-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik230
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant13
Biblioteczka
Tytułem wprowadzenia - August Derleth to pierwszy wydawca prozy Lovecrafta. Jednocześnie pozwolił sobie na "podkręcenie" trochę mitologii Cthulhu (chyba nawet on to określenie wymyślił) oraz dopisał swoje opowiadania.
We wcześniejszym zbiorku "Maska Cthulhu" otrzymujemy opowiadania bardzo zbliżone do tekstów Lovecrafta. Ten sam styl, to samo podejście, stylizowanie na wpisy z pamiętników itp.
W "Tropem Cthulhu" mamy dwie znaczące zmiany.
Po pierwsze - opowiadania się ze sobą łączą bohaterami. Przede wszystkim w każdym występuję profesor Shrewsbury, ale sami główni bohaterowie potrafią się w kolejnych opowiadaniach pojawić w jakiejś mniejszej roli.
Po drugie - bohaterowie nie są już "nic niemogącymi" spadkobiercami czegoś, co kieruje ich na tropy których nie rozumieją. Profesor Shrewsbury tworzy siatkę badaczy, którzy z Przedwieczymi próbują walczyć. Otrzymujemy próby zamykania bram, a nawet próbę zabicia samego Cthulhu.
Jeśli ktoś gra w planszówki "Eldrith Horror" lub "Horror w Arkham" a nawet "Cthulhu: Death May Die" - powinien po opowiadania sięgnąć, bo trudno nie zauważyć, jak bardzo się nawzajem uzupełniają.
Wadą opowiadań na pewno jest powtarzalność. I nie chodzi o standardową powtarzalność, czyli "ktoś w spadku otrzymuje zapuszczoną posiadłość z mroczną tajemnicą" - do tego pewnie wszyscy czytelnicy Lovecrafta już się przyzwyczaili. Derleth niestety w każdym opowiadaniu, w dokładnie taki sam sposób, prawie takimi samymi zdaniami, wprowadza kolejnych bohaterów w listę Przedwiecznych wraz z ich opisami. W taki sam sposób wymienia wszystkie ważniejsze publikacje i teksty. Oraz każdy z bohaterów (poza ostatnim) otrzymuje ten sam zestaw ratunkowy, składający się z flakonika złocistego miodu, gwizdka i sentencji którą należy wypowiedzieć, żeby przywołać sługi Hastura, które mają bohatera uratować.
Nie dałbym rady przeczytać tych opowiadań jednym ciągiem - po trzecim miałem lekko dość powtórki. To dla mnie największa wada tego zbiorku.
Jednocześnie - zmianę podejścia na opisywanie przygód badaczy, którzy próbują z Przedwiecznymi jakoś walczyć - uważam, za sporą zaletę odróżniającą od pozostałych zbiorów opowiadań.
Jak ktoś ma ochotę poznać trochę z mitów Cthulhu - myślę, że jednak dobrze będzie się z tymi opowiadaniami zapoznać, nie tylko z tekstami samego Lovecrafta. Co najwyżej - rozbić sobie czytanie na dłuższy okres czasu - nie czytać wszystkiego "na jeden raz".
Tytułem wprowadzenia - August Derleth to pierwszy wydawca prozy Lovecrafta. Jednocześnie pozwolił sobie na "podkręcenie" trochę mitologii Cthulhu (chyba nawet on to określenie wymyślił) oraz dopisał swoje opowiadania.
We wcześniejszym zbiorku "Maska Cthulhu" otrzymujemy opowiadania bardzo zbliżone do tekstów Lovecrafta. Ten sam styl, to samo podejście, stylizowanie na wpisy...
Mam z tą książką podobny problem, co ze "Wspomnij Phlebasa" - nie siedzę aż tak w kulturze/historii anglosaskiej, żeby wszystko rozumieć, wyłapywać i widzieć do czego autor w danym momencie nawiązuje. A najwyraźniej autor zakłada, że "przecież to są rzeczy oczywiste, więc po co tłumaczyć cokolwiek.
Wygladało na fajny pomysł na historię alternatywną, ale bez dodania kontekstów, albo przynajmniej podpowiedzi - całość staje się trochę niezrozumiała. Mam też wrażenie, że ta historia alternatywna, została wykorzystana głównie na początku, a potem ... gdyby jej nie było, to właściwie nie byłoby różnicy. Mogliby zostać tylko bohaterowie z ich ... cechami szczególnymi.
