Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Zacznijmy od tego, że to nie jest książka łatwa w odbiorze, pewnie sporo osób "się odbije" od niej.
Sztafaż cyberpunkowy kojarzy się (wbrew rodowodowi) z prostymi strzelankami w niedalekiej przyszłości.
Mamy tu powrót do korzeni - autor poszedł w podobnym kierunku co Watts w "Ślepowidzeniu", tylko zamiast obracać na wszystkie strony pojęcie świadomości, tu mamy bardzo mocne rozważania nad definicją człowieczeństwa/człowieka.
Definicją dość istotną, bo nie wiem czy w książce znajdzie się chociaż jedna postać będąca w 100% człowiekiem, pod względem fizycznym - pomimo, że na pierwszy rzut oka większości się od "zwykłych" ludzi nie da odróżnić. To właśnie zmiany "w środku" są ważne w książce i to na zasadzie "im głębiej, tym ważniejsze". Kluczowe są rozważania o tym "co właściwie definiuje każdego człowieka". Niby każdy z nas jest inny, ale ile z każdego z nas, jest wynikiem wpływów zewnętrznych? W książce mamy w pewnym sensie bardziej łopatologiczne zauważenie (wykorzystując cyberpunkowe przenośnie) , że na nas jako każdego "pojedynczego człowieka" wpływa środowisko, inne osoby, ich wspomnienia które potrafimy w jakimś stopniu przyswoić, a często nawet zagregować jako swoje. Ale również wpływ na nas mają informacje jakie pozyskujemy z otoczenia, nie wprost od innych ludzi a z "przedmiotów" (fizycznych i wirtualnych, w tym mediów). Patrząc na przebieg całego życia - ile z "mnie" jest od początku, a ile to "wpływy czynników obcych". Kiedy "ja" przestanę już być "sobą", mimo, że w ogóle tego nie zauważę. Na ile te wpływy zewnętrzne mogą na nas wpływać coraz bardziej negatywnie, wbrew temu jacy byliśmy "na początku". I czy da się "przywrócić siebie" w jakiś sposób.
Na to pytanie wydaje się, ze autor próbuje również odpowiedzieć. Każdy człowiek buduje w pewien sposób swój własny świat (w swojej głowie). W pewnym sensie życie każdego z nas to jakbyśmy przerabiali wszechświat, od wielkiego wybuchu, aż do jego końca. Czy jeśli przeżyjemy "koniec świata" budowanego w głowie (w oderwaniu od ciała fizycznie), to pozwoli nam wrócić do "ustawień fabrycznych" i zacząć od nowa? Czy i kto mógłby być "aniołem"/"bogiem" który nas przez taki koniec naszego świata może przeprowadzić i w pewnym sensie "zresetować"?
Jednocześnie mamy dość mocne ostrzeżenie/rozważania: jak bardzo ludzkość stanowi zagrożenie dla samej siebie i swojego świata przy okazji. Czy dążąc cały czas do rozwoju, nie idziemy jednocześnie ku samozagładzie (niszcząc jednocześnie swój świat, a właściwie nie tylko swój).
Zapewne, podobnie jak ze "Ślepowidzeniem", książkę musiałbym przeczytać kilka razy, żeby więcej zrozumieć i wyłapać, bo podejrzewam, że sporo rzeczy zauważymy dopiero przy kolejnych czytaniach. Książka wszakże również jest czynnikiem zewnętrznym wpływającym na nas, który nas w jakimś stopniu zmieni i możliwe, że "bardziej do siebie dostroi" przed kolejnym podejściem. ;-)
Na pewno ląduje w książkach które mogę polecić, mimo że również na pewno - niektóre osoby się od niej odbiją, lub uznają "taka sobie strzelanka, wojna, jakieś androidy, nie wiadomo skąd się biorą i w ogóle o co chodzi". ;-) To nie jest książka którą można czytać "po łebkach" i "na wyścigi". Zalecałbym nawet po przeczytaniu, poświęcić trochę (więcej) czasu i się nad nią zastanowić, a na pewno spróbować zajrzeć "pod" tego cyberpunka i strzelanki.

Zacznijmy od tego, że to nie jest książka łatwa w odbiorze, pewnie sporo osób "się odbije" od niej.
Sztafaż cyberpunkowy kojarzy się (wbrew rodowodowi) z prostymi strzelankami w niedalekiej przyszłości.
Mamy tu powrót do korzeni - autor poszedł w podobnym kierunku co Watts w "Ślepowidzeniu", tylko zamiast obracać na wszystkie strony pojęcie świadomości, tu mamy bardzo mocne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tytułem wprowadzenia - August Derleth to pierwszy wydawca prozy Lovecrafta. Jednocześnie pozwolił sobie na "podkręcenie" trochę mitologii Cthulhu (chyba nawet on to określenie wymyślił) oraz dopisał swoje opowiadania.
We wcześniejszym zbiorku "Maska Cthulhu" otrzymujemy opowiadania bardzo zbliżone do tekstów Lovecrafta. Ten sam styl, to samo podejście, stylizowanie na wpisy z pamiętników itp.
W "Tropem Cthulhu" mamy dwie znaczące zmiany.
Po pierwsze - opowiadania się ze sobą łączą bohaterami. Przede wszystkim w każdym występuję profesor Shrewsbury, ale sami główni bohaterowie potrafią się w kolejnych opowiadaniach pojawić w jakiejś mniejszej roli.
Po drugie - bohaterowie nie są już "nic niemogącymi" spadkobiercami czegoś, co kieruje ich na tropy których nie rozumieją. Profesor Shrewsbury tworzy siatkę badaczy, którzy z Przedwieczymi próbują walczyć. Otrzymujemy próby zamykania bram, a nawet próbę zabicia samego Cthulhu.
Jeśli ktoś gra w planszówki "Eldrith Horror" lub "Horror w Arkham" a nawet "Cthulhu: Death May Die" - powinien po opowiadania sięgnąć, bo trudno nie zauważyć, jak bardzo się nawzajem uzupełniają.
Wadą opowiadań na pewno jest powtarzalność. I nie chodzi o standardową powtarzalność, czyli "ktoś w spadku otrzymuje zapuszczoną posiadłość z mroczną tajemnicą" - do tego pewnie wszyscy czytelnicy Lovecrafta już się przyzwyczaili. Derleth niestety w każdym opowiadaniu, w dokładnie taki sam sposób, prawie takimi samymi zdaniami, wprowadza kolejnych bohaterów w listę Przedwiecznych wraz z ich opisami. W taki sam sposób wymienia wszystkie ważniejsze publikacje i teksty. Oraz każdy z bohaterów (poza ostatnim) otrzymuje ten sam zestaw ratunkowy, składający się z flakonika złocistego miodu, gwizdka i sentencji którą należy wypowiedzieć, żeby przywołać sługi Hastura, które mają bohatera uratować.
Nie dałbym rady przeczytać tych opowiadań jednym ciągiem - po trzecim miałem lekko dość powtórki. To dla mnie największa wada tego zbiorku.
Jednocześnie - zmianę podejścia na opisywanie przygód badaczy, którzy próbują z Przedwiecznymi jakoś walczyć - uważam, za sporą zaletę odróżniającą od pozostałych zbiorów opowiadań.
Jak ktoś ma ochotę poznać trochę z mitów Cthulhu - myślę, że jednak dobrze będzie się z tymi opowiadaniami zapoznać, nie tylko z tekstami samego Lovecrafta. Co najwyżej - rozbić sobie czytanie na dłuższy okres czasu - nie czytać wszystkiego "na jeden raz".

