-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2019-12-06
2019-12-01
W czasach, kiedy wydawnictwa kuszą coraz to ciekawszymi tytułami, ciężko jest powracać do książek, z którymi przygodę czytelniczą mamy dawno za sobą. Choć wciągały bez reszty, ofiarując wiele godzin niesamowitej rozrywki, to i tak podążanie za nowościami stało się niemal priorytetem. Nowe wydanie „Tylko żywi mogą umrzeć” okazało się idealnym pretekstem, aby zmienić nastawienie. Z olbrzymią radością powróciłam do dobrze mi znanego świata, próbując odkryć go od zupełnie innej strony. Tylko czy towarzyszyły mi te same emocje, co wtedy?
WMAWIAJ SOBIE, ŻE TO TYLKO ZBIEG OKOLICZNOŚCI, JEDNAK PRAWDA JEST ZGOŁA IN… HEJ, CZY TY MNIE W OGÓLE SŁUCHASZ?
Można tylko pomarzyć o łagodnym wdrążaniu w skomplikowaną sytuację, w jakiej znalazła się pozornie nieszukająca kłopotów Tessa. Odkrycie tożsamości złodzieja krucyfiksu miało być zleceniem, przy którym nawet nie złapałaby zadyszki. Miało, bo jakże dziwnym zbiegiem okoliczności okazało się to wkroczeniem na drogę pełną wybojów! Trzeba uważnie obserwować czytelniczą trasę, by przypadkiem nie obrać złego kursu. Czasami chwila nieuwagi może sprawić, iż pominiemy istotne dla fabuły informacji.
Wbita w siedzenie, niemal czułam na skórze pęd tejże fantastycznej akcji! Choć wiedziałam, co lada moment się wydarzy, dalej czułam tę nutkę ekscytacji, jakbym dopiero co odkrywała szalone przygody bohaterki i jej nietuzinkowych towarzyszy. Niczym psychofanka śledziłam każdy ich ruch, czując, że lada moment nadmiar wrażeń wykończy moje biedne serce. A żeby tego było mało, D. B. Foryś wyposażyła „Tylko żywi mogą umrzeć” w sporą dawkę humorystycznych scen, przy których ból szczęki oraz brzucha stają się czymś zupełnie naturalnym. Raz prawie że zapominałam o oddychaniu, gdy demoniczne pokraki próbowały zdominować świat i pokazać swą potęgę, by za chwilę łapczywie łapać powietrze, bo nie umiałam wyrobić ze śmiechu. Ta wybuchowa mieszanka sprawiła, iż muszę wydać oficjalne ostrzeżenie – musicie czytać tę książkę w czyjejś obecności, by ktoś (w razie czego) zdołał udzielić pierwszej pomocy!
Pamiętam, jak przy poprzedniej recenzji jęczałam z powodu powtarzalnych scen walk. Choć autorka stworzyła je nad wyraz zręcznie, dzięki czemu bez problemu dało się je zwizualizować w głowie, to odnosiłam wrażenie, jakby co jakiś pojawiały się identyczne. Teraz gdy się mocniej skupiłam, odkryłam, że… byłam w błędzie. Za każdym razem Tessa pokazuje znacznie więcej umiejętności, jakie przyswoiła przez lata walk z demonami. Dodawało to dynamizmu i powiewu świeżości w chwilach, gdy myślało się, iż czeka nas powtórka z rozrywki. Jednak nadal odczuwałam, iż piekielnym pokrakom brakowało pazura. Choć chętnie zatruwały życie bohaterce, krzyżując plany, jednak przyzwyczajona do zupełnie innego obrazu tych istot, ubolewałam nad ich stylem bycia. Tylko wiecie co? Można to też uznać za niemałą odmianę, no bo kto to powiedział, że demony zawsze muszą przypominać krwiożercze, pełne nienawiści stwory?
LEPIEJ ZE MNĄ NIE ZADZIERAJ. CHYBA ŻE CHCESZ, ŻEBYM PRZETESTOWAŁA NA TOBIE SWOJE ZABAWKI, PRZERABIAJĄC CIĘ W KONEWKĘ LUB SITKO.
Jeżeli istnieje ktoś, kto myśli, że „adoptowana” w nastoletnim wieku przez księdza Tessa będzie wzorem cnót, to chyba naprawdę cierpi na syndrom śnienia na jawie. Lepiej nie liczyć na taki obrót spraw, bo można się gorzko rozczarować! Nasza polująca na – poniekąd – swoich pobratymców bohaterka to kobieta, z którą nikt nie chciałby zadzierać. Kiedy trzeba, bez wahania atakuje nie tylko fizycznie, ale również psychicznie. Stosowany przez nią sarkazm zamykał usta wielu cwaniaczkom, dlatego też gdy na jej drodze stanął równie dobry w te klocki Kilian, nieraz sama traciła język w gębie. Na dodatek co rusz wchodził jej w paradę, a przecież nikt nie lubi, gdy mu się przeszkadza, nieprawdaż? Tym samym nikogo nie powinno zdziwić to, że nie od razu zapałali do siebie sympatią. Nieumiejący odnaleźć się w nowej sytuacji, jaką jest ich niecodzienna współpraca, co rusz robili wszystko, aby utrudnić życie temu drugiemu. A jakimi dobrymi tekstami rzucali! Wiele z nich nadaje się do powtórzenia w rzeczywistości! Z czasem jednak wzajemne odpychanie powoli przeistaczało się w coś znacznie innego. Głębszego. W coś, co mogłoby wydawać się istnym szaleństwem w chwili, gdy losy całego świata stały pod znakiem zapytania. Jednak wiem, że było im to potrzebne. Złaknieni bliskości, doskonale wiedzieli, jak wesprzeć tego drugiego, dając mu więcej powodów do walki. Rozumieli się niemal bez słów, a w takich relacjach jest to jednym z najważniejszych elementów. Dlatego nie narzekam na sferę romantyczną, bo – muszę przyznać – autorka stworzyła ją ze smakiem. Pojawiło się nieco pikanterii, lecz nie takiej, przy której chce się ganiać pewną parkę z wodą święconą.
Skoro już wspomniałam, że Tessa została „adoptowana”, wypadałoby powiedzieć co nieco o księdzu Gabrielu, który odważył się przyjąć ją pod swoje skrzydła. O krnąbrnym, kochającym jedzenie i nieetycznie zachowującym się nastolatku, utkwionym w ciele duchownego. Powtórzę się, ale przypuszczam, że gdyby nie sutanna oraz czuwający Watykan, byłby gotowy nieźle szaleć, próbując dorównać łowczyni. Ten wesoły „staruszek” nieraz zapewniał rozrywkę, dlatego bez mrugnięcia okiem obdarzyłam go sympatią. Czułam, że mogłabym się z nim dogadać. Tyle że i tak czułam, że skrywa przed bohaterką jakiś sekret… Pozostali bohaterowie (w tym przecudowny Deamon, gdzie jego – niestety – było tak malutko. Smuteczek) również zwracali na siebie uwagę. Każdy wyróżniał się czymś szczególnym, dzięki czemu zdarzało im się mieszać mi w głowie. Doprowadzali do szewskiej pasji, wprawiali w osłupienie, wyciskali gorzkie łzy czy też doprowadzali do ataków śmiechu. Każda postać wnosiła coś do podążającej ku Apokalipsie fabuły, udowadniając, że wystarczy zasiać ziarnko niepewności, aby zdrowo namieszać.
JUŻ WYSTARCZY, NAPRAWDĘ. NIE MUSISZ AŻ TAK MNIE ROZPIESZCZAĆ!
D. B. Foryś już o tym. Wy również, ale pozwolę sobie to powtórzyć, by to podkreślić: autorka zdobyła moje serce wyśmienitymi, przepełnionymi humorystyczną nutą dialogami, które zręcznie wplotła w tę demonicznie fantastyczną historię. Lekkie pióro oraz przemyślana fabuła z dodatkiem w postaci dobrze wykreowanych bohaterów sprawiają, że książkę pochłania się w ekspresowym tempie, co nieco przeraża. Wiecie dlaczego? Bo człowiek chce jak najdłużej „romansować” z tym światem. Cóż, po prostu się od niego uzależnia! No i – przede wszystkim – D. B. Foryś pokazuje, że wcale nie trzeba bać się podążać znanymi wielu szlakami. Jak widać, wystarczy tylko chcieć, aby coś, co uznajemy za „odgrzewanego kotleta” nabrało innego smaku!
Podsumowując. Na ognie piekielne! Lekarza! Wezwijcie lekarza, bo nie mogę oddychać! Nie, żebym zrobiła sobie na własne życzenie, ale cóż poradzić na to, iż tak bardzo pragnęłam powrócić do tej piekielnie wciągającej, pozbawiającej tchu historii? „Tylko żywi mogą umrzeć” to nie tylko książka – to papierowa dawka smakowitości. Dlatego nie zwlekaj. Po prostu wejdź do tego świata i pozwól mu się opętać!
W czasach, kiedy wydawnictwa kuszą coraz to ciekawszymi tytułami, ciężko jest powracać do książek, z którymi przygodę czytelniczą mamy dawno za sobą. Choć wciągały bez reszty, ofiarując wiele godzin niesamowitej rozrywki, to i tak podążanie za nowościami stało się niemal priorytetem. Nowe wydanie „Tylko żywi mogą umrzeć” okazało się idealnym pretekstem, aby zmienić...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-11-15
Wystarczyło, że zobaczyłam informację o Book Tour na fanpage „Jeszcze tylko jeden rozdział, obiecuję” i już wiedziałam, że nie mogę zaprzepaścić takiej okazji! Już wcześniej wzięłam udział w ankiecie, gdzie decydowało się o losie „Pierwszego roku” (do wyboru była właśnie ta zabawa oraz konkurs), dlatego też zgłosiłam swoją kandydaturę. I wreszcie nadeszła moja kolej. Tylko czy było warto walczyć o tę opcję?
TUTAJ NIE MA MIEJSCA DLA SŁABEUSZY. JEŻELI CHCESZ ZOSTAĆ KIMŚ, MUSISZ DAĆ Z SIEBIE WSZYSTKO. NO I, PRZEDE WSZYSTKIM, PRZEŻYĆ.
Kiedy na początku książki spostrzegłam mapkę świata, od razu pomyślałam, że czeka mnie niesamowita wyprawa po jego wszelkich zakamarkach. Liczyłam na ich „spenetrowanie”, by znacznie lepiej go poznać. Och, ja naiwna... Może dzięki mapce dowiedziałam się, w jakim miejscu leży słynna rygorystyczna akademia, gdzie trafiła rudowłosa Ryiah z bratem, jednakże to na tym terenie zatrzymała się cała akcja. Właśnie tam główna bohaterka dwoiła się i troiła, aby inni kandydaci do frakcji bojowej nie mieli nad nią żadnej przewagi. Wraz z innymi testowała granice wytrzymałości fizycznej, jak również psychicznej, próbując udowodnić mistrzom bycie godną dostania się na kolejny rok nauki. A, uwierzcie mi na słowo, z nikim się tam nie pieszczono. Nieraz zasysałam przez zaciśnięte zęby powietrze, kiedy ponownie dawano popis okrutnych zachowań. Nauka, katorżnicze ćwiczenia, jeszcze cięższe treningi z wykorzystywaniem drzemiącej wewnątrz młodych magii – a gdzie czas na chwilę oddechu? Wiedziałam, że po części było to dla ich dobra, ponieważ hartowali ciała (i charaktery), lecz obserwowanie, jak ludzie cierpią od nadmiaru obowiązków, bolało.
Oczywiście książka nie jest jedynie oparta o tak brutalne chwile. Zdarzały się chwile oddechu, gdzie poniekąd poznawało się działanie tamtej fantastycznej krainy. Odkrywać coraz więcej elementów pozwalających przenieść się do miejsca, gdzie nowoczesna technologia dość długo nie zawita. No i też pojawiały się humorystyczne akcenty. Może autorka zapewniła trochę znanych, oklepanych rozmówek, ale nawet takie coś zdołało odciążyć atmosferę.
Nie ma co, książkę – pomimo tak wielu elementów – czytało mi się dobrze. Stwierdzę nawet, że aż za dobrze, lecz nie ukrywam, iż trąciło od niej przewidywalnością. Pomijając już wątek między naszą rudowłosą a tajemniczym księciem (przecież fantastyka młodzieżowa bez takowego nie istnieje, nieprawdaż?), wiele scen dało się po prostu przewidzieć. Samo zakończenie nie wywołało efektu WOW, po którym opadłabym na kolana, wykrzykując (z przedłużaniem drugiej samogłoski): „Nie!”. No i sam motyw z akademią… Wyraźnie widziałam, iż pani Rachel E. Carter starała się wpleść wiele nowych nici, co nawet jej wychodziło, lecz pomiędzy tymi idealnie przeciągniętymi znalazły się też te trzymające się na „słowo honoru”. I dałoby się to wytłumaczyć, gdyby autorka wręczyła nam choć odrobinę historii tamtej krainy. Wiedziałam, że młodzi są przygotowywani na najpotężniejszych magów, by ci chronili ojczyzny, no ale brakowało mi wielu nawiązań do jej przeszłości. Chwycenia się jednej rzeczy, aby pozwolić czytelnikowi zrozumieć zasady panujące w tamtym świecie. No i – przede wszystkim – z kim oni walczyli! Wyczuwam, że to zostało specjalnie zatajone, ale czy nie lepiej by było uchylić rąbka tajemnicy? Ach, zapomniałabym – mapka! Prawdę mówiąc, skoro bohaterowie siedzą tylko w jednym miejscu, a o pozostałych wspominało się jedynie sporadycznie, chyba nic by się nie stało, gdyby została ona zmniejszona lub w ogóle pominięta. Tak, tak, możecie na mnie za to krzyczeć, ale aktualnie nie widzę sensu jej istnienia...
PANNA IDEALNA? PHI, CHYBA POMYLIŁEŚ KSIĄŻKI, KOLEGO!
Ryiah nie znosi niesprawiedliwości. Dziewczyna uznaje, że niezależnie od płci czy pozycji społecznej, każdy ma prawo walczyć o stabilizację życiową. No, może z drobnymi wyjątkami… Już wcześniej łatwo wpadająca w tarapaty rudowłosa dziewoja umiała pokazać pazurki, ale dopiero przy tajemniczym księciu stawała się bardziej charakterna. Każde ich spotkanie groziło karczemną awanturą i bitwą na przeszywające spojrzenia. Aż dziw, że oboje mieli na to siły, patrząc na wysiłek, jaki wkładali w kształtowanie nowego „ja”.
Ryiah była również pracowita. Nieraz stawiała niepewną przyszłość nad własne zdrowie, co wielokrotnie źle na nią wpływało. Tym samym nie wiem, czy nazwać ją upartą, czy jednak głupią, chociaż bardziej skłaniałabym się ku tej drugiej opcji. Nie, nie mam jej za złe tego, że walczyła. Sama robiłabym, co mogła, aby pokazać, iż zasługuję na otrzymaną przez los szansę. Nie w tym rzecz. Otóż nasza bohaterka… nie zawsze grzeszyła inteligencją. Najmocniej uwydatniały to właśnie „niespodziewane” spotkania z księciem, po których zaczęły się huśtawki pod tytułem: „Nienawidzę go, choć trochę lubię, a nawet coś chyba zaczynam do niego czuć… Nie, nie cierpię tego dupka, ale też lubię, no i raczej kocham, jednak nie kocham, bo mam ochotę go udusić za to, że w ogóle istnieje...”. Gdybym za każde uderzenie płaską dłonią w czoło dostawała złotówkę, to po tej felernej serii zarobiłabym na syty obiad dla czteroosobowej rodziny. Dobrze, że równie pyskata, a zarazem niedająca sobie w kaszę dmuchać przyjaciółka rudowłosej, Ella, ratowała sytuację swoimi spostrzeżeniami. Nieraz samoistnie się uśmiechałam, kiedy wyczuwałam, że ma coś dobrego do powiedzenia. A gdy jeszcze do tego duetu dołączał brat Ryiah, kobieciarz Alex, to już w ogóle można było się zdrowo pośmiać. Za to ogromnie żałuję, że naszego księcia Darrena było tak mało. O wiele za mało. Kiedy tylko się pojawiał, wiedziałam, iż kończy się przewidywalność, a zaczyna coś niespodziewanego. Ten młodzieniec był dla mnie nie lada zagadką, gdzie mam nadzieję, że kiedyś zdołam go znacznie lepiej poznać. Jego kreacja jest dla mnie jedną z lepszych w tej książce, a to już coś znaczy!
„Pierwszy rok” to debiut literacki pani Rachel E. Carter, co widać, słychać i czuć. Z fantastyką jest taki problem, że stworzenie tutaj czegoś oryginalnego, od początku do końca, to twardy orzech do zgryzienia i tym samym już słyszę krzyk autorki, kiedy jej zęby się od niego kruszą. Nie powiem, zamysł na ten świat był dobry. Zdarzały się oryginalne akcenty, nadające nowych barw temu gatunkowi, ale prędzej czy później pojawiała się ta smętna myśl: „Ale to już było...”. Może gdyby pani Carter zaoferowała, prócz płynnego brnięcia przez tekst i przeżywania tych samych emocji co bohaterowie, jeszcze więcej faktów o kraju, nabrałoby to innych kształtów. A tak mamy dobrą, obiecującą historię, gdzie mogła stać się o niebo lepsza…
Podsumowując. „Pierwszy rok” nie jest złą książką. Jeżeli ktoś lubi schematyczną fantastykę dla młodzieży, gdzie walka o przetrwanie walczy o pierwsze miejsce z silnymi porywami bijącego w rytm miłości serca – może przy niej poczuć się jak w raju. Za to ci, którzy szukają czegoś, z czym jeszcze nie mieli do czynienia, raczej nie poczują się usatysfakcjonowani. Ja sama uważam, że to dobry debiut, ale w tym gatunku bywały o niebo lepsze.
Wystarczyło, że zobaczyłam informację o Book Tour na fanpage „Jeszcze tylko jeden rozdział, obiecuję” i już wiedziałam, że nie mogę zaprzepaścić takiej okazji! Już wcześniej wzięłam udział w ankiecie, gdzie decydowało się o losie „Pierwszego roku” (do wyboru była właśnie ta zabawa oraz konkurs), dlatego też zgłosiłam swoją kandydaturę. I wreszcie nadeszła moja kolej. Tylko...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-11-01
Mówi się, że wścibstwo nie jest mile widziane. Choć niektórym wpychanie nosa w nieswoje sprawy sprawia mnóstwo frajdy, gdyż dzięki temu urozmaicają sobie pozbawione atrakcji dni i noce, jednak to „zainteresowanie” nie zawsze działa tak, jak dana osoba sobie zapragnie. Przecież nie każdy sobie życzy ingerencji najbliższych w życie, a co dopiero zupełnie obcych osób! Pragną działać po swojemu, bez cennych porad oraz mnóstwa krytyki otoczenia. Nie znoszą, gdy ktoś przydziela im zupełnie inne role w rzeczywistym teatrze. Tylko że każde odrzucenie może jeszcze bardziej ich pobudzać. A kiedy dotyczy wpływowych osób, może dojść do wielu przykrych niespodzianek...
GDZIEŚ NA ŚLĄSKU CZAI SIĘ NIEBEZPIECZNY CZŁOWIEK, KTÓRY MA DLA MNIE CENNE INFORMACJE, ALE MOŻE MNIE ZABIĆ? LUZIK, PODAJ NA NIEGO NAMIARY!
Minęło ładnych parę dni, odkąd przeczytałam książkę „Blues o krwi i trawie” i przyznam, iż nadal mam mętlik w głowie. Na tych niecałych trzystu stronach tyle się działo, że pochłonięcie tego na jedno posiedzenie byłoby – moim zdaniem – definitywnym samobójstwem. Pan Paweł Ciećwierz zagwarantował taką jazdę bez trzymanki, że mózg mógłby się przepracować i prędzej czy później opuścić czaszkę z donośnym hukiem! Każdy kolejny rozdział przynosił ze sobą wiele niewiadomych, bo nigdy nie wiedziałam, jakie wynikną konsekwencje z obranych przez bohaterów ruchów. Wiedziałam tylko jedno – że dość szybko nie opędzę się od tej drugiej twarzy pozornie tonącego w czerni i szarości Śląska. Od przestępczego światka, gdzie to wydobywa się ze swoich zapyziałych nor nawet w dzień, by pod przykrywką naznaczać kolejne tereny swoim skażeniem. Od intryg sięgających szponami wszystko i wszystkich oraz fałszu przenikającego wszelkie media.
I tak jak mówiłam – według mnie – przeczytanie tego od deski do deski jednego dnia nie byłoby dobre. Pomijając już te spektakularne wybuchy oraz liczne rozlewy krwi, trzeba zwrócić uwagę na to, iż po czasie czułam się już tym nieco zmęczona. Owszem, nie brakowało luźniejszych fragmentów, lecz nim człowiek przy nich wyrównał oddech, znowu trzeba było mieć się na baczności. I może na początku nie jest to jeszcze aż tak widoczne, ale wraz z rozwojem fabuły, gdzie Nadia i Ryszard wsiąkają znacznie głębiej w pewne sprawy, robi się aż duszno. Nieraz wydawało mi się, iż autor poruszył za wiele wątków i przestawał nad tym krwistym szaleństwem panować! A to jeszcze nie koniec wskazywania palcem tego, przy czym kręciłam swym wielgachnym kinolem.
HEJ, MOŻE STARCZY TEGO DOBREGO? JUŻ PRZEKROCZYLIŚCIE LIMIT OTARĆ O ŚMIE… NIE ROZŁĄCZAJCIE SIĘ! H-HALO?!
Potulny misio w ciele niedźwiedzia grizzly – właśnie tak mogłabym określić Ryszarda Zwierza. Choć sprawiał wrażenie brutalnego, skorego do okazywania swojej dominacji na danym terenie (a za pomocą siły i pięści mógł wiele zdziałać), to nie dało się ukryć tego, iż w tym mężczyźnie głęboko tkwiły zupełnie inne uczucia. Gorące uczucia, jakimi obdarzył pewną siebie, uwielbiającą zadzierać z samym Żniwiarzem Nadię. Kobietę, która doskonale znała swoje atuty i chętnie z nich korzystała do pokonywania licznych przeszkód. I w sumie wszystko było ładnie, pięknie, poznali się, poczuli się sobą oczarowani, jednak… brakowało mi tego momentu pomiędzy tymi dwoma stanami. Najpierw biła od nich niechęć, później nastąpiło fizyczne przyciąganie, by nagle doskoczyć do momentu, kiedy ktoś bez wahania nazwałby ich parą. Ewentualnie zdarzyło się coś takiego, jednak zupełnie inne elementy to przysłoniły, przez co czuję się niedoinformowana. Chyba że faktycznie niczego takiego nie było, przez co ten wątek – niestety – traci realne kształty.
