-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1140
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać366
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński21
Biblioteczka
„Wojna i pokój” literatury sensacyjnej. Choć napisana z epickim rozmachem, emocjonująca i poruszająca jednocześnie „Granica” stanowi zwieńczenie trylogii (jej poprzednie części to „Z psich pazurów” i, niewydany w Polsce, „Kartel”), można ją czytać jako samodzielne dzieło. Don Winslow umiejętnie wplata wątki z poprzednich części cyklu, bo pokazać drogę i motywacje swoich bohaterów.
Poprzednie części „narkotykowej” trylogii były klasycznymi dreszczowcami. Don Winslow opierał je na faktach, ale tkał z nich perfekcyjną prozę akcji. „Granica” jest czymś więcej. Korzystając z publicystycznych wtrętów pisarz podsumowuje pięćdziesięcioletnią wojnę Stanów Zjednoczonych z producentami i przemytnikami narkotyków). Próbuje też dociec przyczyn, dla których stała się ona dla największego mocarstwa świata drugim, zdecydowanie bardziej kosztownym Wietnamem. Spiralą rozpaczy i przemocy, która prawdopodobnie nigdy nie zostanie zakończona. No, chyba że pojawią się znów prawdziwi mężowie stanu, a nie politycy.
Tym razem Winslow mocniej przygląda się uważniej stronie meksykańskiej. I to nie tylko tej reprezentowanej przez rządzących kartelami. Przygląda się i waży racje. Dzięki temu zabiegowi możemy jeszcze lepiej zrozumieć mechanizm działania przemysłu narkotykowego, do sukcesu którego tak naprawdę prą całe narody.
„Granica” to powieść gigantyczna. Prawie 900 stron tekstu, z którego dałoby się wykroić kilka (nawet cztery) osobnych, znakomitych powieści. To z komercyjnego punktu widzenia bardzo ryzykowny zabieg. Nie każdy spragniony orzeźwiającej lektury zdecyduje się kupić książkę, od trzymania której – przy dłuższej czytaniu – bolą ręce. Na pewno nie kupi jej na podróż. Ale Winslow zaryzykował, bo jest kimś więcej niż twórcą literatury rozrywkowej, kolejowej, idealnej do czytania w hamaku. To pisarz tworzący wysoką prozę gatunkową, zniuansowaną psychologicznie, niejednoznaczną moralnie, stanowiącą wyzwanie, a nie tylko rozrywkę. Inna sprawa, że w kategoriach prozy rozrywkowej Winslow jest arcymistrzem. Stosując środki wykorzystywane w przemyśle filmowym wciąga nas w opowiadaną przez siebie historię. Tyle, że nie robi tego tylko po to, by dać nam chwilę wytchnienia od codzienności. Owszem, daje nam ją, ale po to, byśmy zastanowili nad światem, w którym żyjemy.
Nie jest „Granica” powieścią lekką, łatwą i przyjemną. To proza gorzka, pełna zwątpienia, a nawet rezygnacji. Jednak łatwo się w niej zatopić. Bo oprócz potężnej porcji znakomitej literatury daje nam argumenty pomagające wyostrzyć optykę i inaczej spojrzeć na kilka spraw, które dzieją się nie tylko na granicy amerykańsko-meksykańskiej.
„Wojna i pokój” literatury sensacyjnej. Choć napisana z epickim rozmachem, emocjonująca i poruszająca jednocześnie „Granica” stanowi zwieńczenie trylogii (jej poprzednie części to „Z psich pazurów” i, niewydany w Polsce, „Kartel”), można ją czytać jako samodzielne dzieło. Don Winslow umiejętnie wplata wątki z poprzednich części cyklu, bo pokazać drogę i motywacje swoich...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Pomiędzy „Ojcem chrzestnym”, „Chłopcami z ferajny” a „Rodziną Soprano”. Prowincjonalna mafia, szara codzienność i mozół przestępczego życia, ambicje i skomplikowane relacje wewnątrz organizacji oraz w jej stosunkach ze światem zewnętrznym, zwłaszcza konkurencją. No i banalność zła. Generalnie: wielokrotnie wałkowane, bardzo przechodzone tematy. Patrząc na to, co dzieje się we współczesnej prozie sensacyjnej, zalatujące nieco naftaliną. Jednak pod piórem Dona Winslowa ta, zbudowana na klasycznej greckiej podstawie, zmontowana ze tradycyjnych, oczywistych schematów opowieść nabiera zaskakującej świeżości. Kupiliśmy Ikeę, a zręczny majster złożył z tego designerski zestaw. I to mimo tego, że nie jest to jego najwybitniejsza praca.
„Miasto w ogniu” zdecydowanie nie należy do największych prac Winslowa. Bardzo daleko jej do znakomitych, z wydanych po polsku, powieści tego amerykańskiego giganta – „Granicy”, „Skorumpowanych” czy „Z psich pazurów”. To raczej gierka, jaką rozgrywał pisarz, by nie umrzeć z nudów w czasie pandemicznych ograniczeń. Jednak prezentowany przez niego poziom jest tak wysoki, że nawet te kilka zaprezentowanych tu zagrań to – w porównaniu z większością twórców literatury popularnej – liga mistrzów. Zresztą czytając „Miasto w ogniu” może nasunąć się pytanie, czy to jeszcze literatura popularna. Niby tak. Winslow pisze prozę gatunkową i schlebia czytelnikom, podejmując popularną, krwawą tematykę. Jednak, podobnie jak w przypadku Jamesa Ellroya, wyświechtane schematy stanowią na niego efektowną oprawę do stawiania trudnych, na pewno niewygodnych pytań o człowieka. No i jest jeszcze język. Pozornie prosty, a jednak bardzo wyrafinowany, melodią i rytmem budujący napięcie na równi z fabułą. Na równi, a może nawet mocniej.
„Miasto w ogniu” to literatura „szybka”, na kilka godzin lektury. I to nie tylko dlatego, że tym razem Winslow postanowił oszczędzić ginące lasy i zmieścił się na niespełna czterystu stronach. Tempo, jakie narzuca od pierwszych liter swojej opowieści oraz brawurowe narracyjne haczyki sprawiają, że toniemy w tej książce. Na te kilka godzin przenosimy się do Providence i otaczających ją zadupi stanu Rhode Island, by śledzić lawinę zła i przemocy zasypującą jej żyjących na bakier z prawem mieszkańców. Na dodatek pisarz do końca nie odpuszcza. Po zwyczajowych podziękowaniach serwuje nam pierwsze takty swojej kolejnej murder ballad, drugiej – z trzech planowanych – części „Miasta…”. Już po tych pierwszych nutach słychać, że będzie to, co najmniej tak samo przejmująca i krwawa orgia rozpaczy, beznadziei oraz przemocy.
Już się nie mogę jej doczekać.
Pomiędzy „Ojcem chrzestnym”, „Chłopcami z ferajny” a „Rodziną Soprano”. Prowincjonalna mafia, szara codzienność i mozół przestępczego życia, ambicje i skomplikowane relacje wewnątrz organizacji oraz w jej stosunkach ze światem zewnętrznym, zwłaszcza konkurencją. No i banalność zła. Generalnie: wielokrotnie wałkowane, bardzo przechodzone tematy. Patrząc na to, co dzieje się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Wielka Amerykańska Powieść. To chyba jednak jest obsesja wszystkich zajmujących się w Stanach pisaniem. No, bo skoro postanowił nią ukoronować swoją długą karierę jeden z mistrzów prozy sensacyjnej+. Zresztą czy sensacyjnej+? A może raczej Literatury przez bardzo duże L,
rozsadzającej formaty gatunkowe? To pytanie zawsze pojawia się podczas lektury kolejnych powieści Dona Winslowa, teraz uderza jeszcze mocniej.
Pierwsza część trylogii Danny’ego Ryana nie było wielkim zaskoczeniem. Była natomiast czystą przyjemnością. Oto jeden z tych niewielu, którzy tworzą bestsellery i jednocześnie są mistrzami słowa, postanowił jeszcze raz opowiedzieć historię mafijno/gangsterską. Bliską Tarantino (choć pozbawioną jej cynicznego poczucia humoru) oraz Scorsese z okresu „Chłopców z ferajny” i „Kasyna”. Tyle, że osadził ją w zaściankowym, jak na Amerykańskie warunki, Providence. Zaściankowym, ale leżącym na tym „starszym” i „szlachetniejszym” Wschodnim Wybrzeżu. To osadzenie akcji miało zapewne być metaforą. Stara przestępcza Ameryka jest teraz w tym miejscu. Ugrzęzła w bandyckich rytuałach, które tak naprawdę nikomu już nie pasują. Każdy z uczestników tej gry najchętniej zmieniłby profesję, ale: 1) nie potrafią nic innego; 2) rodzina i tradycja trzyma ich w morderczym uścisku. Nie chcą, ale muszą – cytując klasyka. I kwitną, aż ktoś ich odstrzeli odgrywając swoje role w przestępczym serialu. „Miasto w ogniu” jest powieścią znakomitą. Czystym amerykańskim egzystencjalizmem. Rozrywką wysoką, skłaniającą do refleksji. Jednak to tylko kolejna tego typu opowieść, podobnych w kulturze pop ostatnich lat można znaleźć kilka – na półkach księgarskich i w kinie. Druga odsłona tej historii – „Miasto marzeń” to już zupełnie coś innego.