Tytułem wprowadzenia - August Derleth to pierwszy wydawca prozy Lovecrafta. Jednocześnie pozwolił sobie na "podkręcenie" trochę mitologii Cthulhu (chyba nawet on to określenie wymyślił) oraz dopisał swoje opowiadania.
We wcześniejszym zbiorku "Maska Cthulhu" otrzymujemy opowiadania bardzo zbliżone do tekstów Lovecrafta. Ten sam styl, to samo podejście, stylizowanie na wpisy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam z tą książką podobny problem, co ze "Wspomnij Phlebasa" - nie siedzę aż tak w kulturze/historii anglosaskiej, żeby wszystko rozumieć, wyłapywać i widzieć do czego autor w danym momencie nawiązuje. A najwyraźniej autor zakłada, że "przecież to są rzeczy oczywiste, więc po co tłumaczyć cokolwiek.
Wygladało na fajny pomysł na historię alternatywną, ale bez dodania kontekstów, albo przynajmniej podpowiedzi - całość staje się trochę niezrozumiała. Mam też wrażenie, że ta historia alternatywna, została wykorzystana głównie na początku, a potem ... gdyby jej nie było, to właściwie nie byłoby różnicy. Mogliby zostać tylko bohaterowie z ich ... cechami szczególnymi.
Może to dla Brytyjczyków jest fajne. Ale ja miałem problem, żeby się tu tak do końca odnaleźć.

Mam z tą książką podobny problem, co ze "Wspomnij Phlebasa" - nie siedzę aż tak w kulturze/historii anglosaskiej, żeby wszystko rozumieć, wyłapywać i widzieć do czego autor w danym momencie nawiązuje. A najwyraźniej autor zakłada, że "przecież to są rzeczy oczywiste, więc po co tłumaczyć cokolwiek.
Wygladało na fajny pomysł na historię alternatywną, ale bez dodania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka składa się z dwóch części. I moim zdaniem, gdyby autor rozwinął w pełnoprawną powieść jedną z nich - wycinając całkowicie drugą - wrażenie było o wiele lepsze.
Część pierwsza - mamy planetę z inteligentnym życiem. Na planecie mamy delegację z Ziemi - 4 osoby, które mają określić: jak do planety podejść: współpracować, pomóc technologicznie, eksploatować czy może całkowicie odizolować. Na całą tę część składają się głównie dyskusje i przerzucanie argumentami za różnymi rozwiązaniami. Niestety - uproszczenia powodują, że przebijają się tylko dwa podejścia (dwóch osób), pozostałe dwa są zminimalizowane. A widać, że był tu potencjał do dyskusji, zwłaszcza po wywodach jezuity-biologa. I było to na tyle ciekawe, że aż zacząłem sobie sprawdzać, czy faktycznie rozwój człowieka-płodu faktycznie tak wygląda. Za to wywody dotyczące wiary - odlot całkowity, kompletnie nie mieszczący się w moich kategoriach logiki. ;-)
Część druga - na Ziemi dorasta osobnik pochodzący z tamtej planety. Ta część moim zdaniem jest słabsza, autor jakby nie do końca wiedział w jakim kierunku iść. Uproszczenia są o wiele większe niż w części pierwszej. Możliwe, że była to inspiracja dla innych utworów - najbardziej pasuje mi "Człowiek który spadł na Ziemię", ale mamy też scenę, która prawie identycznie jest pokazana w "Avatarze", a koniec wybrzmiewa mi podobnie co "Fiasko" Lema. Pewnie dałoby się jeszcze trochę innych utworów wymienić. "Odlot" jezuity znajduje swoje ujście - bardzo słabe moim zdaniem. Możliwe, że wtedy kiedy książka powstała (lata 50 ubiegłego wieku, zimna wojna) - pasowało to bardziej.
Pierwszą część mimo wszystko polecam do przeczytania. Drugą można spokojnie odpuścić, niewiele tracąc.

Książka składa się z dwóch części. I moim zdaniem, gdyby autor rozwinął w pełnoprawną powieść jedną z nich - wycinając całkowicie drugą - wrażenie było o wiele lepsze.
Część pierwsza - mamy planetę z inteligentnym życiem. Na planecie mamy delegację z Ziemi - 4 osoby, które mają określić: jak do planety podejść: współpracować, pomóc technologicznie, eksploatować czy może...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Widzę potencjał u autorki - mam nadzieję, ze z każdą książką będzie lepiej. Powieść to sci-fi pełną gębą, z naciskiem na nauki społeczne, psychologię itp. Mam jednak z książką jeden podstawowy problem - moim zdaniem o wiele lepiej sprawdziłaby się jako opowiadanie. Trzy wątki dodatkowe, jakkolwiek całkiem fajne, mają bardzo mały wpływ na wątek główny. Same wątki są fajne, widzę nawet spory potencjał zwłaszcza w wątku z naprawianiem statku - gdyby to pociągnąć osobno, to mogliśmy otrzymać coś w podobnym klimacie co wątek główny. Ale jako wątki poboczne w powieści - IMHO są zbyt obszerne.
Możliwe, że wpływ na moją opinię ma to, że bardzo szybko zorientowałem się o co w wątkach chodzi i została mi tylko zagadka: ile jest scenariuszy: 3, 2 czy może 1 - co chyba byłoby najciekawszą opcją. Poza tym - romans w jednym z wątków zdecydowanie nie pasował mi do niczego i przynudzał.
Podsumowując:
- sama idea, podjęty temat, pomysł, struktura książki - poziom średni lub dobry
- sama realizacja trochę kulała
Ale w zalewie paranormali, kosmiczych strzelanek, YA - na pewno można przeczytać.

Widzę potencjał u autorki - mam nadzieję, ze z każdą książką będzie lepiej. Powieść to sci-fi pełną gębą, z naciskiem na nauki społeczne, psychologię itp. Mam jednak z książką jeden podstawowy problem - moim zdaniem o wiele lepiej sprawdziłaby się jako opowiadanie. Trzy wątki dodatkowe, jakkolwiek całkiem fajne, mają bardzo mały wpływ na wątek główny. Same wątki są fajne,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść wydana jako "klasycy radzieckiej sf" przez Stalker. Dość typowa dla lat 60-80 ubiegłego wieku. Fantastyka eksploracyjna, ciekawe pomysły na "obce roślinki". Ale jako całość, trochę "niedopracowana", w dodatku nie za bardzo zidentyfikowałem jakąś puentę.
Można ją podzielić na dwie części, które mają ze sobą w sumie bardzo mało wspólnego - wydane jako dwa niezależne opowiadania, również by się broniło. Tym bardziej, że to co pomiędzy nimi, w sumie nijak do tego nie pasuje i to również na poziomie technicznym - wprowadza przyjaciela, z którym główny bohater najwyraźniej czasami mieszka (nie są gejami), ale obydwaj latają w podróże kosmiczne, więc są pod wpływem dylatacji czasu - ich wiek powinien regularnie się rozjeżdżać. Cały wątek nie ma praktycznie znaczenia dla żadnej z dwóch części powieści.
Drugi błąd z kategorii "science" ma miejsce później - najpierw statek ląduje na planecie i bohater czeka, aż las wokół przestanie płonąć, bo zapalił się od płomieni z jego napędów rakietowych. Niewiele później znowu ląduje na planecie, tym razem w okolicy zamieszkałej przez ludzi - i tym razem już płomienie z jego napędów ... jakby ich w ogóle nie było.
Książka nie jest zła, ale mogłaby być o wiele lepsza, bo całość fabuły prowadzi do:
- ludzie walczą z obcymi, bo ci ich porywają i zmieniają
- ale na końcu okazuje się, że ci obcy zmieniają tylko ludzi chorych (w pewien sposób) - po prostu próbują im pomóc, tylko zgodnie z własnym podejściem.
To byłby bardzo fany punkt wyjscia do pofilozofowania sobie o relatywiźmie "złego zachowania". Punkt widzenia tu ewidentnie zależy mocno od wielu rzeczy, z całym wychowaniem, zależnościami kulturowimy itp na czele. Ludzie po prostu nie rozumieją zachowania obcych i reagują agresją. Można to było pociągnąć dalej na bardzo wiele różnych sposobów i kierunków. Autor niestety poszedł w inną stronę.

