co musiała nauczyć się radzić sobie z pewnymi rzeczami, aby móc funkcjonować normalnie. Amy Harmon cenię za to, że nie pozostawia żadnego bohatera bez przeszłości. Ani jedna postać pełniąca ważną rolę w powieści nie jest człowiekiem bez swojej własnej historii. Każdy skądś przyszedł, każdy ma swój bagaż doświadczeń, każdy ma swoją przeszłość i o tym wszystkim autorka bardzo mocno pamięta, starając się przybliżyć najważniejsze informacje Czytelnikowi. Pokazuje, że absolutnie każdy człowiek ma swój akord, swój dźwięk – swoją pieśń.
Zaskakujący jest również rozwój akcji oraz sama historia. Nagłe zniknięcie Dawida obudziło więcej pytań niż można było przypuszczać, a odpowiedzi na nie można znaleźć tylko wtedy, gdy pozna się całą jego historię. Jednocześnie na kartach Pieśni Dawida autorka opowiada przepiękną historię o miłości, która nie kieruje się samym pożądaniem, jak to najczęściej bywa w powieściach z tego gatunku, a przede wszystkim ogromną troską i pragnieniem opiekowania się kimś, kogo kocha się najmocniej na świecie.
O ile w przypadku Prawa Mojżesza końcówka trochę mnie zawiodła (chociaż książka i tak pozostaje moim małym odkryciem tego roku), tak w Pieśni Dawida dość długo próbowałam ją zrozumieć. Bez wątpienia takie zakończenie książki wprowadziło do całej historii mocną nutę nostalgii, melancholii i smutku, ale również ukazało nieuchronny upływ czasu. Uczyniło to całą powieść trochę smutną, ale przede wszystkim piękną, bo prawdziwą.
Prawo Mojżesza opowiadało o ogromnej sile przebaczenia, miłości i nieakceptacji. Pieśń Dawida to z kolei opowieść o walce, którą każdy człowiek codziennie odbywa sam, stawiając czoła mniejszym lub większym wyzwaniom. To również opowieść o byciu prawdziwym wojownikiem i o tym, że każdy z nas, każdy wojownik, zasługuje na troskę, opiekę i miłość – czasami trzeba na chwilę się zatrzymać i rozejrzeć dookoła siebie. Amy Harmon kolejny raz udowodniła, że jest świetną pisarką.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/10/229-premierowo-piesn-dawida-amy-harmon.html
Dawid walczył od zawsze – najpierw jako dzieciak wykluczony ze szkolnej społeczności, później z kolei jako młody chłopak, który nie radził sobie z rodzinną tragedią. Imprezował, jeździł po świecie, wydawał pieniądze i walczył. Walka stała się sensem jego życia, gdyż nawet z samym życiem chciał walczyć, próbując popełnić samobójstwo. Dopiero spotkanie z Mojżeszem i możliwość...
więcej Pokaż mimo to