Jeszcze przez kilka pierwszych stron trudno zrozumieć w którą stronę prowadzi swoją historię Winslow. To wciąż ta znana z „… w ogniu” opowieść o znużonych swoich fachem małomiasteczkowych rozrabiakach, zwłaszcza jednym, który nigdy nie czuł się dobrze w robocie. Oczywiście ich historia wciąż nabiera barw, ale to klasyczna „gangsterka”. Tyle, że stworzona przez faceta, który wie, że pisanie to coś więcej niż składanie liter. A potem, stopniowo, następuje zaskakujący zwrot akcji. Zaskakujący, bo Winslow wkracza na szlak, który wcześniej, w jednej ze swoich znakomitych powieści wytyczył Elmore Leonard. Nie napiszę w której, żeby nie spoilerować, ale była na tyle głośna, że została przełożona na języka kina i serwisów streamingowych. Oczywiście to wciąż Winslow, pisarz z kamienną twarzą, więc nie ma tu aż tak wyrazistego, szelmowskiego elmore’owskiego humoru, jednak chwilami można się uśmiechnąć. Uśmiechnąć i poruszyć, bo pojawia się też bardzo mocny wątek melodramatyczny. Tego jeszcze u tego pisarza nie było. Ale to on, bo choć chwilami się uśmiechamy i wzruszamy, wciąż po mistrzowsku buduje napięcie. To chyba najlepszy literacki suspens ostatnich lat. Wielkość Winslowa, bo to jednak pisarza wybitny, widać najlepiej w jego świadomości własnych słabości. Nigdy nie był wybitnym psychologiem. Jego bohaterowie to postaci archetypiczne. Typowe schematy z, dość jednak krótkiej, ławki amerykańskich herosów i łotrów. Ale to nie jest dla niego wielką przeszkodą w budowaniu dramatu. Umiejętne konstruowanie fabuły i, pozornie proste, błyskotliwe zabiegi narracyjne sprawiają, że ani przez chwilę nie mamy poczucia, że uczestniczymy w przestawiance kartonowych standów. Jego proza to zawsze emocjonujące dramaty. Jednak nigdy pisarz nie zaszedł tak daleko.
W „Mieście marzeń” Winslow tak umiejętnie plącze wątki, stawia bohaterów przez wyborem, że typowy dramat facetów z pistoletami/rewolwerami niespodziewanie staje się klasyczną grecką tragedią. Tu wszyscy mają swoje racje, bohater jest zakleszczony w pułapce wartości i każdy wybór jest zły. Tego w literaturze w miękkich okładkach jeszcze nie było. Choć nie tak efektowny jak James Ellroy, Don Winslow pokazuje, kto tu jest naprawdę „Tołstojem literatury sensacyjnej”. I choć fabularnie bardziej jego „Wojną i pokojem” jest trylogia „Z psich pazurów”/niewydany w Polsce „Kartel”/„Granica”, to pod koniec lektury „Miasta marzeń” nie ma wątpliwości, kto tu jest królem. Po koniec, a właściwie już po zakończeniu tej powieści.
Winslow pisząc trylogię o Dannym Ryanie wprowadził zaskakujący zwyczaj. Na „do widzenia” daje nam przedsmak tego, co wydarzy się w kolejnej odsłonie serii. I te kilka stron „Miasta w ruinie” pokazują, że jego „przestępca bez przekonania” jest kimś więcej niż tylko bohaterem historii. To klucz do opowieści o Ameryce i Amerykańskim Śnie. O tym czym ta Ameryka i ten Sen są dzisiaj. Tym samym czym były dwieście, sto, pięćdziesiąt lat temu? Czy coś się zmieniło? Czy ten pierwszy milion zawsze musi być ukradziony a pieniądze brudne? Na pewno Danny Ryan to wisnslowowski Wielki Gatsby. Pisarz zresztą tego nie ukrywa.
Już nie mogę się doczekać tego „Miasta w ruinie”.
Wielka Amerykańska Powieść. To chyba jednak jest obsesja wszystkich zajmujących się w Stanach pisaniem. No, bo skoro postanowił nią ukoronować swoją długą karierę jeden z mistrzów prozy sensacyjnej+. Zresztą czy sensacyjnej+? A może raczej Literatury przez bardzo duże L,
rozsadzającej formaty gatunkowe? To pytanie zawsze pojawia się podczas lektury kolejnych powieści Dona...
„Wielki Gatsby” i „Ojciec chrzestny” XXI wieku. Mistrzowskie domknięcie wybitnej trylogii; serii, który odświeżyła i wyniosła typową powieść mafijno-gangsterką do poziomu literatury wysokiej. Mistrzowskie domknięcie, choć „Miasto w ruinie” nieco ustępuje dwóm poprzednim częściom cyklu o Danny’m Ryanie. Brak mu pulsującej energii „Miasta w ogniu” i emocjonalnej huśtawki „Miasta marzeń”. Nieco ustępuje, choć większość współczesnych pisarzy, na pewno twórców sensacyjnego i obyczajowego popu, od Dona Winslowa dzielą lata świetlne.
Największym problemem „Miasta w ruinie” jest wątła fabuła. Wiadomo, że to zwieńczenie cyklu, więc trzeba pozamykać wątki. Tyle, że materiału mamy tu na krótką, góra, dwustustronicową powieść. Tymczasem Winslow chciał wycisnąć z tego klasyczny, dwa razy większy rozmiar. Pewnie dlatego, w odróżnieniu od „Miasta w ogniu” i „Miasta marzeń”, historia rozkręca się tu powoli. Zamiast trzęsienia ziemi mamy snującą się obyczajówkę z życia uciekającego przed przeszłością „grzesznika mimo woli” w „mieście grzechu”.
Akcja rozkręca się powoli, lecz ani przez chwilę nie ma mowy o nudzie. Melodia i rytm opowieści sprawiają, że płyniemy przez kolejne zdania niezauważalnie zbliżając się do wodospadu. Wtedy sprawy nabierają zapierającego dech tempa.
Ale nie tylko narracyjna maestria sprawia, że lektura „Miasta w ruinie” jest więcej niż przyjemnością. Winslow po raz kolejny udowadnia, że w stawianiu zdań prostych oznajmujących nie ma sobie równych, zaś powszechnie podziwiany, lapidarny, hemingwayowsko-telegraficzny styl Jamesa Ellroya to przy jego prozie patetyczna rozwlekłość. Pokazuje też, że pod właściwymi palcami z pozornie bezdusznego, dziennikarskiego stylu – w tym starym, dobrym znaczeniu, gdy w mediach chodziło o informacje, a nie clickbaity –mogą wyzierać wulkany emocji. I to nie tylko emocji małomównych „mężczyzn z przeszłością”, bo w „Mieście w ruinach” pojawiają się wyraziste postacie kobiece; co najmniej dwie z nich to portrety znakomite.
Ale jakość trzeciej powieści o Danny’m Ryanie to nie tylko językowo-literackie technikalia. Winslow, co udowodnił zwłaszcza w cyklu „Z psich pazurów”/„Kartel”/„Granica” jest też doskonałym reporterem dokumentującym ewolucję mrocznej strony współczesności. Tym razem za cel obrał wielkie korporacje, które ponoć miały skolonizować amerykański przemysł rozrywkowy i ostatecznie strącić z planszy zorganizowaną przestępczość. Pisarz przekonująco udowadnia, że taka rzeczywistość – bardzo chętnie pokazywana przez telewizyjne stacje telewizyjne i portale dla klasy średniej z ambicjami – jest zbyt poważnym uproszczeniem, a źródłem kontenerów banknotów są nie tylko drukarnie i kredyty bankowe. Tyle, że wielkie korporacje stać na wybitnych księgowych.
No i jest „Miasto w ruinie” – widać to najwyraźniej, gdy czytamy trylogię Danny’ego Ryana w całości – kolejną emanacją amerykańskiego egzystencjalizmu. Filozofii, a właściwie sposobu myślenia, stanowiącej przeciwieństwo folderowego „Amerykańskiego snu”. Bardzo gorzkiej refleksji na temat sensu i ceny życia.
Fascynująca, poruszająca i emocjonująca literatura. Proza, którą trudno będzie przebić. Na pewno twórcom parającym się gangsterką. W tej dyscyplinie Don Winslow nie ma dziś sobie równych.
„Wielki Gatsby” i „Ojciec chrzestny” XXI wieku. Mistrzowskie domknięcie wybitnej trylogii; serii, który odświeżyła i wyniosła typową powieść mafijno-gangsterką do poziomu literatury wysokiej. Mistrzowskie domknięcie, choć „Miasto w ruinie” nieco ustępuje dwóm poprzednim częściom cyklu o Danny’m Ryanie. Brak mu pulsującej energii „Miasta w ogniu” i emocjonalnej huśtawki...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Literacki ekwiwalent kina Christophera Nolana. Z jednej strony bardzo hermetyczny i – na granicy przegięcia – erudycyjny, jednak z drugiej bardzo efektowny i wciągający niczym rasowy dreszczowiec. Czyta się „Christophera Nolana. Reżysera wyobraźni” znakomicie, mimo, że niektóre akapity trzeba powtarzać dwa/trzy razy, by wyłapać wszystkie niuanse, smaczki i przede wszystkim podane tam w ilościach hurtowych informacje.
Tom Shone nie kryje, że jest wielkim fanem kina Nolana. Nawet jeżeli nie używa zbyt często przedrostka naj, to dźwięczy tu on w co trzecim słowie. Chwilami ma się wrażenie, że autor aż się zapluwa z zachwytu nad dziełami swojego bohatera. Zresztą nie tylko dziełami. Wyraźnie podziwia samego Nolana, nie tylko jako twórcę, ale po prostu jako człowieka. Widzi w nim nie tylko wielkiego mistrza kina, ale także wybitnego intelektualistę. Na szczęście – w odróżnieniu od większości polskich autorów – widzi w nim owego intelektualistę i mistrza także dlatego, że Nolan tworzy kino na wyśrubowanym, może nawet najwyższym w historii X Muzy, poziomie intelektualnym, a jednocześnie jego filmy przyciągają go kin setki milionów widzów. Więcej, argument, że wyrafinowane filmy Nolana wyświetlane są w multipleksach a nie 10-osobowych salkach kin arthousowych, nie jest podawany z pobłażaniem czy niechęcią, na zasadzie, że gawiedź tego nie rozumie. Umiejętność trafienia pod strzechy jest Shone’a jednym z ważniejszych dowodów na wielkość Nolana.