Powieść wydana jako "klasycy radzieckiej sf" przez Stalker. Dość typowa dla lat 60-80 ubiegłego wieku. Fantastyka eksploracyjna, ciekawe pomysły na "obce roślinki". Ale jako całość, trochę "niedopracowana", w dodatku nie za bardzo zidentyfikowałem jakąś puentę.
Można ją podzielić na dwie części, które mają ze sobą w sumie bardzo mało wspólnego - wydane jako dwa niezależne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na litość.
To, że akcja dzieje się na statkach kosmicznych i innych planetach, autor bawi się (nieumiejętnie) tunelami czasoprzestrzennymi i wsadza co jakiś czas trochę technobełkotu - naprawdę nie oznacza, że książka jest z gatunku Sci-fi!
Przeczytałem tę książkę, bo byłem ciekawy poziomu autora który pisze książki hurtowo oraz bo uważam, że jeśli coś krytykuję, to należy się zapoznać z tym co krytykuję.
I mi wystarczy - ta książka to dno i porównywanie na okładce z utworami Stanisława Lema uważam za po prostu obraźliwe. Tak dla samego Lema, jak i dla jego czytelników.
Cenię całkiem sporo autorów z Polski, nie tylko tych z wyższych półek jak Lem, Dukaj, Grzędowicz, Zbierzchowski itp, ale nawet tych piszących książki bardziej rozrywkowe, jak Robert J. Szmidt, czy Michał Cholewa. Ale tej książki nie da się z nimi porównać na poważnie.

Sam pomysł nie jest zły. Nie jest jakiś nowatorski - "teoria ciemnego lasu" podniesiona do poziomu po prostu igrzysk - ale nie jest zły. Ale na tym kończą się względne zalety. Nawet nagroda za wygranie tych igrzysk już razi niekonsekwencją, bo skoro wygrywa się możliwość zasiedlenia całej galaktyki, to kolejne igrzyska już nie miałyby sensu - a dostajemy informacje, że odbywają się co jakiś czas.
Ale to i tak pikuś w porównaniu z brakiem jakiejkolwiek logiki w prawie wszystkich opisywanych wydarzeniach. Nie dziwi mnie, że czytelnicy tu piszą, że się gubili w trakcie czytania - moim zdaniem pierwszą osobą która się w tym gubiła był sam autor.
Przez książkę przewija się teoria, że nie można zmienić przyszłości - cofając się i zmieniając przeszłość, bo świat "sam wróci na swoje tory". Ale ta rasa która wygrała igrzyska zdaje się to ignorować, skoro i wygrała igrzyska cofając się w czasie i manipulując wydarzeniami i jednocześnie pilnuje, żeby nikt inny niczego w przeszłości nie zmienił (po co w takim razie to robią?).

Większa część wydarzeń w książce to wsadzenie bohaterów w jakieś sytuacje bez wyjścia, po czym ratowanie ich typowym "deus ex machina" najczęściej tłumaczonym właśnie podróżami w czasie kogoś kolejnego który ich ratuje.
Chociaż - jest od tego wyjątek. Mamy sytuację w której bohater zostaje złapany przez obcych i ma zostać zabity. Po prostu. W następnej scenie bohater wyczołguje się z portalu. Jak udało mu się uwolnić i uciec? Dlaczego, jak się okazuje - obcy go torturowali? Jak odzyskał urządzenie potrzebne do podróżowania portalami? Autor nam nie tłumaczy - najwyraźniej w tym miejscu nawet nie potrafił żadnego "cudu" wymyślić.

Niekonsekwencja goni niekonsekwencję, nic do siebie nie pasuje.
Na początku książki bohaterowie muszą się hibernować w trakcie podróży, bo podróże trwają po 50 lub 150 lat. W związku z tą hibernacją - nie da się z nimi skomunikować. Ale na końcu książki, bohaterowie komunikują się z załogami innych statków, którzy najwyraźniej hibernowani nie byli - mimo, że odbywają tę samą drogę, statkami tej samej klasy - ergo - również podróże powinny trwać po 50-150lat.
Same igrzyska mają polegać na bitwach statków różnych cywilizacji (nie, nic takiego nie mamy opisanego). Dlaczego w takim razie używane są do tego ziemskie statki ... kolonizacyjne? Czyli nie żadne statki wojskowe, które miałyby jakieś uzbrojenie, tarcze, cokolwiek?
Jeśli igrzyska są organizowane wśród ras które osiągnęły odpowiedni poziom, to dlaczego widać wyraźną różnicę poziomu pomiędzy poziomem ludzkości, a tą rasą która wygrywa? Nie zapytam o inne rasy, bo mimo, że podobno to mają być igrzyska - żadnych innych ras nie spotykamy.

Ziemskie statki kolonizacyjne przewożą zahibernowanych przyszłych kolonistów. Dlaczego nie przewożą zahibernowanych zarodników ludzi? A właściwie - dlaczego tylko jeden przewozi? Nie ma wytłumaczenia logicznego - po prostu autor tak potrzebował dla fabuły.

Autor od początku tworzy różne zagadki w powieści. Ale później je ignoruje, lub rozwiązuje bez zgody z tym co było wcześniej.
Przykładowo:
- podobno rasa obcych nie ma danych o statku którym uciekają. Jak to nie ma, skoro o tym statku od samego początku wie minimum jeden obcy i wie o nim właściwie od początku powieści.
- na końcu dowiadujemy się kto wymordował załogę - kto w takim razie wymordował załogi pozostałych statków, bo trochę wygląda jakby na pozostałych go nie było (ani żadnego jego klona). Skoro byłby klon, to po skomunikowaniu się z tymi pozostałymi statkami - musiałby zareagować i cały pomysł z ucieczką byłby nic nie warty. Zresztą - co się stało z tym teoretycznym klonem na statkach na których nikt nie przeżył, a które sprawdzają?
- jeden osobnik wymordował całą załogę, w tym wojskowych, uzbrojonych, nie drasnęło go najwyraźniej nawet, jest budowana tajemnica że to jakiś wszechmocny, wirus, byt z innej płaszczyzny - na końcu okazuje się że nic takiego - można powiedzieć prawie "zwykły człowiek". Jak w takim razie miał immunitet na ataki całej załogi? Nie miał żadnego pancerza typu predator, który go czynił niewidzialnym i nietykalnym. Wisienką na torcie jest, że na końcu daje się pojmać i zakuć w kajdanki, bo mu grożą pistolecikiem. No rany ...

Hit absolutny - zagadka kryminalna, a autor przecież słynie z kryminałów właśnie.
Na początku książki mamy wymordowaną całą załogę, na statku w przestrzeni kosmicznej, przeżywają tylko 2 osoby. Przecież to typowe "morderstwo w zamkniętym pokoju". I jak autor to rozwiązuje? Typowo po swojemu - kompletnie olewając logikę itp.
Skoro ktoś mordował i to brutalnie, ludzi, to:
- powinny być ślady krwi na "narzędziach zbrodni" - ewidentnie nie używa do tego broni strzelającej, energetycznej itp. Jak komuś rozpłatał czaszkę, to dość ewidentnie opis wskazuje na "narzędzie mechaniczne" - nikt nie sprawdza, ani nawet nie zająknie się, żeby spróbować tych przedmiotów używanych do mordowania poszukać.
- krew i flaki rozwłóczone po całym pokładzie. Ta sama krew powinna się znaleźć np. na ubraniu czy butach mordercy. No ewidentnie wskazują na to wypowiedzi pod koniec, jak przyznaje, że zabił kapitana. I co - i nic, najwyraźniej miał immunitet na zabrudzenie krwią i flakami ofiar. Nie da się, żeby nie było tego widać właśnie przy okazji zabicia kapitana, bo dokładnie zaraz potem spotyka kogoś innego. Nie da się, żeby nie zostawiał śladów krwi na podłodze, np. w windzie którą przecież jechał.
Tajemnice nie są żadnymi tajemnicami. Po prostu autor kompletnie ignoruje rzeczy oczywiste, który zauważyłby średnio ogarnięty szympans. Jedno i drugie z powyższych prowadziłyby do rozwiązania całej zagadki gdzieś na 5, maksymalnie 10 stronie powieści.

Mógłbym tak długo, ale to nie ma sensu. Jeśli kogoś nie przekonałem do tej pory, to i tak nie przekonam.

Książkę czyta się szybko, bo to głównie dialogi (często głupie, proste i bez sensu) oraz krótkie opisy sytuacji. Nic nie jest opisane bardziej (np. w jaki sposób statek kolonizacyjny, wylądował na planecie, z atmosferą, przy braku czegokolwiek wspomagającemu to lądowanie. Cały statek, a nie jakieś lądowniki. Po prostu - wylądował - koniec opisu.). Akcja leci na łeb i szyję. Ale wszystko jest pisane całkowicie po łebkach. To szybkie czytanie może powodować efekt, że to jakoś działa. Ale jak człowiek przestanie na chwilę i zastanowi się nad tym co przeczytał chwilę temu, to włos się na głowie jeży.
Chce ktoś czytać - niech czyta. Potrafię zrozumieć chęć "zresetowania mózgu".
Ale bardzo proszę - nie nazywajcie tej książki - science-fiction.