Tak czy siak, jeżeli miałabym wskazać, kto z tej dwójki był mi bliższy, to byłby nasz Zwierzak. Nadię wyjątkowo tolerowałam, gdyż niejednokrotnie dawała mi w kość. Jak Ryszard wzbudzał moje zaufanie, tak ona – niekoniecznie. Pomijając już jej wieczne szukanie dziury w całym i bezwzględne pakowanie w krwiste tarapaty, nie byłam w stanie przeboleć tego, co uczyniła. Choć prawda o tym nie ujrzała światła dziennego (co akurat pochwalam, bo dzięki temu obyło się bez kolejnych dramatyzmów), to i tak niesmak po tym pozostał. A Rysiu? Może nieco zbłądził, przez co ciemność Śląska go pochłonęła, to i tak jego gesty wydawały mi się bardziej szczere, pozbawione egoistycznych pobudek. Tylko jedno im przyznać: jak mało kto byli dla siebie wsparciem. Nieważne, co by się działo, mogli na siebie liczyć. Choć niektórzy niejednokrotnie próbowali przerwać łączącą ich więź...
Pan Paweł Ciećwierz podjął się nie lada wyzwania. Już tworzenie w narracji trzecioosobowej bywa nie lada wyzwaniem, a kiedy jeszcze dorzucimy do tego czas teraźniejszy… Wtedy robi się ciekawie! Przyznam, że choć kocham obie formy, ale lepiej mi z nimi, gdy są oddzielone. Pomimo wciągającej akcji oraz dobrego przygotowania do wielu sfer (wiedza autora o boksie ogromnie się przydała, bo dzięki temu sceny takowych walk nie wyglądały typowego „mordobicia”), ciężko było się w to wgryźć. Z czasem człowiek się przyzwyczaił, ale i tak to też troszeczkę mnie wymęczyło. Również przerażał mnie wątek polityczny. Doskonale wiedziałam, że takowy tutaj istnieje. Sama, z własnej woli, nadepnęłam na coś, co mi nieszczególnie leży, lecz przyznam, że muszę podziękować autorowi, że nie stworzył tutaj aż tak skomplikowanych układów. Było dobrze. Ba, nawet rzeknę, że polityka w takiej formie jest jeszcze zjadliwa.
A, bym zapomniała! Definitywnie nauczyłam się, że wścibianie nosa w sprawy, które ani trochę mnie nie dotyczą, jest nieopłacalne. W niektórych przypadkach jeszcze mogę w czymś pomóc, ale jeżeli przyszłoby do czegoś takiego, jak tutaj… Nie, ja sobie wrócę przed telewizorek, włączę „Trudne sprawy” czy inne seriale paradokumentalne i na nich się skupię – tak będzie najbezpieczniej.
Podsumowując. „Blues o krwi i trawie” nie należy do lekkich, przyjemnych książek. Pomimo okładki w łagodnych odcieniach, wewnątrz króluje ciemność oraz brutalność, gdzie razem, ramię w ramię, przyciskają człowieka do muru, próbując pozbawić tchu. To tutaj Śląsk pokazuje swoje drapieżniejsze oblicze, dlatego też, jeżeli umiesz postawić się złu oraz samemu czujesz, że odnajdziesz się w tym brudnym, pełnym intryg oraz tajemnic świecie, bez wahania sięgaj po tę iście męską lekturę. W innych przypadkach lepiej rozważyć, czy warto.
Mówi się, że wścibstwo nie jest mile widziane. Choć niektórym wpychanie nosa w nieswoje sprawy sprawia mnóstwo frajdy, gdyż dzięki temu urozmaicają sobie pozbawione atrakcji dni i noce, jednak to „zainteresowanie” nie zawsze działa tak, jak dana osoba sobie zapragnie. Przecież nie każdy sobie życzy ingerencji najbliższych w życie, a co dopiero zupełnie obcych osób! Pragną...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-10-24
Często zdarza nam się myśleć, że po wypełnieniu danego celu, w który włożyliśmy ogrom wysiłku i pracy, wreszcie możemy odetchnąć. Wziąć głęboki wdech i wykrzyczeć magiczne: „Nareszcie święty spokój!”. Zapominamy jednak, iż niestety tak się nie da. Choć jedno zadanie zostało ukończone, gdzieś tuż za rogiem, w kolejce, mogą ustawiać się kolejne. I to właśnie one zadecydują przy wyborze kolejnej życiowej ścieżki.
Bycie Koleżką miało być jego ostatnim wcieleniem. Należycie wypełnił swoją rolę, dlatego kiedy nadszedł ten nieunikniony moment, liczył się z tym, że zaśnie i nigdy więcej się nie obudzi. Niedoczekanie! Nasz czworonożny bohater jeszcze nie wiedział, że pojawienie się w jego życiu Clarity spowodowało, iż przyjdzie mu powrócić z kolejnym ważnym celem. Miał zadbać o nią, tak jak kiedyś opiekował się Ethanem. Czy to mu przeszkadzało? Mowy nie ma. Psiak był gotowy zrobić dosłownie wszystko, aby jego dziewczynce ani jeden włos nie spadł z głowy!
JA NIE PŁACZĘ, JA PO PROSTU UTOŻSAMIAM SIĘ Z JESIENNĄ PLUCHĄ. TAK… ZNOWU TO SOBIE ZROBIŁAM...
W poprzedniej części zdarzało się, że Bailey mijał się ze swoim chłopcem. Odradzał się z dala od niego, przez co ich ścieżki życiowe nie zdołały raz jeszcze się przeciąć. Tym razem autor postawił na przywiązanie, gdyż czworonożny bohater, pewnym zrządzeniem losu, raz za razem lądował w ramionach ubóstwiającej go Clarity. I jeśli ktoś myśli, iż to spowodowało, że w książce zapanowała monotonność oraz nuda – jest w ogromnym błędzie. Sama na początku nie przypuszczałam, że takie rozwiązanie okaże się dobre. Wydawało mi się to wręcz nierealne (jakby sam element odradzania się takowy był, ale lepiej to przemilczmy), bo jak można poprowadzić fabułę bez słynnych przerywników? Nawet w głowie narodziła mi się myśl, jakoby autor sam wymierzył sobie strzał w kolano. Tyle że to z czasem zaczynało oddziaływać. Przewrotna akcja, gdzie „dziewczynkę” nie omijały problemy codzienności oraz nadprogramowe kłopoty, doprowadziła do swego rodzaju przywiązania. Zżyłam się z tą dwójką, dlatego też łzy stawały mi w oczach, kiedy psiak musiał raz jeszcze się z nią pożegnać. Ba, nawet słyszałam, jak pękały szwy ledwo co zszytego serca, przez co na nowo ulegało deformacji. Każdy nawet najdrobniejszy element, choć wydawałby się wyrwany z kontekstu, prędzej czy później wskakiwał na właściwe miejsce, doprowadzając do wrzenia rozszalałych emocji. Samo zakończenie rozłożyło mnie totalnie. Wpatrywałam się w ostatnią stronę, nie wiedząc, kim jestem i co tak właściwie się wydarzyło. Nie chciałam tego, a zarazem chciałam. Miałam setki, jak nie tysiące myśli w głowie, przez co uporządkowanie ich przypominało walkę z wiatrakami. Wdech… wydech…
„Był sobie pies 2” przeżywałam znacznie bardziej, niż poprzednią część, choć nie da się nie zauważyć, iż czegoś brakowało. Dramatyzm historii Clarity przysłaniał jaśniejsze barwy życia. Owszem, zdarzały się szczęśliwe momenty (same ponowne spotkania tej dwójki aż kipiały radością), przy których uśmiech nie schodził z twarzy, ale nie da się ukryć, że wraz z postawieniem na przywiązanie do jednej osoby, pan Cameron znacznie poważniej podszedł do tego tematu, nad czym odrobinę ubolewam. Rozumiem jednak, iż było to konieczne. Tym oto sposobem ta książka stała się dojrzalsza. Bogatsza w prawdziwe trudy dorosłości, które nie zawsze da się przeskoczyć rozczulającym zdarzeniem. Dająca jeszcze większego kopa do walki o lepsze jutro.
Z TOBĄ MOGŁABYM NAWET KOPAĆ DZIURY W OGRÓDKU, GRYŹĆ ŚMIERDZĄCĄ KOŚĆ I OBSZCZEKAĆ IRYTUJĄCEGO SĄSIADA. KOLEJNOŚĆ NIE ZOBOWIĄZUJE.
Jeżeli jeszcze jest ktoś, kto nie pokochał czworonożnego bohatera tej książki, to przy tej części na pewno to się zmieni. Ja już zdążyłam obdarzyć go uczuciem, które nadal tli się we mnie i nie pozwala na to, by powiedzieć o nim choć jedno złe słowo. Może Bailey (pod różnymi postaciami) miewał wzloty i upadki, ukazując swoje umiejętności lub czekając na odpowiedni moment, aby je ujawnić, rozczulał i nie pozwalał na to, by być obojętnym na jego obecność. Stał się najlepszym kompanem zadziornej, pragnącej wyrwać się spod opieki zapatrzonej w siebie matki Clarity. To właśnie on powodował szczery uśmiech na jej twarzy nawet wtedy, gdy wpadała w tarapaty lub ukazywała swoje największe słabości. Stanowili, niczym swego czasu z Ethanem, doskonale dobrany duet, gdzie nie wyobrażałam sobie, by którekolwiek z nich przebywało z dala od tego drugiego. Clarity June, a raczej CJ, popełniała w życiu wiele błędów, przez które prędzej czy później musiała odpokutowywać, jednak zdobyła moją sympatię determinacją oraz wyraźnym sprzeciwianiem się rodzicielce. Brzmi to dość drastycznie, lecz przyrzekam, że nikt nie chciałby mieć do czynienia z Glorią, jej matką. Kobieta niejednokrotnie doprowadzała mnie do szału swoim zadzieraniem nosa. Zachowywała się jak rozkapryszona diva, której w niesmak było macierzyństwo, jednak największym potworem okazywała się w chwilach, gdy tuż obok niej pojawiał się nasz czworonóg. Uwierzcie mi, nieraz chciałam potraktować ją tak samo, jak ona jego. Ba, nawet gorzej (żadna nowość, prawda?)! Można nie przepadać za zwierzętami, ale czy nie lepiej je jawnie ignorować, niżeli wymyślać tak drastyczne rozwiązania pozbycia się ich z domu? No i samo to, w jaki sposób się prowadzała… Nie była doskonałym wzorem do naśladowania, choć ona miała odmienne zdanie. Nawet teraz krew mnie zalewa, gdy o niej myślę!
Styl pisania autora ani odrobinę się nie zmienił. Nadal nie można po nim oczekiwać arcydzieła, za które zgarniałby liczne nagrody literackie, jednak śmiem przypuszczać, że „Był sobie pies 2” lada moment również stanie się bestsellerem w każdej księgarni. Pan Cameron udowadnia, iż nie trzeba wiele, aby oczarować czytelnika i doprowadzić go do granic wytrzymałości. Niemal bezczelnie bawi się uczuciami, raz częstując słodyczami, by za chwilę, prawie niepostrzeżenie, zaaplikować w nie truciznę. No i – przede wszystkim – raz jeszcze uczy empatii oraz uświadamia, że możesz pojawić się choćby na chwilę w czyimś życiu, by coś w nim zmienić. I tylko od ciebie zależy, czy pójdzie to w dobrym kierunku.
Podsumowując. „Był sobie pies 2” to jedna z tych książek, gdzie wiesz, co prędzej czy później czeka bohatera, jednak kolejne rozstania stają się boleśniejsze. Również nie zaleca się, po zakończeniu, czytania wyrywkowych fragmentów czy powracania do zakończenia, bo rozpacz tylko czeka, by znowu opanować ciało.
Emocjonująca, ukazująca piękno prawdziwej, bezwarunkowej przyjaźni oraz miłości historia, która uczy, że nie można podejmować się samodzielnej walki z potworami codzienności. W tej rywalizacji warto mieć przy sobie kogoś, kto wesprze dobrym słowem, a nawet donośnym szczeknięciem. Wzruszająca, pozbawiająca tchu na znacznie dłużej, niż to zalecane. Po lekturze odbądź rozmowę ze swoim czworonożnym towarzyszem. Przytul go i podziękuj za to, że jest przy tobie i pomaga przetrwać nawet najgorszy dzień!
Często zdarza nam się myśleć, że po wypełnieniu danego celu, w który włożyliśmy ogrom wysiłku i pracy, wreszcie możemy odetchnąć. Wziąć głęboki wdech i wykrzyczeć magiczne: „Nareszcie święty spokój!”. Zapominamy jednak, iż niestety tak się nie da. Choć jedno zadanie zostało ukończone, gdzieś tuż za rogiem, w kolejce, mogą ustawiać się kolejne. I to właśnie one zadecydują...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-10-18
Ciągle słyszy się, że tylko my, ludzie, jesteśmy zdolni wcielić się w wiele życiowych ról. Dopasować pod kątem danego wyglądu, podrobić nawet najtrudniejszy akcent, umiejętnie podkreślić cudze wady bądź zalety, czy przedstawić czyjś (skomplikowany lub nie) charakter. Niczym karnawałowy strój, przywdziewamy inną skórę. Jednakże w każdym momencie możemy przerwać zabawę. Zdjąć przebranie i wrócić do realnej postaci, ciesząc się z tego doświadczenia. A co ze zwierzętami, które również umieją się kamuflować? Robią, co tylko mogą, aby uchronić się przed drapieżnikami lub samemu zapolować na nieświadome zagrożenia stworzenia. Też są w stanie zmieniać tożsamość! Prawda jest jednak taka, że ani ludzie, ani te stworzenia nie umywają się do naszego psiego bohatera, dla którego zmiana tożsamości wiąże się również z nowym ciałem. I to nieodwracalnie.
PYTASZ, GDZIE PODZIAŁY SIĘ MOJE OCZY? CÓŻ… WYPŁAKAŁAM JE!
Bycie szczeniakiem bezdomnej, zdziczałej suczki bez imienia miało być jedynym wcieleniem naszego bohatera. Zgodnie z powiedzeniem, iż „żyje się tylko raz” powinien, wraz z ostatnim przymknięciem oczu, stać się nicością. Jakieś było jego zdziwienie, gdy nagle uchylił powieki, odczuwając, że wrócił do psiego ciałka. I to zupełnie obcego! Lekko oszołomiony, z czasem postanowił to wykorzystać i, wyrywając się z potencjalnego więzienia, wyruszył przed siebie w poszukiwaniu sensu istnienia. Właśnie wtedy na jego drodze stanął chłopiec Ethan, z którym połączyła go nie tylko przyjaźń. Między tą dwójką wytworzyła się silna więź, o jakiej wielu mogłoby pomarzyć…
Przy lekturze „Był sobie pies” można liczyć się z tym, że ta książka, choć wydawać by się mogła lekka i odprężająca, odciśnie na czytelniku swoje piętno. Każde wcielenie naszego Baileya obfitowało w pełne nieprawdopodobnych wrażeń przeżycia, gdzie zdarzało się, iż uśmiech nie schodził mi z twarzy. Rozumiejący urywkowe wypowiedzi ludzi, reagujący na targające nimi emocje czy same ich gesty wydobywał z siebie nadmiar psich zachowań, które rozczulały najbardziej naburmuszonego człowieka. Sama nieraz śmiałam się z jego zagrywek, spoglądając wtedy z czułością na ułożonego przy nogach własnego futrzaka.
Ale halo, co tak właściwie tutaj miało odcisnąć swoje piętno? Wesołe zabawy z chłopcem? Jego starania, by ten nigdy nie emanował smutkiem? Niesienie pomocy w potrzebie? Oprócz tych wspaniałych obrazków pojawiają się również te smutniejsze, bez wahania wbijające setki małych igiełek w serce. Same pożegnania z poszczególnymi wcieleniami naszego psiego bohatera bywały bolesne. Ledwo co następował moment, kiedy podskórnie czuło się, że to koniec, a już łzy napływały mi do oczu, a obraz rozmazywał z prędkością światła. Wiedziałam, iż lada moment nadejdzie kolej na następne, ale przywiązanie robiło swoje. Każdy, kto choć raz musiał pożegnać swojego psiego towarzysza, wie jak ciężko jest pogodzić się z myślą, że jego zabraknie. Pozostanie na licznych fotografiach oraz w pamięci, ale nie będzie towarzyszyć przy kolejnych życiowych etapach. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, że pisząc to mam wilgotne oczy i staram się powstrzymać przed wybuchnięciem. Ta książka zagwarantowała mi istny rollercoaster wrażeń, odczuwalny nawet parę dni po jej zakończeniu, co wyraźnie odczuwam. Hej, gdzie moje chusteczki?
MOŻESZ MYŚLEĆ, ŻE ŻYCIE BEZE MNIE BYŁO DLA CIEBIE DOBRE. WIEM, ŻE KIEDY JESTEM TUŻ OBOK, JEST O WIELE LEPIEJ.
Bailey, Bailey, Bailey… Zdawać by się mogło, iż był jedynie głupiutkim, zapatrzonym w przyjaznych dla niego ludzi psiakiem, dla których mógł zrobić dosłownie wszystko. Guzik prawda! Może zdarzało mu się nie grzeszyć inteligencją, wykazując nieprzyswajalne dla człowieka zachowania (w końcu mieli do czynienia ze zwierzęciem!), jednak z każdym kolejnym wcieleniem umiał znacznie więcej. Uzupełniał wiedzę, nabywał doświadczeń, a wraz z tym coraz bardziej czuł się świadomy tego, iż nie jest tylko po to, by wesoło merdać ogonem i biegać za rzucaną przez kogoś piłką. Powoli odkrywał, że nowe tożsamości są dla niego szansą, aby wykonać powierzoną mu przez los misję. Misję czuwania przy kimś, kto potrzebuje jego wsparcia.
Pokochałam tego psiaka. Gdybym tylko mogła, adoptowałabym go i nikomu go nie oddała. A jeśli znałabym jego tajemnicę, byłabym skłonna szukać jego każdego kolejnego wcielenia, byle tylko mieć go zawsze przy sobie. Rozczulający, wzbudzający miłość, skłaniający do tego, by porzucić, choć na moment, obowiązki, by odwdzięczyć się swojemu futrzanemu towarzyszowi za wszystko. Dlatego nie dziwię się Ethanowi, że wystarczyło jedno spojrzenie, by nie pozwolić go sobie odebrać. Chłopiec, wraz z kolejnymi etapami dorastania, zmieniał się w każdej sferze, ale uczucie do przyjaciela pozostawały stałe. Ta dwójka mogłaby być wzorem dla wielu dzieciaków, by te nie traktowały zwierząt jak zabawek, bo te też czują. I to zazwyczaj bardziej, niż nam się wydaje.
Nie można zapomnieć, iż nie tylko Ethan miał pod opieką tego wyjątkowego psiaka. Bailey trafiał do wielu najróżniejszych domów, gdzie każdy kolejny jego właściciel różnił się od poprzedniego. Oprócz Ethana, polubiłam pełną ciepła, gotową do walki o swoje lepsze jutro Mayę. Kobieta, choć wydawała się za słaba, by udźwignąć ciężar, jaki sama zrzuciła na ramiona, dzielnie walczyła, czując niemy doping naszego bohatera. Cieszyłam się z każdego jej małego sukcesu, bo na to zasługiwała!
To dopiero moje pierwsze spotkanie z twórczością pana Camerona, ale już doskonale wiem, że nie zamierzam się z nim rozstawać! „Był sobie pies” idealnie odbiega od większości książek, gdzie autorzy skupiają się na kreacji ludzkich bohaterów, niekiedy powiązanych ze zwierzętami. Tutaj pisarz ukazuje świat widziany psimi oczami, dzięki czemu w jakimś stopniu jesteśmy w stanie odkryć, co tak właściwie siedzi w tych łebkach. Taki zabieg wcale nie powoduje, iż nie można przekazać poprzez niego bardzo cennej lekcji. Bailey uczy nas, że życie każdego z nas jest cenne. Nie rodzimy się tylko po to, by przez jakiś czas żyć i po prostu umrzeć. Psiak udowadniał, że niezależnie od czynników, przychodzimy na świat z większym lub mniejszym zadaniem i tylko dążenie do wypełnienia każdego z jego punktów może otworzyć nam oczy i nauczyć szacunku do tego, co już mamy.
„Był sobie pies” to również sentymentalna podróż do przeszłości. Do lat, kiedy nowoczesna technologia nie przysłaniała młodym oczu. Psimi oczyma widziało się roześmiane dzieciaki, bawiące się ze sobą na podwórku, a nie spotykające się w sieci. Rozmawiające ze sobą, nie wpatrując się w ekrany telefonów. Ciekawsze świata, lgnące do przyrody. Do chwil, gdy miało się poczucie, że coś może umykać między palcami. To było bardzo przyjemne.
Podsumowując. Niegdyś „Był sobie pies” długo nie schodził z list bestsellerów. Rozchodząca się jak świeże bułeczki książka trafiała do tysięcy czytelniczych serc, co zaowocowało tym, że nawet powstał film na jej podstawie. Wcale się temu nie dziwię! Przygody Baileya sprawiają, że człowiek jest skłonny porzucić wszystko, by oddać każdy skrawek czasu dla tego bohatera, oczarowującego swym maślanym wzrokiem. Ta pomerdana historia jest w stanie rozczulić każdego! A jeśli przy jej lekturze nie uronisz choćby jednej łzy – naprawdę nie masz serca!
Ciągle słyszy się, że tylko my, ludzie, jesteśmy zdolni wcielić się w wiele życiowych ról. Dopasować pod kątem danego wyglądu, podrobić nawet najtrudniejszy akcent, umiejętnie podkreślić cudze wady bądź zalety, czy przedstawić czyjś (skomplikowany lub nie) charakter. Niczym karnawałowy strój, przywdziewamy inną skórę. Jednakże w każdym momencie możemy przerwać zabawę. Zdjąć...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-09-28
Doświadczenia życiowe powodują, że stajemy się zupełnie nową wersją siebie. Przeistaczamy się nie tylko fizycznie, ale również psychicznie. Hartujemy charakter, nabywamy mięśni lub – co gorsza – stajemy się wrakiem człowieka. Nie jesteśmy w stanie wrócić do pionu, kiedy upadniemy boleśnie na kolana. Raz za razem przeżywamy tamte chwile, pozwalając im sobą zawładnąć bądź jesteśmy gotowi dusić je w sobie, by przekazać cenne lekcje tym, którzy tego potrzebują. Tylko czy każdy odbierze je tak samo?