Momentami można odnieść wrażenie, że autor najchętniej rozmawiałby ze swoim bohaterem klęcząc, jednak jego podziw dla twórcy m.in. „Memento”, „Prestiżu”, „Mrocznego rycerza” czy „Incepcji” nie jest bałwochwalczy. Shone nie bije pokłonów wołając: O, Panie!”. Jest świetnie przygotowany do rozmów z reżyserem, a ich background robi wrażenie porównywalne z tym wywoływanym przez filmy Nolana. Nie tylko zadaje pytania, ale wchodzi też w w dyskusje. I chociaż to dysput jajogłowych, podany jest w lekkiej, chwilami ironicznej formie. Gdyby ktoś próbował zekranizować „Reżysera wyobraźni” to w roli Nolana mógłby obsadzić Rogera Moore’a z czasów bondowskich. Niestety, Moore już nie żyje. Zresztą książka Shone’a pewnie nie będzie zekranizowana. Nolan jest zbyt inteligentny, żeby pozwolił sfilmować swoją biografię. Zresztą nie tylko inteligentny. Jest wyrafinowany i, jak sądzę, wyrachowany.
Z jednej strony trudno nie nazywać „Reżysera wyobraźni” biografią. Shone podaje fakty z życia bohatera, wyciąga z niego informacje na temat dzieciństwa, rodziny, czasów szkolnych i studiów. Oczywiście najwięcej miejsca poświęcone jest rozkmince inspiracji i dzieł Nolana. Mam jednak nieodparte wrażenie, że – gadający jak nigdy dotąd – reżyser, w gruncie rzeczy mówi niewiele, zwłaszcza o sobie. Ceni w kinie tajemnice oraz niejednoznaczności, lubi stawiać filozoficzne – zwłaszcza egzystencjalne – pytania i taki też chce się nam pokazać. Nie ma tu typowych biograficznych ciekawostek typu, w 1974 roku złapał podagrę, a 1985 przewrócił podczas przejażdżki rowerowej. Czasem tylko wspomina, pośrednio, o miłości do dzieci i, trochę wyraźniej, poczuciu upływu czasu. A już za szczyt otwarcia się można uznać uwagi, że denerwował się w czasie montażu, albo że piszącemu muzykę do jego filmów Hansowi Zimmerowi coś tam nie wyszło.
W gruncie rzeczy Nolan jest enigmatyczny bardziej niż jego filmy. Je można jeszcze jakoś interpretować, są w nich jakieś haczyki, na których można się zaczepić. Natomiast jego skorupa jest tak twarda, że tych haczyków nie da się wbić. Ten facet to granitowa skała, nie dopuszczająca nikogo z zewnątrz do jaskiń swojej podświadomości. Co prawda między słowami można wyczytać, że jest bardzo nieufny wobec kierunku, w jakim zmierza cywilizacja z jej coraz bardziej natrętnym podglądactwem oraz wszechobecną kontrolą. Ale do tego wyczytania nie trzeba być Holmesem i sięgać po książkę Shone’a. Ogólnie dostępna jest przecież informacja, że Nolan nie ma komórki i skrzynki mailowej, nie mówiąc już o kontach w social mediach. Inna sprawa, że jeżeli chodzi o internet, to reżyser jest dobrze zorientowany. Niby nie lubi z niego korzystać, ale doskonale wie o dyskusjach, jakie wywołują w sieci jego filmy.
Książka Toma Shone’a takiej dyskusji – przynajmniej w Polsce – nie wywołuje. Szkoda, bo to jedna z najlepszych biografii twórców, jakie ukazały się w ostatnich latach. Chciałbym myśleć, że ludzie nie mają czasu jej czytać, ponieważ oglądają filmy Nolana. Boję się, że raczej masówkę ze streamingu.
Nie wiedzą, ile tracą.
„Christopher Nolan. Reżyser wyobraźni” miał swoją anglosaską premierę w 2020 roku. Ostatnim omawianym filmem jest tu „Tenet”. Nie wiem, czy Shone wiedział, że Nolan będzie kręcił „Oppenheimera”. Wątpię. Reżyser ma obsesję na punkcie tajemnicy. Nawet rozpoczynając pracę na planie nie podaje właściwego tytułu filmu. A jednak w książce pojawia się wątek Roberta Oppenheimera. Wychodząc od prezentu, jaki Nolanowi sprawił Robert Pattinson po zakończeniu zdjęć do „Tenet”, Shone snuje pararele pomiędzy Nolanem a twórcą bomby atomowej. To, że instynktownie był tak blisko, jest kolejnym dowodem na wielkość autora. Kolejnym, bo tu dowodami są po prostu kolejne zwroty i zdania, choćby moja ulubiona „fuga ludzkiego umysłu”.
W tej książce spotykają się wytrawne dziennikarstwo, szeroko pojęta krytyka kulturalna, kulturoznawstwo i literatura. Dziś to rzadkość. Dlatego, nawet jeżeli nie przepada się za Nolanem, warto jego biografię przeczytać. Inna sprawa, że po jej lekturze trudno tym fanem nie zostać.
Literacki ekwiwalent kina Christophera Nolana. Z jednej strony bardzo hermetyczny i – na granicy przegięcia – erudycyjny, jednak z drugiej bardzo efektowny i wciągający niczym rasowy dreszczowiec. Czyta się „Christophera Nolana. Reżysera wyobraźni” znakomicie, mimo, że niektóre akapity trzeba powtarzać dwa/trzy razy, by wyłapać wszystkie niuanse, smaczki i przede wszystkim...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Bardzo niszowa rzecz. Książka dla wąskiego grona fanów ciężkiego grania, ludzi, dla których muzyka metalowa nie kończy się na Metallice, Iron Maiden, Judas Priest, Black Sabbath czy Deep Purple.
To bardzo niszowa rzecz, a jednak napisana tak, że może być interesująca dla ludzi, którzy alergicznie reagują nawet na rockowe stacje w stylu Antyradia, najlepiej czując się słuchając Adele czy smooth jazzu.
Oczywiście hardkorowi fani ekstremalnego metalu i kolekcjonerzy rzadkich winyli zapomnianych przedstawicieli gatunku obcując z tym tomiszczem będą najszczęśliwsi. Mają tu historię płyt ze swojej półki, na które wydali półroczne zarobki. Na dodatek Gehlke umieszcza na końcu książki praktycznie pełen katalog Noise Records, więc będą wiedzieli na co wydać ostatnie grosze. Grosze to zresztą eufemizm. Te płyty są dziś na nieoficjalnym rynku bardzo drogie. Za niektóre można kupić tani samochód,
Jednak największa wartość tej pracy leży zupełnie gdzie indziej. Dzięki doskonałemu warsztatowi „Hałas, który burzy mury. Noise Records kontra zespoły” jest czymś o wiele więcej niż tylko kolejną muzyczną/rockową bio/monografią. Ta książka sprawia, że ja – lubiący (ale na pewno nie należący do ich fanatyków) dwie grupy wydawane w pewnym momencie przez Noise Records i szczerze nienawidzący większości repertuaru tej wytwórni, tego całego powermetalu ze słynnym Helloween na czele – czytałem tę książkę może nie z wypiekami na twarzy, ale na pewno z ekscytacją. Po prostu nie mogłem się od niej oderwać.
Opowieść o powstałej na początku lat osiemdziesiątych zachodnioberlińskiej niezależnej wytwórni płytowej jest bowiem dla Gehlke'go punktem wyjścia do kilku historii. Przede wszystkim oprócz kilku szkiców o – w większości zapomnianych – grupach, mamy tu zaskakujący kawałek o latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku w Szwajcarii i Niemczech, jeszcze wówczas Niemczech Zachodnich – miejscach, jak się okazuje zupełnie innych niż krainy nieustającej szczęśliwości, które z perspektywy ówczesnej Polski widzieliśmy. Jednak przede wszystkim „Hałas...” to opowieść o idealistach i nonkonformistach, którymi byli i założyciel wytwórni Karl Walterbach, i muzycy z którymi podpisywał kontrakty oraz tym, co z nich zrobiło wejście w tryby przemysłu rozrywkowego.
Dzięki temu książka Gehlke'go staje się uniwersalną przypowieścią o romantykach (choć żaden z nich do tego romantyzmu nigdy by się nie przyznał) zderzonych z prozą życia. Opowieścią bliską doskonałości, bo zniuansowaną – każde jednostkowe doświadczenie jest jednak inne – oraz bardzo wieloznaczną – część z tych romantyków okazała się cynikami, część zwykłymi oportunistami, a część po prostu szukającymi najprostszych rozrywek debilami.
Jest też książka „Hałas...” Davida E. Gehlke’go opowieścią o świecie, który znika, którego pewne elementy już znalazły się pod wodą dzisiejszej rzeczywistości. Świata analogowych interakcji międzyludzkich, gdzie liczą się słowa i działania, a nie tetrabajty pamięci, zasięgi i całe to pokazywanie w sieci czego co jedliśmy i gdzie nie byliśmy. Jednak nawet tu ten amerykański dziennikarz nie idzie w łatwą, ckliwą nostalgię. Pokazuje, że ten odchodzący powoli w zapomnienie świat owszem, był fajny, ale miał też wiele wad.
Po „Hałas…” powinny sięgnąć też osoby, przedstawiające się jako specjaliści/znawcy popkultury. Książka Gehlke'go to także opowieść o gwałtownym wzroście i ostatecznym upadku przemysłu płytowego. Co prawda jest to tu tylko jeden z wątków pobocznych, jednak błyskotliwy, pozbawiony łopatologii styl w jakim dziennikarz opisuje lot koszący branży, należy do najlepszych analiz tego krachu.
Kawał świetnej roboty dziennikarskiej, a przy okazji po prostu doskonałego tekstu. Myślę, że dla otwartych głów powinna to być lektura obowiązkowa. A okazji można wrócić do płyt zespołów Celtic Frost czy Voivod – grup, których muzyka nawet po blisko czterdziestu latach robi potężne wrażenie. I to wcale nie swoją „ekstremalnością”. Ci faceci już wtedy potrafili opowiedzieć dźwiękami o naszym dzisiejszym świecie.