Na litość.
To, że akcja dzieje się na statkach kosmicznych i innych planetach, autor bawi się (nieumiejętnie) tunelami czasoprzestrzennymi i wsadza co jakiś czas trochę technobełkotu - naprawdę nie oznacza, że książka jest z gatunku Sci-fi!
Przeczytałem tę książkę, bo byłem ciekawy poziomu autora który pisze książki hurtowo oraz bo uważam, że jeśli coś krytykuję, to należy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

II wojna światowa z dodatkiem "magii". Dokładniej to początek "wojny zimowej" czyli atak Rosji na Finlandię.
Lubię takie połączenia, bo da się z nich wycisnąć fajny klimat. Ale tu jest IMHO słabo.
Mam wrażenie, że dokładnie wszystko zostało potraktowane "po łebkach".
"Biblioteka" - po co powstała i jak działa, opisane tak w 3 zdaniach.
"Czarna zmora" - wielkie zło które chce zawładnąć światem. Chyba raz pojawia się, że wygląda że jednak bardziej "doprowadza do równowagi" niż chce niszczyć świat. Dlaczego czasami się pojawia, a czasami nie, czasami atakuje, a czasami nie, czasami mniejsza, a czasami większa ... no tego się nie dowiemy.
Jaki związek z nią ma fińska rodzinka ... tego też się nie dowiemy.
W jaki sposób na całą historię trafił ruski NKWDzista - maksymalnie skrótowo i po łebkach.
Jakieś artefakty magiczne - zazwyczaj dowiemy się o nich, bo w danym momencie są potrzebne, w dodatku właśnie wtedy się pojawiają. Kto, gdzie, czemu, w jakim celu je stworzył ... tego też się w większości nie dowiemy (nie mówię o nazwisku twórcy, tylko coś więcej poza nazwiskiem).
Magia jest głównie wykorzystywana do ratowania bohaterów z każdej opresji na zasadzie deus ex machina. W ogóle cała historia to jest jedna wielka deus ex machina.
Cała akcja to: znajdź i uratuj kobietę w Finlandii którą właśnie napadła Rosja, przez osobę (potem w sumie trzy), które nigdy nie były w Finlandii, nie znają fińskiego (SIC!) rosyjskiego zresztą też, nie wiedzą do końca gdzie szukać, nie mają w tej Finlandii ani pół kontaktu/przewodnika. Luzik - wszystko w 10 dni - sukces zaliczony. No jak inaczej to wytłumaczyć jak nie magią ... i dokładnie tak jest tłumaczone. ;-)
Mimo to akcja poprowadzona tak, że spokojnie przewidziałem chyba wszystkie zakończenia, motywacje itp.
Szybko się czyta i kilka scen typowo wojennych to chyba jedyne zalety. Oczywiście - jak na literaturę czysto rozrywkową, to może być dla wielu czytelników wystarczające. Ale jednak widzę w tej książce za dużo pójścia na łatwiznę - da się książki rozrywkowe napisać o wiele lepiej.

II wojna światowa z dodatkiem "magii". Dokładniej to początek "wojny zimowej" czyli atak Rosji na Finlandię.
Lubię takie połączenia, bo da się z nich wycisnąć fajny klimat. Ale tu jest IMHO słabo.
Mam wrażenie, że dokładnie wszystko zostało potraktowane "po łebkach".
"Biblioteka" - po co powstała i jak działa, opisane tak w 3 zdaniach.
"Czarna zmora" - wielkie zło które...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Niby militarna fantastyka, ale jednak z aspiracjami do czegoś więcej.
Początkowo miałem wrażenie podobieństw do książek Michała Cholewy z cyklu "Algorytmy wojny", ale to błędne skojarzenie. Oczywiście, na tym podstawowym poziomie te podobieństwa są widoczne i to, co ciekawe - do samego końca, ale u Zbierzchowskiego dostajemy o wiele więcej niż tylko zwykłą strzelankę.
Na podstawowym poziomie otrzymujemy faktycznie opowieść o losach żołnierzy na "misji stabilizacyjnej" w fikcyjnym państewku, która każdemu pewnie skojarzy się z jakimiś misjami w Iraku i inspirację nimi autor potwierdza w posłowiu. To wygląda na typową opowieść o okrucieństwie wojny i bycia żołnierzem jednocześnie o jakiejś przyjaźni/zaufaniu jakie wytwarza się pomiędzy żołnierzami w takich warunkach.
"Listy do syna" pisane przez głównego bohatera, wydają się dobrze służyć pogłębieniu jego postaci. Ale wraz z rozwojem akcji, pojawia się "tajemnica", która zaczyna ciążyć i coraz bardziej przyciągać uwagę. Rozwiązanie zagadki kryjącej się za opuszczoną bazą "Distortion" najpierw zajmuje tylko głównego bohatera, ale powoli są w to wplątywane kolejne osoby. Nie będzie raczej zaskoczeniem, że z tytułową przecież bazą, przyjdzie się bohaterom w końcu zmierzyć.
I w tym miejscu wchodzi sajfaj. Rozwiązanie zagadki ma podstawy w fizyce, autor stara się wytłumaczyć dość sensownie. Chociaż wydaje mi się, że jednak dość pobieżnie i bez wnikania w szczegóły.
Może dlatego, że dalej to nie sajfaj ma być najważniejszy. To dalej historia ludzi i ich wyborów. Nazwa "Heart of darkness" nie pojawia się przecież przypadkiem. Listy do syna okazują się mieć większe znaczenie, chociaż do mnie bardziej przemówiły krótkie słowa, które główny bohater chce, żeby uciekający koledzy przekazali jego ojcu "niech nie wierzy jak w mediach przedstawią ich jako potwory". Nowego znaczenia nabiera również ten kawałeczek z "tajemnicy", w których osoby wcześniej mające z nią kontakt, twierdzą, że "przecież już nie żyją".
Największy problem mam chyba z samą końcówką. Jak dla mnie "nie walnęło obuchem w łeb".
Podejrzewam, że miały tak zadziałać sceny w jaskiniach, ale na mnie nie zadziałały.
O wiele bardziej podobały mi się wcześniejsze:
- diagnoza lekarki, która mówi głównemu bohaterowi, ze przecież wszystko to co mówi, to typowe przejawy schizofrenii paranoidalnej. Cała książka jest pisana w pierwszej osobie, więc w tym momencie bardzo zadziałałoby przestawienie na "to się dzieje tylko w twojej głowie". Tym bardziej jak się weźmie wcześniejsze doświadczenia bohatera, te które spowodowały, że "ma elektrodę w głowie".
- sceny trochę wcześniej, w której "głosy w głowie mówią mu co musi zrobić". W tym miejscu można było spokojnie poprowadzić książkę dalej w kierunku "co ludzie robią, bo im się wydaje, że chce tego od nich jakiś Bóg (opowieść Abrahama i Izaaka chociażby, albo po prostu wiele innych zdarzeń spowodowanych "w imię Boga"), ideologia, wszelkie fanatyzmy itp."
Oczywiście - dalej można to tak traktować. Końcówka jest napisana w taki sposób, że można ją interpretować na różne sposoby. Może taki właśnie był zamysł autora.

Oczywiście - książka ma swoje wady, spokojnie dałoby się do wielu przyczepić. Ale ja raczej doceniam to, że autor napisał coś nie prostego i nastawionego tylko na "zjadaczy popcornu", przygotował się w miarę do napisania książki o wojnie (będąc cywilem) i potrafił w książce umieścić trochę takich drobiazgów, które po przeczytaniu całości okazują się mieć o wiele większe/inne znaczenie. Nawet jeśli nie jest to cytowane na końcu "Na Zachodzie bez zmian", to stara się być wyżej od większości typowych popkulturowych czytadeł.