Może to dla Brytyjczyków jest fajne. Ale ja miałem problem, żeby się tu tak do końca odnaleźć.
Mam z tą książką podobny problem, co ze "Wspomnij Phlebasa" - nie siedzę aż tak w kulturze/historii anglosaskiej, żeby wszystko rozumieć, wyłapywać i widzieć do czego autor w danym momencie nawiązuje. A najwyraźniej autor zakłada, że "przecież to są rzeczy oczywiste, więc po co tłumaczyć cokolwiek.
Wygladało na fajny pomysł na historię alternatywną, ale bez dodania...
Książka składa się z dwóch części. I moim zdaniem, gdyby autor rozwinął w pełnoprawną powieść jedną z nich - wycinając całkowicie drugą - wrażenie było o wiele lepsze.
Część pierwsza - mamy planetę z inteligentnym życiem. Na planecie mamy delegację z Ziemi - 4 osoby, które mają określić: jak do planety podejść: współpracować, pomóc technologicznie, eksploatować czy może całkowicie odizolować. Na całą tę część składają się głównie dyskusje i przerzucanie argumentami za różnymi rozwiązaniami. Niestety - uproszczenia powodują, że przebijają się tylko dwa podejścia (dwóch osób), pozostałe dwa są zminimalizowane. A widać, że był tu potencjał do dyskusji, zwłaszcza po wywodach jezuity-biologa. I było to na tyle ciekawe, że aż zacząłem sobie sprawdzać, czy faktycznie rozwój człowieka-płodu faktycznie tak wygląda. Za to wywody dotyczące wiary - odlot całkowity, kompletnie nie mieszczący się w moich kategoriach logiki. ;-)
Część druga - na Ziemi dorasta osobnik pochodzący z tamtej planety. Ta część moim zdaniem jest słabsza, autor jakby nie do końca wiedział w jakim kierunku iść. Uproszczenia są o wiele większe niż w części pierwszej. Możliwe, że była to inspiracja dla innych utworów - najbardziej pasuje mi "Człowiek który spadł na Ziemię", ale mamy też scenę, która prawie identycznie jest pokazana w "Avatarze", a koniec wybrzmiewa mi podobnie co "Fiasko" Lema. Pewnie dałoby się jeszcze trochę innych utworów wymienić. "Odlot" jezuity znajduje swoje ujście - bardzo słabe moim zdaniem. Możliwe, że wtedy kiedy książka powstała (lata 50 ubiegłego wieku, zimna wojna) - pasowało to bardziej.
Pierwszą część mimo wszystko polecam do przeczytania. Drugą można spokojnie odpuścić, niewiele tracąc.
Książka składa się z dwóch części. I moim zdaniem, gdyby autor rozwinął w pełnoprawną powieść jedną z nich - wycinając całkowicie drugą - wrażenie było o wiele lepsze.
Część pierwsza - mamy planetę z inteligentnym życiem. Na planecie mamy delegację z Ziemi - 4 osoby, które mają określić: jak do planety podejść: współpracować, pomóc technologicznie, eksploatować czy może...
Widzę potencjał u autorki - mam nadzieję, ze z każdą książką będzie lepiej. Powieść to sci-fi pełną gębą, z naciskiem na nauki społeczne, psychologię itp. Mam jednak z książką jeden podstawowy problem - moim zdaniem o wiele lepiej sprawdziłaby się jako opowiadanie. Trzy wątki dodatkowe, jakkolwiek całkiem fajne, mają bardzo mały wpływ na wątek główny. Same wątki są fajne, widzę nawet spory potencjał zwłaszcza w wątku z naprawianiem statku - gdyby to pociągnąć osobno, to mogliśmy otrzymać coś w podobnym klimacie co wątek główny. Ale jako wątki poboczne w powieści - IMHO są zbyt obszerne.
Możliwe, że wpływ na moją opinię ma to, że bardzo szybko zorientowałem się o co w wątkach chodzi i została mi tylko zagadka: ile jest scenariuszy: 3, 2 czy może 1 - co chyba byłoby najciekawszą opcją. Poza tym - romans w jednym z wątków zdecydowanie nie pasował mi do niczego i przynudzał.