DOKĄD ZMIERZASZ, CZŁOWIEKU, KIEDY ŚWIAT STOI W PŁOMIENIACH?
„Jeżeli jesteś w dołku, zawsze znajdzie się ktoś, kto podrzuci ci łopatę, byś kopał głębiej” – tym oto porzekadłem mogę podsumować życie Martina, którego świat wywrócił się do góry nogami wraz z wysłaniem podania do Praskiej Szkoły Lalkarzy. Choć nastolatek co rusz nabywał nowe umiejętności, coraz lepiej radząc sobie w dotąd niedostępnym dla niego świecie, zdarzało mu się napotykać na liczne przeszkody. Sam powrót zaginionej Canelle – choć radujący serce – nie umożliwił przejścia z trybu trudnego na normalny, a co dopiero łatwy. Rozsypane po „Sprawie Marionetkarza” wspomnienia dziewczyny z przerażającej wędrówki po Drugiej Stronie przeplatały się z teraźniejszością. Nadawały zupełnie inny wydźwięk pozornie rozwikłanym sprawom. Wycieczka po nieznanych zakamarkach była nie tylko niechcianym (i zapewne zaplanowanym) prezentem od losu, to na dodatek pozwalała otworzyć oczy na wiele spraw. Nabyta wiedza umożliwiała dojrzenie niektórych akcentów w zupełnie innym świetle. Sama nieraz byłam zdumiona, że tamtejsza rzeczywistość jest zdolna pomieścić tak wiele tajemnic. I to na dodatek takich, gdzie uważamy je za błahe, pozbawione sensu, a z czasem nabierają znaczenia i są kluczowym elementem. Możliwe, że nim bohaterowie zedrą z nich maski, zdołacie – niczym ja – niektóre z nich przedwcześnie ogarnąć, to jednak warto pozwolić sobie na ten krok. Jednakże czy da się przystanąć na moment i to uczynić, kiedy w działaniach przypomina się… marionetkę?
Samo Kolegium popadało ze skrajności w skrajność. Już wcześniej rządziło się drastycznymi prawami, w przypływie paniki przed powrotem sławnego Króla Demonów działało po omacku, chwytając się coraz gorszych praktyk. Przerażone ich poczynaniami jednostki odnajdywały schronienia, nie wyściubiając z nich nosów. Przerażało mnie to. Przecież wystarczyło nawet mrugnąć wbrew tamtym ludziom, a już trzeba było zważać na to, czy nie zostaniemy o coś oskarżeni! Tylko czy każdy zamierzał pozwalać na takie traktowanie? Czy dobrze zorganizowana, mająca olbrzymie wpływy instytucja powinna działać w ten sposób, siejąc jeszcze większy chaos? Przecież taka „rysa na szkle” może prędzej czy później przeistoczyć się w pęknięcie, które wykorzysta każdy przeciwnik Kolegium. A przecież nigdy nie wiadomo, czy Król Demonów jest jedynym wrogiem...
PO CZYJEJ STRONIE STANIESZ, GDY PRZYJDZIE NAM WALCZYĆ?
Pamiętacie może, jak przy recenzji „Sprawy Klary B.” narzekałam na charakter Martina? Przypuszczam, że po takim czasie mogło wam to wylecieć z głowy, dlatego pozwolę sobie to przypomnieć. W pierwszym tomie główny bohater wydawał mi się mdły. Był to był, na coś tam drążyć temat (wulgaryzmy niech pozostaną w słowniku). W „Sprawie Zegarmistrza” zdołał mnie pozytywnie zaskoczyć, wysuwając pazurki, choć jeszcze wyczuwałam w nim tę nutkę kontroli. Natomiast tutaj przeszedł samego siebie! Może nadal zachował ciapowate części swego charakteru (które teraz wydają się nawet urocze… Zapomnijcie, że to napisałam. W tej chwili!), ale częściej walczył o swoje. Umiał żonglować ciętymi ripostami oraz wyczuwał momenty, kiedy trzeba ratować swoje szanowne cztery litery. Tyle że intuicja zaczęła podpowiadać mi, że coś tutaj nie gra… Wiem, że pod wpływem traumatycznych wydarzeń można się zmienić, ale czy w przypadku Martina nie szło to o wiele za szybko? A może zatracał nad sobą kontrolę? Mam nadzieję, że kolejny tom rozwieje moje wątpliwości.
Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo stęskniłam się za ciekawską świata Canelle! Jej nieobecność w „Sprawie Zegarmistrza” została solidnie nadrobiona, gdzie właśnie mogłam przyjrzeć się jej przygodom po Drugiej Stronie. Nastolatka nie miała łatwego zadania. Tak właściwie sama nie wiedziała, czego tam szuka, przez co przydarzały jej się różne przygody. Niejednokrotnie drżałam o życie dziewczyny (gdzie byłam w szoku, że Martin po prostu wysłuchuje tych wspomnień i ani razu nie zapytał, jak tam samopoczucie. Hmm…). Wędrówka po nieznanym olbrzymie ją zmieniła. Zupełnie inaczej postrzegała rzeczywistość, przez co stworzone przez nią silne relacje towarzyskie zaczynały pękać. Przykro było na to wszystko patrzeć. A kiedy jeszcze… Nie, stop! Nie mogę tego zdradzić, bo bym popsuła niespodziankę. Trochę przykro, ale jednak niespodziankę. Dlatego przejdę dalej.
W poprzedniej części najwięcej naszej uwagi dostała Freddie (która w jakimś stopniu stała się zapychaczem za Canelle, ale nie zdołała jej zastąpić), jednak tym razem to Kobold przejął dowodzenie. Może większość jego „wejść na scenę” przypominała spacer we mgle, dawało to jednak szansę na to, by móc odkryć, co tak właściwie przyczyniło się do tego, że ten został nowym studentem Praskiej Szkoły Lalkarzy. Dotąd otwarty, optymistyczny chłopak pokazał, że jest nie tylko duszą towarzystwa, ale kiedy trzeba umie wykorzystać pewne umiejętności. Sama bywałam zaskakiwana jego spostrzeżeniami oraz tym, jak wiele wie. To samo działo się w przypadku Podróżnego. Na jego temat krążyło tyle mitów, że nikt już do końca nie wiedział, co jest prawdą, a co fikcją, a jego postawa też w niczym nie pomagała. Dopiero podróż Canelle wymusiła „wypchnięcie” części jego życiorysu na środek, by móc ponownie zdecydować, czy się go uwielbia, czy jednak zmienia się o nim zdanie. Jak dla mnie nadal jest on jedną z lepszych postaci i nie wyobrażam sobie go nienawidzić. Prędzej mogłabym zobojętnieć na Martina, niżeli zrobić tak paskudnego w przypadku tego nieco aroganckiego mężczyzny!
Anna Karnicka nie zwalnia tempa! Niepohamowane nakłady pomysłów tej pani raz jeszcze przeobraziły się w setki pozornie normalnych słów, by razem stworzyć fantastyczną całość i zamieszkać na papierze. Gdybym tylko mogła, zapewne odwiedziłabym autorkę i zasiadła tuż obok niej, pilnując, aby jak najprędzej stworzyła kolejną część przygód Martina i jego nietuzinkowych przyjaciół. Może pani Anna nie bawi się w udziwnienia, gdzie co drugą stronę dostajemy łamańcem językowym w twarz oraz trzyma się sprawdzonych metod, nie można jej odmówić, że jej lekkie pióro oraz wielka miłość do tego świata tworzą piękną całość. Od Paradoksu marionetki aż kipi gorącymi uczuciami, dzięki czemu wiem, że jest tworzona z pasji, a nie z przymusu!
Podsumowując. „Sprawa Marionetkarza” pochłania do tego stopnia, że gdy tylko zamkniesz książkę, jeszcze przez jakąś chwilę zastanawiasz się, gdzie tak właściwie przebywasz! Pełna magii, zaskakujących (choć nie zawsze…) zwrotów akcji oraz barwnych bohaterów historia, która zabierze cię w zwodniczo malownicze rejony. Zwodniczo, bo tak naprawdę nigdy nie wiesz, kto jest twoim przyjacielem, a kto dobrze kryjącym się wrogiem. A kiedy jeszcze jasność zmiesza się z ciemnością, wtedy radość oraz przerażenie będą naprzemiennie cię odwiedzać. Tylko ostrzegam: lepiej czytać ten cykl książka po książce, by znacznie lepiej rozgościć się w tych fantazyjnych progach!
Doświadczenia życiowe powodują, że stajemy się zupełnie nową wersją siebie. Przeistaczamy się nie tylko fizycznie, ale również psychicznie. Hartujemy charakter, nabywamy mięśni lub – co gorsza – stajemy się wrakiem człowieka. Nie jesteśmy w stanie wrócić do pionu, kiedy upadniemy boleśnie na kolana. Raz za razem przeżywamy tamte chwile, pozwalając im sobą zawładnąć bądź...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-09-16
Trochę czasu (oraz stron) minęło, nim właściwie dotarłam do początku możliwego końca „idylli” panującej na odizolowanej od reszty cywilizacji wyspie. Rory Power trzymała mnie w niepewności, oszczędnie karmiąc licznymi wskazówkami, pozwalając na snucie najróżniejszych domysłów. Naumyślnie budowała napięcie, wprowadzając elementy grozy zdające się przybierać realne kształty. Przypominało to oddziaływanie Toxu: powolne rozprzestrzenianie po zamkniętej przestrzeni, gdzie prędzej czy później czytelnik całkowicie staje się niewolnikiem historii. W jednej chwili jednak pojęłam, że zabawa w „kotka i myszkę” zaczyna się dłużyć. Pragnęłam wreszcie zaznać tego, co tak obiecywano, a serwowanie fabularnych przystawek ani trochę nie odciągało myśli od dania głównego. Czekałam na godzinę „zero”, siedząc jak na szpilkach. I wiecie co? Wreszcie się tego doczekałam!
NIEBEZPIECZNY TOX MOCNO ŚPI… NIEBEZPIECZNY TOX MOCNO ŚPI! MY SIĘ GO BOIMY, PO TERENIE SZKOŁY TYLKO CHODZIMY. JAK SIĘ ZBUDZI…
Decyzja Hetty o opuszczeniu pozornie bezpiecznego terytorium zagwarantowała nie tylko przerwanie kwarantanny (chociaż, gdyby inaczej na to spojrzeć, co innego mogłyby zarazić, skoro las na wyspie już od dawna był skażony Toxem). Kierowana egoistyczną chęcią odnalezienia najlepszej przyjaciółki nawet nie przypuszczała, że przyczyni się to do zniszczenia niewidzialnej bramy rutyny, wywołując szereg mrożących krew w żyłach zdarzeń. Jak wcześniej groziło im spore niebezpieczeństwo, tak odkręciła ten kurek do końca, wylewając nie tylko na siebie, ale również resztę dziewczyn paskudztwo. A to ustalało własne zasady gry, mając na uwadze oszustwo drugiej strony. Owocowało to niespodziewanymi zagrywkami. I tylko wzajemne wsparcie oraz odwaga mogły je uratować. Obserwowałam każdy ich ruch. Płomiennie liczyłam na to, że, pomimo przeciwności losu oraz niedogodności, dadzą radę odeprzeć wrogie ataki, dzięki czemu znowu w ich sercach zagości nadzieja. Nadzieja na to, że Bóg sobie o nich przypomni, zsyłając prezent w postaci wyśnionego lekarstwa. Tylko czy choroba nie pokrzyżuje im walecznych planów? Na to pytanie musicie odpowiedzieć sobie sami. Ja powiem jedynie tyle, że może bez ryzyka nie ma zabawy, ale czy warto się na takowe narażać, kiedy i tak tkwi się po uszy w pułapce? A może to taki bunt wobec własnej bezsilności?
Jeżeli w życiu jest za kolorowo, wszystko idzie jak z płatka, prędzej czy później coś musi p...ójść nie tak. No, może nie zawsze, ale w przypadku „Toxycznych dziewczyn” znajdzie się parę „niewypałów”. Na pewno jednym z nich jest wątek miłosny. Nie mam nic do związków homoseksualnych, żeby nie było, ale w tej książce da się odczuć, iż jest wciśnięty na siłę. Zyskałby on na jakości, gdyby autorka postanowiła poprowadzić go w zgoła inny sposób. Dała szansę, by rozwinąć skrzydła i poszybował w niebiosa. A tak jedynie je ukazał, szybko chowając za siebie, unikając latania. A tak niepotrzebnie zajmował przestrzeń, psując nieco i tak zagęszczoną atmosferę. Również mam parę zastrzeżeń do warstwy medycznej. Nie jestem szczególnie uzdolniona w tej dziedzinie (obejrzenie kilkudziesięciu odcinków „Dr House’a”, a co dopiero kilku sezonów serialu „Hoży doktorzy” nie czyni ze mnie lekarki), ale wydaje mi się, że więcej w tym było amatorszczyzny, niżeli profesjonalizmu. Błądzenie jest rzeczą ludzką, ale nikt – dosłownie NIKT – nie wpadł na pomysł, aby zajrzeć GŁĘBIEJ w fenomen sławnego Toxu? Ach, no tak – przecież gdyby poczynili taki ruch, to reszta historii mogłaby spakować manatki i wyjechać w siną dal. A to nie wchodziło w rachubę… Dlatego uznam to za celowy zabieg, jednak dalej będzie mnie gryzł! Oby był zaszczepiony przeciw wściekliźnie…
ŁĄCZY NAS WIELE, NIE TYLKO TA PRZEKLĘTA ZARAZA
Osiemnaście miesięcy bez kontaktu ze światem zewnętrznym. Osiemnaście miesięcy walk o każdy najmniejszy kawałek jedzenia. Osiemnaście miesięcy spoglądania śmierci w oczy, gdzie odliczają czas do kolejnego ataku ze strony siejącego spustoszenie w ciałach Toxu.
Właśnie tak wyglądała codzienność Hetty oraz pozostałych dziewcząt, które choroba uwięziła na wyspie Raxter w szkolnych murach, odbierając dosłownie wszystko. Zdane na siebie oraz pozorną pomoc ze strony wojska, próbujące żyć w zgodzie, choć ta nie zawsze między nimi panuje. Okradzione z przyszłości, niekiedy wypatroszone z uczuć… Jak to przetrwać? Na szczęście Hetty ma u swego boku lojalne przyjaciółki, Byatt oraz Reese, które są w stanie gotowe skoczyć za sobą w ogień. Dlatego też nie dziwne, że główna bohaterka zaryzykowała własnym życiem, aby ocalić jedną z nich z rąk podejrzanych osobistości. Szkoda tylko, iż każdy jej ruch przypominał nieudolne utrzymanie równowagi na oblodzonym chodniku. Hetty działała impulsywnie, pod wpływem uczuć, co ciągle ją gubiło. Rozumiałam jej rozgoryczenie. Wiecznie oszukiwana pragnęła, by sprawiedliwości stało się zadość, lecz więcej szkodziła, niżeli pomagała. I to właśnie sprawiało, że choć obdarzyłam ją sympatią, to zdarzało jej się grać mi na nerwach. To samo tyczy się Reese, choć w jej przypadku mogę powiedzieć o syndromie „sfochanej nastolatki”. Przyjaciółka głównej bohaterki wiele przeszła, lecz niejednokrotnie odczuwałam, że mam przed sobą kilkuletnie dziecko, a nie nastolatkę, która lata moment wkroczy w dorosły wiek. Jej dąsy doprowadzały mnie do szaleństwa! Wiele razy chciałam nią ostro potrząsnąć. Aby oprzytomniała. Aby pojęła, że nie jest w tym bagnie sama, iż takie zachowanie nie przynosi niczego dobrego. Co zaś tyczy się Byatt…
Nie spodziewałam się, że ta dziewczyna skrywa tak wiele tajemnic. Że jest nimi obładowana od czubków palców u stóp po same cebulki włosów. Jak dla mnie ta postać była najwyraźniejsza. Pokazała, iż może nam się wydawać, że kogoś znamy niczym własną kieszeń, kiedy prawda okazuje się zupełnie inna...
Ach, chciałabym napisać, że każda z przewijających się przez „Toxyczne...” bohaterka znacznie wyróżnia się na tle pozostałych, nadając całej historii różnorodnych barw. Tak niestety nie było. Wiele postaci – w moim odczuciu – wydawało się nieco spłaszczonych, jakby brakowało na nie konkretnego pomysłu. Czasami tylko imiona powodowały, że je odróżniałam (choć też imiona potrafiły mnie mylić. Spójrzcie na te od głównej bohaterki i jej przyjaciółek – możemy nastąpić mały chaos), co jest trochę zasmucające. Rory Power miała wiele okazji, aby dodać im wyrazistości, głębi, a pozostała jedynie woda z resztkami farby, gdzie maczano pędzel używany przy malowaniu pierwszoplanowych dam. Sama przeszłość Hetty i jej świty, choć ukazana, miała trochę luk, przez co często zastanawiałam się, czy aby na pewno ma ona związek z tym, co aktualnie nimi kieruje. Oczywiście nie każę robić pełnej charakterystyki, bo kto to by przeczytał, ale jeżeli powiedziało się „a”, to trzeba dośpiewać „b”.
Rory Power, choć dopiero nieśmiało trupta po literackim świecie, zdołała mnie zdobyć swoją kreatywnością. Co jak co, ale w takie klimaty to mi graj i nie pozwalaj, by muzyka przedwcześnie ucichła. Autorka, choć stawiając na prostotę słów, bez wyszukanych nazewnictw, umie obciążyć ciało i umysł, nie dając wytchnienia. Chociaż naliczyłam trochę wad – jak na debiut przystało – nie byłam w stanie odmówić sobie chwili relaksu z książką, gdzie minuty przekształcały się w godziny, aż nie spostrzegłam, że już ją pożarłam. Ogromnie, przeogromnie podobało mi się rozwinięcie tematu Toxu. Spodziewałam się wszystkiego, lecz prawidłowa wersja jeszcze bardziej mnie zadowoliła. Niestety inne odczucia mam w sprawie zakończenia. Wydaje mi się nieco odbiegające od reszty książki, gdzie wszędzie docierało się stopniowo, a tutaj panował istny chaos. Pomijając już zdarzenie, po którym czułam, jak mi zaciska żołądek (przypuszczam, że ci, co znają tę historię, to zrozumieją), ale zostawienie go otwartego, bez powiadomienia, czy faktycznie nastąpi kontynuacja? Tak się nie robi!
Podsumowując. „Toxyczne dziewczyny” to debiut literacki Rory Power, który zachwycił czytelników do takiego stopnia, że podobno ma powstać film na jego podstawie. I wcale bym się nie obraziła, bo wykreowany przez autorkę świat świetnie nadaje się na wielkie ekrany, gdzie jej przeszywająca do szpiku kości, wywołująca ciarki aura w połączeniu z wieloma niewiadomymi wbija w fotel. Dlatego ogromnie liczę, aby ta plotka okazała się prawdą, bo może dzięki temu inne postaci zyskają inne, bardziej charakterystyczne oblicza?
Trochę czasu (oraz stron) minęło, nim właściwie dotarłam do początku możliwego końca „idylli” panującej na odizolowanej od reszty cywilizacji wyspie. Rory Power trzymała mnie w niepewności, oszczędnie karmiąc licznymi wskazówkami, pozwalając na snucie najróżniejszych domysłów. Naumyślnie budowała napięcie, wprowadzając elementy grozy zdające się przybierać realne kształty....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-09-04
Moje pierwsze spotkanie z Paradoksem Marionetki zakończyło się dość dobrze. Wykreowany przez panią Annę Karnicką świat zaskakuje, wprowadza kolejne oryginalne elementy do fantastycznych, dość popularnych sfer, jednakże czegoś w nim brakowało. Jak już wcześniej wspomniałam (zapraszam do recenzji poprzedniego tomu), nie wszystko zachwycało, co może lekko zasmucić. Tym samym miałam nieco obaw przed sięgnięciem po „Sprawę Zegarmistrza”. Dopiero rozochocona słowami zadowolonych z kontynuacji przygód Martina i jego świty czytelników postanowiłam zaryzykować i ponownie „poobcować” z ludźmi powiązanymi z Kolegium Iluzji i Manipulacji. Co z tego wynikło? W tej chwili zdradzę tylko jedno: NIE ŻAŁUJĘ!
TIK-TAK. TIK-TAK. TIK-TAK… JUŻ ODMIERZAM CZAS DO NIEUNIKNIONEGO. CZY ZDĄŻYSZ MNIE POWSTRZYMAĆ?
Jeżeli ktokolwiek wierzył, że los przestanie rzucać Martinowi kłody pod nogi, może się gorzko rozczarować. Pomimo zasilenia szeregów studentów pierwszego roku Praskiej Szkoły Lalkarzy, co stanowi nie lada wyczyn w oczach tych, co dobrze znają zasady rekrutacji, nadal nie odczuwa powodu do radości. Sponiewierany nastolatek raz jeszcze zmierzył się z trudnościami, których – jak na złość – przybywało, zamiast ubywać. Widziałam jego liczne rozterki. Towarzyszyłam przy najmniejszej podejmowanej decyzji, gdzie ta prędzej czy później wpływała na jego „być lub nie być”. Świat, zachęcający swymi magicznymi obliczami, kuszący licznymi możliwościami, z dnia na dzień był gotowy stać się jego odwiecznym wrogiem. Uśpione zło powoli się wybudzało. Ukryte wśród zaufanych osób tylko czekało, aż będzie mogło wykorzystać zaistniały chaos i wprowadzić swój makabryczny plan w życie. A to nie mogłoby się dobrze skończyć. Sama nieraz widziałam, do czego jest zdolny. Prowokowanie go przypominało drażnienie wygłodniałego tygrysa, będąc w ten samej klatce co on. Dlatego trzymałam kciuki za to, by, choć przy nieco zaćmionym postrzeganiu rzeczywistości, Martinowi nie podwinęła się noga. Aby resztki rozsądku przebiły się przez rollercoaster sprzecznych uczuć i nie pozwalały na to, by sprawy wymknęły się spod kontroli. Tylko czy im się to udało?