Niby militarna fantastyka, ale jednak z aspiracjami do czegoś więcej.
Początkowo miałem wrażenie podobieństw do książek Michała Cholewy z cyklu "Algorytmy wojny", ale to błędne skojarzenie. Oczywiście, na tym podstawowym poziomie te podobieństwa są widoczne i to, co ciekawe - do samego końca, ale u Zbierzchowskiego dostajemy o wiele więcej niż tylko zwykłą strzelankę.
Na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejny klon "Trudno być bogiem" Strugackich z lekką nutką "Edenu" Lema. Grupa kosmonautów, postawionych w sytuacji w której czują, że nikt ich nie uratuje po awarii i rozbiciu się na nieznanej planecie, a może nawet po przeniesieniu w czasie. Prawie każdy inaczej podchodzi do tego "co robić dalej". Czy próbować wspomagać rozwój istniejącej na planecie prymitywnej rasy, czy odhibernować przewożonych kolonistów, osiedlić się na osobnym kontynencie i próbować jakoś żyć, czy może zahibernować się razem z nimi i "czekać na cud". Chyba u każdego wychodzi "drugie dno", próbują coś robić, niekoniecznie we współpracy z resztą, a czasami wręcz wbrew reszcie. Trochę mało obcych i obcej planety, większość książki skupia się na samych ludziach. Szkoda, że autor od połowy książki skupił się tylko na wybranych, coraz bardziej pomijając resztę, chociaż dodało to historii dynamizmu. Miało to zadatek na więcej filozofowania, dyskusji nad sensem różnych postaw życiowych, ale i tak nie jest źle.

Kolejny klon "Trudno być bogiem" Strugackich z lekką nutką "Edenu" Lema. Grupa kosmonautów, postawionych w sytuacji w której czują, że nikt ich nie uratuje po awarii i rozbiciu się na nieznanej planecie, a może nawet po przeniesieniu w czasie. Prawie każdy inaczej podchodzi do tego "co robić dalej". Czy próbować wspomagać rozwój istniejącej na planecie prymitywnej rasy, czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ech ...
"Proxima" (czyli pierwsza część) miała jakiś pomysł, jakoś to się trzymało w miarę, chociaż też były zgrzyty. Ale druga część to jazda bez trzymanki. Brak logiki, kompletnie bezsensowni bohaterowie, fabuła nie wiadomo do czego dążąca i po co wplecione 80% książki. Cywilizacje (np. starożytny Rzym) przez 2000 (dwa tysiące) lat, się nie rozwijają ... chociaż używają pociągów i statków kosmicznych, to dalej są to rzymskie legiony, walczące jak rzymskie legiony, uzbrojone jak rzymskie legiony ... w kosmosie. Zapomnijcie, że przez te 2tys lat zmieniło się uzbrojenie, albo chociaż medycyna, albo chociaż potrafią używać prądu do czegoś więcej niż oświetlenie. A potem jest jeszcze gorzej, bo skoro można tak potraktować Rzymian, to czemu nie Inków? Którzy w habitacie zbudowanym z rozebranego ziemskiego Księżyca, walczą oszczepami i procami ... nie, to nie jest żadne cofnięcie się w rozwoju, według autora oni się po prostu przez kilka tysięcy lat, w tej alternatywnej historii - nie rozwijali ... pomijając rozwój podróży kosmicznych itp.
Ostatnia scena w książce pasuje mi żywcem do filmu "Iron Sky 2", ale Finowie robili sobie jaja, a tu mamy taki klimat na poważnie. Przechodzenie między włazami, czyli między różnymi wersjami historii, różnymi czasami i miejscami, też przez autora działa jakoś bardzo ... ciekawie. Bo z jednej historii alternatywnej część bohaterów przechodzi w jedną linię czasu. A z całkiem innej historii alternatywnej w innym miejscu i innym czasie, druga grup bohaterów trafia dokładnie tam gdzie pierwsi. No bo co za problem trafić w tę samą historię alternatywną, tę samą planetę, to samo miejsce i ten sam czas (do wyboru mając raptem kilka miliardów lat z tego co kojarzę). Jak właściwie te włazy przenoszą, dokąd i do jakich czasów - właściwie nie wiadomo, chyba sterują tym ci "uśpieni obcy". Po co to robią - też nie wiadomo, bo nie ma to żadnego znaczenia dla ich głównego celu (on przecież jest załatwiany podróżami kosmicznymi). Po co robią to wszystko z włazami, skoro znają zakończenie? też do końca nie wiadomo, chociaż bardzo spieszą się, żeby zdążyć ... Gdyby chociaż to zakończenie zmienić i pójść w kierunku "powstaje coś nowego", zwłaszcza po "trzech parach odcisków dłoni", to mogło mieć sens, ale ta końcówka to jakaś paranoja IMHO. Zdecydowanie mam dość czytania książek pana Baxtera. Jeśli to ma być następca Clarke'a to chyba inaczej rozumiem takich "następców".

Ech ...
"Proxima" (czyli pierwsza część) miała jakiś pomysł, jakoś to się trzymało w miarę, chociaż też były zgrzyty. Ale druga część to jazda bez trzymanki. Brak logiki, kompletnie bezsensowni bohaterowie, fabuła nie wiadomo do czego dążąca i po co wplecione 80% książki. Cywilizacje (np. starożytny Rzym) przez 2000 (dwa tysiące) lat, się nie rozwijają ... chociaż używają...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka składa się z siedmiu rozdziałów obejmujących różne tematy. Każdy z nich dodatkowo dzielony jest na krótsze (maksymalnie kilka stron) części - mnie kojarzące się od razu z felietonami do gazet.
Trzy pierwsze rozdziały dotyczą faktycznie tytułu i rozważań "czy cały wszechświat został stworzony tylko po to, żeby na jednej planecie mogło powstać takie życie jakie widzimy". To była moim zdaniem w miarę najlepsza część książki. Pasuje nawet rozważanie "czy jeśli kosmici stworzyli nasz świat, to czy Bóg jest kosmitą". Chociaż tu już podpadło mi, że autor patrzy bardzo jednostronnie i rozważa tylko Boga z religii katolickiej.
Niestety w dalszej części książki mamy zjazd w dół. Tematy przestają pasować do tytułu ("Piękne umysły", czyli o sławnych naukowcach. "Nędza futurologii" - o błędnych przewidywaniach rozwoju naszej cywilizacji). Do tego dochodzi coraz więcej braku obiektywizmu autora i dorabianie argumentów do założonej tezy.
Skrajnym przypadkiem dla mnie jest czepianie się futurologów, że przewidywali chyba w roku 2000 automatycznych tłumaczy czy samochody które same jeżdżą i walenie przez autora takimi argumentami, że futurolodzy to prawie debile, bo przecież w 2000 roku tego nie było. No świetnie - książka wydana w 2019 roku, więc automatyczni tłumacze w tym momencie są coraz lepsi, a autonomiczne samochody widzimy coraz częściej ... czyli realnie pomylili się o około 20 lat, co dla autora jest dla nich dyskwalifikujące. Serio da się znaleźć przewidywania które rzeczywiście się nie sprawdziły, zamiast walić w kogoś, że źle przewidział dokładny rok w którym coś powstanie. I nawet kilka takich argumentów w książce też znajdziemy, ale to powyższe najbardziej utkwiło mi w głowie.
W rozdziale o przewidywanych końcach świata, autor już bez skrępowania cytuje tylko wizje apokalipsy z religii katolickiej, nie uznając żadnej innej. Mimo, że tak jak przy "początku świata" - jak najbardziej można pokazać różne wizje naukowe i religijne i na ten temat podyskutować, co pewnie byłoby ciekawe. Niestety tego w tej książce nie uświadczymy.
Drugim problemem który narasta wraz z kolejnymi rozdziałami, jest "ślizganie się" autora po opisywanych tematach. Jeżeli ja się tym interesuję czysto hobbystycznie, bez wykształcenia kierunkowego i w niektórych tematach mógłbym "z głowy" napisać/powiedzieć coś więcej, to chyba znaczy że jest słabo. Zastanawiałem się też czy autor niektóre rzeczy pomija celowo (bo nie pasują do tezy). Przykładowo, odniosłem wrażenie, że autor na siłę udowadnia, że życie może istnieć tylko na Ziemi bo nigdzie indziej nie zdarzy się taki ciąg przypadków, który doprowadził do powstania takiego życia jak na Ziemi. Czyli życie/cywilizacja w całym wszechświecie musi według autora wyglądać tak jak na Ziemi, a że tak nie będzie to znaczy, że żadnego życia we wszechświecie nie będzie. Całkowicie ignorując możliwości, że życie i cywilizacja wcale nie musi przypominać ludzkiej, nie musi funkcjonować w warunkach jak na Ziemi i rozwijać się tak jak na Ziemi. Przecież istnieją i są znane organizmy, które żyją w warunkach całkowicie odmiennych od Ziemskich. Tego również w tej książce nie znajdziemy.
Zdarzają się argumenty i spostrzeżenia sensowne, ale w pewnym momencie już zaczęło mnie nudzić pisanie autora trochę w stylu "wszyscy są idiotami" i po prostu zacząłem niektóre akapity pomijać, jeśli czytałem początek i spodziewałem się co będzie dalej. Kawałek o "modzie przyszłości" to moim zdaniem już całkowity "odlot" autora - jaki ma związek z tytułem - nie mam pojęcia.
Podsumowując:
- trzy pierwsze rozdziały, które faktycznie pasują do tytułu - czytało sie w miarę ciekawie, można by się przyczepić do braku niektórych rozważań, ale jest jakoś w miarę
- kolejne są coraz gorsze i do przeczytania co najwyżej dla kompletnych laików bez żadnej wiedzy i obeznania. No chyba, że ktoś chce się ponabijać, lub dołączyć do autora w nabijaniu się z innych.
P.S. Daję 4 gwiazdki głównie za 3 pierwsze rozdziały i kilka ciekawych pomysłów/ciekawostek z późniejszych. Książka jest mocno nierówna moim zdaniem i ciężko ją jednoznacznie ocenić.