Podsumowując:
- sama idea, podjęty temat, pomysł, struktura książki - poziom średni lub dobry
- sama realizacja trochę kulała
Ale w zalewie paranormali, kosmiczych strzelanek, YA - na pewno można przeczytać.
Widzę potencjał u autorki - mam nadzieję, ze z każdą książką będzie lepiej. Powieść to sci-fi pełną gębą, z naciskiem na nauki społeczne, psychologię itp. Mam jednak z książką jeden podstawowy problem - moim zdaniem o wiele lepiej sprawdziłaby się jako opowiadanie. Trzy wątki dodatkowe, jakkolwiek całkiem fajne, mają bardzo mały wpływ na wątek główny. Same wątki są fajne,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Powieść wydana jako "klasycy radzieckiej sf" przez Stalker. Dość typowa dla lat 60-80 ubiegłego wieku. Fantastyka eksploracyjna, ciekawe pomysły na "obce roślinki". Ale jako całość, trochę "niedopracowana", w dodatku nie za bardzo zidentyfikowałem jakąś puentę.
Można ją podzielić na dwie części, które mają ze sobą w sumie bardzo mało wspólnego - wydane jako dwa niezależne opowiadania, również by się broniło. Tym bardziej, że to co pomiędzy nimi, w sumie nijak do tego nie pasuje i to również na poziomie technicznym - wprowadza przyjaciela, z którym główny bohater najwyraźniej czasami mieszka (nie są gejami), ale obydwaj latają w podróże kosmiczne, więc są pod wpływem dylatacji czasu - ich wiek powinien regularnie się rozjeżdżać. Cały wątek nie ma praktycznie znaczenia dla żadnej z dwóch części powieści.
Drugi błąd z kategorii "science" ma miejsce później - najpierw statek ląduje na planecie i bohater czeka, aż las wokół przestanie płonąć, bo zapalił się od płomieni z jego napędów rakietowych. Niewiele później znowu ląduje na planecie, tym razem w okolicy zamieszkałej przez ludzi - i tym razem już płomienie z jego napędów ... jakby ich w ogóle nie było.
Książka nie jest zła, ale mogłaby być o wiele lepsza, bo całość fabuły prowadzi do:
- ludzie walczą z obcymi, bo ci ich porywają i zmieniają
- ale na końcu okazuje się, że ci obcy zmieniają tylko ludzi chorych (w pewien sposób) - po prostu próbują im pomóc, tylko zgodnie z własnym podejściem.
To byłby bardzo fany punkt wyjscia do pofilozofowania sobie o relatywiźmie "złego zachowania". Punkt widzenia tu ewidentnie zależy mocno od wielu rzeczy, z całym wychowaniem, zależnościami kulturowimy itp na czele. Ludzie po prostu nie rozumieją zachowania obcych i reagują agresją. Można to było pociągnąć dalej na bardzo wiele różnych sposobów i kierunków. Autor niestety poszedł w inną stronę.
Powieść wydana jako "klasycy radzieckiej sf" przez Stalker. Dość typowa dla lat 60-80 ubiegłego wieku. Fantastyka eksploracyjna, ciekawe pomysły na "obce roślinki". Ale jako całość, trochę "niedopracowana", w dodatku nie za bardzo zidentyfikowałem jakąś puentę.
Można ją podzielić na dwie części, które mają ze sobą w sumie bardzo mało wspólnego - wydane jako dwa niezależne...
Na litość.
To, że akcja dzieje się na statkach kosmicznych i innych planetach, autor bawi się (nieumiejętnie) tunelami czasoprzestrzennymi i wsadza co jakiś czas trochę technobełkotu - naprawdę nie oznacza, że książka jest z gatunku Sci-fi!
Przeczytałem tę książkę, bo byłem ciekawy poziomu autora który pisze książki hurtowo oraz bo uważam, że jeśli coś krytykuję, to należy się zapoznać z tym co krytykuję.
I mi wystarczy - ta książka to dno i porównywanie na okładce z utworami Stanisława Lema uważam za po prostu obraźliwe. Tak dla samego Lema, jak i dla jego czytelników.