Przy recenzji poprzedniego tomu niezwykle wadziło mi wiele elementów, a najbardziej wątek kryminalny, gdzie ten – bądź co bądź – stanowił klucz do sukcesu całego przedsięwzięcia. Pani Anna Karnicka wielokrotnie go wypuściła z rąk, przez co utracił swój właściwy kształt i otwarcie nim drzwi zakończyło się fiaskiem. Tym razem wyraźnie widać poprawę. Intrygi (bo trochę ich się tutaj znalazło) przewijające się przez karty „Sprawy Zegarmistrza” zaskakiwały. Niejednokrotnie dawałam się podejść. Myślałam, że podsuwane przez autorkę wskazówki są podstępem, przez co poszukiwałam odpowiedzi w zupełnie innych miejscach. Błądziłam, wymyślając coraz to kreatywniejsze scenariusze, choć rozwiązanie niemal wymierzało mi siarczyste policzki. Co więcej, pani Karnickiej udało się też wpleść wiele tajemniczych nut, gdzie przy przesiąkniętym analizowaniem danych sytuacji umyśle, ciężko od razu załapać, że coś jest nie tak. Dopiero kiedy sekrety wychodziły na światło dzienne, przychodziło otrzeźwienie, a zarazem myśl: „No, no – ktoś tu się nam pięknie rozkręca!”. Oby tak dalej, a wtedy Paradoks Marionetki może stać się moim ulubionym cyklem!
NO, NARESZCIE ZDOŁAŁEŚ POKAZAĆ, KIM NAPRAWDĘ JESTEŚ! OBY TAK DA… HEJ, GDZIE LEZIESZ?
Tak, tak, TAK! Wreszcie mogę zaprzestać mówienia, że Martin jest mi zupełnie obojętny, gdyż… zaczęłam go lubić! Choć nadal żył bolesną dla niego przeszłością, gdzie odczuwał podwójną stratę, wreszcie pokazał, iż przyjęcie go w poczet studentów Kolegium Iluzji i Manipulacji nie było żadną pomyłką. Pomimo odczuwalnego braku Canelle, niejednokrotnie zaskakiwał swoimi przemyśleniami czy poczynaniami. Pozornie cichy nastolatek udowodnił, że nie warto go ignorować. Trzeba mieć na uwadze jego obecność, bo inaczej może się to na kimś zemścić. Aż czasami żałowałam, że jego wiernej towarzyszce nie było dane tego widzieć. Na szczęście mogli to dostrzec inni, którzy – jako tako – zajęli jej miejsce (o ile da się coś takiego uczynić). Pustkę po zwariowanej nastolatce wypełniała pewna siebie Freddie, gdzie nie warto było z nią zadzierać. Na każde czyjeś słowo miała swoich kilka, jak nie kilkanaście! Również w czynach nie pozostawała dłużna. Aż nieraz zastanawiałam się, kto wygrałby starcie Canelle kontra Frederica. Obydwie to twarde zawodniczki!
Również inni bohaterowie zyskali w moich oczach. Jak dotąd miernie wykreowani, tak teraz podkręcono ich charaktery, dzięki czemu byli znacznie bardziej wyraziści. Ludzcy! I jak Greem czy książę Walter (trochę nieobecny, ale za każdym razem umiejętnie zaskakiwał) wreszcie mnie kupili, tak w przypadku Ingi było zupełnie inaczej. Choć rozumiałam jej pobudki, by traktować ludzi w taki, a nie inny sposób, nie zdołałam tego zaakceptować. A kiedy jeszcze się to pogłębiło, marzyłam o tym, by zafundować dziewczynie zimny prysznic. Powstaje pytanie: Czy aby na pewno było to zdrowe „przekształcenie” osobowości? Ajj, bym zapomniała o wspaniałym człowieku-zagadce. Wzbudzający mój zachwyt Podróżny ponownie dał popis swoich umiejętności, nieraz wprawiając mnie w osłupienie. Najpiękniejsze jednak okazało się… ukazanie jego słabości. Brzmi to paskudnie, aczkolwiek dzięki temu czuje się, że nie został on wyidealizowany. Zgoda, w poprzednim tomie też byłam w stanie to przyuważyć, lecz tutaj nabrało to mocy.
Jak wcześniej mogłam jedynie pochwalić autorkę za pomysłowość i skarcić za niewykorzystanie drzemiącego w oryginalnych brzmieniach potencjału, tak wreszcie nadarzyła się okazja, by to zmienić. Pani Anna Karnicka WRESZCIE zasadziła sobie kopniaka w tyłek i podwoiła twórcze obroty, aby to, co związane z „drugą stroną” mieniło się pełną feerią barw. Poprzez „Sprawę Zegarmistrza” podniosła sobie wysoko poprzeczkę, gdzie teraz liczę, że każdy kolejny twór spod jej pióra będzie tylko lepszy i lepszy. No i ponownie przekaże jakąś cenną lekcję. A co takiego wyczytałam z tejże historii? Niech pomyślę… Już wiem! Poświęcenie się w imię marzeń to piękny czyn, tylko też trzeba znać swoje granice. Jeżeli ich nie wytyczymy lub je przeskoczymy, nie ma pewności, czy kolejny ruch nie ściągnie na nas problemów. I to nie zawsze takich, po których wystarczy poważna rozmowa, aby ciężar spadł nam z barków…
Podsumowując. Bywa tak, że nie umiem dawać drugiej szansy. Rzadko kiedy tego żałuję, ale w przypadku Paradoksu Marionetki mogłabym sobie to wyrzucać. Choć „Sprawa Klary B.” wypadła w moich oczach dobrze, to jednak „Sprawa Zegarmistrza” bije swoją poprzedniczkę o głowę. Znacznie więcej fascynującej, a zarazem mrocznej magii, silniejsza obecność nietuzinkowych bohaterów oraz sprawy, które nie dają o sobie zapomnieć, póki nie ujrzy się kwestii „koniec tomu drugiego”. Ugh, od „Sprawy Zegarmistrza” nie da się od tak oderwać! Najwyraźniej kolejna autorka wygrała batalię z klątwą drugiego tomu, dumnie pokazując jej pewien paluszek. I to na korzyść czytelników!
Moje pierwsze spotkanie z Paradoksem Marionetki zakończyło się dość dobrze. Wykreowany przez panią Annę Karnicką świat zaskakuje, wprowadza kolejne oryginalne elementy do fantastycznych, dość popularnych sfer, jednakże czegoś w nim brakowało. Jak już wcześniej wspomniałam (zapraszam do recenzji poprzedniego tomu), nie wszystko zachwycało, co może lekko zasmucić. Tym samym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08-31
Dostanie się na wymarzone studia stanowi dla wielu spełnieniem najskrytszych marzeń. Przecież nie ma prawie nic wspanialszego od myśli, że wiążemy naszą przyszłość z czymś, co kochamy ponad życie. Na dodatek zdobywamy istotną wiedzę od profesjonalistów w swoim fachu. Zdarza się jednak, iż zachodzi nieporozumienie. Nasz wyśniony kierunek okazuje się czymś zupełnie innym, a wtedy wszelkie plany z nim związane stają pod znakiem zapytania. Tak właśnie dzieje się w życiu Martina. Wystarczyła zaledwie chęć zarobku na wymarzoną marionetkę (potrzebną na studia) i wtargnięcie do niespotykanego antykwariatu, aby wpaść w niemałe tarapaty. I to takie, z których ciężko wyjść obronną ręką.
CHODŹ, MARTIN. POKAŻĘ CI ŚWIAT, O KTÓRYM NAWET J. K. ROWLING NIE ŚNIŁA! ALE ZOSTAW TĘ MIOTŁĘ…
Pani Anna Karnicka się nie cacka. Czym prędzej otwiera bramy do wykreowanego przez siebie świata i prowadzi przez niego w wytyczonym odgórnie tempie. To też właśnie sprawia, że sam (nieświadomy niespodzianki) Martin nie ma szans na przygotowanie się na spore zmiany. Po omacku wkracza w te przepełnione – nie zawsze bezpieczną – magią rejony. Prestiżowa Praska Szkoła Lalkarzy okazuje się tylko przykrywką dla Kolegium Iluzji i Manipulacji, gdzie wejście w jej szeregi jest dość… skomplikowane…
Niczym stawiające pierwsze kroki dziecko, Martin poznaje otaczającą go rzeczywistość na nowo, gdzie nie z każdym jej elementem da się oswoić na pstryknięcie palcami. A kiedy dochodzi do tego chęć odkrycia przerażającej prawdy związanej z najlepszą przyjaciółką, sprawy jeszcze bardziej się komplikują. Przyczynia się to do tego, że chłopak zaznaje wiele dziwnych, niekiedy absurdalnych, a zarazem fascynujących przygód, które mogą mu ułatwić otrzymanie miejsca na wymarzonej uczelni. Jednakże nie muszą. W ogóle ten świat rządzi się dziwnymi prawami. Przypominają one skomplikowaną wiadomość, której rozszyfrowywanie zajmuje wiele czasu. I nawet gdy zdołasz dokonać niemożliwego, tak czy siak zostanie coś, co umiejętnie się skrywa. Nie ma co – czułam, że wyobraźnia autorki mnie wciąga. Marzyłam, by chłonąć tego więcej i więcej, odkrywając nawet najciemniejsze zakątki, tyle że… czegoś mi tam brakowało.
Może gdybym miała minimum dziesięć lat mniej oraz dopiero co zapoznawałabym się z tymi klimatami, mogłabym pokochać tę książkę. Choć „Sprawa Klary B.” sprawiła, że mile spędzałam czas, „wciągałam” ten świat niczym student zupki chińskie, to jednak widać było, że historii brakuje uzupełniających, pogłębiających pewne sceny wątków. Samo śledztwo związane z przyjaciółką Martina wydawało mi się niedopracowane. Jako coś, co napędzało fabułę do przodu, coś, czego wynik stanowił „być albo nie być” dla bohatera miało ogromny potencjał, by zaszokować rozwiązaniem. Liczyłam na to po tych wszystkich przeżyciach, dlatego poczułam się rozczarowana rozwiązaniem autorki. Również brakowało mi scen z… marionetką. Martin jest z nią ściśle powiązany (w końcu marzy mu się praca w teatrze lalkowym), dlatego zdziwiłam się, że jej obecność jest sporadyczna. Fakt, znajdują się tutaj liczne nawiązania do niej, ale chociaż jedno dłuższe „przedstawienie” nadałoby temu nowych barw. Chyba że to nawiązanie do tytułu cyklu…
OKREŚL SWOJĄ ROLĘ… MOŻESZ MÓWIĆ GŁOŚNIEJ, BO NIC NIE SŁYSZĘ?
W życiu dziewiętnastoletniego Martina panowała swego rodzaju nuda. Prawie każdy dzień wyglądał tak samo: planowanie przyszłości związanej ze studiami, spędzanie czasu przed komputerem, czy spotkania z Klarą. Wszystko zmienia praca w ekstrawaganckim antykwariacie, która powoduje, że jego kontakt z przyjaciółką powoli słabnie, aż nie zostaje bezpowrotnie urwany. Na dodatek dowiaduje się, że jego wstępne egzaminy do Praskiej Szkoły Lalkarzy, a raczej Kolegium Iluzji i Manipulacji, nie odbędą się tak, jak przewidywał, co wywołuje u niego niemały szok. I szczerze mówiąc… jeżeli ten nastolatek coś przeżywa, to idealnie to maskuje. Nawet przed czytelnikami.
Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co o nim myśleć. Moim zdaniem, ten bohater niczym szczególnym się nie wyróżniał. Zgoda, zdarzało się, że zaskakiwał pomysłowością i grą aktorską, jednak przez większość książki wzbudzał we mnie neutralne uczucia. Nie polubiłam go, a zarazem nie znienawidziłam. Po prostu istniał. Natomiast obdarzyłam szczerą sympatią Canelle. Żywiołowa, pełna zwariowanych pomysłów wielbicielka kryminałów niejednokrotnie ratowała sytuację. Przypuszczam, że gdyby nie ona, Martin zatraciłby się w myślach, pozwalając na to, aby te przejęły nad nim kontrolę. Również tajemniczy Podróżny zrobił na mnie spore wrażenie. Choć nie pojawiał się na długo, zawsze skupiał na sobie uwagę, strącając ze sceny innych bohaterów. Z zachowania czasami przypominał Albusa Dumbledore’a, co można uznać za atut!
Co zaś się tyczy innych bohaterów… Pojawiali się i znikali bądź zostawali na dłużej, jednak nie byłabym w stanie powiedzieć, że ktokolwiek z nich zapadł mi w pamięci. Jasne, niektórzy poczynili niemałe kroki, aby urozmaicić akcję, za co można być im wdzięcznym, ale większość i tak miała przypisane odgórnie role tych dobrych i złych, przez co zabrakło elementu zaskoczenia. A ja lubię, kiedy ktoś, po kim bym się tego nie spodziewała, nagle zmienia strony. Może w kolejnych tomach ulegnie to poprawie?
Prawie że zakrzyknęłam, iż po raz pierwszy stykam się z twórczością tej autorki. Ale bym skłamała! Przecież miałam z nią do czynienia podczas lektury antologii „Siła jej piękna”, gdzie opowiadanie pani Anny Karnickiej oceniłam najlepiej ze wszystkich tam umieszczonych. Nie dość, że stworzyła nietuzinkowych bohaterów, to na dodatek kupiła mnie swoją bogatą wyobraźnią. Tak też było i tym razem. Autorka ma talent do tworzenia skomplikowanych, oryginalnych historii, gdzie w połączeniu z lekkim piórem spija się to niczym piankę z piwa. Ciężko jednak mi to mówić, lecz poczułam, że nie wykorzystała do końca drzemiącego w sobie potencjału. Miałam wrażenie, jakby coś ją blokowało i nie pozwalało na rozwinięcie skrzydeł. A szkoda, bo z tej książki można było wycisnąć znacznie więcej smakowitych soków. Za to umiejętnie pokazała, do czego zdolny jest człowiek, kiedy pragnie osiągnąć coś szczególnie dla siebie ważnego, i to pod olbrzymią presją. Nie tylko czasu, ale również czegoś, co stanowi dla niego klucz do przyszłości.
Podsumowując. „Paradoks marionetki: Sprawa Klary B.” sama w sobie jest wciągająca. Ukazany świat fascynuje, znacznie wyróżniając się na tle tego, z czym do tej pory miałam do czynienia. Jednakże rozbłyskujące iskry nie zdołały wzniecić takiego pożaru, po którym w moim sercu pozostałoby jedynie pogorzelisko. Spłonął zaledwie jego skrawek, lecz żywię ogromną nadzieję, że kolejny tom zdoła to naprawić.
Dostanie się na wymarzone studia stanowi dla wielu spełnieniem najskrytszych marzeń. Przecież nie ma prawie nic wspanialszego od myśli, że wiążemy naszą przyszłość z czymś, co kochamy ponad życie. Na dodatek zdobywamy istotną wiedzę od profesjonalistów w swoim fachu. Zdarza się jednak, iż zachodzi nieporozumienie. Nasz wyśniony kierunek okazuje się czymś zupełnie innym, a...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08-19
Seanse spirytystyczne. Już na samą myśl o przywoływaniu duchów, przebywaniu w tym samym pokoju, co one, robi mi się zimno. Choć wierzę w zjawiska paranormalne, na niskim poziomie orientuję się w temacie, nigdy w życiu nie zdecydowałabym się wziąć udziału w tego typu wydarzeniu. I pomyśleć, iż kiedyś było ono na porządku dziennym. Ludzie, zafascynowani seansami, uważali to za niemałą rozrywkę. Ba, nawet w ten sposób zabawiano gromadzące się w posiadłości, spragnione mocnych wrażeń, towarzystwo. Przecież dreszczyk grozy jeszcze nikomu nie zaszkodził, nieprawdaż? Tylko czy finał przywoływania duchów w wiktoriańskim domu na Wzgórzu Mgieł przypadłby im do gustu?
CHWILA, NIECH NIKT NIE OPUSZCZA MIASTA, DOPÓKI SIĘ NIE DOWIEMY, CO TU SIĘ WYDARZYŁO.
Powróćmy zatem do czasów, kiedy to myślano, że automobile nie staną się na tyle popularne, aby wyprzeć podróżowanie bryczkami, a zaproszenia do przyjaciół wysyłano przez posłańców, a nie w większości przesyłane poprzez prywatne wiadomości na portalach społecznościowych. Wsiąknijmy w iście wiktoriański klimat, gdzie rozkoszowanie się wspaniałą architekturą oraz podziwianiem bogatych wnętrz zostaje zepchnięte na dalszy plan w zaledwie parę chwil, kiedy tajemniczy zgon w trakcie odbywania seansu spirytystycznego przerywa niebywałą atrakcję. Madeline Hyde, najbardziej zaangażowana z całego grona zebranych, postanawia rozwikłać tę sprawę, która tylko pozornie wygląda na błahą. Choć poszlak wskazujących na ingerencję istot pozaziemskich jest wiele, nie można wierzyć we wszystko, co nas otacza. Niczym natrętna mucha, towarzyszyłam głównej bohaterce, wraz z nią próbując dociec prawdy. Obserwowałam każdy jej ruch, gdzie czasami miałam ochotę wkroczyć do akcji i pokazać, że tak wiele istotnych spraw jej niestety umyka. Coś, co dla mnie było widoczne gołym okiem, dla niej tonęło w gęstej mgle. Nie powiem, odczuwałam niemałą irytację. Co jak co, ale nawet raczkująca w detektywistycznym światku osoba bez problemu wyłapałaby niepokojące sygnały i zaczęłaby drążyć. Tylko nie Madeline. Dopiero prawie pod koniec „Damy z wahadełkiem” pojęłam, czemu tak też się stało…
Kiedy ubolewałam nad przewidywalnym wątkiem, niemal wyrywałam sobie przy nim włosy z głowy, pani Paulina Kuzawińska odstawiła niemałe przedstawienie. Skupiona na błahych sprawach, przejęta tym stanem rzeczy, nawet nie wyłapałam sygnałów świadczących o tym, że… coś jest nie tak. Z nadejściem ostatnich rozdziałów wyszło szydło z worka. Wraz z zaskoczeniem przybyło przerażenie, a zarazem irytacja. Przecież miałam to pod nosem, na wyciągnięcie ręki, a dałam się złapać w te kryminalne sidła! Nie ma co, autorka bardzo dobrze to rozegrała. Ba, ogromnie się cieszę, że postanowiła zastosować taki zabieg, gdyż bez niego ta historia byłaby zaledwie dobra, a tak zyskuje na jakości, bo jednak efektowne, dopracowane tło to niewiele, by całość zachwycała.
NIE MDLEJ, NIE MDLEJ, NIE MD… ZEMDLAŁA...
Cóż takiego może uczynić zraniona dama, aby odizolować się od plotek oraz myśli o ówczesnym narzeczonym? Zamknąć się w swoim pokoju i nie wychodzić z niego do końca życia? Może inne by tak poczyniły, lecz nie Madeline. Panna Hyde od uciekania w odmęty łoża woli wyjazd z rodzinnego miasta do ukochanego domu na Wzgórzu Mgieł, z którym wiąże się wiele wspomnień: nie tylko tych wspaniałych, ale również nieprzerwanie prześladujących w koszmarach. Dlatego też wyraźnie widziałam, że chęć odkrycia prawdy stała się dla niej ucieczką od wszelkiego zła, jakie napotykała na swej drodze. Madeline, choć krucha, uwielbiająca tracić przytomność przy nadmiarze wrażeń, ukazała mi się jako odważna, pełna ciepła, uparcie dążąca do celu kobieta, gdzie nawet nieprzychylne spojrzenia nie były w stanie zmusić do zrezygnowania z niemałego śledztwa. A że jeszcze dzielnie wspierał ją intrygujący, a zarazem dość tajemniczy Gabriel, to tym bardziej nie zamierzała odpuścić. I wcale jej się nie dziwię, bo mężczyzna również i mnie zaintrygował swoją osobowością, a każde spotkanie z nim ogromnie mnie radowało.
Jednakże w pewnym momencie zaczęła mi przeszkadzać dobroduszność panny Hyde. Wiem, dama zdołała już swoje przeżyć, co ją poniekąd zahartowało, lecz czy to jest powód, aby stawać się ufną wobec tych, co działają przeciw niej czy śmierdzą fałszem na kilometr? Chociaż z drugiej strony może to też świadczyć o stopniu zranienia. Cierpiąca po cichu była tak przesiąknięta bólem, że ten zdołał znieczulić ją na poniektóre bodźce. Częściowo ją oślepić. W ten sposób odtrącała to, co złe i krzywdzące, stworzyła wokół siebie barierę ochronną. Tylko czy ta zdołałaby ją uchronić przed czymś o wiele gorszym, niżeli nieprzychylne spojrzenia mieszkańców?
To nie było moje pierwsze spotkanie z twórczością pani Pauliny Kuzawińskiej. Jakiś czas temu zapoznałam się z jej debiutem literackim, „Zaklęciem na wiatr”, który zrobił na mnie niemałe wrażenie. Już wtedy wiedziałam, że wyobraźnia tej autorki działa na pełnych obrotach, a wraz z doskonałym kunsztem pisarskim może zdziałać cuda. I choć „Dama z wahadełkiem” wypada ociupinkę słabiej od tamtego tytułu, nie jestem zdolna odmówić tej książce uroku. Pani Paulina Kuzawińska zadbała o (prawie) każdy najdrobniejszy szczegół. Kiedy wydawało się, że coś tutaj nie gra, prędzej czy później fabularna układanka nabierała kształtów, ukazując swe prawdziwe oblicze. Poza tym od pierwszej strony dało się wyczuć atmosferę dawnych lat, posmakować ją na tyle, że aż miało się ochotę na znacznie więcej. No i przede wszystkim autorka, poprzez „Damę...”, uświadamia nas, że posiadając otwarty na wiedzę i doznania umysł, jesteśmy w stanie osiągnąć znacznie więcej, niżeli przy zamykaniu się na nowe. Wystarczy podejść do czegoś z zaufaniem i szeroko otwartymi ramionami, aby w starciu z przeciwnościami losu mieć nad nimi pewną przewagę!
Podsumowując. „Dama z wahadełkiem” pochłonęła mnie do reszty! Wartka, pełna mocnych wrażeń historia w iście wiktoriańskim klimacie, gdzie cienka granica między rzeczywistością a zaświatami zdaje się powoli zacierać. Wystarczyła niecała doba, abym przeżyła nieprawdopodobną przygodę, po której dojście do siebie zajęło mi kolejne dwadzieścia cztery godziny. Powieść idealna dla kobiet poszukujących czegoś wręcz stworzonego dla płci pięknej.