Bardzo niszowa rzecz. Książka dla wąskiego grona fanów ciężkiego grania, ludzi, dla których muzyka metalowa nie kończy się na Metallice, Iron Maiden, Judas Priest, Black Sabbath czy Deep Purple.
To bardzo niszowa rzecz, a jednak napisana tak, że może być interesująca dla ludzi, którzy alergicznie reagują nawet na rockowe stacje w stylu Antyradia, najlepiej czując się...
Jestem wielkim fanem Martina Scorsese. Cenię nawet filmy, które uchodzą za mniej udane w jego dorobku. Jednak z ostatnim – „Czasem krwawego księżyca” – od początku miałem problem. Nie do końca rozumiałem, dlaczego ten znakomity reżyser stworzył coś tak szeleszczącego papierem i przesadnie wykaligrafowanego, na podstawie książki, która przed kilku laty zrobiła na mnie aż takie wrażenie. Ponowna lektura „Czasu krwawego księżyca. Zabójstw Osagów i narodzin FBI” Davida Granna pozwoliła mi zrozumieć niechęć do pracy Scorsese. I jeszcze wyżej ocenić ten niezwykły tekst. Dawałem mu 9-9,5 na 10. Teraz to 10/10.
Ale czy naprawdę „Czas krwawego księżyca” Granna to książka aż tak niezwykła? Po lekturze tego, co w Serii Amerykańskiej wydaje Czarne lub co ukazuje się w cyklu reportażowym Poznańskiego, widać wyraźnie, że nie, To po prostu bardzo solidne dziennikarstwo, rzemiosło tak doskonałe, że nieustannie ociera się o sztukę. Perfekcyjnie udokumentowane i po mistrzowsku napisane, nie potrzebujące „fabularyzowania” charakterystycznego dla tuzów „polskiej szkoły reportażu”, którzy wymyślają lub korygują fakty, by pasowały im do tekstu.
Dobrzy amerykańscy dziennikarze, choć – w odróżnieniu od gwiazd „polskiej szkoły reportażu” – nie legitymują się statusem gwiazd pióra, nie muszą przycinać rzeczywistości do swoich tekstów. Wiedzą, że najciekawsza jest prawda, Wystarczy umieć ją opisać. Wiedzą też, że nie ma co przesadzać z formalnymi sztuczkami. Dobrze stawiane, proste zdania i ograniczenie do minimum przymiotników wystarczą. Oczywiście przedtem potrzebna jest długa kwerenda w archiwach i dziesiątki (jeżeli nie setki) rozmów ze świadkami i/lub ich bliskimi.
David Grann w „Czasie krwawego księżyca” żadnych warsztatowych drzwi też nie wywarza. To po prostu świetnie udokumentowana i opisana historia. A jednak jego książka robi wyjątkowe wrażenie. Być może to zasługa tego chłodnego, pozbawionego najmniejszej nuty egzaltacji, maksymalnie zobiektywizowanego języka, jakiego nasze tuzy pióra nie posiądą nigdy, zderzonego z ogromem opisywanego zła? Zapewne. Ale chyba jeszcze większe wrażenie robi dziennikarska dociekliwość Granna, opisującego precyzyjnie zbrodnie tak słabo (i często fałszywie) dokumentowane w sposób oficjalny.
Tę dociekliwość widać także w tym, co skupiający się na tragedii Molly Burkhard Scorsese oraz większość piszących o zbrodniach w Hrabstwie Osage w zasadzie pomijają. William Hale i jego ekipa nie byli jedynymi polującymi na pieniądze Osagów. Grann, choć informacje o tym są o wiele bardziej szczątkowe od historii Molly i jej najbliższych, potrafi przekonująco udowodnić, że tak naprawdę mieliśmy do czynienia jeżeli z ludobójstwem, to mordowaniem na masową skalę.
Wielkość Granna polega jeszcze na jednym. On doskonale zdaje sobie sprawę, że prawda jest złożona. Dlatego występują u niego nie tylko biali – uosobienia zła.
W filmie Scorsesego agent Tom White to postać drugoplanowa, pojawiająca się nie wiadomo skąd, kręcąca się po okolicy i w końcu załatwiająca sprawę. Dla Granna to bohater równie ważny jak Molly, jej mąż i jego wuj. Na dodatek jest szlachetnym białym mężczyzną, wręcz uosobieniem amerykańskości w dobrym, starym stylu. Grann nie boi się o nim pisać – i to pisać bardzo dużo, pokazując, że był osobą dramatu równie istotną jak Molly – w czasach, kiedy biali mężczyźni i amerykańskość à la John Wayne uchodzą za coś z natury złego i toksycznego. Ale on wie, że świat nie jest zerojedynkowy i wie, że prawda, nawet ta niepopularna, jest najważniejsza i najciekawsza. To po prostu prawdziwy dziennikarz.
I właśnie z tych wszystkich powodów, choć w książce nie ma tych rozedrganych, dramatycznych scen, które w filmie odgrywają DiCaprio i De Niro, Grann stworzył rzecz dużo bardziej poruszającą niż Scorsese. Inna sprawa, że te przegadane, bardzo teatralne sceny z DiCaprio i De Niro ocierają się o karykaturę. Natomiast książka Davida Granna to reportaż emocjonujący niczym najlepszy thriller. Trudno się od niego oderwać, a po lekturze spokojnie odetchnąć.
Absolutny maks.
Jestem wielkim fanem Martina Scorsese. Cenię nawet filmy, które uchodzą za mniej udane w jego dorobku. Jednak z ostatnim – „Czasem krwawego księżyca” – od początku miałem problem. Nie do końca rozumiałem, dlaczego ten znakomity reżyser stworzył coś tak szeleszczącego papierem i przesadnie wykaligrafowanego, na podstawie książki, która przed kilku laty zrobiła na mnie aż...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Najlepsza powieść 2023 roku. Zresztą czy tylko 2023? Siła i śmiałość tej prozy pozwala zaryzykować tezę, że to najlepsza rzecz napisana po polsku od czasu „Morfiny” Twardocha, a więc nasza najlepsza powieść od ponad dekady.
Żulczyk – podobnie jak Twardoch w 2012 roku – wywala z kopa kilka par drzwi w naszej literaturze. I kop ten jest wyjątkowo potężny.
Pierwsze uderzenie trafia w język. Autor, doskonale rozumiejąc jak wygląda dzisiejsza prawdziwa polszczyzna, odchodzi od języka współczesnej niby wysokoliterackiej nowomowy – udającej język progresywny, a w gruncie rzeczy będącej wsiowoeleganckim, pseudowyrafinowanym, oportunistycznie poprawnym politycznie językiem kanap w jakimś kolejnym wcieleniu salonów dętoartystycznych. Językiem, którym próbuje się uwiarygodnić wstawianiem słowa „k...a” co 7-8 akapitów.
Oczywiście Żulczyk potrafi posługiwać się poprawną polszczyzną – robi to zresztą coraz sprawniej – ale przede wszystkim wsłuchuje się język ulicy, wykorzystuje i tworzy slang, którym posługują się bohaterowie. Dzięki temu, nawet jeżeli kuleją konstrukcyjnie – a to nie zdarza się tu zbyt często – sprawiają wrażenie ludzi z krwi i kości, a nie kartonowych standów recytujących – niczym 90 procent polskich aktorów – wydumane, „głęboko przemyślane”, ocierające się grafomanię, pseudofilozoficzne manifesty.
Poczucie prawdziwości bohaterów wzmacnia jeszcze nowatorski na naszym rynku zabieg. Tu każda z postaci myśli i mówi innym językiem. To proste zagrania uwiarygadnia je psychologicznie, a jednocześnie sprawia, że „Dawno temu w Warszawie” jest dużo więcej niż tylko ciągiem liter, znaków przestankowych i spacji służącym do opowiedzenia historii. Nadaje powieści wielowymiarowości, filmowości.
Ta filmowość „Dawno temu w Warszawie” to także perfekcyjne budowanie scen. Żulczyk nie stawia na planszy kilku podających tekst figurek i nie kameruje ich w jednym statycznym ujęciu. Tu mamy robotę filmową może nie na poziomie Scorsese czy Wajdy z „Ziemi obiecanej”, ale na pewno zmierzającą w tym kierunku.
Są tu i świetnie, rytmicznie zmontowane długie ujęcia, i bardzo bliskie zbliżenia; gwałtowne najazdy i powolne podejścia; kadry amerykańskie, szerokie panoramy oraz quasi dokumentalne, lekko drgające ujęcia „z ręki”, często w tłumie, w stylu chcącego być blisko życia amerykańskiego kina lat siedemdziesiątych, z kanonicznym „Francuskim łącznikiem” na czele, czy inspirowanej nim „Krwawej niedzieli” Paula Greengrassa i jego filmowych Bourne’ów.
Jasne, Żulczyk mógłby językowo pójść jeszcze dalej, jak choćby Hubert Shelby Jr. w „Piekielnym Brooklynie”, czy niedawno Gabriel Kauze w „Tu byli, tak stali”, jednak wtedy zgubiłby tę filmowość. Zresztą i tak, to co zrobił pozwala nazwać go wielkim – na pewno śmiałym – innowatorem/modernizatorem polskiego języka literackiego. Stał się punktem odniesienia, z którym będzie musiał się liczyć każdy piszący oraz oceniający piszących.
Ale język i narracja to tylko jeden z fundamentów wielkości „Dawno temu w Warszawie”. Drugim jest tematyka tej powieści.
Z jednej strony w „Dawno temu…” Żulczyk nie wymyśla nic nowego. To kolejny odcinek teatru jego obsesji – ludzkiej słabości oraz zobojętnienia i podatności na zło sprawiających, że świat jest miejscem w gruncie rzeczy odrażającym. Bliżej mu do wyobrażonego piekła niż czyśćca czy niebios, których tyle w powieściach obyczajowych, czy lasowanych w publikacjach rozpaczliwie łowiących lajki – opłacanych lub obłaskawianych przez platformy streamingwowe i dystrybutorów – influencerów. Tyle, że tak ciemno nawet w posępnej prozie Żulczyka jeszcze nie było. To najmroczniejszy odcień czerni. Przy „Dawno temu w Warszawie” jego poprzednie kawałki wydają się niewinnymi ekscesami w stylu emo. Tutaj czerń oblepia czytelnika.