Książka składa się z siedmiu rozdziałów obejmujących różne tematy. Każdy z nich dodatkowo dzielony jest na krótsze (maksymalnie kilka stron) części - mnie kojarzące się od razu z felietonami do gazet.
Trzy pierwsze rozdziały dotyczą faktycznie tytułu i rozważań "czy cały wszechświat został stworzony tylko po to, żeby na jednej planecie mogło powstać takie życie jakie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na Netflixie aktualnie można zobaczyć ekranizację, pod tym samym tytułem.

Hmmm ... jak by tu zdefiniować tę powieść.
Na pewno jest o wojnie i o byciu żołnierzem podczas wojny.
Nie wiadomo jakiej wojnie, nie wiadomo kiedy i nawet nie jest jasno powiedziane gdzie, trzeba by poszukać na mapach nazw jakichś wysp, żeby być pewnym czy chodzi o Szwecję. Nie wiadomo czy to jakaś wojna globalna czy lokalna. I moim zdaniem, na samym końcu można mieć nawet wątpliwości - z punktu widzenia której strony tej wojny patrzymy, chociaż raczej ewidentnie ze strony która tę wojnę przegrywa.
Ale IMHO to wszystko po prostu jest nieistotne. Tego typu historia może wydarzyć się w każdej wojnie, zmieniają się tylko szczegóły.
Bo to faktycznie ma być chyba taka alegoria wojny, jej bezsensu, braku rozumienia zwłaszcza u szeregowych żołnierzy i zobojętnienia do wojny wśród cywilów, obojętnie czy do obrońców czy okupantów. Co wszystko prowadzi do potrzeby posiadania jakiegoś innego celu, który pozwoli ten cały bezsens przetrwać.
W filmie cel głównej bohaterki jest prosty i oczywisty, rzekłbym łopatologiczny, w książce nie jest tak oczywisty i raczej też nie od razu dla głównego bohatera.
Książka nie jest jakimś fenomenem, ale w miarę ciekawa, chociaż napisana prosto, krótkimi rozdziałami, jednowątkowo i bez wszystkiego co zbędne. Prosta historia od pierwszej do ostatniej strony. Niecałe 300 stron, do połknięcia w 1-2 dni bez zarywania nocy.

W porównaniu do filmu - ogólnie jest to samo, ale na poziomie szczegółów sporo jest pozmienianych i uproszczonych w filmie. Końcówka zmieniona bardziej z niekorzyścią IMHO dla filmu, bo wydźwięk filmu względem książki się przez to zmienia. Film idzie bardziej w kierunku poświęcenia, książka w kierunku przetrwania.
Chociaż to może być kwestia subiektywnego odbioru.

Na Netflixie aktualnie można zobaczyć ekranizację, pod tym samym tytułem.

Hmmm ... jak by tu zdefiniować tę powieść.
Na pewno jest o wojnie i o byciu żołnierzem podczas wojny.
Nie wiadomo jakiej wojnie, nie wiadomo kiedy i nawet nie jest jasno powiedziane gdzie, trzeba by poszukać na mapach nazw jakichś wysp, żeby być pewnym czy chodzi o Szwecję. Nie wiadomo czy to jakaś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Debiutancka powieść autora, opowiada o zemście za zamordowanie żony i dzieci głównego bohatera. Niby standard, tylko zemsta jest zmorą przyjmującą postać czarnowłosej kobiety, która wczepia się w duszę głównej postaci, która do drużyny wciąga dodatkowo boga losu z "dziwną córką", głupiego Jasia (dosłownie), wielkoluda zauroczonego cyganką i rewolwerowca, który strzela zawsze celnie ... o ile nie jest trzeźwy. Wszyscy pracują dla Marsjanina, który wyrusza na wyprawę w celu odzyskania artefaktów z rozbitego statku kosmicznego gdzieś na Syberii. ;-)
Mało porąbane? ;-)
No to - na początku XX wieku Marsjanie zaatakowali Ziemię "mitbombami", które powodują ożywianie wierzeń i legend. Na Ziemi pojawiają się bogowie, na równi z postaciami z legend (przykładowo: pod Krakowem żyje prawdziwy smok, na kopcu rządzi "Wanda co nie chciała Niemca"). Później okazuje się, że pomiędzy legendami, a literaturą wcale tak dużej różnicy nie ma, więc dlaczego by nie spotkać postaci literackich ... zresztą niektórych literatów również (podobno w 2 tomie pojawia się więcej literatów ;-) ).
Akcja jest prowadzona dość prosto, ale autor ją urozmaica prowadząc akcję równolegle z historią wcześniejszą. Główny bohater chce się zemścić na 6 osobach. Na początku książki "zostało trzech" ... w trakcie poznajemy historie zemsty na wcześniejszych, jak i wiązania się np. ze wspomnianym bogiem losu.
Czyta się całkiem sprawnie. Historia nie jest jakoś mocno skomplikowana, chociaż wprowadzane kolejne postacie dość mocno urozmaicają przygody. Do tego całe mnóstwo nawiązań do legend, mitów, wierzeń i przypowieści - czasami w dość przewrotny sposób (parsknąłem śmiechem po "numerze z rzucanym za siebie lusterkiem" i tym co w tego wynikło). Postacie często wprowadzane są bez ich przedstawiania - zabawą bywa próba odgadnięcia "kto zacz" na podstawie opisów lub rozmów.
Jest to typowa literatura rozrywkowa i nie próbuje być niczym więcej. Ale czyta się fajnie. ;-)