Seanse spirytystyczne. Już na samą myśl o przywoływaniu duchów, przebywaniu w tym samym pokoju, co one, robi mi się zimno. Choć wierzę w zjawiska paranormalne, na niskim poziomie orientuję się w temacie, nigdy w życiu nie zdecydowałabym się wziąć udziału w tego typu wydarzeniu. I pomyśleć, iż kiedyś było ono na porządku dziennym. Ludzie, zafascynowani seansami, uważali to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08-07
Waśnie dorosłych. Wielu rodziców bez skrupułów obarcza dzieci swoimi problemami. Chętni zrzucić ten balast, zamęczają je słowami lub krzykami. I jak w takich chwilach nie czuć do nich niechęci? Negatywnie nastawione, szukają pocieszenia u dalszej rodziny lub przyjaciół, byle tylko uciec od źródła bólu. Tylko co, jeśli dorośli nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że ich niedomówienia wpływają na pociechę?
CZASAMI UGRYŹ SIĘ W JĘZYK, ZANIM COKOLWIEK POWIESZ, BO MOŻESZ DOPROWADZIĆ DO CZEGOŚ ZŁEGO...
Bianca przyzwyczaiła się już do tego, że jej przebojowej mamy więcej nie ma w domu, jak jest. Jeżdżąca po całym świecie, dzieląca się swoją wiedzą o samoakceptacji kobieta na długie miesiące pozostawiała córkę pod opieką stroniącego od ludzi ojca. Dziewczynie to jednak nie przeszkadzało. Przecież miała jeszcze dwie przyjaciółki, które – choć drastycznie się od niej różniły – dogadywały się jak mało kto. Uwielbiały spędzać ze sobą czas, czując się wyśmienicie w swoim towarzystwie. I wszystko dobrze się układało, dopóki Bianca nie usłyszała z ust kobieciarza, Wesa, że stanowi jedynie tło dla swoich ślicznych koleżanek. Rzekł wprost, iż jest przy nich… DUFFem, czyli tą najgrubszą, najbrzydszą. Szok, gniew, niedowierzanie, rozpamiętywanie tych okrutnych słów… Widziałam, że choć starała się odseparować od siebie tę myśl, to jednak wracała ona niczym bumerang, raz za razem boleśniej raniąc wrażliwą nastolatkę. Jej pewność siebie powoli zanikała, a kiedy jeszcze rodzice postanowili zrobić siedemnastolatce przykrego psikusa…
Bianca starała się wymsknąć spod ciężkiej łapy rodzinnych problemów. Odizolować się od nich choćby na chwilę, aby przypomnieć sobie, jak się oddycha czystym powietrzem. Jednakże wybrany przez nią sposób nie mogę uznać za najmądrzejszy. Już sam seks z obcą osobą w wykonaniu dorosłych niezbyt pozytywnie wypada w moich oczach, a co miałam sobie myśleć, kiedy taki ruch poczyniła zagubiona nastolatka? I to jeszcze z jednym ze źródeł swoich problemów, czyli przeklętym Westleyem? Ciężko było mi to pojąć! Z czasem zrozumiałam, że… tego potrzebowała. Chciała choć przez chwilę pobyć egoistką, odczuwając niemałą przyjemność, a zarazem znaleźć schronienie przed wszelkim złem. Oczywiście nadal potępiałam jej zachowanie, bo wraz z pogłębianiem tej relacji powoli oddalała się od najbliższych sobie osób, to jednak – z bólem trzeba przyznać – miała ona jakieś pozytywne akcenty. Przede wszystkim Bianca naprawdę zapominała o ciężkich chwilach. W objęciach tego chłopaka czuła się wolna od wszystkiego. Tylko czy to było zdrowe na dłuższą metę? Przecież nie wystarczy zamknąć oczu, aby wszelkie zło po prostu odeszło. Ono rośnie z dnia na dzień i wystarczy moment nieuwagi, aby zaatakowało ze zdwojoną siłą. Bałam się, że tak się właśnie stanie, a wtedy dziewczyna całkowicie się załamie. Z nerwów cała chodziłam, błagając o to, aby cały ten koszmar wreszcie się zakończył i mogła na nowo przeistoczyć się w tą sypiącą sarkastycznymi uwagami nastolatkę. Ach, gdyby tylko dało się cofnąć czas i sprawić, by wybrała zupełnie inną ścieżkę…
SPRÓBUJ COKOLWIEK POWIEDZIEĆ, POMIJAJĄC PRZY TYM SARKASTYCZNE UWAGI. OCH, ZAPOMNIAŁAŚ JAK TO SIĘ ROBI?
Bianca dała mi się poznać jako ta najrozsądniejsza z całego trio. Kiedy Casey i Jessica, najlepsze przyjaciółki, bawiły się w najlepsze, zawsze pilnowała, aby jakieś podejrzane typy nie próbowały niczego głupiego. Wystarczyła chwila rozmowy z nią, aby adoratorzy uciekali z jej pola widzenia. W szkole również całkiem dobrze sobie radziła, dlatego gdy zaczęła zadawać się z Wesem, chłopakiem znanym z tego, że nie odpuści żadnej dziewczynie, poczułam się dość nieswojo. Nie poznawałam jej! Przecież stroiła od takich ludzi, z politowaniem spoglądała na nastolatki łaknące towarzystwa tego kobieciarza, a sama zamieniła się w jedną z nich! Jednakże ta relacja pozwoliła odkryć, że Westley… również ma uczucia. Zgrywający dupka raz za razem coraz śmielej mnie zaskakiwał. Co więcej, nawet zdołałam go polubić za jego szczerość. Może zdarzało mu się przeginać, to jednak wiedziałam, że za tą postawą skrywa się ktoś, kto potrzebuje czyjejś uwagi oraz akceptacji… Casey i Jess. Chociaż Bianca niezmiernie je irytowała swoją ciągłą nieobecnością i wykręcaniem się od spotkań, umiały – pomimo gniewu – rzucić wszystko, aby stanąć u jej boku i wyciągnąć pomocną dłoń. To pokazało, że choć ich przyjaźń powoli stawała pod znakiem zapytania, były gotowe wziąć igły i nici, aby móc zszyć poszerzające się dziury. Takie przyjaciółki to skarb!
Kody Keplinger nie uraczyła nas niczym nowym. Zbudowała swoją książkę na podstawie starych, rozchwytywanych przez wielu schematach, które znajdzie się w wielu powieściach tego typu. Ba, nawet dało się rozszyfrować, jak to wszystko się zakończy, zanim rozwinęły się poszczególne wątki. Autorkę ratuje jej lekkie pióro oraz umiejętność żonglowania żartami, gdzie te – choć nie zawsze grzeszyły wysokim poziomem – od czasu do czasu doprowadzały mnie do śmiechu. Również należą się brawa za to, że pokazała, iż wystarczy dosłownie niewiele, aby nasza samoocena została nadszarpnięta, przez co tracimy pewność siebie. Czujemy się okropnie we własnej skórze. A najczęściej atakują nas ci, którzy w ten sposób sami próbują ją sobie podbudować. Czy warto dawać im tę satysfakcję?
Rzadko kiedy to robię, ale w przypadku tej książki muszę przyczepić się do okładki. Wiem, że na podstawie tej książki powstał film, dzięki czemu zawdzięczamy taką, a nie inną szatę graficzną, ale nawet po zapoznaniu się ze zwiastunami można stwierdzić, iż są to dwie różne historie! Łączą je pewne imiona bohaterów, poszczególne elementy, ale nic poza tym! Dlatego – moim zdaniem – lepiej było odpuścić sobie dopasowywanie się do filmu i zostawić pierwotną okładkę. Tak dla świętego spokoju.
Podsumowując. „DUFF. Ta brzydka i gruba” nie jest dla wszystkich. Zapewne dopiero wkraczający w nastoletni wiek młodzi ludzie nie odnajdą w niej nic pouczające. Ba, nawet ci prawie żegnający magiczne -naście przy wieku mogą poczuć się nieco zniesmaczeni poczynaniami Blanki, skoro ja – osoba powoli zbliżająca się do -dzieści – nie zawsze tolerowałam takie wyjście z zaistniałej sytuacji. Przyznam jednak, że gdy przymknie się na to oko i skupi na reszcie, to można spodziewać się przyjemnej lektury dla zabicia czasu, gdzie nawet się nie spostrzeżemy, a już znajdziemy się na ostatniej stronie. Niewiele wymagająca, przepełniona nie zawsze inteligentnymi żartami. Doskonała na jedno posiedzenie, by móc ją później odstawić na półkę i powoli o niej zapomnieć.
Waśnie dorosłych. Wielu rodziców bez skrupułów obarcza dzieci swoimi problemami. Chętni zrzucić ten balast, zamęczają je słowami lub krzykami. I jak w takich chwilach nie czuć do nich niechęci? Negatywnie nastawione, szukają pocieszenia u dalszej rodziny lub przyjaciół, byle tylko uciec od źródła bólu. Tylko co, jeśli dorośli nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że ich...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08-04
Miłość dodaje skrzydeł. Sprawia, że w swojej obecności czujemy się najbezpieczniej. Przyczynia się do tego, że wystarczy dosłownie parę sekund po tym, jak druga połówka znika nam z pola widzenia, by odczuwać, jak tęsknota rozrywa nam serce.
Oddychamy tym płonącym uczuciem. Marzymy, by ten ogień tlił się w nas nieskończenie długo i nigdy nie wygasł. Razem z ukochaną osobą tworzymy idealną całość! Tylko jak sobie poradzić w chwili, kiedy ktoś, z kim planowało się przyszłość, odejdzie bez słowa wyjaśnienia? Zabierze swoje rzeczy, ofiaruje ostatni pocałunek i pozostawi w czterech pustych ścianach?
NIEWAŻNE JAK UPADNIESZ. WAŻNIEJSZE JEST, CZY ZDOŁASZ SIĘ PODNIEŚĆ.
Mateusz był największą miłością Wioli. Pojawił się w jej życiu niepostrzeżenie i sprawił, że wiszące nad nią ciemne chmury odeszły w zapomnienie, a każdy kolejny dzień wypełnił się jasnością. Kiedy go zabrakło, dziewczyna starała się zgrywać silną i stabilną emocjonalnie. Skupiona na prowadzeniu własnego biznesu, pogłębiająca przyjaźń z pracownicami, robiła dobre miny do złej gry. Zakładała maskę. Nikt jednak nie przypuszczał, że cierpi w samotności. Piękne wspomnienia atakowały w najmniej spodziewanych momentach, strącając ją z nóg. I choć upłynęło wiele czasu, rana nie zdołała się porządnie zagoić. Do tego doszły koszmary z odległej przeszłości, które postanowiły znów o sobie przypomnieć. Życie Wioli mogło bez żadnego problemu runąć niczym domek, gdyby tylko pozwoliła czarnym chmurom ponownie zawisnąć nad głową.
Obserwowałam, jak stara się przetrwać ten koszmar. Widziałam, że próbuje nie poddać się wątpliwościom i walczyć jak lwica, byle tylko pokazać słabościom, iż ma nad nimi przewagę. A los co rusz pluł jej w twarz, widząc w tym niemałą zabawę. Nawet obecność najbliższych osób, choć pokrzepiająca, nie była w stanie rozwiązać tych licznych problemów. Każda kolejna strona (no, nie zawsze, bo pod koniec już się domyślałam, do czego dojdzie… Rozgryzłam cię, autorko!) zdawała się wielką niewiadomą! Modliłam się w duchu, aby ten wreszcie się nad nią zlitował i pozwolił odetchnąć pełną piersią. Już dość się nacierpiała. Dlaczego nie mógł zostawić Wioli w świętym spokoju, skoro już ją naznaczył swymi szponami? Przeżyła swoje, także czemu się jej tak uczepił? Błagałam, aby mogła ponownie zaznać szczęścia, raz na zawsze rozliczając się z tymi, od których nie mogła się uwolnić. Bo nie da się żyć teraźniejszością bez wcześniejszego pogodzenia z przeszłością...
Angelika Ślusarczyk stworzyła historię, która… jest realistyczna. Na świecie jest wiele osób mogących się z nią po prostu utożsamiać! Autorka zadbała o każdy szczegół, by czytelnik poczuł książkę całym sobą. Sama zasmakowałam tego krakowskiego klimatu, przywołując w wyobraźni tamtejsze krajobrazy i niemal oddychając tamtejszym (nie zawsze czystym) powietrzem. Zdarzało jej się jednak być zbyt skrupulatną. Pominę już często wspominane wątki, jakimi są kąpiele głównej bohaterki czy dbanie o zakład kosmetyczny, ale przez tę powieść przewija się wiele nazw poszczególnych marek czy sklepów. Wystarczyłoby zaproponować kawę lub poinformować o wrzuceniu pewnej treści do sieci bez wdawania się w szczegóły. Nie były mi one potrzebne do szczęścia. No, chyba że Angelika Ślusarczyk otrzymała wynagrodzenie za lokowania, a ja o tym nie wiem. Muszę ją o to podpytać! Wspomnę również o wątku z jedną z dziewczyn, gdzie jestem zdania, że po tak wielkiej akcji powinno się to odbyć zupełnie inaczej. Skoro doszło do czegoś takiego, a najistotniejsze osoby znały każdy szczegół, powinna ona zostać objęta pewnym tytułem pomagającym jej uwolnić się od tego złego. Wiem, brzmi to trochę absurdalnie, ale nie chcę zdradzać za wiele, bo to jedna z tajemnic tej książki i byłabym nie w porządku, gdybym ujawniła ją tylko po to, by prosto z mostu wskazać błąd. Osoby, które znają „Naucz się...” zapewne zrozumieją, o co mi chodzi.
ZAMIEŃ SWOJĄ PASJĘ W COŚ ZNACZNIE WIĘCEJ!
Nim Wiola odnalazła drogę, przez którą chciała iść przez resztę życia, zdołała parę razy zabłądzić, co zaowocowało przykrymi konsekwencjami. Dzięki temu nabyła niezbędną wiedzę, z którą weszła w dorosłość i trzymała się jej niczym magnes lodówki. I choć wielu mogłoby jej pozazdrościć stabilizacji życiowej (własnościowe mieszkanie, dobrze prosperująca firma, gdzie pracują uczciwe, kochające swój zawód dziewczyny), to niewielu dostrzegało, że ten piękny uśmiech na twarzy odwraca uwagę od przesiąkniętych smutkiem oczu. Dzięki tej książce lepiej poznałam tę dziewczynę i nie mogłam pojąć, czemu Mateusz, który dotąd byłby skłonny nosić ją na rękach, tak z dnia na dzień ją zostawił. Mądra, pracowita, wierna, zabawna… Co mu odbiło, aby po tylu wspólnie spędzonych chwilach pozostawić tak kruchą istotę na pastwę losu? Gdyby nie rodzina i przyjaciółki, to zapewne Wiola nawet nie odnalazłaby siły, aby robić to, co do tej pory sprawiało jej sporo radości. Krzysiek, młodszy brat kobiety oraz Klara, jedna z pracownic Kobiecego Salonu, starali się jak mogli, aby wyciągnąć ją z dołka. Tacy ludzie obok nas to największe skarby, na które nie zawsze zasługujemy, ale prawda jest taka: możemy czuć się dobrze w pojedynkę, ale tylko wtedy, gdy mamy kogoś u boku możemy naprawdę poczuć, że chwytamy byka za rogi i damy sobie radę ze wszystkim. Niezależnie od liczby potknięć, jakie w międzyczasie zdołamy zaliczyć. Ale Mateusz… Nie, nie mogę nic więcej powiedzieć na jego temat, bo się rozpędzę i doprowadzę do tego, że autorka postanowi mnie odnaleźć i skopać tyłek za pewien czynnik…
Angelika Ślusarczyk. Mówi wam coś to nazwisko? Blog Tylko Magia Słowa. Już nieco lepiej? Tak, Angelika to kolejna blogerka książkowa, która postanowiła przekroczyć pewną granicę i wydać własną historię. Niestety nie zawsze jest to rozsądne posunięcie, gdyż wiele z nich zalicza wpadkę, jednak w przypadku tej autorki okazało się strzałem w dziesiątkę! Może nie jest idealnie, bo popełniła parę błędów, dość ciężkich do uniknięcia przez debiutantów, to wyraźnie widać, że odnajduje się w tym światku. Angelika Ślusarczyk ma lekkie pióro oraz od razu wyczuwa się, że pisanie jest bliskie jej sercu, co dostrzegłam na kartach „Naucz się beze mnie żyć”. Mam nadzieję, że z każdą kolejną wydaną książką będzie coraz lepiej i lepiej!
Podsumowując. „Naucz się beze mnie żyć” to nie tylko książka. To emocjonalna pułapka, gdzie wydostanie się z niej graniczy z cudem. Wystarczy niewiele, aby wejść w skórę Wioli i pozwolić jej poprowadzić się przez jej skomplikowane, pełne zakrętów życie. I choć sama nie wylałam z siebie potoku łez, ostałam się na silnym współczuciu oraz chęci pocieszenia kobiety, uważam, że warto zwrócić uwagę na ten tytuł.
Miłość dodaje skrzydeł. Sprawia, że w swojej obecności czujemy się najbezpieczniej. Przyczynia się do tego, że wystarczy dosłownie parę sekund po tym, jak druga połówka znika nam z pola widzenia, by odczuwać, jak tęsknota rozrywa nam serce.
Oddychamy tym płonącym uczuciem. Marzymy, by ten ogień tlił się w nas nieskończenie długo i nigdy nie wygasł. Razem z ukochaną osobą...
2019-07-27
Wdrążenie się w historię stworzoną przez panią Agatę Wilk zajęło mi wiele czasu. Wprowadzenie do tego fantastycznego, zszytego magicznymi nićmi świata, zwanego Enu Monde, kojarzyło się tylko z jednym: z niewyobrażalnym chaosem. Ciężko było zasmakować go na całego, kiedy na każdym kroku atakowały przeróżne bodźce, a niewiedza dawała w kość. Niczym Charlene czułam się zagubiona. Wytrącona z rytmu. Nie wiedziałam, co tak właściwie się tam wyprawia. Nic nie wskazywało na to, że dowiem się czegoś więcej w spokoju...
PRZEPRASZAM, CZY MOŻECIE ODSTAWIĆ MNIE Z POWROTEM?
Nawet kiedy bohaterka zaczynała się powoli odnajdywać, ja jeszcze odczuwałam niepewność. Dopiero z akceptacją chaotycznej formy, bezustannych zwrotów akcji popychających fabułę do przodu, zaczęłam odkrywać piękno „Wędrówki”. Żeby było ciekawiej, nareszcie dostrzegłam, że książka jest przesycona pewną dozą humoru. Nie zawsze sprawiała, iż śmiałam się do utraty tchu, jednakże wywoływała szczery uśmiech na twarzy. Owocowało to tym, że obdarzałam coraz większą sympatią bohaterów. Liczne uszczypliwości czy przekomarzanki stały się chlebem powszednim, wypierającym świadomość, iż otaczający ich świat wcale nie jest aż taki piękny…
Dostrzegłam tutaj użycie dość spopularyzowanych w tym gatunku schematów (osierocenie, wrzucenie do obcego świata, posiadanie istotnej roli w nowym społeczeństwie…), puszących się niczym celebryci na ściankach. Na całe szczęście autorka zadbała o to, aby tchnąć w nie nowe życie, bo inaczej kiepsko bym to widziała. Obdarowała je nowymi szatami, nadała nowe kształty, co sprawiło, iż ten wyimaginowany świat zyskał nowe barwy. A wraz z tym miałam szansę odkrywać jego nowe zakamarki. Poznawać opowieści z nim związane. Widzieć na własne oczy, że… Enu Monde wcale nie było tak krystaliczne, jak mogło się wszystkim wydawać. Wszelkie jasności przeplatały się z mrokiem . Kontrast między nimi był na tyle wyraźny, że aż zapierało dech. Również dołączyły do tego pewne sekrety, gdzie ujrzenie przez nie światła dziennego nie zawsze wróżyło coś dobrego. Charlene miała twardy orzech do zgryzienia, kiedy musiała oswoić się z tym wszystkim czy rozwikłać pewne sprawy niedające jej spokoju. Dowodziło to jednak temu, iż choć byśmy tego chcieli, nie zawsze umiemy kontrolować sytuację. Możemy udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, gdy tak naprawdę sprawy wymykają nam się spod kontroli. Dlatego trzeba spróbować podjąć walkę od zupełnie innej strony. Jeżeli się tego nie podejmiemy, wszystko to, co do tej pory się osiągnęło, może legnąć w gruzach.
Żeby nie było za pięknie, wspomnę o drobnych potknięciach. Jak już wspominałam, Charlene w Enu Monde pełni rolę ważnej osobistości, której miejsce jest przy samym Wielkim Królu. A sami wiecie jak to z pałacami bywa – pilnie strzeżone przez wykwalifikowane służby, gdzie nikt nie zdoła (a raczej nie powinien) je przechytrzyć. Czyżby? No popatrzcie, a taka niepozorna Charlene zdołała im czmychnąć sprzed nosów, aby dołączyć do Axela, jedynej osoby, której tam ufała. Więcej? Nastolatka została odnaleziona i przywieziona z powrotem do pałacu, gdzie odizolowano ją od pozostałych. Wielki Król zlitował się nad nią i zaprosił dziewczę na rozmowę. Podczas niej dostała ultimatum: pozwolą jej wrócić między ludzi, jeśli przyrzeknie, że ponownie nie ucieknie i każda chęć wyjścia poza mury królestwa zostanie zgłoszona. Charlene na to przystanęła, a władca co na to? Z miejsca jej uwierzył! Nastolatce, która już raz ich oszukała! Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Oprócz tego pojawiło się parę wątków, które – jak dla mnie – gdyby nie istniały, to książka stałaby się lżejsza, a zarazem bardziej wciągająca. Rozumiem chęć jak najlepszego przedstawienia świata, ale nie warto podążać tą drogą. A tak tylko przewracałam oczyma i wzdychałam z rezygnacją, dzielnie przemierzając przez nic niewnoszące akapity tekstu.
TO JESZCZE RAZ: JA SIĘ UPRĘ, TUPNĘ NÓŻKĄ, A TY ZATAŃCZYSZ TAK, JAK CI ZAGRAM, DOBRZE? CO, ZNOWU SIĘ SPRZECIWIASZ?