Ta czerń oblepia, a jednak nie mamy poczucia kąpieli w beczce smoły. Wyczuwalna nuta wisielczego humoru w niektórych partiach materiału sprawia, że chwilami blisko tej opowieści do kawałków Chandlera czy Ellroya. To postmillenialne neonoir, neonoir 2.0, mocno osadzone w rzeczywistości współczesnego wielkiego miasta.
I właśnie ta rzeczywistość współczesnego wielkiego miasta, rzeczywistość niby wymyślona – to jednak powieść a nie reportaż, fiction, a nie non fiction – ale będąca tak blisko tu i teraz, stanowi drugi, potężny fundament wielkości tej powieści.
Ta rzeczywistość, to świat bohaterów współczesnej popkultury otoczonych watahami żałosnych, niebezpiecznych przydupasów i protektorów; wypełnionych zaćpanym towarzystwem modnych klubów i wypełnionych zapitym tłumem sal bankietowych, zaklitkowanych bloków z wielkiej płyty i udających apartamentowce, zaklitkowanych w stylu cool, produktów naszej patodeweloperki; kupujących ciuchy w Vitkacu dilerów ze śródmiejskiej klubosfery i noszących na tyłkach brudne dresy ogryzków, którzy puszczają towar dzieciom pod trzepakiem; brylujących w towarzystwie pięciorzędnych aktorzyn, odrzuconych przez rodziców, poszukujących tożsamości nastolatków z różowymi włosami i snobujących się na trans, gotowych na każdą podłość, małostkowych dekadentów; patoyoutuberów i finansujących coraz bardziej szemrane walki freakfightowe gangsterów. To ociekające przemocą i płynami ustrojowymi bagno, w którym jedynym miejscem, gdzie można znaleźć chwilę wytchnienia jest źródło dragów. Świat, w którym machina sprawiedliwości służy niesprawiedliwej, egoistycznej zemście, gdzie nawet zdrada najbliższej osoby jest wybaczalna, bo pozwala Ci dalej egzystować. A wspomnienia, wyrzuty sumienia? Wystarczy porcja samousprawiedliwienia albo nieoglądanie się w tył.
Oczywiście Żulczyk, jak to Żulczyk, zostawia tu wentyle bezpieczeństwa – pies, małe dziecko, jakaś ocalona na chwilę zbrukana niewinność. Ale tym razem wentyle nie pomagają. Stąd nie ma wyjścia. Sami zbudowaliśmy na siebie tę pułapkę. Zatrzasnęliśmy się w niej zapominając wcześniej dorobić klucze.
„Dawno temu w Warszawie” to literatura najwyższej klasy – spójna wizja świata i człowieczeństwa. Na dodatek efektownie podana w, nieco nonszalancko potraktowanych, schematach pop.
Rzecz znakomita, bliska wybitności.
Oczywiście internetowa brać nie byłaby sobą, gdyby trochę nie pokrytykowała. Tym razem najczęściej padają głosy zarzucające Żulczykowi schlebianie politycznej poprawności – dzieci z różowymi włosami, przemocowi kolesie, kobiety-ofiary itp. Nie są to jednak zarzuty trafione. Żulczyk wykorzystuje modną na salonach inkluzywność do wskazywania kolejnych źródeł zła i zagrożeń. Dzięki otwarciu na modnych w kilku ostatnich sezonach bohaterów (w ostatnim może nie, bo teraz na czasie są chłopki), domyka swój świat, jego wizja staje się jeszcze bardziej konsekwentna i trudna do podważenia. Jeszcze bardziej sugestywna, wciągająca i przerażająca.
Mamy swojego „Łowcę androidów”. Ten podoba mi się bardziej od tego Ridleya Scotta. Ale może dlatego, że jestem z Warszawy i chodzę ulicami, po których przemykają bohaterowie Żulczyka. I niby to już nie moje miasto – jestem z pokolenia, które znało dobrze te ze „Ślepnąc od świateł”, ale znam ten mechanizm. Dzięki temu wiem, że wizja Jakuba Żulczyka jest bardzo prawdziwa.
Ktoś tu na lubimyczytać napisał, że ta powieść powieść to sztos.
Tak, totalny sztos.
Najlepsza powieść 2023 roku. Zresztą czy tylko 2023? Siła i śmiałość tej prozy pozwala zaryzykować tezę, że to najlepsza rzecz napisana po polsku od czasu „Morfiny” Twardocha, a więc nasza najlepsza powieść od ponad dekady.
Żulczyk – podobnie jak Twardoch w 2012 roku – wywala z kopa kilka par drzwi w naszej literaturze. I kop ten jest wyjątkowo potężny.
Pierwsze uderzenie...
Naprawdę ostra jazda. „Trainspotting” dla kolejnej generacji. Dla kolejnej generacji i w innej scenografii. Gdy Irvine Walsh i jego bohaterowie snuli się po ulicach szkockiego Edynburga, autor „Świeżego”, Nico Walker nosił jeszcze majty w zębach na wschodzie Stanów Zjednoczonych. Reszta jest z grubsza podobna. No może oprócz środkowej części jego debiutanckiej, na poły autobiograficznej, powieści. Części chyba najlepszej, w której autor opisuje codzienne życie żołnierzy amerykańskich w okupowanym Iraku.
Jednak w tym segmencie militarnym też trudno mówić o oryginalności. Walker nie „wnosi do tematu” nic nowego. Podobne historie z tamtego okresu snuli także inni byli żołnierze, z Anthonym Swoffordem, autorem słynnego „Jarhead” na czele.
Fabularnie jest więc „Świeży” bardzo wtórny. Ma jednak dwa potężne atuty: stosunek autora do bohatera-siebie oraz język. W odróżnieniu od – pochylających się z troską nad trudnym życiem Walkera – krytyków, ten nie użala się nad sobą. Nie użala, ale też nie zgrywa herosa. Jest bardzo spoko. Bierze szambo w którym pływa na klatę. Dla niego życie jest po prostu szambem, w którym trzeba pływać, żeby nie utonąć. To instynkt przetrwania, antropologiczny przymus.
Walker nie histeryzuje i nie użala się nad sobą; nie tłumaczy zespołem stresu pourazowego i tym podobnymi modnymi psychoanalitycznymi wytrychami. Po prostu uważa się za przegrywa. Siebie i otaczających go ludzi. Brak mu genu zwycięzcy, ale nie robi sobie z tego powodu wyrzutów. Uważa, że tak po prostu jest.
Walker/jego alter ego są przeciwieństwem klasycznego amerykańskiego bohatera, człowieka, który zawsze sam wykuwał sobie sukces; wielkiego indywidualisty, który tylko sobie zawdzięczał sukces, a co najmniej spokojne, dostatnie życie.
Drugim potężnym autem „Świeżego”, tym, co odróżnia go od „Trainspotting”, „Jarheada” oraz, zapewne, setek podobnych im literacko-filmowych produkcji, jest język. To zaprzeczenie tego, co zwykliśmy uważać za literaturę i literackość. „Świeży” jest szorstki i wulgarny. Jednak w języku Walkera są też, prawie poetyckie, rytm i melodia. Tyle, że to poezja codzienności, brudu, a nie oderwanych od prawdziwego życia akademików, krytyków i im podobnych cmokających z aprobatą lub dezaprobatą złotoustych. Poezja dosadna i trafiająca w punkt. Prosta, zmierzająca wprost co celu – opisania świata, życia i stanu ducha.
To także język bardzo współczesny, oparty na – funkcjonujących w dzisiejszej mowie potocznej klas niższych – neologizmach. Oddaje ducha naszych pokręconych czasów. Sprawia też, że „Trainspotting” i „Jarhead” brzmią przy „Świeżym” niczym „Anna Karenina”, kawałki dla lamusów, idealne pod piwo i jointy dla dziadersów. Nic więcej. Inna sprawa, że za kilka lat „Świeży” trafi na tę samą półkę. Po ponadczasowości tu nie uświadczysz. To proza dzisiejszego stanu ducha oraz naszych (właściwie żadnych) wartości oraz jakości życia.
Ale to świetna, mocna proza. Jedna z najlepszych powieści, jakie ukazały się w ostatnich latach. Z pewnością najświeższa, bez żadnej naftaliny.
Naprawdę ostra jazda. „Trainspotting” dla kolejnej generacji. Dla kolejnej generacji i w innej scenografii. Gdy Irvine Walsh i jego bohaterowie snuli się po ulicach szkockiego Edynburga, autor „Świeżego”, Nico Walker nosił jeszcze majty w zębach na wschodzie Stanów Zjednoczonych. Reszta jest z grubsza podobna. No może oprócz środkowej części jego debiutanckiej, na poły...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Edytorski koszmar. Edytorski koszmar, a jednocześnie jedna z najważniejszych książek o popkulturze jaka powstała. I to nie tylko w ostatnich latach. Edytorski koszmar, gdzie pierwszy błąd pojawia się już na okładce, a jednocześnie praca, która powinna stać na półce obok „Please Kill Me. Punkowej historii punka” Legsa McNeila i Gillian McCain, „Wszyscy kochają nasze miasto. Historii grunge’u z pierwszej ręki” Marka Yarma, „Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz. Postpunk 1978-1984” i „Retromanii. Jak popkultura żywi się własną przeszłością” Simona Reynoldsa oraz „!966. Rok, w którym eksplodowała dekada” i „England’s Dreaming” Historii Punk rocka” Jona Savage’a, który jest tu zresztą jednym z narratorów. Co więcej, w odróżnieniu od tych książek, „Sweet Dreams” nie zajmuje się demitologizacją oraz porządkowaniem wiedzy o powszechnie znanych i szanowanych zjawiskach pop. Praca Jonesa przypomina zjawisko pamiętane tylko przez hardkorowych fanów oraz znawców popkultury. Zjawisko zresztą zwykle traktowane z pobłażliwym uśmieszkiem lub wzruszeniem ramion. Jones rzuca na nie zupełnie nowe światło. Robi to tak przekonująco, że po lekturze tej książki nikt już chyba nie spojrzy z politowaniem na takie matuzalemy pop, jak Duran Duran, Spandau Ballet, ABC czy Orchestral Manoeuvres in the Dark. Autor i jego rozmówcy udowadniają, że – wbrew obiegowej opinii lansowanej przez fanów „dobrego, starego rocka” – nie były one wykwitem tandeciarstwa w jednym z najbardziej obciachowych okresów w popkulturze; że są czymś większym i ważniejszym. Pokazują też, że czasy ich świetności także obciachowe nie były. Jasne, wielkie marynary z poduszkami wszytymi w ramiona i bardzo duże, bardzo przepracowane fryzury mogą dziś śmieszyć, jednak lata 1975-1985 w Wielkiej Brytanii były bardzo istotne dla całego świata. Na pewno dużo ważniejsze niż trwająca tak naprawdę tylko chwilę eksplozja punka z połowy lat siedemdziesiątych, która zresztą była Nowego Romantyzmu oraz kultury klubowej zarzewiem. Co więcej udowadniają, że wpływ tego okresu na współczesność jest większy nawet od rewolucji obyczajowej lat sześćdziesiątych.