Debiutancka powieść autora, opowiada o zemście za zamordowanie żony i dzieci głównego bohatera. Niby standard, tylko zemsta jest zmorą przyjmującą postać czarnowłosej kobiety, która wczepia się w duszę głównej postaci, która do drużyny wciąga dodatkowo boga losu z "dziwną córką", głupiego Jasia (dosłownie), wielkoluda zauroczonego cyganką i rewolwerowca, który strzela...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Świat po pandemii z powodu jakiegoś wirusa. ;-) Nie, to nie książka powstała na fali covid, to raczej praprzodek innych takich książek, bo napisany w 1949 roku. Podobno King się wzorował na niej, pisząc swój "Bastion", chociaż raczej wziął z niej tylko główny motyw.
Ale nie jest to typowa postapokalipsa, raczej podobna do "Gdzie dawniej śpiewał ptak" niż do jakichś Madmaxów, ani nawet nie bardzo podobne do wspomnianego Bastionu.
Akcji w książce za grosz, a jeśli już mogłaby się pojawić, to autor załatwia ją w 3 zdaniach.
W książce dominuje filozofowanie głównego bohatera i często to filozofowanie trwa kilkanaście stron, na podstawie jakiegoś zdarzenia, którego opis zajmowały 3 linijki.
Nie powiem, niektóre tematy rozważane fajnie, np. (to skróty z tych rozważań) "apokalipsa w rozumieniu ludzi, w większości wypadków dotyczy tylko ludzi, reszta Ziemi sobie poradzi i odbuduje bez problemów, może nawet takiej apokalipsy nie odczuć, w skali wszechświata nikt by tego nawet nie zauważył", "przy pomocy religii można rządzić łatwiej, bo religia wymaga tylko wiary, a podejście bez religii wymaga tłumaczenia, argumentów i wysiłku umysłowego, którego niektórym nie chce się podjąć, a niektórzy nie byliby do tego zdolni. Tylko w ten sposób bardzo łatwo można też rządzić źle". Przy czym to filozofowanie nie jest jakieś wybitne, żeby była jasność.
Problem w tej książce jest taki, że momentami po prostu przynudza. I autor chyba sam zdawał sobie z tego sprawę, bo są dwa momenty w których autor sam streszcza np. 20 lat, pisząc po max kilka zdań na temat każdego roku, i całe takie streszczanie jest przez autora od razu zaznaczane. Tylko powinien to chyba robić częściej.
Czy poleciłbym tę książkę? Trudno powiedzieć, na pewno nie wszystkim.
Na pewno bym jej nie nie polecił. ;-) No chyba, że wielbicielom postapokalipsy w rozumieniu falloutów, madmaxów itp. Bliżej jej pewnie do klimatu Stalkera ("Piknik na skraju drogi") od Strugackich.

P.S. Właśnie mi przyszło do głowy do czego jeszcze ta książka jest IMHO podobna - do "Ostatniego brzegu" Nevilla Shutte. Taka sama nieśpieszna narracja, tylko tu jest mniej pesymizmu i mniej napięcia.

Świat po pandemii z powodu jakiegoś wirusa. ;-) Nie, to nie książka powstała na fali covid, to raczej praprzodek innych takich książek, bo napisany w 1949 roku. Podobno King się wzorował na niej, pisząc swój "Bastion", chociaż raczej wziął z niej tylko główny motyw.
Ale nie jest to typowa postapokalipsa, raczej podobna do "Gdzie dawniej śpiewał ptak" niż do jakichś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytaliście "Marsjanina"? To to jest "Marsjanin 2.0" ... a może nawet 3.0 ... ;-)
Zwłaszcza przez pierwszych około 100 stron.
Główny bohater jest postacią prawie taką samą jak w Marsjaninie: człowiek z wiedzą, kombinujący z ironicznym poczuciem humoru, które go nie opuszcza nawet w dość niezwykłej i groźnej sytuacji. W związku z czym, w książce też science wygląda jakby przeważało nad fiction. Co oczywiście należy uznać za duży plus.
Różnica jest jednak już od początku, bo przez całą książkę mamy historię prowadzoną dwutorowo, bo równolegle do głównej linii, poznajemy w "przypominajkach" - jak doszło do tego, do czego doszło. I tu dostajemy drugą postać, która się wyróżnia w powieści - szefową projektu. Pani Stratt wyróżnia się mocno: konsekwencją, bezwzględnym dążeniem do celu i wykorzystywaniem bez skrupułów możliwości jakie dostała. Przypomina mi pod tym względem Morgaine z cyklu C.J.Cherrych, która była nawet określana jako postać zła. Szefowa projektu Hail Mary również potrafi bez chwili wątpienia kogoś poświęcić, lub nie przejmować się zagrożeniami czy uczuciami. Ma swoich kilka scen, w których "rządzi". Chociaż nie do końca podoba mi się sama końcówka historii z jej udziałem.
Po tych pierwszych 100 stronach, główna linia przechodzi w temat już trochę inny od "Marsjanina", chociaż można było się tego spodziewać. Dalej mamy "naukowe główkowanie", ale dochodzi kolejna postać. I z którą związane są IMHO dwie wady książki: uproszczenia (bo tu moim zdaniem jest sporo uproszczeń i skrótów) i marysuizm. Jak dla mnie - Rocky to kolejna Mary Sue, nawet jeśli "w przebraniu" - jego "genialność" i umiejętność zrobienia wszystkiego momentami trochę drażniła.
Końcówka w sumie trochę do przewidzenia.
Nie jest to literatura problematyczna, mimo dużej ilości science (nawet wzorki się pojawiają), tylko rozrywkowa, więc idealnie pasująca na urlop. ;-) Jeśli ktoś chce przeczytać coś rozrywkowego, ale nie obrażającego inteligencji, a może nawet trochę prowokującego do pokombinowania, to polecam.

Czytaliście "Marsjanina"? To to jest "Marsjanin 2.0" ... a może nawet 3.0 ... ;-)
Zwłaszcza przez pierwszych około 100 stron.
Główny bohater jest postacią prawie taką samą jak w Marsjaninie: człowiek z wiedzą, kombinujący z ironicznym poczuciem humoru, które go nie opuszcza nawet w dość niezwykłej i groźnej sytuacji. W związku z czym, w książce też science wygląda jakby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Space opera, czyli piu, piu laserami, wziuuuu statkami kosmicznymi, obcy, przygody, inne światy ... takie Gwiezdne Wojny, ale z ciut większym zachowaniem realizmu. Statki kosmiczne nie manewrują w próżni jak myśliwce z 2WŚ, strzały laserem potrafią odbić się od kryształu i trafić bohaterów (i od nich się już nie odbić).
Książka należy do cyklu, ale cykl ma tylko wspólny świat, a bohaterowie w każdym tomie są inni. W związku z czym, można przeczytać niezobowiązująco, bez patrzenia na resztę cyklu.
Podobała mi się kreacja świata, tu faktycznie różne książki mogą się sprawdzić, pokazując różne kawałki tego świata.
Fajny pomysł na główną postać, chociaż mam wrażenie, że trochę za mało wykorzystana - za mało pokazana "inność".
Fabuła - przygodówka w czasach wojny galaktycznej. Nic szczególnego. Zdecydowanie więcej przygody, niż wojny.
Ale to całe tło, które poznajemy przy okazji, jest IMHO zaletą tej książki.
Takie trochę Starwarsy ale nie w Starwarsach.
Jeśli ktoś chciałby przeczytać space operę nie w klimacie Gwiezdnych Wojen, to polecam.
Jeśli ktoś chciałby jakąś przygodówkę bez większych aspiracji - również.
Jak ktoś woli przewagę science nad fiction - to nie tutaj.