Mam niemały problem z oceną Charlene. Z jednej strony wielokrotnie miałam ochotę wziąć ją za kłaki, przerzucić przez kolano i sprać pasem tyłek tej upartej, pyskatej dziewuchy. Z drugiej natomiast od razu chciałabym wziąć ją w ramiona i przejąć na siebie cały jej ból. Nie da się ukryć, że los postawił ją w ciężkiej sytuacji. Nie dość, że przez większość czasu była szykanowana w szkole, traktowano ją jak intruza, co zaowocowało tym, że nigdy nie miała choć jednego przyjaciela, to jeszcze jak gdyby nic wyrwano ją ze znanego i wciągnięto do świata, który przerażał ją i fascynował równocześnie. I gdyby nie Axel, to zapewne popadłaby w obłęd. Przyjaźnie nastawiony demon zaopiekował się dziewczyną, pomagając zaakceptować aktualną sytuację. A było nad czym pracować, gdyż Edu Monde za każdym razem próbowało pokazać swoją prawdziwą twarz, kiedy co rusz walczyli o przetrwanie w dziczy. Ich wzajemna sympatia najczęściej objawiała się uszczypliwościami, co można powiązać ze słynnym stwierdzeniem „kto się czubi, ten się lubi”… Charlene, pomimo ciężkiego charakterku, co rusz zjednywała sobie ludzi oraz istoty magiczne, nie tylko ze względu na swój nowy status. Także w ekspresowym tempie zdobywała nowe umiejętności. To działo się za szybko… o wiele za szybko! Zgoda, niejednokrotnie podwijała jej się noga, ale nikt raczej nie zaprzeczy, iż często wychodziła cało z opresji. Na dodatek była dość ufna względem obcych. Zdarzało się, że miewała wątpliwości, ale i tak ryzykowała, podróżując z zupełnie obcymi sobie ludźmi. To nie było mądre z jej strony... Tak samo nie zawsze podobała mi się kreacja Axela. Jak dla mnie ten demon był niczym słynny rozcieńczony kisielek, który od czasu do czasu poprawiano, by dobrze smakował, by za chwilę znowu dolewać wody, psując cały efekt. Tak, autorka pokazała, że nawet takie stwory mogą mieć uczucia i są skłonne je ukazywać, ale i tak brakowało mi niekiedy mroczniejszych akcentów podkreślających jego przynależność do tej brutalnej rasy. Już mocniej przemawiała do mnie Henrieta, zafiksowana na punkcie Axela dziewczyna. Choć doprowadzała mnie do szewskiej pasji, to jednak ona wydawała mi się najbardziej autentyczna, bo nawet Wielki Król niczym takim się nie wyróżniał. A szkoda, bo tkwił w nim ogromny potencjał.
Minimalizm słowny. Właśnie tak mogę określić styl pisania pani Agaty Wilk. Autorka niekiedy nadużywa zdań prostych, co także było tym czynnikiem uniemożliwiającym wciągnięcie się w tę książkę. Chociaż z czasem przyzwyczaiłam się do tego, to i tak zdarzało mi się na to nieco wyklinać. „Otwieram oczy. Macam dłonią materac. Jest zimny. Podnoszę się z łóżka...” – to nie jest autentyczny cytat, ale przykład, jak to poniekąd wyglądało. Gdyby nie to (i parę innych rzeczy), byłoby bardzo dobrze, bo pani Wilk postarała się przy kreacji tego świata. W książce można nawet odnaleźć ilustracje odzwierciedlające dane miejsca, co jest przyjemnym dodatkiem. Również pogubieni czytelnicy mogą wspomóc się słowniczkiem, gdzie – choć nie wszystko doczekało się wyjaśnienia – co nieco rozjaśnia umysł. Aż żałuję, że nie ma żadnej mapy tego królestwa, bo już w ogóle poczułabym się tak, jakbym otrzymała drugą porcję ulubionych lodów!
Podsumowując. „Bitwa o nonsens” nie każdemu przypadnie do gustu. Jeżeli ktoś nie lubi chaotycznych wstępów, gdzie prawdziwa akcja rozpoczyna się dość daleko od pierwszego zdania otwierającego historię, zapewne odłoży tę książkę zaraz po kilkudziesięciu stronach. Jeśli jednak ktoś uzbroi się w cierpliwość i da szansę twórczości pani Agaty Wilk, może (choć nie musi – warto zaznaczyć) poczuć się tak, jakby otrzymał nagrodę za swoje wysiłki. Uważam jednak, że cena tej powieści jest wygórowana. Wiem, że to ponad sześćset stron akcji, lecz nie każdy da radę wydać na nią sześćdziesiąt złotych! Książka jest dobra, ale nie na tyle, by zapłacić za nią taką kwotę. W tym przypadku ktoś ładnie zaszalał...
Wdrążenie się w historię stworzoną przez panią Agatę Wilk zajęło mi wiele czasu. Wprowadzenie do tego fantastycznego, zszytego magicznymi nićmi świata, zwanego Enu Monde, kojarzyło się tylko z jednym: z niewyobrażalnym chaosem. Ciężko było zasmakować go na całego, kiedy na każdym kroku atakowały przeróżne bodźce, a niewiedza dawała w kość. Niczym Charlene czułam się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-07-16
„Starter” kurzył się w mojej biblioteczce już od ładnych paru lat. Zakupiony miesiąc po premierze, odstawiony na półkę tak sobie czekał i czekał, aż zwrócę się ku niemu. Niejednokrotnie próbowałam rozpocząć lekturę tej książki, ale zawsze wynajdywałam coś innego do czytania. W tamtym miesiącu powiedziałam sobie, że muszę wreszcie odkryć, co takiego wymyśliła Lissa Price i jak to przedstawiła. Byłam ciekawa jej wizji świata, jednak czy wypożyczalnia ciał okazała się strzałem w dziesiątkę?
NIE ZAWSZE MOŻNA PODEJMOWAĆ RACJONALNE DECYZJE
Autorka nie szczypie się ze swoimi bohaterami. Niczym oprawca znęca się nad nimi, dobitnie pokazując warunki, w jakich przyszło im żyć po wojnie bakteriologicznej. Ukazuje wyraźny kontrast panujący między przerażającym ubóstwem próbujących przetrwać w miejskiej dziczy sierot a wielkim przepychem, jaki otaczał starszych mieszkańców kraju. Serce mi się krajało, patrząc, co muszą przeżywać Callie, jej brat Tyler oraz ich przyjaciel Michael każdego dnia. Jak wiele trudu wkładają w to, by mieć czym zapełnić wiecznie puste żołądki w taki sposób, by ich nie złapano i nie wywieziono do ośrodków dla nieletnich, gdzie panowały znacznie gorsze warunki. Obserwowałam ich poczynania, gdzie nie zawsze pochwalałam dokonywane przez nich decyzje, lecz wiedziałam, że właśnie takie, a nie inne rozwiązanie może zdołać wesprzeć młodych w tej walce. A sama wizja wypożyczania ciał? Podobał mi się ten zamysł. Pozornie wspaniała inicjatywa, gdzie – a jakże – pojawiały się zgrzyty komplikujące i tak poharatane życie. Pokazywało to jednak, do czego zdolni są posunąć się młodzi ludzie. Byli gotowi sprzedać własne ciała, aby zapewnić lepszy byt swoim jedynym bliskim. Tylko jakim kosztem? Odebrania własnego „ja”? Uśpienia go? Przerażające!
Wczuwałam się w tę historię, jakbym sama była jej częścią. Z jednej strony pokazywało to, jak mnie pochłania do reszty, nie zamierzając wypuścić ze swych szponów. Zafascynowana, poświęcałam książce każdą wolną chwilę. Z drugiej jednak wyczuwałam, że „Starter” nie zawsze zaskakuje. Zdarzało się, że wyprzedzałam w odkrywaniu prawdy główną bohaterkę. Kiedy miałam już przed sobą pozornie dokładny obraz utworzony z fabularnych puzzli, ta dopiero odnajdywała poszczególne elementy, starając się je odpowiednio dopasować. Chciałam wtedy krzyczeć, by ruszyła głową i szybciej do tego doszła. Nie mogłam jednak długo złościć się na Callie. Pochłonięta próbami zapobiegnięcia wejścia najgroźniejszych scenariuszy w życie, skupiała uwagę na istotnych w danej materii kwestiach, ignorując wyraźne gołym okiem zgrzyty w tym „idealnym” świecie. Aczkolwiek, sama nieraz niczym ta dziewczyna bywałam zaskakiwana niespodziewanymi zwrotami akcji. Autorka jakby specjalnie pozwalała mi na zadzieranie nosa, by w pewnym momencie mnie w niego pstryknąć, i to dosyć boleśnie. Tuż pod sam koniec odłożyłam książkę, aby pospacerować po mieszkaniu i ochłonąć po wybuchu takiej bomby!
Och, nie byłabym sobą, gdybym nie poruszyła wątku nastoletniej miłości, jaka się tutaj przytoczyła. Zdaję sobie sprawę, że w wielu młodzieżówkach jest ona nieodłącznym elementem, lecz ta ukazana tutaj ani trochę mnie nie przekonywała. Callie była zafascynowana przyjacielem, Michaelem, z którym spędziła rok, pomieszkując razem z jej bratem jako dzicy lokatorzy opuszczonych biurowców. Wspierali się, mogli na sobie polegać, co zbliżyło tę dwójkę do siebie, jednak kiedy na horyzoncie pojawił się urzekający Blake… Nowo poznany nastolatek przysłonił cały jej świat. Starterka poczuła się nim zafascynowana. A gdy ten poświęcał jej sporo uwagi, wybuchło między nimi uczucie, gdzie te niesamowicie mnie gryzło. Tak, ja wiem, serce nie sługa, ale kompletnie tego nie czułam. Dopiero z czasem zdołałam się do tego przekonać. I to nie z byle jakiego powodu. Lissa Price przygotowała w tym przypadku kolejną bombę z opóźnionym zapłonem, niosącą emocjonalne spustoszenie. Autorzy – w to mi grajcie, a będę dla was przy tym aspekcie milsza!
DLA RODZINY JESTEŚMY W STANIE ZROBIĆ WSZYSTKO – NAWET SPOUFALAĆ SIĘ Z WROGAMI
Callie to kolejna silna nastoletnia bohaterka, która jest gotowa poświęcić własne życie, aby tylko uchronić swoją rodzinę przed najgorszym. Dziewczyna, pomimo wyraźnej niechęci, jaką darzyła Enderów, dla dobra chorego brata postanowiła oddalić negatywne uczucia wobec nich i oddać się w ich ręce, by dzięki temu zarobić potrzebne do dalszego leczenia i życia w normalnych warunkach pieniądze. Chociaż serce jej się krajało, musiała opuścić najbliższych, gdzie tym samym wykazała się sporą odwagą, a zarazem głupotą. Callie nie mogła do końca ufać tym, którzy panoszyli się w świecie, jakby tylko oni na to zasługiwali. Samo to, że wypożyczająca jej ciało Helena wcale nie zamierzała traktować ustalonych przez górę reguł, prowadząc pewną grę, której stawką było życie wielu istot. W tych trudnych chwilach wspierał ją Blake, chłopak z wyższych sfer. Callie czuła się przy nim bezpiecznie i wcale się temu nie dziwiłam. Pomimo życia w przepychu, nastolatek szanował każdego napotkanego na drodze człowieka, nie zadzierał nosa oraz dbał o swoich bliskich. Dziewczyna odnalazła w nim oparcie, jednak świadomość, że nie może mu zdradzić swojej małej tajemnicy sprawiała, iż ich relacje stawały się lekko zagmatwane. A Blake nie zamierzał sobie jej odpuszczać. Tylko czy aby na pewno miał szczere zamiary?
Niezaprzeczalnym faktem jest to, że w książce „Starter” mocno rzucają się w oczy schematy, na podstawie których została stworzona historia. Lissa Price czerpała z nich inspirację garściami, tworząc przygody swej papierowej córki. Niektórzy może już się przejedli motywem pozornie nic nieznaczącej nastolatki, która nagle staje się twarzą rebelii, przez co wiele groźnych pionków w tej politycznej grze pragnie zakończyć jej żywot, ale sposób, w jaki raz jeszcze przedstawia to autorka, jest całkowicie do kupienia! Lissa Price, choć nie bawiła się w zawiłe zagrywki, stawiała raczej na minimalizm, zdołała mnie zaciekawić i spowodować, że niemal żyłam tą książką. Bolało jednak to, że interesujących mnie wątków nie rozwinęła tak, jakbym chciała, a więcej uwagi skupiała na czymś, co można było śmiało zastąpić czymś, co miało większy polot. No nic, przecież w życiu nie można mieć wszystkiego, nieprawdaż?
Podsumowując. Chociaż „Starter” ma już ładnych parę lat, gdzie przez ten czas wyszło wiele książek w podobnych klimatach, czytanie go sprawiało mi wiele przyjemności. Poczułam się znowu jak ta zagubiona nastolatka, która dopiero co odkrywa smaki przerażających wizji świata. Lissa Price, choć czasami marzyłam o wybatożeniu ją pokrzywami, zdołała mnie zachwycić swoim wyobrażeniem brutalnej rzeczywistości oraz przyczyniła się do tego, że pokochałam kolejnych fikcyjnych bohaterów, bezpardonowo wpuszczając ich do serducha. Jeżeli pragniecie posmakować dawnej magii młodzieżówek, a jeszcze nie znacie tej książki, może warto dać jej szansę?
„Starter” kurzył się w mojej biblioteczce już od ładnych paru lat. Zakupiony miesiąc po premierze, odstawiony na półkę tak sobie czekał i czekał, aż zwrócę się ku niemu. Niejednokrotnie próbowałam rozpocząć lekturę tej książki, ale zawsze wynajdywałam coś innego do czytania. W tamtym miesiącu powiedziałam sobie, że muszę wreszcie odkryć, co takiego wymyśliła Lissa Price i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-07-12
Kac książkowy, wywołany przez „Hazel Wood”, spowodował, że pochłonięcie pierwszych pięćdziesięciu stron „Warcrossa” przypominało istną batalię. Dopiero wraz z postępującą historią, z coraz głębszym wnikaniem w wykreowany przez Marie Lu cyberpunkowy świat, zaczynałam odczuwać coraz mocniejsze zainteresowanie, które nie opuściło mnie aż do samego końca lektury. Ale po kolei!
NIGDY NIE WIESZ, KIEDY COŚ, CO SPRAWIA CI PRZYJEMNOŚĆ, MOŻE STANOWIĆ KLUCZ DO TWOICH PROBLEMÓW
Z olbrzymią przyjemnością zatapiałam się w tę fascynującą rzeczywistość, coraz mocniej wypieraną przez cyberprzestrzeń. Z każdym kolejnym rozdziałem moja ciekawość rosła w siłę, dlatego też obserwowanie poczynań głównej bohaterki, wrzuconej na głęboką wodę, niemal przeistaczało się w tlen, bez którego nie zdołałabym funkcjonować. Dzielnie towarzyszyłam Emice – brutalnie wyciągniętej z pieniężnego dołka – starającej się odnaleźć w nowym dla siebie otoczeniu. A to było nie lada wyzwanie, kiedy na ramionach spoczywała odpowiedzialność za tajne zadanie, gdzie wystarczyłby jeden nieprzemyślany ruch, by uruchomić lawinę niechcianych pułapek. Wraz z nią przemieszczałam się po barwnych wirtualnych rejonach, gdzie ani jedna z „wycieczek” nie należała do spokojnych. Za każdym razem działo się coś, co sprawiało, że oddech przyśpieszał, a serce dudniło, jak oszalałe. Nieraz pragnęłam przeskakiwać po parę akapitów, aby dowiedzieć się, kto i co czyha za kolejnym fabularnym rogiem, jednakże...
… mało co zdołało mnie zaskoczyć. Nie da się ukryć, że przez większość czasu mruczałam pod nosem: „Phi, wiedziałam, że tak będzie...”. Jednak to nie sprawiło, że poczułam się rozczarowana cyberświatem wykreowanym przez autorkę. W końcu pojawiały się te momenty, gdzie naprawdę przecierałam oczy ze zdumienia, bo właśnie takiego scenariusza nie przewidywałam. To były takie klapsy dla wyobraźni, gdzie dotąd ręka wymierzającego uderzenia trafiała jedynie w przestrzeń. Wszystko to sprawiało, iż jeszcze z większą przyjemnością odkrywałam kolejne zakamarki tej wirtualnej krainy przenikającej prawdziwą, gdzie marzyłam o tym, by sama choć na chwilę stać się jego częścią. Rozczarowanie przyszło dopiero wraz z zagłębieniem się w sprawę panoszącego się antagonisty, gdzie ten coraz śmielej sobie poczynał. Jego zagrywki dodawały dynamiki i tak pędzącej na piątym biegu historii, jednak moje przedwczesne odkrycie jego tożsamości odebrało jakąś cząstkę radości. Nie wiem jak inni, ale mi wystarczył jeden wątek, abym go rozszyfrowała. Co więcej, autorka niespecjalnie zacierała ślady, by zmylić tropy. A szkoda, bo może gdyby spróbowała wodzić za nos, to jeszcze bym się wahała nad ostatecznym werdyktem.
Jak literatura młodzieżowa, to nie można było obyć się bez wątku miłosnego, który – jak dla mnie – jest zbędny. Marie Lu chciała ukazać niesamowitą historię, gdzie dwójka młodych ludzi pochodzących z różnych światów pokazuje, że żadne bariery nie istnieją, jeżeli płonące uczucia prowadzą ich przez życie, ale moim zdaniem wyszło z tego coś na poziomie przeciętnych romansideł. Gdyby jeszcze autorka inaczej to przedstawiła… Gdyby spróbowała ukazać tę relację w mniej schematyczny, przerysowany sposób… Albo, gdyby zrobiła zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, wybierając głównej bohaterce zupełnie inny obiekt westchnień... Wtedy sama kibicowałabym naszej Emice, by nikt i nic nie przeszkodził jej w drodze do upragnionego szczęścia, na które zasługiwała. A tak pozostaje ogromny niesmak, zawód, i gdybanie. Ach, kolejny potencjał utopił się w Oceanie Cierpkich Schematów.
OD ZERA DO MILIONERA? NIE.. OD ZERA-HAKERA DO PARTNERKI MILIARDERA? ALE W JAKIM KONTEKŚCIE?
Emika po stracie najbliższej osoby była zdana wyłącznie na siebie. Każdy kolejny dzień przypominał batalię o pewne jutro, co wreszcie doprowadziło do tego, że nastolatka niekiedy zdobywała niezbędne środki do życia w dość nielegalny sposób. Jedyną pociechę odnajdywała w Warcrossie, który pewnego dnia również stał się celem jej hakerskich sprawek, lecz finał tego wyzwania totalnie ją zaskoczył. Dotąd niedostrzegana, pilnie strzegąca swojej tożsamości, wystawiła się na pożywkę mediów. A sam Hideo dołożył do tego swoją cegiełkę, umożliwiając jej uczestnictwo w Międzynarodowych Mistrzostwach. Bałam się, że ta gwałtowna zmiana sprawi, że Emice uderzy sodówka do głowy i zapomni, kim jest naprawdę i z czym wiąże się jej „sława”, jednak – na całe szczęście – nastolatka (choć widać było, że ta otoczka coraz bardziej jej się podoba) dalej pozostawała sarkastyczna i gotowa zrobić wszystko, aby pokazać swój profesjonalizm. I właśnie te działania sprawiły, że sam twórca gry, pan Tanaka, się nią zainteresował. Już samo pojawienie się na tamtym meczu spowodowało, że wzbudziła w nim niemałą fascynację, a każde kolejne spotkanie owocowało coraz to śmielszymi pogawędkami. Szkoda tylko, że Hideo – moim zdaniem – nic sobą nie reprezentował. Małomówny, dbający o swoją prywatność miliarder, który niczym szczególnym się nie wyróżniał. To już nasz Antagonista, choć „nieznany”, swoimi poczynaniami sprawiał, że miałam ochotę, by dano mu więcej możliwości do wykazania się i pokazywania, iż z nim nie warto zadzierać. Nasz Tanaka to taki marnej jakości kisielek, który ma wysoką cenę tylko dlatego, że jego opakowanie zdobi logo rozchwytywanej firmy.
Na większą uwagę od naszego „wspaniałego” również zasługiwali członkowie ekipy Warcrossowej, do której dołączyła Emika. Asher na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie gbura, który wiecznie zadziera nosa. Hammie zdawała się nieszczera w swych intencjach. Tak samo pełen ciepła Roshan, stający w obronie słabszych. Każda z tych osób wydawała mi się szemrana, lecz pozory potrafią ładnie mylić. Niejednokrotnie udowadniali, że pomimo narzucanych przez fanów masek, dla swoich przyjaciół są w stanie poświęcić dosłownie wszystko. Dopiero przy nich Emika na nowo poczuła się chciana i akceptowana, co mnie ogromnie radowało. Pozbawili ją czegoś, czego sama nie umiała się wyzbyć: samotności. A oto, w chwilach, gdy elektronika rządzi światem, dosyć trudno.
Marie Lu zdarzało się potykać o własne nogi. Choć wykreowała wielobarwną, a zarazem przesiąkniętą mrokiem rzeczywistość, gdzie prawie każdy element zapiera dech w piersi, bezwzględnie wyłożyła się na wątku miłosnym. Zdążyłam omówić to znacznie wcześniej, dlatego nie będę tego powtarzać. Powiem jednak za to, że poprzez „Warcross” ukazuje ona problem, jakim jest uzależnienie od wszelakich gier i innych elektronicznych ustrojstw. Możemy machać na to ręką i udawać, że nic się nie dzieje, ale spójrzmy prawdzie w oczy – nie bylibyśmy w stanie sobie bez nich poradzić. Prawie że zastępują one ludzkość i dosłownie niewiele brakuje, by całkowicie przejęły nad nami kontrolę. A kto wie, czy pewnego dnia ktoś nie postanowi wykorzystać tego do swoich niecnych celów?
Błędy, błędy, błędy. Zdarzają się dosłownie każdemu, jednak w przypadku tego bestselleru przeszły one na kolejny poziom. Słynne literówki czy zjadanie fragmentów słów to nic w porównaniu z powtarzającymi się wersami. Niejednokrotnie wpadałam w osłupienie. Myślałam, że to ja fiksuję i czytam dane frazy podwójnie, ale po przyjrzeniu się poszczególnym zdaniom odkrywałam, iż ze mną jest wszystko w porządku (phi!). Przykład: „[…] Będzie im się wydawać, że popełniliśmy błąd, gdy przyjęliśmy cię do zespołu z numerem jeden, popełniliśmy błąd”. Można poczuć się nieswojo, nieprawdaż?