Książka Jonesa otwiera oczy i poszerza horyzonty nawet tym, którzy w popkulturze czują się bardzo mocni. Jednak przyjęcie zawartej tu wiedzy wymaga ponadnormatywnego wysiłku. I nie chodzi tu nawet o utrudniającą lekturę – charakterystyczną dla jej polskiego wydawcy, Kagry – redakcyjną nonszalancję.
„Sweet Dreams” jest chaotyczne. Brak w nim płynności. Niektóre wypowiedzi (to historia mówiona) wrzucane są w zaskakujących miejscach. Zamiast posuwać opowieść, stanowią spowalniające, niepotrzebne wtręty. Można odnieść wrażenie, że Jones chciał poupychać wszystko, co mu rozmówcy powiedzieli, a na dodatek nie panował nad obrazem całości. Brak tu też dobrej nawigacji. Książka podzielona jest tylko na części – kolejne lata o których opowiada. Przydałby się precyzyjniejszy podział – na rozdziały/podrozdziały. Ich brak powoduje, że niektóre przeskoki tematyczne są trudne do zrozumienia przy szybszej lekturze.
Jednak warto się wysilić. „Sweet Dreams” to absolutny niezbędnik dla tych, którzy interesują się tym, co dzieje się we współczesnej kulturze masowej. Książka kompletnie przewartościowująca dotychczasową wiedzę i wypełniającą białą dziurę w historii popu. Mimo wad rzecz bliska arcydziełu.
Edytorski koszmar. Edytorski koszmar, a jednocześnie jedna z najważniejszych książek o popkulturze jaka powstała. I to nie tylko w ostatnich latach. Edytorski koszmar, gdzie pierwszy błąd pojawia się już na okładce, a jednocześnie praca, która powinna stać na półce obok „Please Kill Me. Punkowej historii punka” Legsa McNeila i Gillian McCain, „Wszyscy kochają nasze miasto....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Porażające. I to na każdym poziomie. Oczywiście bardzo mocna jest tu sama historia. Dwóch kończących liceum chłopaków zabiło dwanaścioro uczniów i jednego z nauczycieli swojej, leżącej na przedmieściach prowincjonalnego Denver, szkoły. Jednak dla Dave’a Cullena odtworzenie wydarzeń z 20 kwietnia 1999 roku oraz pokazanie drogi morderców do tego, co zrobili, to za mało. Jasne, dziennikarz precyzyjnie opisuje to, co się stało i jak do tego doszło, ale to tylko część tej książki. Cullen chce zrozumieć. Pokazuje też, że ofiar Columbine było więcej niż ci, którzy zginęli i ci, którzy zostali ranni oraz na zawsze okaleczeni. Jego książka to obraz społeczności, w której doszło do tragedii i społeczności, która z tą tragedią próbuje się uporać.
Cullen ani przez akapit nie idzie na łatwiznę. Wszystko, co pisze, potwierdza w kilku źródłach. Polemizuje z popularnymi, łatwymi do przełknięcia przez klasę średnią, efektownymi teoriami na temat przyczyn tej tragedii. Nie ma tu satanizmu, gotów, czy zniszczenia młodych umysłów muzyką heavymetalową. Jest za to próba psychiki morderców – nie tylko poprzez prześledzenie ich rozwoju, ale też dogłębną kwerendę we wszystkich dostępnych źródłach: dokumentach oraz świadectwach ich bliskich i znajomych. Zastanawia się, czy tragedii można było zapobiec.
Oczywiście padają w „Columbine” oskarżenia. Jednak w tym przypadku Cullen też nie buduje sławy łatwym ferowaniem wyroków. Raczej podaje fakty i prowokuje czytelnika do wyciągnięcia wniosków.
Byli w tej sprawie winni. Za spust pociągali dwaj nastolatkowie, ale przygotowując się do dokonania zbrodni zostawiali ślady. Nikt nie reagował. Na pewno nie reagował właściwie. I z pewnością nie byli to – jak chciałoby wielu efekciarskich publicznych oskarżycieli – rodzice morderców.
Cullen oskarża system, którego urzędnicy zlekceważyli sygnały stanowiących śmiertelne zagrożenie nastolatków. Jednak chyba jeszcze mocniej uderza w amerykańską popkulturę i tworzące ją media – zwłaszcza te elektroniczne. To one, w pogoni są oglądalnością i cytowalnością, upraszczając złożony obraz wydarzeń oraz ich bohaterów i antybohaterów, zaczęły tworzyć mitologię wokół morderców z Columbine. Cullen ich demitologizuje. Pokazuje ich przeciętność i małość. Precyzyjnie odtwarza ich ostatnie chwile pokazując, że nie byli bogami zemsty, a godnymi pożałowania nieudacznikami z wydumanymi pretensjami do świata. Ich śmierć była równie żałosna jak życie.
„Columbine. Masakra w amerykańskim liceum” to triumf wielkiego amerykańskiego dziennikarstwa. Profesji, która chyba zanika, ale wciąż można odnaleźć prawdziwe perły. Cullen jest mistrzem nie tylko na poziomie zbierania i analizy. To także doskonały pisarz, perfekcyjnie posługujący się precyzyjnym, lapidarnym, pozbawionym ozdobników. Tu mają mówić tylko fakty. I mówią. Aż krzyczą.
Ale fakty też trzeba umieć podać w atrakcyjnej formie. Tu mamy opowieść zbudowaną niczym filmowy thriller. Akcja zawsze toczy się na dwóch planach – zarówno podczas tych, opisanych w pierwszych rozdziałach, kilku godzin 20 kwietnia 1990 roku, jak i później, gdy Cullen po mistrzowsku miesza ścieżkę zbrodni z drogą żałoby i powolnego wychodzenia z traumy.
Oczywiście nie znam wszystkich książek non fiction ukazujących się na świecie. Nie znam nawet wszystkich uchodzących za najważniejsze. Ale mam wrażenie, że określenie „najlepsze non fiction XXI wieku” nie jest tu ma wyrost.
Dla mnie to maks. Pod każdym względem.
Porażające. I to na każdym poziomie. Oczywiście bardzo mocna jest tu sama historia. Dwóch kończących liceum chłopaków zabiło dwanaścioro uczniów i jednego z nauczycieli swojej, leżącej na przedmieściach prowincjonalnego Denver, szkoły. Jednak dla Dave’a Cullena odtworzenie wydarzeń z 20 kwietnia 1999 roku oraz pokazanie drogi morderców do tego, co zrobili, to za mało....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Totalne szaleństwo. I to na każdym poziomie. Fabularnym, bo historia stworzonej w 1964 roku grupy Merry Pranksters, która wcielała w życie jego postulaty/pseudofilozofię to opowieść o spontaniczności, która z założenia przekraczała to, co społeczeństwo i jego kultura uznają za normalne. Trudno przecież uznawać życie polegające na otwieraniu umysłu i poszerzaniu świadomości za pomocą LSD za coś zwyczajnego. Nie można też nazwać tego tylko eksperymentem, bo zaproponowany przez autora „Lotu nad kukułczym gniazdem” styl polegał na nieustannym funkcjonowaniu pod wpływem używek. Natchnienie do uprawiania sztuki codziennego życia dawało LSD, chwile wyciszenia zapewniała marihuana, a konieczne „ponad codzienne” aktywności umożliwiała amfetamina. No i filozofia Teraz – odrzucenie przeszłości i nie zwracanie uwagi na konsekwencje działań. To w gruncie rzeczy ucieczka od tzw. dorosłości, dojrzałości, eskapistyczna ucieczka w nieustające dziecieńctwo. Infantylizm.
Jednak przede wszystkim „Próba kwasu w elektrycznej oranżadzie” to szaleństwo językowe i narracyjne. Jeden z najśmielszych eksperymentów dziennikarsko-literackich w historii twórczego pisania. Nie tylko XX wiecznej. Dziennikarsko, bo praca Toma Wolfe’a to jednak reportaż. Tyle, że ten znakomity amerykański dziennikarz wiedział, że dla zrozumienia historii ważne jest nie tylko odtworzenie faktów, ale też sposobu myślenia bohaterów. A w przypadku grupy Wesołych Dowcipnisiów Kesseya zwięzły i precyzyjny język solidnej amerykańskiej publikacji medialnej był niewystarczający. No bo jak opowiedzieć i zrozumieć postacie będące nieustannie pod wpływem środków odurzających? Jak oddać ich oparte na nieustannym chaosie życie; szalone, kojarzące się z baletem na brzytwie akcje i stanowiący dziwną mieszaninę slangu oraz, powstały pod wpływem psychodelików zniekształceń, język? Autor zaryzykował więc eksperyment, który na zawsze zmienił dziennikarstwo, stworzył gatunek nazwany później New Journalism – tworzenie reportaży przy wykorzystaniu literackich środków wyrazu.