Cenię całkiem sporo autorów z Polski, nie tylko tych z wyższych półek jak Lem, Dukaj, Grzędowicz, Zbierzchowski itp, ale nawet tych piszących książki bardziej rozrywkowe, jak Robert J. Szmidt, czy Michał Cholewa. Ale tej książki nie da się z nimi porównać na poważnie.
Sam pomysł nie jest zły. Nie jest jakiś nowatorski - "teoria ciemnego lasu" podniesiona do poziomu po prostu igrzysk - ale nie jest zły. Ale na tym kończą się względne zalety. Nawet nagroda za wygranie tych igrzysk już razi niekonsekwencją, bo skoro wygrywa się możliwość zasiedlenia całej galaktyki, to kolejne igrzyska już nie miałyby sensu - a dostajemy informacje, że odbywają się co jakiś czas.
Ale to i tak pikuś w porównaniu z brakiem jakiejkolwiek logiki w prawie wszystkich opisywanych wydarzeniach. Nie dziwi mnie, że czytelnicy tu piszą, że się gubili w trakcie czytania - moim zdaniem pierwszą osobą która się w tym gubiła był sam autor.
Przez książkę przewija się teoria, że nie można zmienić przyszłości - cofając się i zmieniając przeszłość, bo świat "sam wróci na swoje tory". Ale ta rasa która wygrała igrzyska zdaje się to ignorować, skoro i wygrała igrzyska cofając się w czasie i manipulując wydarzeniami i jednocześnie pilnuje, żeby nikt inny niczego w przeszłości nie zmienił (po co w takim razie to robią?).
Większa część wydarzeń w książce to wsadzenie bohaterów w jakieś sytuacje bez wyjścia, po czym ratowanie ich typowym "deus ex machina" najczęściej tłumaczonym właśnie podróżami w czasie kogoś kolejnego który ich ratuje.
Chociaż - jest od tego wyjątek. Mamy sytuację w której bohater zostaje złapany przez obcych i ma zostać zabity. Po prostu. W następnej scenie bohater wyczołguje się z portalu. Jak udało mu się uwolnić i uciec? Dlaczego, jak się okazuje - obcy go torturowali? Jak odzyskał urządzenie potrzebne do podróżowania portalami? Autor nam nie tłumaczy - najwyraźniej w tym miejscu nawet nie potrafił żadnego "cudu" wymyślić.
Niekonsekwencja goni niekonsekwencję, nic do siebie nie pasuje.
Na początku książki bohaterowie muszą się hibernować w trakcie podróży, bo podróże trwają po 50 lub 150 lat. W związku z tą hibernacją - nie da się z nimi skomunikować. Ale na końcu książki, bohaterowie komunikują się z załogami innych statków, którzy najwyraźniej hibernowani nie byli - mimo, że odbywają tę samą drogę, statkami tej samej klasy - ergo - również podróże powinny trwać po 50-150lat.
Same igrzyska mają polegać na bitwach statków różnych cywilizacji (nie, nic takiego nie mamy opisanego). Dlaczego w takim razie używane są do tego ziemskie statki ... kolonizacyjne? Czyli nie żadne statki wojskowe, które miałyby jakieś uzbrojenie, tarcze, cokolwiek?
Jeśli igrzyska są organizowane wśród ras które osiągnęły odpowiedni poziom, to dlaczego widać wyraźną różnicę poziomu pomiędzy poziomem ludzkości, a tą rasą która wygrywa? Nie zapytam o inne rasy, bo mimo, że podobno to mają być igrzyska - żadnych innych ras nie spotykamy.
Ziemskie statki kolonizacyjne przewożą zahibernowanych przyszłych kolonistów. Dlaczego nie przewożą zahibernowanych zarodników ludzi? A właściwie - dlaczego tylko jeden przewozi? Nie ma wytłumaczenia logicznego - po prostu autor tak potrzebował dla fabuły.
Autor od początku tworzy różne zagadki w powieści. Ale później je ignoruje, lub rozwiązuje bez zgody z tym co było wcześniej.
Przykładowo:
- podobno rasa obcych nie ma danych o statku którym uciekają. Jak to nie ma, skoro o tym statku od samego początku wie minimum jeden obcy i wie o nim właściwie od początku powieści.