Podsumowując. Nie obyło się bez niemiłych niespodzianek, które wywoływały lekki niesmak na mojej twarzy. Pomijając jednak te drobne mankamenty, „Warcross” przyprawił mnie o istny rollercoaster wrażeń. To przesiąknięty cyberniespodziankami świat, przy którym czas upływa w zastraszająco szybkim tempie, dlatego warto uważać, nim się przysiądzie do tej książki – kto wie, o jakiej godzinie zdoła cię wypuścić ze swoich sideł?
Kac książkowy, wywołany przez „Hazel Wood”, spowodował, że pochłonięcie pierwszych pięćdziesięciu stron „Warcrossa” przypominało istną batalię. Dopiero wraz z postępującą historią, z coraz głębszym wnikaniem w wykreowany przez Marie Lu cyberpunkowy świat, zaczynałam odczuwać coraz mocniejsze zainteresowanie, które nie opuściło mnie aż do samego końca lektury. Ale po...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-06-30
Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie przedstawienie tego świata. Ba, nawet stworzyłam sobie scenariusz prawdopodobnych zdarzeń, co dawało mi władzę. Niestety musiałam oddać koronę oraz berło oraz ustąpić miejsca na tronie autorce. Aczkolwiek cieszę się z takiego obrotu spraw. Zaoferowane przez nią scenerie okazały się znacznie lepszą pożywką dla łaknącego wrażeń umysłu!
UCIECZKA NIGDY NIE BYŁA NAJLEPSZYM ROZWIĄZANIEM.
Melissa Albert nie od razu wyłożyła „kawę na ławę”. Zanim zmierzyłam się z tym hucznie zapowiadanym mrocznym, przepełnionym baśniowością światem, niejednokrotnie bawiła się mną, przedstawiając rozmazane, ledwo osiągalne kontury tego, co dla mnie przygotowała. Stopniowo przeplatała mrożącą krew w żyłach fascynującą magię z szaroburą rzeczywistością. Wydzielała istotną dla zrozumienia tego, co tutaj się właściwie wyprawia wiedzę, bym przedwcześnie nie odkryła jej niecnych planów. I autorce szło to bardzo zręcznie. Nieraz wpadałam w zastawione przez nią sidła. Niczym Alice błądziłam po omacku, trzymając się strzępków informacji chaotycznie porozrzucanych na dość wyboistej drodze, byle tylko rozwikłać sprawę tytułowego Hazel Wood. Z czasem, kiedy oswoiłam się z tym światem, zaczęłam zręczniej łączyć wątki. Sprawiło to, że niektóre elementy już tak nie zaskakiwały, jak powinny, jednak autorka przewidziała taki rozwój wydarzeń i postanowiła wyciągnąć zupełnie asa z rękawa. Takiego, gdzie sporządzone przez nią intrygi nadal mogły siać spustoszenie!
Wraz z odkrywaniem kolejnych sekretów, na fabularnym niebie ściągały się ciemne chmury, a wiatr brutalnie targał rozszalałe myśli. Melancholijna sceneria nabierała niemal psychodelicznych kształtów! Czułam ciarki na plecach, kiedy ta rozczapierzała swe demoniczne szpony, dźgając rozgorączkowane wątki, jak i moje emocje. Otaczający mnie zewsząd wyimaginowany świat co rusz wprawiał moje serce o szybsze bicie, a obolałe płuca prawie że przemówiły, błagając o litość, gdyż rozszalały oddech im nie służył. Ostatnie sto stron były jak tykająca bomba, której wybuch mógł spowodować wiele nieodwracalnych zniszczeń. Jednakże wraz z ostatnim zdaniem odkryłam, że czuję niedosyt.
Wrażeń miałam od groma. W trakcie czytania siedziałam jak na szpilkach, jednak wyraźnie wyczuwałam, że Melissa Albert nie pokazała jeszcze wielu rzeczy. Sama baśniowość zatrzymała się na poszczególnych fragmentach hipnotyzującego, a zarazem przerażającego świata, gdzie skupiamy się jedynie na danych Historiach (wielka litera nie pojawiła się znikąd). Cieszę się, iż pozwoliła im się rozwinąć, pokazać swoją magiczną aurę, przez co zadbała o każdy ich szczegół, lecz marzyłam, by choć jeszcze jedna „zrodzona ze słów siostra” wyszła z cienia i pokazała, z czego jest znana. Mam nadzieję, że kolejne tomy serii zdołają podarować mi to, o czym tak skrycie marzyłam!
ABY ZROZUMIEĆ TERAŹNIEJSZOŚĆ, TRZEBA DOGŁĘBNIE POZNAĆ PRZESZŁOŚĆ.
Dla Alice dzieciństwo kojarzyło się z licznymi podróżami, gdzie wraz z mamą co rusz zmieniały miejsce zamieszkania. Przez ładnych parę lat nigdzie nie zagrzały na dłużej miejsca, gdyż za każdym razem doganiała je sława Althei Proserpine, niosąca ze sobą również wiele pechowych zdarzeń. Dopiero w nastoletnim wieku poczuła smak prawdziwego domu, chociaż i tak lata odosobnienia zdecydowanie się na niej odbiły. Dość mocno zżyta z matką (nie dziwne, skoro przez taki szmat czasu mogły liczyć tylko na siebie), nie umiała porozumieć się z innymi ludźmi. Wiele osób obawiało się jej nagłych wybuchów złości. Alice szybko wpadała w szał, gdzie nawet liczne terapie wspomagające walkę z tym utrapieniem nie zawsze przynosiły zamierzone efekty. W walce z tym wspierała ją właśnie mama, była dla niej niemałym oparciem, dlatego jej zniknięcie sprawiło, że nawet pomimo strachu przed nieznanym, przyrzekła sobie, że ją odnajdzie i sprowadzi z powrotem. W tym niebezpiecznym zadaniu pomagał jej Finch, wielki fan twórczości jej babki oraz jedyny przyjaciel. To on musiał walczyć z jej nagłymi napadami złości oraz znosić jej humorki, które mnie samą doprowadzały do szału. Alice zdarzało się zachowywać jak rozkapryszona księżniczka, gdzie trzeba było robić wszystko tak, aby ją zadowolić. Każde przeciwstawienie się nie działało na korzyść. To sprawiało, że miałam ochotę złapać ją za ramiona i potrząsać tak długo, aż poobijany mózg zacznie prawidłowo działać. Tyle że sam Finch nie był święty. Z początku uważałam go za sympatycznego i cieszyłam się, że bohaterka ma kogoś takiego u takiego boku. Dopiero z czasem poczułam, że coś jest z nim nie tak. Po prostu – jak dla mnie – śmierdział fałszem na kilometr, tylko nie wiedziałam, gdzie szukać źródła tego „aromatu”. Chciałam odkryć jego prawdziwą twarz, ale to, co odkryłam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania, bo nie tylko ten chłopak zdołał mnie zaskoczyć, ale również sama Alice. Spodziewałam się po niej wiele, ale nie czegoś takiego. Chociaż z drugiej strony autorka co rusz podsuwała mi pod nosem rozwikłanie sprawy, a że ja byłam na to ślepa, to już zupełnie inna bajka!
Przez „Hazel Wood” przewija się wiele charakterystycznych bohaterów, że gdybym tylko zaczęła o nich opowiadać, zapewne rozpisałabym się bardziej, niż przy Alice i jej towarzyszu. Dlatego, aby nikogo nie zamęczać, powiem, że każdy, kto pojawia się na kartach tej książki, zdoła utkwić w pamięci, przez co ciężko będzie o nich zapomnieć. I nieważne, czy jest to człowiek, czy ktoś, kto normalnie nie miałby prawa bytu – każdy po równo zyskuje naszą uwagę, przedstawiając repertuar swoich umiejętności. Dobrze ukazuje to przykład pełnej miłości Elli, mamy Alice, której rola z rozdziału na rozdział malała. Choć nie zdobyła mojej sympatii, nie mogłam odmówić tej kobiecie tego, że dba o swoje dziecko znacznie lepiej, niż o siebie. Że jest gotowa zrobić wszystko, aby ją uchronić przed złem.
Melissa Albert, za pomocą zwykłych słów, które oddzielnie nie zawsze mają moc, stworzyła niesamowicie klimatyczną historię, która telepie lepiej niż kierowcy autobusami komunikacji miejskiej. Wyimaginowany przez nią świat dokarmia głodną wyobraźnię, pozwalając jej się nasycić i zabrać wiele zapasów, by móc później powrócić do tej krainy i zaczerpnąć z niej życiodajnej energii. Ale to nie wszystko. Melissa Albert, poprzez „Hazel Wood” pokazuje, że nie każda baśń musi oscylować tęczowymi barwami oraz szczęśliwymi chwilami, aby odnaleźć w niej to, czego się pragnie. Te stworzone przez nią, nieraz brutalne, idealnie odzwierciedlają ten prawdziwy świat, niosąc ze sobą wiele przesłań. No i – przede wszystkim – wskazuje palcem, że determinacja i opór są w stanie przełamywać bariery, których dotąd nie dawało się pokonywać. Nie wolno skazywać się na niepowodzenia. Może nie zawsze da się oszukać przeznaczenie, ale jeżeli jest szansa, warto ją wykorzystać.
Podsumowując. Powiadają bowiem, że kto choć raz zetknie się z Uroczyskiem, nigdy nie zdoła się od niego uwolnić. I taka właśnie jest prawda. Świat wykreowany przez Melissę Albert opętuje umysł, wchłania się przez skórę i zamieszkuje w każdej komórce ciała. I już nie dziwię się tymi zachwytami nad „Hazel Wood” – są one uzasadnione! Sama zakochałam się w tej brutalnie baśniowej krainie, pragnąć jej więcej i więcej! Status bestsellera przy tym tytule jak najbardziej znajduje się na właściwym miejscu! Tylko uprzedzam, że nie do każdego ten tytuł przemówi.
Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie przedstawienie tego świata. Ba, nawet stworzyłam sobie scenariusz prawdopodobnych zdarzeń, co dawało mi władzę. Niestety musiałam oddać koronę oraz berło oraz ustąpić miejsca na tronie autorce. Aczkolwiek cieszę się z takiego obrotu spraw. Zaoferowane przez nią scenerie okazały się znacznie lepszą pożywką dla łaknącego wrażeń...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-06-24
„Milczenie bywa złotem” – właśnie to często słyszałam od mamy, kiedy mówiłam coś, przez co wpadałam w tarapaty. I chociaż wiedziałam, że ma rację, to i tak mój długi jęzor nie zamierzał współpracować z rozumem, przez co dalej zdarzało mi się stwarzać nieprzyjemne sytuacje. Możliwe, że bohaterki „Zbrodni w wielkim mieście” także miały do czynienia z tym znanym porzekadłem, jednak w ich przypadku nawet wsparcie matek nic by nie pomogło. No bo jak uchronić się przed oskarżeniami, kiedy to rozmawiało się na głos zamordowaniu szefa, by później odkryć, że właśnie w takowy sposób zginął?
ŻYŁ SOBIE, ŻYŁ I NAGLE UMARŁ – ALE HECA! CHWILA, MOMENT… PRZECIEŻ ON ZGINĄŁ TAK, JAK MY TO PLANOWAŁYŚMY!
Prawie do połowy „Zbrodni w wielkim mieście” nie działo się nic mocniejszego. Nic takiego, co mogłoby wybić z czytelniczego rytmu do tego stopnia, że z trudem oswajałabym się zaistniałą sytuacją. Może słynny plan zlikwidowania gburowatego erotomana-gawędziarza, tudzież szefa bohaterek, stworzony na żarty (który z czasem traci tę etykietę, ale o tym później) ukazuje się właśnie w tej części, jednak Alek Rogoziński owija go materiałem, potocznie przeze mnie zwany „normalnością”. Samotne macierzyństwo, gdzie co rusz trwa batalia z latoroślami przemawiającymi w niezrozumiałym dla dorosłych slangu. Życie w związku na odległość, gdzie każdy kolejny powrót współmałżonka nie kończy się tym, o czym marzy stęskniona żona. Pragnienie bliskości kogoś, z kim można dzielić łóżko nie tylko przez jedną noc, ale też przez resztę życia. Walka o utrzymanie w tajemnicy prawdziwego źródła zarobku, gdzie zerwanie maski spowodowałoby multum niepożądanych komplikacji… Dokładnie poznawałam poszczególnych bohaterów. Przyglądałam im się tak, jakby stanowili żywe eksponaty w książkowym muzeum. A wszystko to zostało okraszone dobrze mi znanym „Alkowym” poczuciem humoru, które stanowi nieodłączny element fabuły.
Co rusz mogłam wyłapać prześmiewcze wytykanie palcami poszczególnych scenariuszy życiowych. Niejednokrotnie uśmiech gościł na mych ustach. Jednakże, teoretycznie, część ukazywanych wtedy treści nie miało powiązania ze zbrodnią. Zdawałoby się, że autor przeciąga moment ujawnienia kryminalnego wątku z prawdziwego zdarzenia. Teoretycznie, bo w praktyce, gdybym tylko cokolwiek pominęła z tego „lania wody”, zapewne straciłabym wiele punktów zaczepienia, a poszukiwanie mordercy by szło jeszcze toporniej. A kryminalna intryga co rusz nabierała nowych kształtów. Wystarczyło spuścić tę spędzającą sen z powiek sprawę tylko na moment z oczu, a już wypełzały kolejne problemy, gdzie ich rozwiązanie nie zawsze szło jak z płatka. A trzeba też wspomnieć, że potencjalnych morderców było tu od groma! „Zbrodnia w wielkim mieście” zebrała na swych stronach od groma osób pragnących śmierci naszego „kochanego” szowinisty, a autor co rusz mącił, byle tyle zmylić tropy. Tyle że w którymś momencie przestałam tańczyć tak, jak mi zagrał. I dobrze na tym wyszłam. Może co niektórych zagrywek nie zdołałam rozgryźć, zaskoczyły mnie finalne wizerunki zagrywek, jednak cała reszta była dziecinnie prosta do przewidzenia. Trochę szkoda, bo Alek niejednokrotnie udowadniał mi, że nawet kiedy myślałam, iż mam go już w garści, znajdował sposób, by zakończyć książkowe przedstawienie z donośnym hukiem, niwecząc moje detektywistyczne zapędy. Możliwe też, że to zasługa lekkiego „przegadania” wielu wątków, co także podduszało klimat całego „przedsięwzięcia”.
PRZY NICH ZALICZENIE ZGONU NABIERA NOWEGO ZNACZENIA
Sandra, atrakcyjna singielka, która – chociaż nie ma odwagi powiedzieć tego głośno – szuka miłości swojego życia… w międzyczasie korzystając z atrakcji oferowanych przez Tindera. Iwona, samotnie wychowująca dwójkę nastolatków, gdzie ci niejednokrotnie dawali jej w kość. Martyna, choć mężatka, mogłaby śmiało określić się „słomianą wdową”, skoro jej męża więcej nie ma, jak jest, a jak już wraca, to też trzyma ją na dystans. Trzy dorosłe kobiety. Każda ze swoim bagażem doświadczeń. Przyjaciółki, które w swoim towarzystwie… dostają małpiego rozumu! Ciężko mi to mówić, ale te panie niespecjalnie grzeszyły inteligencją, gdzie najlepszym przykładem jest omawianie morderstwa szefa w jego królestwie, czyli siedzibie redakcji! Rozumiem, upojenie alkoholowe robi swoje, jednak nie można wszystkiego zrzucać na niego. Bardziej „dojrzałe” okazały się dzieci Iwony. A dlaczego tamto słowo dałam w nawiasie? Bo chociaż Szczepan i Agata niejednokrotnie pokazywali, że mama i jej kumpele mogłyby się od nich uczyć sztuki racjonalnego myślenia, to zdarzały im się niemałe wpadki. Tyle że u nich można to naprawdę wytłumaczyć wiekiem! Co zaś się tyczy innych bohaterów…
Chociaż różnorodność drugoplanowych postaci mieni się w oczach, nie da się ukryć, że najwięcej frajdy dostarczało obserwowanie dwóch osiłków, którzy to nie grzeszyli inteligencją. Za każdym razem, gdy tylko wyłaniali się zza zakrętu, można było liczyć na ich popis umiejętności. Kiedy tylko sobie przypomnę groźbę w ich wykonaniu… Także przyjemnie było przyglądać się (jakkolwiek to brzmi) poczynaniom Amandy, żony Waldemara, pragnącej pozbycia się małżonka, by zawładnąć jego majątkiem. Och, jakież ona musiała znosić męki przy swym niezbyt pomocnym kochanku! Aż prawie jej tego współczułam! Prawie, bo tak irytującej kobiecie powinno się życzyć, jak najgorzej, by poczuła to samo, co inni znosili przy niej! Ta jej gra aktorska… Na pewno zdobyłaby jedną nagrodę: Złotą Malinę!
Alek Rogoziński znany jest z tego, że lubi się co nieco ponaśmiewać z otaczającego nas świata. Widać to na jego fanpage, gdzie dzieli się swoimi wrażeniami z przeżytych „atrakcji”, a raczej nabywa wprawy, bo z książki na książkę coraz lepiej wychodziło mu wytykanie absurdów codzienności. W „Zbrodni w wielkim mieście” także wyolbrzymienia poniektóre elementy. Doskonałym przykładem tego jest slang młodzieżowy, który to spędza sen z powiek Iwonie, pragnącej zrozumieć, o czym rozmawiają jej dzieci czy slang „dresiarski”, gdzie takowym posługują się wspomniani gdzieś powyżej osiłki spod ciemnej gwiazdy. I jak dotąd na to nie narzekałam, tak tutaj już Alek przeszedł samego siebie. Chociaż „Zbrodnię...” przeczytałam, a raczej pochłonęłam w jeden dzień (gdzie ta książka ma ponad 300 stron!), nie da się nie zgrzytać zębami przy tym nieszczęsnym przedobrzeniu przy nastoletnich pogawędkach. Już wcześniej wspomniałam, że to takie wytykanie palcami czegoś, co nie jest zrozumiane przez pewne grupy, lecz „co za dużo, to niezdrowo”. Strasznie męczyły mnie te młodzieżowe wstawki. Sama czasami korzystam z takowego zasobu słów, ale w tym przypadku czułam przesyt. To tak, jakby dostało się ulubione danie: z początku można go konsumować bez przerwy, ale im dłużej się coś je, tym bardziej nie można już na to patrzeć. No i nie można ukryć tego, że książka jest ociupinkę przegadana, ale o tym już brzęczałam, dlatego na tym zakończę swój wywód.
Podsumowując. „Zbrodnia w wielkim mieście” Alka Rogozińskiego spełnia swoją funkcję, jaką jest dostarczenie rozrywki głodnemu wrażeń czytelnikowi, jednak nie zdołam ukryć, iż na tle innych jego książek, ta wypada nieco słabiej. Przyzwyczaiłam się już do innego poziomu, dlatego odczuwam niedosyt wrażeń. Wiem jednak jedno: ta historia dobitnie uświadamia, że trzeba dwa razy pomyśleć, nim wypowie się swoje myśli na głos, bo później można tego gorzko pożałować. Chyba że pragnie się przeżyć przerażającą przygodę, niczym nasze bohaterki, po której już nic nie będzie takie samo, to wtedy warto zapomnieć o tej przestrodze!
„Milczenie bywa złotem” – właśnie to często słyszałam od mamy, kiedy mówiłam coś, przez co wpadałam w tarapaty. I chociaż wiedziałam, że ma rację, to i tak mój długi jęzor nie zamierzał współpracować z rozumem, przez co dalej zdarzało mi się stwarzać nieprzyjemne sytuacje. Możliwe, że bohaterki „Zbrodni w wielkim mieście” także miały do czynienia z tym znanym porzekadłem,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-06-16
Spodziewałam się, że Anna Carey postanowi przeciągnąć moment ujawnienia prawdziwego oblicza zdziesiątkowanego przez wirusa kraju. Liczyłam na to, że zagra tę tajemniczą melodię na swym twórczym instrumencie na tyle dokładnie, iż będzie krążyć w mojej głowie, aż nie zawalczę o to, by odkryć właściwą wersję. Pragnęłam, aby obraz świata pogrążonego w chaosie, przypominającego prawie zapomniane przez elitę cmentarzysko, wywoływał ciary na plecach. Marzyłam o kontrastach. Och, opętała mnie naiwność!
BYŁO, BYŁO, BYŁO… O! A, NIE, TO TEŻ JUŻ BYŁO!
Autorka przedwcześnie zerwała fabule maskę, odbierając samej sobie szansę na znacznie lepsze pokierowanie wątkiem. Pomysł – choć nie można mu nadać przydomku oryginalnego – dałoby się znacznie lepiej przedstawić. Sama wynalazłam parę idealnych momentów, kiedy pani Carey zdołałaby wbić czytelnikom szpile, pokazując, że ukazana rzeczywistość faktycznie nie jest usłana różami. A tak, z niewykorzystanym potencjałem, popłynęły również dzieje zgromadzone na kolejnych rozdziałach. Ich prostota oraz schematyczność sprawiały, że nie znalazło się tutaj nic, co mogłoby zaskoczyć. Nawet zwroty akcji nie wywoływały słynnego stanu „mam cię, nieostrożna lamo!”, gdzie z wrażenia zaparłoby mi dech w piersiach. A ile tutaj zasadzono kwiatków, których ziemi nie użyźniono realizmem! Gdybym zaczęła opowiadać o każdym z nich, to musiałabym dołączyć spis treści, by się nikt nie pogubił – tyle by tego było! Dlatego skupię się na najbardziej oklepanym, jakim jest… prowadzenie pojazdu. Nasza wspaniała główna bohaterka, Eve, pierwszy raz zasiadła za kierownicą i zachowywała się tak, jakby ta czynność stanowiła dla niej codzienność. Zdaję sobie sprawę, że w wielu filmach powtarza się podobna akcja, ale warto zwrócić uwagę na to, że tamtejsi ludzie zazwyczaj mają styczność z samochodami, kiedy nasza nastolatka, żyjąca od dziecka w odizolowanej od reszty świata szkole, już nie. A Eve jeszcze nie zastanawiała się zbyt długo, jak to właściwie działa. Po prostu odpaliła maszynę i ruszyła w siną dal. Aż przyszło mi do głowy, że może miała do czynienia z takim powiększonym autem akumulatorowym dla dzieci. W sumie, przy tej książce, by mnie coś takiego nie zdziwiło… A to jeszcze nie koniec „wrażeń”!