Space opera, czyli piu, piu laserami, wziuuuu statkami kosmicznymi, obcy, przygody, inne światy ... takie Gwiezdne Wojny, ale z ciut większym zachowaniem realizmu. Statki kosmiczne nie manewrują w próżni jak myśliwce z 2WŚ, strzały laserem potrafią odbić się od kryształu i trafić bohaterów (i od nich się już nie odbić).
Książka należy do cyklu, ale cykl ma tylko wspólny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Podobno autor współautorzył scenariusz do Łotra1 z Gwiezdnych wojen - tak pisze na okładce ...
ale bardziej pasuje drugi dopisek - reżyserował którąś część Zmierzchu (tego Zmierzchu) ...
Rzadko mi się zdarza, ale właśnie, po około 200 stronach, nie wytrzymałem i powiedziałem dość.
Postapo i Young Adult (czyli o nastolatkach, dla nastolatków).
Ale bez przesady.
Sposób pisania dokładnie jak scenariusza, ale chyba sztuki teatralnej - dialogi pisane za każdym razem
ja: cośtam, cośtam
ktoś: cośtam, cośtam
ja: cośtam, cośtam
dosłownie, tak to wygląda w książce jakby było rozpisane na role. Oczywiście teksty wkładane w usta bohaterów nie są okraszone jakimiś dodatkowymi przemyśleniami czy cokolwiek - to byłoby za dużo - suchy tekst i kto ma go wypowiedzieć, nic więcej ...
Zresztą bohaterowie w ogóle psychiki za bardzo nie mają, czasami zdarzają się jakieś pojedyncze zdania, że niby bardzo się przejmują tym, że wszyscy dorośli i małe dzieci wymarli na skutek jakiegoś wirusa (pomysł wirusa, o ile oparty o realia, byłby jedyną niegłupią rzeczą w tej książce).
Ale nie wytrzymałem jak trafiłem na scenę, w której główny bohater-nastolatek, który właśnie uciekł spod ostrzału z innym gangiem, rozdzielił się ze swoją grupką, trafia na jakąś inną blondynkę i zaczynają się ... (chyba, bo jest to tak napisane, że nie jestem pewien, ale tak to wygląda).
Wcześniej (kilka godzin wcześniej) miał nasz bohater straszne dylematy moralne i wyznawał miłość do innej laski, z którą zna się od przedszkola i która była w grupie z którą się rozdzielił, ale właśnie trafił na inną laskę, którą widzi drugi raz na oczy i od razu "heja na całego". Oczywiście chwilę później tamta pierwsza laska na nich trafia ... w tym momencie rzuciłem książkę w kąt, wyobraźnia podpowiadała mi co pewnie za chwilę będzie ...
Te wcześniejsze dylematy moralne zresztą też nie były najwyższych lotów, a opisywane z punktu widzenia tak młodego bohatera, jak i jego "przyjaciółki", więc przemyślenia takie, że zęby same zgrzytają. Niezatapialna Armada mogłaby to sobie wziąć na warsztat (no chyba, że wzięła - dawno ich nie czytałem).
Ze wszystkich YA, które zdarzyło mi się przeczytać - chyba najgorsza rzecz na jaką trafiłem. To książka nie tylko o nastolatkach, wygląda jakby tą książkę pisał słabo dojrzały dwunastolatek ...
Polecam tylko, jeśli ktoś chce się powyżywać i powyzłośliwiać.

Kupiłem książkę, bo w koszach w Tesco były książki po dychu i znalazłem tam kilka książek, które raczej będą miały wyższy poziom. Tą wziąłem, ze świadomością, że pewnie nie będzie to coś doskonałego (i przez ten dopisek o Łotrze), ale nawet moje optymistyczne podejście do takich książek właśnie zostało pokonane ...
Szkoda mi drzew, które pewnie zginęły przez tego gniota, więc lepiej jednak omijać z daleka ...

Podobno autor współautorzył scenariusz do Łotra1 z Gwiezdnych wojen - tak pisze na okładce ...
ale bardziej pasuje drugi dopisek - reżyserował którąś część Zmierzchu (tego Zmierzchu) ...
Rzadko mi się zdarza, ale właśnie, po około 200 stronach, nie wytrzymałem i powiedziałem dość.
Postapo i Young Adult (czyli o nastolatkach, dla nastolatków).
Ale bez przesady.
Sposób...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kupiłem film, więc książkę przy okazji, żeby dopełnić obraz. ;-) (poza tym trzeba się wczuć w klimacik przed budowaniem cyberpunka ;-) )
Kojarzę jak przez mgłę, że jakieś 20 lat temu oglądałem pierwowzór, ale nijak nie pamiętałem o co chodziło. Uznałem, że książka może być dobrym wprowadzeniem w klimat/opowieść.
I pewnie tak jest. Tylko IMHO nic poza tym.
Czytadło takie sobie.
Przedstawione "miasto złomu", chociaż w formie dość szczątkowej, bo jakichś przydługich opisów tu nie uświadczymy. Miejsc pojawia się dosłownie kilka i bardziej możemy sobie sami dowolnie wyobrazić jak wyglądają - chyba tylko o "katedrze" jest ciut więcej.
Wprowadzenie postaci, które później w filmie wygląda, że odgrywają w miarę główne role - ale również w formie zaledwie kilku cech i motywacji. I trochę historii "skąd się to wszystko wzięło i działa w taki sposób" - znowu: bez szczegółów.
Bez filmu - nie wiem czy jest sens czytać. Z drugiej strony - za dużo czasu nie zajmuje przeczytanie.

Rzuciło mi się w oczy sporo niedociągnięć redaktorskich/korektorskich:
- pomieszane szyki zdania
- powtarzane wyrazy
- literówki
Jak na tak mało treści - IMHO sporo tego było.

Po obejrzeniu filmu - książka dopełnia przedstawienie postaci. W filmie na głównym planie mamy Alitę i Hugo, w książce doktorka, żonę, Victora. Jeśli oceniać jako komplet, to ocena wzrasta.

Kupiłem film, więc książkę przy okazji, żeby dopełnić obraz. ;-) (poza tym trzeba się wczuć w klimacik przed budowaniem cyberpunka ;-) )
Kojarzę jak przez mgłę, że jakieś 20 lat temu oglądałem pierwowzór, ale nijak nie pamiętałem o co chodziło. Uznałem, że książka może być dobrym wprowadzeniem w klimat/opowieść.
I pewnie tak jest. Tylko IMHO nic poza tym.
Czytadło takie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

King dla mnie jest świetnym gawędziarzem, po prostu opowiada historie tak, że chce się je poznać dalej (zazwyczaj).
I co mi zawsze najbardziej się podobało - u Kinga straszne nie jest to co nadprzyrodzone, straszne jest to co jest całkowicie "normalne" - do spotkania za rogiem, albo u sąsiadów.
W gruncie rzeczy, poza samą ideą przeniesienia w czasie (zakładam, że to nie jest spojler) nie mamy w książce nic nienaturalnego. Za to fajnie oddany klimat lat 60tych w Ameryce. Trudno mi powiedzieć na ile realny, ale chyba ze sporym prawdopodobieństwem tak. ... czyta się ...
In minus - przez większość książki bohater uważa, żeby nie ruszać głównej linii fabularnej, żeby "historia się nie zmieniła", ale już poza tą linią - szaleje maksymalnie i bez opamiętania.
I kurde ... sama końcówka też nie zachwyciła.
Na pewno nijak nie zaskoczyła, nie miałem też żadnego efektu "wow", jakiegoś walnięcia, czy cuś. Zdarzyło się dokładnie to co można było przewidzieć, że się zdarzy. Do samego końca. A przecież wcześniej wyglądało, jakby "świat" mógł w sposób bardziej subtelny pokrzyżować plany głównego bohatera ...
Jest kilka rzeczy które mogą się spodobać ("przeszłość harmonizuje"), ale to takie małe kamyczki.
Z drugiej strony - jakoś mało logiczne wytłumaczenie końcówki (tzn. tego przed samą końcówką - ten efekt motyla jakiś taki wyszedł jakby "na szybko napisany").
Może też za dużo razy już czytałem historie oparte o wątek podróży w czasie i wpływie ich na zmiany historii (z ostatnich to "DODO" Stephensona i w pewnym sensie "Człowiek z sąsiedztwa" Priesta, więc "tyle co czytane") i na ich tle, "Dallas 63" wypada raczej słabo.

Podsumowując:
- Jeśli ktoś lubi "gawędy Kinga" to spokojnie może się zabierać za czytanie. Zwłaszcza jeśli lubi ten klimat "małego miasteczka w stanie Maine" w którym wszyscy wszystkich znają, ale tylko pobieżnie, bo "za drzwiami, ludzie zmieniają się w upiory".
- Jeśli ktoś liczy na logiczne wytłumaczenie podróży w czasie, albo jakieś większe rozważania "czy zabiłbyś Hitlera, mając aktualną wiedzę i mogąc cofnąć się w czasie na chwilę", to nie za bardzo. Chociaż na samym końcu King na takie pytanie IMHO odpowiada.

Na plus jeszcze ... to ;-)

King dla mnie jest świetnym gawędziarzem, po prostu opowiada historie tak, że chce się je poznać dalej (zazwyczaj).
I co mi zawsze najbardziej się podobało - u Kinga straszne nie jest to co nadprzyrodzone, straszne jest to co jest całkowicie "normalne" - do spotkania za rogiem, albo u sąsiadów.
W gruncie rzeczy, poza samą ideą przeniesienia w czasie (zakładam, że to nie...

więcej Pokaż mimo to