- na końcu dowiadujemy się kto wymordował załogę - kto w takim razie wymordował załogi pozostałych statków, bo trochę wygląda jakby na pozostałych go nie było (ani żadnego jego klona). Skoro byłby klon, to po skomunikowaniu się z tymi pozostałymi statkami - musiałby zareagować i cały pomysł z ucieczką byłby nic nie warty. Zresztą - co się stało z tym teoretycznym klonem na statkach na których nikt nie przeżył, a które sprawdzają?
- jeden osobnik wymordował całą załogę, w tym wojskowych, uzbrojonych, nie drasnęło go najwyraźniej nawet, jest budowana tajemnica że to jakiś wszechmocny, wirus, byt z innej płaszczyzny - na końcu okazuje się że nic takiego - można powiedzieć prawie "zwykły człowiek". Jak w takim razie miał immunitet na ataki całej załogi? Nie miał żadnego pancerza typu predator, który go czynił niewidzialnym i nietykalnym. Wisienką na torcie jest, że na końcu daje się pojmać i zakuć w kajdanki, bo mu grożą pistolecikiem. No rany ...
Hit absolutny - zagadka kryminalna, a autor przecież słynie z kryminałów właśnie.
Na początku książki mamy wymordowaną całą załogę, na statku w przestrzeni kosmicznej, przeżywają tylko 2 osoby. Przecież to typowe "morderstwo w zamkniętym pokoju". I jak autor to rozwiązuje? Typowo po swojemu - kompletnie olewając logikę itp.
Skoro ktoś mordował i to brutalnie, ludzi, to:
- powinny być ślady krwi na "narzędziach zbrodni" - ewidentnie nie używa do tego broni strzelającej, energetycznej itp. Jak komuś rozpłatał czaszkę, to dość ewidentnie opis wskazuje na "narzędzie mechaniczne" - nikt nie sprawdza, ani nawet nie zająknie się, żeby spróbować tych przedmiotów używanych do mordowania poszukać.
- krew i flaki rozwłóczone po całym pokładzie. Ta sama krew powinna się znaleźć np. na ubraniu czy butach mordercy. No ewidentnie wskazują na to wypowiedzi pod koniec, jak przyznaje, że zabił kapitana. I co - i nic, najwyraźniej miał immunitet na zabrudzenie krwią i flakami ofiar. Nie da się, żeby nie było tego widać właśnie przy okazji zabicia kapitana, bo dokładnie zaraz potem spotyka kogoś innego. Nie da się, żeby nie zostawiał śladów krwi na podłodze, np. w windzie którą przecież jechał.
Tajemnice nie są żadnymi tajemnicami. Po prostu autor kompletnie ignoruje rzeczy oczywiste, który zauważyłby średnio ogarnięty szympans. Jedno i drugie z powyższych prowadziłyby do rozwiązania całej zagadki gdzieś na 5, maksymalnie 10 stronie powieści.
Mógłbym tak długo, ale to nie ma sensu. Jeśli kogoś nie przekonałem do tej pory, to i tak nie przekonam.
Książkę czyta się szybko, bo to głównie dialogi (często głupie, proste i bez sensu) oraz krótkie opisy sytuacji. Nic nie jest opisane bardziej (np. w jaki sposób statek kolonizacyjny, wylądował na planecie, z atmosferą, przy braku czegokolwiek wspomagającemu to lądowanie. Cały statek, a nie jakieś lądowniki. Po prostu - wylądował - koniec opisu.). Akcja leci na łeb i szyję. Ale wszystko jest pisane całkowicie po łebkach. To szybkie czytanie może powodować efekt, że to jakoś działa. Ale jak człowiek przestanie na chwilę i zastanowi się nad tym co przeczytał chwilę temu, to włos się na głowie jeży.
Chce ktoś czytać - niech czyta. Potrafię zrozumieć chęć "zresetowania mózgu".
Ale bardzo proszę - nie nazywajcie tej książki - science-fiction.
Na litość.
To, że akcja dzieje się na statkach kosmicznych i innych planetach, autor bawi się (nieumiejętnie) tunelami czasoprzestrzennymi i wsadza co jakiś czas trochę technobełkotu - naprawdę nie oznacza, że książka jest z gatunku Sci-fi!