Wątek miłosny. Spotykałam się już z książkowymi parami, gdzie jedna ze stron (lub obie) nie darzyły się sympatią, by w przeciągu paru rozdziałów zmienić zdanie o sobie i poczuć do siebie miętę. Jednakże to, co ukazała Anna Carey, mogłoby załamać nawet samych romantyków! Autorka nie zadbała nawet o to, by przedstawić romantyczną relację Eve i Caleba w naturalny sposób. Jednego dnia powiewało chłodem, a następnego nie potrafili oderwać od siebie oczu. A wiecie, co jest najśmieszniejsze w tym wszystkim? Pokazanie środkowego palca samej sobie. Nasza bohaterka, ślepo wierząca w słowa zafiksowanych nauczycielek, miała tak głęboko zakorzenioną nieufność względem mężczyzn, że nawet zwykła rozmowa powinna powodować, iż uciekałaby, gdzie pieprz rośnie. A tutaj zadziałała magia! Aż na myśl przychodzi bezproblemowe wyjście z alkoholizmu jednej pani z „Niebezpiecznej gry” Emilii Wituszyńskiej. Po raz kolejny stałam się świadkiem wielkiego cudu. Alleluja!
POTRZEBUJESZ AMULETU PRZYNOSZĄCEGO PECHA? EVE, KTOŚ DO CIEBIE!
Mądra, sumienna, rozważna – właśnie taka była Eve w oczach pracowników szkoły, do której uczęszczała. Szkoda tylko, że wszystko to, co stamtąd wyniosła, za nic nie przydało jej się w świecie poza murami miejsca, które od lat robiło za jej dom. Nawet zdolność racjonalnego myślenia odeszła w dal, kiedy wyruszyła w nieznane. No bo kto normalny podchodzi do niedźwiadka w celu pogłaskania go? Przecież tyle czytała na temat dziko żyjących zwierząt, że na pewno wiedziała, czym takie lekkomyślne posunięcie grozi. Ale co tam, przecież jego matka na pewno będzie zbyt zajęta czymś innym, by to zauważyć! I pomyśleć, iż – tradycyjnie, rzecz jasna – Eve była ona kimś baaardzo ważnym w tym podzielonym na różne strefy życiowe świecie. Co jak co, ale gdyby to ode mnie zależało, to, zamiast pomagać jej i się narażać władzom, wolałabym ją wydać i żyć w świętym spokoju. Wiecie dlaczego? Ta dziewczyna mogłaby utożsamić się z żywym amuletem pecha. Każdy, kto miał z nią do czynienia, prędzej czy później obrywał za nawet krótkotrwałą znajomość po tyłku. Doprawdy, nie wiem, co takiego widział w niej Caleb, chociaż czekajcie – przecież on też nie był zbyt ciekawą postacią. Gdyby nie to, że stał się obiektem westchnień naszej Eve, to wątpię, bym w ogóle zwróciła na niego uwagę. Taki schematyczny grzeczny chłoptaś z trudną przeszłością, gdzie jego dobroć aż mdliła. Gdyby tak mocniej wniknąć w kreację bohaterów, to nawet ci źli nie wzbudzali prawidłowych uczuć. Arden, wielce ukazywana jako kapryśna, zadzierająca nosa buntowniczka, jakoś nieszczelnie mnie przekonała do tej swojej roli. Parę wrednych przytyków nie sprawiało, że zasługiwała na tamte „metki”. No i samo to, że – choć nie cierpiała Eve – pozwoliła jej ze sobą iść… Serio? Gdybym nie umiała znieść czyjejś obecności, to na pewno zrobiłabym wszystko, aby się tego kogoś pozbyć ze swojego życia, by ten nie był kulą u nogi. Może to sprawiło, że ukazano zupełnie inne oblicze tej dziewczyny, to i tak jestem zdania, że autorka troszeczkę tutaj popłynęła...
Z krótkiej notatki o Annie Carey wyczytałam, że ta pani zajmowała się redakcją książek. Może tylko tych dla dzieci, ale miałam nieodparte wrażenie, iż przy tym można wynieść wiele cennych lekcji, mogących stworzyć coś powodującego wyskakiwanie z butów. Myliłam się, i to bardzo. Chociaż „Eve” czyta się ekspresowo, to trzeba ponownie podkreślić, że to nie jest zasługa wciągającej historii. Anna Carey chciała stworzyć coś podobnego do „Igrzysk śmierci” dla nieco starszych czytelników, ale – jako przedstawiciel z docelowej grupy odbiorców – powiadam, że jej to nie wyszło. Coś, co miało zostać dobitnie ukazane jako możliwy problem przyszłych pokoleń, przypominało raczej nieudolne podchody. Mało co czułam ten nieprzyjemny klimat, a jak już wkradały się pozornie przerażające akcenty, szybko chowały pazury i przymilały się niczym spragniony pieszczot kocur. Jednakże zdołała pokazać, w jak łatwy sposób można manipulować ludźmi, którzy – wdzięczni za schronienie i opiekę – nawet nie dostrzegają fałszu tych, co wzięli ich pod swoje skrzydła. A kiedy prawda wychodzi na wierzch, cały dotychczasowo stworzony świat rozpada się na kawałki, odbierając całą radość...
Podsumowując. Potrzebujecie czegoś mniej wymagającego przy tak upierdliwych upałach? Czegoś, co pozwoli wam się wyzwolić z jego sideł, przy okazji umożliwiając umysłom udać się na małą „drzemkę”. Jeżeli lubicie prostotę, przewidywalność oraz nie jest wam straszne spotkanie z nieco odrealnioną fabułą, „Eve” kłania się nisko i zaprasza na randkę. Tylko radziłabym się zastanowić, czy warto tracić cenny czas na tę książkę, bo w tym samym czasie możecie przeczytać taką, z którą skwar nie będzie taki straszny, a zmęczony umysł od razu zapragnie intensywniej pracować!
Spodziewałam się, że Anna Carey postanowi przeciągnąć moment ujawnienia prawdziwego oblicza zdziesiątkowanego przez wirusa kraju. Liczyłam na to, że zagra tę tajemniczą melodię na swym twórczym instrumencie na tyle dokładnie, iż będzie krążyć w mojej głowie, aż nie zawalczę o to, by odkryć właściwą wersję. Pragnęłam, aby obraz świata pogrążonego w chaosie, przypominającego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-06-11
Po Kristin Cast nie spodziewałam się niczego spektakularnego. Doskonale zdawałam sobie sprawę, w jaki sposób tworzy, ale nawet bez jakichkolwiek wymagań zrozumiałam, dlaczego „Bursztynowy dym” zakupiłam za bezcen. I to dość boleśnie, bo to, co było dane mi przeczytać – choć tlił się w tym potencjał – zostało kompletnie zdeptane...
BŁAGAM, DAJCIE MI ŁYŻKĘ CIERPLIWOŚCI… DWIE… EWENTUALNIE CAŁY SŁOIK!
Pominę już fakt, że prawie każda sytuacja była dobra, aby wcisnąć w nią podtekst erotyczny. Pominę też pozornie śmieszne kwestie, które, zamiast bawić, zachęcały do coraz to boleśniejszych seansów przewracania oczami. Streszczenie. Przez cały czas czułam, jakbym czytała coś tworzonego na szybko, jakby w międzyczasie autorka robiła coś jeszcze. Każdy z ciekawych wątków był pozbawiany konstrukcji, przez co powoli przeobrażał się w bezkształtną masę. Kristin Cast leciała na łeb, na szyję, dostarczając coraz to więcej abstrakcyjnych sytuacji, przy których łapałam się za głowę i prawie zawodziłam niczym pies słyszący nadjeżdżający ambulans na sygnale. Poruszono jakiś wątek? Bum, przeskoczmy do kolejnego, a do tamtego wrócimy za jakiś czas. O ile wrócimy, bo przecież trzeba wspomnieć o czymś nowym. Ukazane tutaj zdarzenia trąciły także stereotypowym smrodem, gdzie nawet kąpiel w Fabularnym Jeziorze Cudów mogłaby niewiele pomóc. Tak, w tym gatunku trzeba się nagimnastykować, by zaprezentować coś starego w odświeżonej odsłonie, ale jest wykonalne. Tej pani niestety to nie wyszło. A to jeszcze nie wszystko!
Sam wątek z antagonistą był dla mnie totalnym nieporozumieniem. Przyznaję, poniekąd siał postrach ze względu na swoje poczynania, co sprawiło, że policja ruszyła do akcji. „Bądź grzeczna. Współpracuj, a nic ci się nie stanie. Masz się mnie bać, bo… masz się mnie bać. O!”. I tak w kółko. Doprawdy? Uprzykrzasz życie protagonistce, ale nie umiesz jej uświadomić, o co ci tak właściwie chodzi? Rany, nawet w najbardziej pokracznych kryminałach morderca znajduje te pięć minut, aby opowiedzieć swojej przyszłej ofierze, czemu tak właściwie przeszedł na ciemną stronę mocy! Dobrze, w jakimś stopniu można domyślić się prawdy, ale nie pogardziłabym jakimś sensownym wytłumaczeniem tej krwawej maskarady. Po tej szopce aż mi się odechciało dalszej lektury, ale zaparłam się, byle tylko mieć to z głowy. Dopiero zakończenie wzbudziło we mnie jakieś pozytywne emocje, ale jak szybko we mnie zapłonęły, tak szybko wygasły. Cóż – „nic nie może przecież trwać”.
SPRZEDAM MÓZG, TANIO! MAŁO UŻYWANY!
Gdyby mama Evy powiedziała mi, że jej córka jest mądrą, odpowiedzialną dziewczyną, zapewne przeprosiłabym ją i wybuchnęła gromkim śmiechem. Co jak co, ale to, że studiowała kolejny kierunek, próbując zdobyć następny zawód, nie sprawiało, iż przeistaczała się w ideał. Czy odpowiedzialna osoba zostawia otwarty samochód w niebezpiecznej dzielnicy? No, nie powiedziałabym. Zgoda, zdarzało jej się pobudzić do działania te ostatnie szare komórki, ale i tak w głowie uparcie kołacze mi związane z nią stwierdzenie: „Myślała, że żołądek wyskoczy jej tyłkiem” (str. 52). Bardzo dojrzałe, nie powiem. W sumie, czemu ja się dziwię, skoro przyjaźniła się z dziewczyną, która co rusz podsuwała jej cudowne rady. Jedną z nich był… przelotny seks! Co tam możliwość zarażenia się chorobami wenerycznymi, wirusem HIV albo żółtaczką podczas jednorazowej przygody w publicznej toalecie, skoro w ten sposób zdołasz się zrelaksować. Także, korzystaj siostro z tej rady, bo sama ją chętnie stosuję! Cóż, ja mam specjalne określenie dla tego typu kobiet, ale pozwolę sobie go nie przytaczać, bo nie lubię bluźnić w recenzjach. A kultura osobista? Co jak co, ale nigdy nie powiedziałabym o rodzicach swojej najlepszej przyjaciółki „starzy”. Wiem, że to slang, jednak jakiś szacunek się należy i w moim odczuciu jest to bardziej obelga, niżeli coś możliwego do codziennego stosowania.
Również nie mogę powiedzieć niczego dobrego o Aleku. Wojownik, syn Furii, nie grzeszył inteligencją. Narcyz polegający jedynie na sile swoich mięśni, a w czaszce pajęczyna. Przez całą książkę wyobrażałam go sobie jako słynnego blondwłosego mięśniaka z dość popularnej kreskówki, gdzie wcale bym się nie zdziwiła, gdyby Kristin Cast wzorowała się właśnie na nim. I jeszcze to jego przeświadczenie, że jak coś komuś powie, to ma to zrobić bez szemrania. Nie o takich superbohaterach się marzy!
Antagonista? Wywołał co nieco zamieszania, pozbawił wiele osób życia, jednak dziwiłam się, że przy jego „trikach” coś udało mu się zdziałać. Chociaż nie zawsze, bo przy samej Evie nie dziwiłam się, że poszło mu tak gładko. A czy zdołał wprowadzić swój niecny plan w życie, niech już pozostanie tajemnicą.
Kristin Cast. Po wstępie tej recenzji można było się spodziewać, że to nie moje pierwsze spotkanie z tą panią. Poznałam ją podczas przygody z sagą Dom Nocy (gdzie historia stała się tak naciągana, że po siódmym tomie dałam sobie z tym spokój), którą współtworzyła ze swoją mamą. Tamtejsze „młodzieżowe” zachowania przytargała ze sobą aż tutaj, przez co – choć książka ma zaledwie 240 stron – czyta się mozolnie. Miałam nawet nieodparte wrażenie, jakby autorka uparła się na jeden typ ludzi i tylko ich przedstawiała, co mnie z początku śmieszyło, a potem doprowadzało do szaleństwa. Kristin Cast poszła w mitologiczne strony, pragnąc ukazać nabytą przez siebie wiedzę w przystępny, kuszący sposób, ale w międzyczasie wszystko jej się pomieszało, a fabularna paćka odbierała apetyt na dalsze ucztowanie. Naprawdę mogło być tak pięknie, mogło być pozytywne zaskoczenie, a tu klops.
Podsumowując. „Bursztynowy dym” jest złożony prawie ze wszystkich złych elementów, jakie można wcisnąć do książki i wręczyć potencjalnemu czytelnikowi. Nie dość, że wiele wątków zostało potraktowanych po macoszemu lub prędzej czy później były ubarwiane erotycznymi farbkami, to na dodatek bohaterowie nic sobą nie prezentowali. Mitologiczna otoczka traciła swoją potęgę pod ciężarem niespecjalnie ciekawej rzeczywistości, gdzie tylko z parę razy można się jakoś wciągnąć, by później odliczać strony do końca tej katorgi. Nigdy więcej twórczości pani Cast!
Po Kristin Cast nie spodziewałam się niczego spektakularnego. Doskonale zdawałam sobie sprawę, w jaki sposób tworzy, ale nawet bez jakichkolwiek wymagań zrozumiałam, dlaczego „Bursztynowy dym” zakupiłam za bezcen. I to dość boleśnie, bo to, co było dane mi przeczytać – choć tlił się w tym potencjał – zostało kompletnie zdeptane...
BŁAGAM, DAJCIE MI ŁYŻKĘ CIERPLIWOŚCI…...
Życie na obczyźnie, choć dla wielu jest możliwością ucieczki od narastających problemów, nie dla każdego należy do najłatwiejszych zadań. Z dala od bliskich, na dodatek w miejscu, gdzie wszystko jest nowe, brzmi jak wyzwanie. A jeszcze trzeba wiedzieć, gdzie podążyć, by zacumować swoją „łódź” na dłużej, nie martwiąc się o to, czy bieda spojrzy nam raz jeszcze w oczy. Tym samym zdarza nam się popełniać błędy. Skuszeni perspektywą dobrego zarobku, nieraz nie zastanawiamy się, na czym tak właściwie będzie wyglądać nasza praca lub – co gorsza – czy faktycznie jest tak, jak o niej opowiadano… A wtedy pojawia się pytanie: Czy emigranci posiadają jeszcze jakiekolwiek prawa?
TWOIM ZADANIEM JEST URODZENIE KLIENTOWI ZDROWEGO, SILNEGO DZIECKA. I JUŻ ZADBAMY O TO, BYŚ NICZEGO NIE ZJE… MOŻE UDAMY SIĘ NA MASAŻ? DOBRZE CI TO ZROBI.
Nastawiona na wejście z buta do Ośrodka Złociste Dęby, gdzie właśnie – jak przeczuwałam – miała toczyć się cała fabuła, nawet nie pomyślałam, iż pani Joanne Ramos postanowi jeszcze chwilę przetrzymać mnie w niepewności. Niczym skrupulatna nauczycielka, pozwoliła mi poznać bohaterów od zupełnie innej strony. Odkryć, jak desperacja prowadzi ich właśnie w kierunku (teoretycznie) pracy jak ze snów. No bo cóż dziwnego jest w urodzeniu komuś dziecka za pieniądze? W końcu zawód surogatki nie jest czymś nieznanym, a kiedy jeszcze istnieje zapewnienie dogodnych warunków... Dlatego też Jane – pomimo początkowych obaw – postanowiła zaryzykować. Pozostawiając kuzynce pod opieką kilkumiesięczne dziecko, oddała się w ręce specjalistów, co wkrótce miało się okazać największym błędem pośród tych, jakie dotąd popełniła.
Nie powiem – sama chętnie bym skorzystała z wygód, jakie oferowano przyszłym mamom. Całodobowa opieka, wygody w postaci masażów czy odżywczych posiłków… to tylko nieliczne pozytywne aspekty przebywania w Złocistych Dębach. Dopiero z czasem zauważa się ciemne strony tamtej „organizacji”. Bohaterka i jej towarzyszki tylko pozornie mogły czuć się wolne, kiedy wszędobylskie kamery obserwowały każdy ich ruch. Przyszłe mamy musiały wypełniać swoje codzienne obowiązki, będąc posłusznymi, bo inaczej czekały je przykre konsekwencje. Również wkradały się tam liczne manipulacje. Obie strony kombinowały, ile wlezie, starając się przechytrzyć przeciwników zagrywkami. Sama nieraz łapałam się na tym, że dawałam się wkręcić. Kiedy czułam się już pewna, nagle pojawiało się coś, co zmieniało postać rzeczy, a ja zostałam w szoku. Bo choć zdarzało mi się co nieco przewidzieć, to i tak autorka naszpikowała „Farmę” niespodziewanymi zwrotami akcji. Nie mogę jednak przymknąć oczu na to, co tak właściwie chciała nam pokazać. Pani Joanne Ramos ukazała nam rzeczywistość, gdzie kobiety, chcące zadbać o ubezpieczenie rodziny, są gotowe wyrzec się swych praw. Dobrowolnie oddają ciała, przeistaczając się w żywe, naturalne inkubatory. Tracą nad nimi kontrolę, będąc więźniarkami tych, którzy obiecali im pomóc. A to może doprowadzić do obłędu, a co za tym idzie – zgubieniu własnej tożsamości.
Czy znajdę w „Farmie” coś, co mnie rozczarowało? Ciężko to mówić, ale… tak. O jednym szczególe wspomnę, gdy dotrę do omówienia pióra autorki, a teraz zajmę się zakończeniem, które było dość słabe. Po takich atrakcjach, jakie mi zostały zapewnione, liczyłam na wybuch takiej bomby, że przez tygodnie nie mogłabym się pozbierać, a tutaj coś takiego. Szczerze mówiąc, miałam nieodparte wrażenie, jakby autorce wyczerpały się zapasy i sięgnęła po zimne ognie, które nawet się nie odpaliły. A szkoda, bo był potencjał.
MOŻESZ CHCIEĆ WALCZYĆ, ALE CZY JEST W TYM JAKIKOLWIEK SENS?
Co tu kryć – Jane nie należy do moich ulubionych bohaterek. Szanuję ją za to, że pomimo tylu kopniaków, jakie los wymierzył w jej tyłek, nadal odnajdywała w sobie siłę na walkę dla swojej córeczki. To właśnie mała Amalia pomagała jej zwalczać ciemność, jaka toczyła się wokół niej. Dla niej postanowiła zaryzykować i zamieszkać w ośrodku, gdzie po zakończeniu zlecenia miała otrzymać coś, co mogłoby im obu zapewnić przyszłość. Tyle że kiedy sprawa nie dotyczyła jej córeczki, czułam, że kobieta jest wiecznie nieobecna lub wycofana. Dotarcie do niej przypominało rozczesywanie kołtunów, gdzie niekiedy lepiej po prostu odpuścić i pozwolić je sobie ściąć, gdzie tutaj wiązało się to z zostawieniem Jane samej sobie. Już więcej werwy było w jej kuzynce, Ate, która również poświęciła się dla rodziny. Aby zapewnić lepszy byt dzieciom, wyjechała z kraju i łapała się każdej pracy, byle tylko jak najdłużej się utrzymać i nie wrócić z podkulonym ogonem. Bywała surowa oraz miewała drastyczne metody wychowawcze, ale i tak było w niej więcej życia. Również inne bohaterki nie cierpiały na odrętwienie. Reagan, Mae czy Lisa – choć różniły się od siebie, każda wyznawała różne wartości, napędzały one lawinę zdarzeń, przez co nie czułam się znużona. Naprawdę, bo gdyby poświęcono całą „Farmę” Jane, na pewno książka zyskałaby status dobrego środka nasennego.
Zdarza(ło) wam się dopisywać multum całkiem zbędnych słów, aby wypracowanie zawierało ich minimalną liczbę? Zgaduję, że gaduły nie mają (lub nie miały) z tym problemu, bo przekraczają tę granicę, ale inni? Na bank tak było! I właśnie tak chyba działała autorka. Pani Joanne Ramos miewała słowotok, gdzie przy płynnej akcji pojawiały się zatory. Zdarzało się, że skupiała uwagę na zbędnych czynnościach, jakby próbowała nadać im najwyższą rangę. Naprawdę, wymienianie krok po kroku tego, co się robi przy zmianie pieluchy dziecka nie jest czymś, o czym tutaj chciałam czytać. Pomijając już to, uważam, że autorka się spisała. Nie jest idealnie, przydałoby się zrobić kilka szlifów, ale pomysł na historię jest jak najbardziej dobry. Aktualny, a zarazem ponadczasowy. Skłaniający do refleksji.
Podsumowując. „Farma” nie jest łatwą lekturą. Poruszony tam aspekt utraty kontroli nad własnym życiem i ciałem nie tylko szokuje, ale również sprawia, że stajemy się bardziej wyczuleni na świadomość własnego „ja”. Na nowo postrzegamy, iż za żadne pieniądze nie powinniśmy stawać się czyjąś własnością. Zabawką, która – gdy przestanie być potrzebna – zostaje wyrzucona do kąta. Ta książka to donośny krzyk, byśmy nigdy nie pozwolili nikomu na przekraczanie granic. I może nie zawsze zjadliwa, przy odrobinie cierpliwości zapewni również multum innych wrażeń.
Życie na obczyźnie, choć dla wielu jest możliwością ucieczki od narastających problemów, nie dla każdego należy do najłatwiejszych zadań. Z dala od bliskich, na dodatek w miejscu, gdzie wszystko jest nowe, brzmi jak wyzwanie. A jeszcze trzeba wiedzieć, gdzie podążyć, by zacumować swoją „łódź” na dłużej, nie martwiąc się o to, czy bieda spojrzy nam raz jeszcze w oczy. Tym...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to