„Próba kwasu…” to fundament i niedościgły nigdy wzorzec Nowego Dziennikarstwa. Dziennikarsko/literacka śmiałość Wolfe’a wciąż zapiera dech, a jego książka, mimo blisko 55 lat od chwili premiery wciąż zaskakuje świeżością i nowoczesnością rozwiązań. Żaden dziennikarz nigdy nie poszedł dalej. Nawet „Lęk i odraza w Las Vegas” Huntera Thompsona jest przy tym konserwatywną, uporządkowaną pracą. Ale nic dziwnego. Hunter był jednak wytresowany na pisaniu Hemingwaya – również śmiałym, ale w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku. Wolfe lepiej rozumiał nieustanne zmiany kultury i obyczajów, a co za tym idzie – języka. Dlatego, choć jego książka nie jest lekturą lekką, łatwą i przyjemną, a jej czytanie wymaga wysiłku, spotkanie z tymi literami przynosi niezwykłą satysfakcję. Jasne, aby zrozumieć niektóre – często pozbawione znaków przestankowych – ciągi wyrazów, trzeba je wielokrotnie zgłębiać. Nie ma tu ustalonego rytmu, a melodie są nerwowe i rwane. Jednak dzięki temu możemy lepiej poczuć i zrozumieć Kesseya oraz jego grupę. A poczuć ich i zrozumieć warto. I to nie tylko dlatego, że była to bardzo malownicza formacja towarzyska..
Kessey i jego Pranksterzy zbudowali filozoficzno-emocjonalny fundament, na którym ufundowała się kultura hipisowska. Bez nich nie byłoby lata miłości, którego legenda trwa do dzisiaj, którym żywi się wciąż pop, na którym oparte jest współczesne, uwielbiające gadać o równości i tolerancji społeczeństwo. Jesteśmy więc w jakimś stopniu dziećmi/wnukami/prawnukami Pranksterów, tych – wydawałoby się – szaleńców.
„Próba kwasu…” ma też drugie, trzecie i czwarte dno. Drugie, to opowieść o tym, do czego prowadzi modna także dziś, popularna zwłaszcza wśród tzw. influencerów, celebrytów i aspirujących, lansowana przez dziennikarki luksusowych magazynów kobiecych, ucieczka od schematów, poszukiwanie wolności i duchowości. Jasne, do pewnej granicy wszystko jest OK, ale branie dosłownie tych haseł, nieograniczone poszukiwania prowadzą do egotyzmu i zdziecinnienia – są przecież ucieczką od dojrzałości i odpowiedzialności, także za najbliższych. Trzecie dno to historia o społecznych modach, które „na czasie” publicyści lubią nazywać rewolucjami. Modach chwilowych, bo – właśnie niedojrzali emocjonalnie – gramy we własne „Toy Story 2”: odrzucamy szybko stare zabawki, by czcić nowych bożków. Czwartym dnem są pieniądze. W pewnym momencie pojawiają się i zabijają wszystko. W „Próbie…” widzimy je tylko przez chwilę, ale ten krótki fragment – 2/3 akapity – pokazuje, jak wielkim Ken Kessey był utopistą. Utopistą albo zwykłym, choć charyzmatycznym i pretensjonalnym, ćpunem. Ze zmianami w mózgu, które uniemożliwiały mu wszechstronny ogląd sytuacji, dostrzeżenie faktów i zrozumienie realiów
Totalne szaleństwo. I to na każdym poziomie. Fabularnym, bo historia stworzonej w 1964 roku grupy Merry Pranksters, która wcielała w życie jego postulaty/pseudofilozofię to opowieść o spontaniczności, która z założenia przekraczała to, co społeczeństwo i jego kultura uznają za normalne. Trudno przecież uznawać życie polegające na otwieraniu umysłu i poszerzaniu świadomości...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Arcydzieło. Kultowa powieść wielbicieli science fiction i/lub środków odurzających po blisko pięćdziesięciu latach od premiery okazuje się dziełem wizjonerskim. Schizofreniczne, psychodeliczne obsesje autora okazują się nie wszechświatem teorii spiskowych, dziełem schorowanego umysłu a naszą rzeczywistością. Rzeczywistością „zabawienia się na śmierć” – by oderwać się codzienności, zapomnieć o machinie opresji serwowanej nam przez państwo, a właściwie korporacje rozwijające się w ramach i/lub pod skrzydłami owego państwa.
Właśnie przemysłowi rozrywkowemu Philip K. Dick poświęca w „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant” najwięcej miejsca. I to nie dlatego, że głównym bohaterem jest tu typowy „estradowiec”, amerykański „Wodzirej” - piosenkarz, komik i gospodarz najpopularniejszego talk show. Przez karty tej powieści przewijają się płyty, coraz śmielsze tekstowo piosenki o miłości rozumianej jako pożądania, stolica rozrywki – Las Vegas oraz uzależnieni od idoli i rozrywki. To owo uzależnienie jest bezpośrednim motorem rozgrywającego się tu dramatu. To jedna z niewielu osób nie uzależniona od rozrywki okazuje się jedyną normalną w tej historii. Jedyną normalną ale jednocześnie najbardziej wyoutowaną. Inna sprawa, że też marzy o sławie. Tyle, że tzw. sławie artystycznej, bardziej snobistycznej dla węższego grona, za to lepiej płacących.
Czytając nieco uważniej Dicka widać, że według niego największym zagrożeniem dla naszej cywilizacji są produkujące wszystko, gigantyczne, ponadnarodowe, bezosobowe korporacje. Bezosobowe dla postronnych, ale jednak kierowane przez kogoś. Człowieka, inaczej – ale równie mocno jak protagonista i pozostali ludzie – udręczonego słabościami i uwarunkowaniami. A więc organizacją doskonałą, wysterylizowaną z uczuć machiną do produkcji/zarabiania/kontroli ma kierować ktoś niedoskonały? Dick widział w tym sprzeczność stanowiącą grzech pierworodny cywilizacji. Grzech, który w rzeczywistości niedoskonałej doskonałości rzeczywistości demokracji korygują wybory. Tyle, że wszelkie organizacje/koncerny starają się jak najmocniej tę demokrację ograniczyć – tak, by ich działanie było niezakłócone.
„Płyńcie łzy moje, rzekł policjant” to przede wszystkim opowieść o chorym systemie i wszech ogarniającym szaleństwie, z którym próbuje poradzić sobie główny bohater – beneficjent a jednocześnie ofiara tego systemu. Jednak ta wybitna powieść jest też czymś więcej. Na cztery lata przed Charlesem Bukowskim, Philip K. Dick opublikował swoje „Kobiety”. Poszukując swojej zagubionej fizyczności, „wyjęty” niespodziewanie z systemu Jason Taverner – podobnie jak Harry Chinaski Bukowskiego – spotyka na swojej drodze głównie panie. Nie są to kobiety, jakie na sztandarach chciały by umieścić feministki. Bohaterki Dicka są szalone i udręczone – rzeczywistością i własnymi imaginacjami, gotowe do erotycznych ekscesów, a jednocześnie seksualnymi kompleksami ograniczone. To kobiety z męskich obaw i frustracji, oglądane jednostronnie, sponad pisuaru, ale niebezpiecznie bliskie paniom, jakie spotyka bardzo wielu panów. Portrety mizoginiczne, ale z nutą – czasem całkiem sporą – prawdy.
W 2015 roku Michel Houellebecq wydał „Uległość”, chyba najważniejszą – na pewno jedną z najważniejszych – powieść ostatnich lat. Czytając „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant” często wracałem do niej myślami. Nie z powodu podobieństw. Fabularnie tych dwóch powieści nic nie łączy. Jednak intelektualnie w zasadzie wszystko. To opowieści o wadliwości systemu prowadzącej w ostateczności do zatarcia się jego mechanizmów oraz oportuniźmie – niezawodnym sposobie na przetrwanie.
Houellebecq jest w ostatnich latach jednym z głównych kandydatów do literackiej nagrody Nobla. Philip K. Dick był pierwszy. I blisko pięćdziesiąt lat po premierze jego „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant” robią równie wielkie wrażenie. A czy za 36/38 lat ktoś będzie pamiętał o Houellebecq?
Arcydzieło. Kultowa powieść wielbicieli science fiction i/lub środków odurzających po blisko pięćdziesięciu latach od premiery okazuje się dziełem wizjonerskim. Schizofreniczne, psychodeliczne obsesje autora okazują się nie wszechświatem teorii spiskowych, dziełem schorowanego umysłu a naszą rzeczywistością. Rzeczywistością „zabawienia się na śmierć” – by oderwać się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Najważniejsza powieść ostatnich lat. Przynajmniej z tych, które ukazały się w Polsce. I to co najmniej z trzech powodów.
Pierwszym jest to, że w swoim fabularyzowanym dokumencie Gabriel Krauze zabiera nas w miejsca, o których istnieniu może i wiedzieliśmy, ale poznawaliśmy je tylko z powierzchownych, sztucznie udramatyzowanych, relacji medialnych. O przemocowych przedmieściach wielkich europejskich miast opowiadali nam dziennikarze – ludzie dziś najczęściej siedzący przy biurkach, szukający w sieci jakichkolwiek świadectw i publikujący je bez jakiejkolwiek weryfikacji czy głosów z drugiej strony frontu. A Krauze tam był, już jako nastolatek bawił się w gangstera – kradł, bił, zażywał i handlował narkotykami. A ponieważ już jako dziecko miał zmysł obserwacji i bardzo szerokie horyzonty, jego opis piekła na ziemi jakie zgotowały sobie nastolatki z blokowisk na przedmieściach, mieni się odcieniami szarości i głębiami czerni.