Przeczytałem tę książkę, bo byłem ciekawy poziomu autora który pisze książki hurtowo oraz bo uważam, że jeśli coś krytykuję, to należy...
II wojna światowa z dodatkiem "magii". Dokładniej to początek "wojny zimowej" czyli atak Rosji na Finlandię.
Lubię takie połączenia, bo da się z nich wycisnąć fajny klimat. Ale tu jest IMHO słabo.
Mam wrażenie, że dokładnie wszystko zostało potraktowane "po łebkach".
"Biblioteka" - po co powstała i jak działa, opisane tak w 3 zdaniach.
"Czarna zmora" - wielkie zło które chce zawładnąć światem. Chyba raz pojawia się, że wygląda że jednak bardziej "doprowadza do równowagi" niż chce niszczyć świat. Dlaczego czasami się pojawia, a czasami nie, czasami atakuje, a czasami nie, czasami mniejsza, a czasami większa ... no tego się nie dowiemy.
Jaki związek z nią ma fińska rodzinka ... tego też się nie dowiemy.
W jaki sposób na całą historię trafił ruski NKWDzista - maksymalnie skrótowo i po łebkach.
Jakieś artefakty magiczne - zazwyczaj dowiemy się o nich, bo w danym momencie są potrzebne, w dodatku właśnie wtedy się pojawiają. Kto, gdzie, czemu, w jakim celu je stworzył ... tego też się w większości nie dowiemy (nie mówię o nazwisku twórcy, tylko coś więcej poza nazwiskiem).
Magia jest głównie wykorzystywana do ratowania bohaterów z każdej opresji na zasadzie deus ex machina. W ogóle cała historia to jest jedna wielka deus ex machina.
Cała akcja to: znajdź i uratuj kobietę w Finlandii którą właśnie napadła Rosja, przez osobę (potem w sumie trzy), które nigdy nie były w Finlandii, nie znają fińskiego (SIC!) rosyjskiego zresztą też, nie wiedzą do końca gdzie szukać, nie mają w tej Finlandii ani pół kontaktu/przewodnika. Luzik - wszystko w 10 dni - sukces zaliczony. No jak inaczej to wytłumaczyć jak nie magią ... i dokładnie tak jest tłumaczone. ;-)
Mimo to akcja poprowadzona tak, że spokojnie przewidziałem chyba wszystkie zakończenia, motywacje itp.
Szybko się czyta i kilka scen typowo wojennych to chyba jedyne zalety. Oczywiście - jak na literaturę czysto rozrywkową, to może być dla wielu czytelników wystarczające. Ale jednak widzę w tej książce za dużo pójścia na łatwiznę - da się książki rozrywkowe napisać o wiele lepiej.
II wojna światowa z dodatkiem "magii". Dokładniej to początek "wojny zimowej" czyli atak Rosji na Finlandię.
Lubię takie połączenia, bo da się z nich wycisnąć fajny klimat. Ale tu jest IMHO słabo.
Mam wrażenie, że dokładnie wszystko zostało potraktowane "po łebkach".
"Biblioteka" - po co powstała i jak działa, opisane tak w 3 zdaniach.
"Czarna zmora" - wielkie zło które...
Niby militarna fantastyka, ale jednak z aspiracjami do czegoś więcej.
Początkowo miałem wrażenie podobieństw do książek Michała Cholewy z cyklu "Algorytmy wojny", ale to błędne skojarzenie. Oczywiście, na tym podstawowym poziomie te podobieństwa są widoczne i to, co ciekawe - do samego końca, ale u Zbierzchowskiego dostajemy o wiele więcej niż tylko zwykłą strzelankę.
Na podstawowym poziomie otrzymujemy faktycznie opowieść o losach żołnierzy na "misji stabilizacyjnej" w fikcyjnym państewku, która każdemu pewnie skojarzy się z jakimiś misjami w Iraku i inspirację nimi autor potwierdza w posłowiu. To wygląda na typową opowieść o okrucieństwie wojny i bycia żołnierzem jednocześnie o jakiejś przyjaźni/zaufaniu jakie wytwarza się pomiędzy żołnierzami w takich warunkach.
"Listy do syna" pisane przez głównego bohatera, wydają się dobrze służyć pogłębieniu jego postaci. Ale wraz z rozwojem akcji, pojawia się "tajemnica", która zaczyna ciążyć i coraz bardziej przyciągać uwagę. Rozwiązanie zagadki kryjącej się za opuszczoną bazą "Distortion" najpierw zajmuje tylko głównego bohatera, ale powoli są w to wplątywane kolejne osoby. Nie będzie raczej zaskoczeniem, że z tytułową przecież bazą, przyjdzie się bohaterom w końcu zmierzyć.
I w tym miejscu wchodzi sajfaj. Rozwiązanie zagadki ma podstawy w fizyce, autor stara się wytłumaczyć dość sensownie. Chociaż wydaje mi się, że jednak dość pobieżnie i bez wnikania w szczegóły.
Może dlatego, że dalej to nie sajfaj ma być najważniejszy. To dalej historia ludzi i ich wyborów. Nazwa "Heart of darkness" nie pojawia się przecież przypadkiem. Listy do syna okazują się mieć większe znaczenie, chociaż do mnie bardziej przemówiły krótkie słowa, które główny bohater chce, żeby uciekający koledzy przekazali jego ojcu "niech nie wierzy jak w mediach przedstawią ich jako potwory". Nowego znaczenia nabiera również ten kawałeczek z "tajemnicy", w których osoby wcześniej mające z nią kontakt, twierdzą, że "przecież już nie żyją".
Największy problem mam chyba z samą końcówką. Jak dla mnie "nie walnęło obuchem w łeb".
Podejrzewam, że miały tak zadziałać sceny w jaskiniach, ale na mnie nie zadziałały.
O wiele bardziej podobały mi się wcześniejsze:
- diagnoza lekarki, która mówi głównemu bohaterowi, ze przecież wszystko to co mówi, to typowe przejawy schizofrenii paranoidalnej. Cała książka jest pisana w pierwszej osobie, więc w tym momencie bardzo zadziałałoby przestawienie na "to się dzieje tylko w twojej głowie". Tym bardziej jak się weźmie wcześniejsze doświadczenia bohatera, te które spowodowały, że "ma elektrodę w głowie".
- sceny trochę wcześniej, w której "głosy w głowie mówią mu co musi zrobić". W tym miejscu można było spokojnie poprowadzić książkę dalej w kierunku "co ludzie robią, bo im się wydaje, że chce tego od nich jakiś Bóg (opowieść Abrahama i Izaaka chociażby, albo po prostu wiele innych zdarzeń spowodowanych "w imię Boga"), ideologia, wszelkie fanatyzmy itp."
Oczywiście - dalej można to tak traktować. Końcówka jest napisana w taki sposób, że można ją interpretować na różne sposoby. Może taki właśnie był zamysł autora.
Oczywiście - książka ma swoje wady, spokojnie dałoby się do wielu przyczepić. Ale ja raczej doceniam to, że autor napisał coś nie prostego i nastawionego tylko na "zjadaczy popcornu", przygotował się w miarę do napisania książki o wojnie (będąc cywilem) i potrafił w książce umieścić trochę takich drobiazgów, które po przeczytaniu całości okazują się mieć o wiele większe/inne znaczenie. Nawet jeśli nie jest to cytowane na końcu "Na Zachodzie bez zmian", to stara się być wyżej od większości typowych popkulturowych czytadeł.
Niby militarna fantastyka, ale jednak z aspiracjami do czegoś więcej.
Początkowo miałem wrażenie podobieństw do książek Michała Cholewy z cyklu "Algorytmy wojny", ale to błędne skojarzenie. Oczywiście, na tym podstawowym poziomie te podobieństwa są widoczne i to, co ciekawe - do samego końca, ale u Zbierzchowskiego dostajemy o wiele więcej niż tylko zwykłą strzelankę.
Na...
Zacznijmy od tego, że to nie jest książka łatwa w odbiorze, pewnie sporo osób "się odbije" od niej.
Sztafaż cyberpunkowy kojarzy się (wbrew rodowodowi) z prostymi strzelankami w niedalekiej przyszłości.
Mamy tu powrót do korzeni - autor poszedł w podobnym kierunku co Watts w "Ślepowidzeniu", tylko zamiast obracać na wszystkie strony pojęcie świadomości, tu mamy bardzo mocne rozważania nad definicją człowieczeństwa/człowieka.
Definicją dość istotną, bo nie wiem czy w książce znajdzie się chociaż jedna postać będąca w 100% człowiekiem, pod względem fizycznym - pomimo, że na pierwszy rzut oka większości się od "zwykłych" ludzi nie da odróżnić. To właśnie zmiany "w środku" są ważne w książce i to na zasadzie "im głębiej, tym ważniejsze". Kluczowe są rozważania o tym "co właściwie definiuje każdego człowieka". Niby każdy z nas jest inny, ale ile z każdego z nas, jest wynikiem wpływów zewnętrznych? W książce mamy w pewnym sensie bardziej łopatologiczne zauważenie (wykorzystując cyberpunkowe przenośnie) , że na nas jako każdego "pojedynczego człowieka" wpływa środowisko, inne osoby, ich wspomnienia które potrafimy w jakimś stopniu przyswoić, a często nawet zagregować jako swoje. Ale również wpływ na nas mają informacje jakie pozyskujemy z otoczenia, nie wprost od innych ludzi a z "przedmiotów" (fizycznych i wirtualnych, w tym mediów). Patrząc na przebieg całego życia - ile z "mnie" jest od początku, a ile to "wpływy czynników obcych". Kiedy "ja" przestanę już być "sobą", mimo, że w ogóle tego nie zauważę. Na ile te wpływy zewnętrzne mogą na nas wpływać coraz bardziej negatywnie, wbrew temu jacy byliśmy "na początku". I czy da się "przywrócić siebie" w jakiś sposób.
Na to pytanie wydaje się, ze autor próbuje również odpowiedzieć. Każdy człowiek buduje w pewien sposób swój własny świat (w swojej głowie). W pewnym sensie życie każdego z nas to jakbyśmy przerabiali wszechświat, od wielkiego wybuchu, aż do jego końca. Czy jeśli przeżyjemy "koniec świata" budowanego w głowie (w oderwaniu od ciała fizycznie), to pozwoli nam wrócić do "ustawień fabrycznych" i zacząć od nowa? Czy i kto mógłby być "aniołem"/"bogiem" który nas przez taki koniec naszego świata może przeprowadzić i w pewnym sensie "zresetować"?
Jednocześnie mamy dość mocne ostrzeżenie/rozważania: jak bardzo ludzkość stanowi zagrożenie dla samej siebie i swojego świata przy okazji. Czy dążąc cały czas do rozwoju, nie idziemy jednocześnie ku samozagładzie (niszcząc jednocześnie swój świat, a właściwie nie tylko swój).
Zapewne, podobnie jak ze "Ślepowidzeniem", książkę musiałbym przeczytać kilka razy, żeby więcej zrozumieć i wyłapać, bo podejrzewam, że sporo rzeczy zauważymy dopiero przy kolejnych czytaniach. Książka wszakże również jest czynnikiem zewnętrznym wpływającym na nas, który nas w jakimś stopniu zmieni i możliwe, że "bardziej do siebie dostroi" przed kolejnym podejściem. ;-)
Na pewno ląduje w książkach które mogę polecić, mimo że również na pewno - niektóre osoby się od niej odbiją, lub uznają "taka sobie strzelanka, wojna, jakieś androidy, nie wiadomo skąd się biorą i w ogóle o co chodzi". ;-) To nie jest książka którą można czytać "po łebkach" i "na wyścigi". Zalecałbym nawet po przeczytaniu, poświęcić trochę (więcej) czasu i się nad nią zastanowić, a na pewno spróbować zajrzeć "pod" tego cyberpunka i strzelanki.
Zacznijmy od tego, że to nie jest książka łatwa w odbiorze, pewnie sporo osób "się odbije" od niej.
więcej Pokaż mimo toSztafaż cyberpunkowy kojarzy się (wbrew rodowodowi) z prostymi strzelankami w niedalekiej przyszłości.
Mamy tu powrót do korzeni - autor poszedł w podobnym kierunku co Watts w "Ślepowidzeniu", tylko zamiast obracać na wszystkie strony pojęcie świadomości, tu mamy bardzo mocne...