Jednak Krauze nie przeprowadza prostej relatywizacji zła, nie próbuje nikogo – włącznie ze sobą – wybielać czy usprawiedliwiać. Po prostu potrafi dostrzec różne motywacje wkraczania w strefę mroku, trafnie scharakteryzować i zdiagnozować postawy złych wobec czynionego przez nich zła. Paradoksalnie więc ta tonąca w posępnych barwach książka aż skrzy się kolorami, prawie nikt nie jest tu do końca jednoznaczny. Krauze pokazuje, że te zaludniające jego powieść nastoletnie potwory, potworami wcale nie są. To po prostu ludzie, których okoliczności skłoniły – właśnie skłoniły, a nie zmusiły – do obrania takiej, a nie innej drogi.
Drugim powodem dla którego można uznać „Tu byli, tak stali” za najważniejszą powieść ostatnich lat (przynajmniej w Polsce), jest język. Od czasu polskiej premiery „Piekielnego Brooklynu” Huberta Shelby;ego Jr, nie pojawiła się u nas powieść tak radykalnie łamiąca konwencjonalny literacki szyk. Krauze, człowiek wyczytany, absolwent literatury angielskiej, zdaje sobie doskonale sprawę, że umiejętnie złożenie liter daje dużo więcej niż tylko pchanie fabuły. Wie, że każde środowisko myśli i mówi inaczej, że język jest też elementem charakterystyk pośrednich – osób i zbiorowości.
W „Tu byli, tak stali” pisarz używa zapisu fonetycznego (po mistrzowsku oddanego przez tłumacza Tomasza S. Gałązkę), na dodatek opartego w większości na slangu. Sprawia to, że jego książka jest sporym czytelniczym wyzwaniem, jednak wartym tego wysiłku. I to nie tylko dlatego, że brnąc powoli przez tę historię, borykając się często z koniecznością wielokrotnego czytania niektórych zdań lub całych akapitów, dłużej obcujemy z interesującymi bohaterami i efektowną doprowadzoną do granic absurdu przemocą. Przede wszystkim powieść Krauzego skłania do wysiłku intelektualnego, a ten – jak każdy wysiłek – jest od czasu do czasu pożądany. Choćby dlatego, że zapobiega otłuszczeniu. W tym przypadku otłuszczeniu umysłowemu. No i jest lektura Krauzego okazją do zrozumienia, jak zmienił się język i jak teraz wygląda naprawdę; jak bardzo różni się od tych zinfantylizowanych do granic analfabetyzmu ciągów liter i słów oferowanym nam przez media. Szczęśliwi rodzice mogą też lepiej zrozumieć o czym mówią latorośle.
Trzecim powodem dla którego warto przeczytać „Tu byli, tak stali” jest autor-narrator tej powieści. Dawno nie mieliśmy tak bardzo skomplikowanego, zbudowanego na przeciwnościach i skrajnościach bohatera. Krauze jawi się tu jako wrażliwiec z premedytacją nurkujący coraz głębiej w otchłań pozbawionego wrażliwości zła; człowiek skłonny do autorefleksji bezrefleksyjnie idący na zatracenie; wyrafinowany uczeń Nietzschego odczytujący zbyt dosłownie i bezkrytycznie jego przemyślenia; buntownik, kontestujący mieszczański tryb życia, który tak naprawdę jest oportunistą usiłującym dostosować się do prawdziwego – według niego – życia i rządzących nim reguł.
Oczywiście może być też tak, że Krauze był typowym chłopcem z dobrego domu, którego nastoletni bunt zaprowadził na dzielnię, do ziomów. Ale tego nam nie powie. Jest na to zbyt inteligentny. Musimy wierzyć w jego kreację. Zresztą nietrudno o to – jest mistrzowska.
Mistrzowskie jest tu zresztą wszystko. Dobrze, że „Tu byli, tak stali” zostało nominowane do Bookera. Duży wydawca poczuł się ośmielony wydać u nas coś, co tak bardzo odbiega od mieszczańskich, bezpiecznych gustów; co pokazuje, że literatura to nie tylko z jednej strony Bonda, Pużyńska, Świst i Mróz a z drugiej Tokarczuk, że współczesna proza to nie tylko eskapizm, że wciąż można mówić prawdę o współczesności i współczesnych. Gdyby nie ten Booker, Krauzego mogłoby wydać co najwyżej niszowe wydawnictwo dla załogantów i/lub hardkorowych wielbicieli literatury.
Bardzo chciałbym przeczytać polską powieść o blokach i blokerce. Równie śmiałą jak „Tu byli, tak stali”. Mam świadomość, że podobne środowiska żyją w naszym kraju, że i tu zdarzają się podobne sytuacje. Jednak jakoś trudno mi sobie taką powieść wyobrazić. Na pewno na takim poziomie literackim. Zawodnicy klasy Gabriela Krauzego, pojawiają się bardzo, bardzo rzadko.
Najważniejsza powieść ostatnich lat. Przynajmniej z tych, które ukazały się w Polsce. I to co najmniej z trzech powodów.
Pierwszym jest to, że w swoim fabularyzowanym dokumencie Gabriel Krauze zabiera nas w miejsca, o których istnieniu może i wiedzieliśmy, ale poznawaliśmy je tylko z powierzchownych, sztucznie udramatyzowanych, relacji medialnych. O przemocowych...
„Breaking Bad 2.0”. Fascynująca, bliska nieprawdopodobieństwu historia, która pod piórem znakomitego dziennikarza zmienia się w rasowy dreszczowiec. Jeden z najbardziej ekscytujących, jakie ukazały się w ostatnich latach.
Nick Bilton nie miał okazji rozmawiać ze swoim głównym bohaterem. Ross Ulbricht mu odmówił. Jednak korzystając z relacji jego bliskich i znajomych, zapisów internetowych czatów oraz wpisów i zdjęć w mediach społecznościowych autor stworzył mistrzowski, złożony i fenomenalnie zniuansowany portret antybohatera z przypadku, dobrego człowieka, którego genialny umysł zawiódł na manowce, a później sprawił, że poczuł się panem życia i śmierci – karzącym bogiem.
W odróżnieniu od większości autorów sensacyjnej fikcji, Bilton nie skupia się na jednym, bohaterze. W jego opowieści równie ważne są portrety ścigających Ross Ulbrichta agentów. Tutaj znów mamy do czynienia z malowanymi półcieniami, wyrazistymi obrazami stróżów porządku stojących na krawędzi – przepisów, zdrowego rozsądku i wreszcie prawa; ludzi pełnych energii, pasji, ale i słabości. Właśnie dzięki doskonałemu odmalowaniu tych ostatnich, portrety agentów są tak wiarygodne i przemawiające do wyobraźni.
Ale „Króla darknetu…” warto przeczytać nie tylko za względu na ekscytującą fabułę. Książka Biltona jest bowiem także jedną z najbardziej wnikliwych analiz nasze współczesności, czasów, gdy i być może coś dzieje się w realu, ale nie znajdujemy chwili, by to sprawdzić – rzeczywistość wirtualna wypełnia każdą naszą chwilę. To czasy, gdy nasze awatary mogą zacząć przejmować nad nami władzę, a właściciele mediów społecznościowych oraz popularnych witryn stają się władcami absolutnymi naszej woli i naszych umysłów.
W założeniach Internet miał być oazą wolności. Jednak ludzka natura sprawiła, że stał się esencjonalną anarchią i miejscem, gdzie za bezcen sprzedajemy to, co najdroższe – siebie, i gdzie świat przestępczy może złapać drugi oddech oraz wytyczyć nowe szlaki nieograniczonego, bardzo trudnego do wykrycia lub kontroli, rozwoju. To świat, w którym pojawiają się nowe typy przestępstw i przestępców – ludzi, którzy w realu kariery w tej branży raczej by nie zrobili.
Nick Bilton, zapewne nieświadomie, składa też hołd klasycznemu dziennikarstwu, zawodowi, w którym najważniejsze jest opowiedzenie o ludziach i zjawiskach, a nie clickbaity. Opowiedzenie na tyle dobre, że w historie wciągną się także ci, który o darknecie nie wiedzą nic, a świat handlarzy narkotyków znają tylko z powierzchownych, uładzonych seriali sensacyjnych.
A tak a propos seriali. Biznes Rossa Ulbrichta powstał w pewnym stopniu pod wpływem słynnego „Breaking Bad”. Zakończył działalność także w związku z tym serialem – dzień po emisji ostatniego odcinka. Chyba więc powinniśmy uważać z dawkowaniem oferty serwisów streamingowych. Inna sprawa, że życie, to prawdziwe, jest dużo ciekawsze. Tak jak „Król darknetu…” jest ciekawszy (i chyba jednak lepszy, na pewno bardziej wiarygodny) od genialnego „Breaking Bad”.
„Breaking Bad 2.0”. Fascynująca, bliska nieprawdopodobieństwu historia, która pod piórem znakomitego dziennikarza zmienia się w rasowy dreszczowiec. Jeden z najbardziej ekscytujących, jakie ukazały się w ostatnich latach.
Nick Bilton nie miał okazji rozmawiać ze swoim głównym bohaterem. Ross Ulbricht mu odmówił. Jednak korzystając z relacji jego bliskich i znajomych,...
Najważniejsza książka o popkulturze. Brytyjski dziennikarz Jon Savage przygląda się wydarzeniom pierwszej połowy lat sześćdziesiątych w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych pokazując, jak budowały one naszą współczesność. Właśnie współczesność, bo z jego oglądu wynika, że właśnie wtedy tworzyły się podwaliny naszej rzeczywistości – z rewolucją obyczajową, walką o prawa obywatelskie Czarnych i mniejszości seksualnych, nowoczesnymi ruchami emancypacyjnymi oraz ostatecznym ukonstytuowaniem się konfliktu: starzy kontra młodzi. A wszystko to podane jest w oszałamiającym rytmie muzyki tamtych czasów; muzyki, która wówczas ostatecznie zaczęła wyznaczać trendy społeczne i psychologiczne. Savage, choć nie deklaruje się jako entuzjasta lub przeciwnik, pokazuje też, jak wielką rolę w tych zmianach społecznych odgrywały substancje psychoaktywne. Szczególną uwagę poświęca LSD, które – według niego – doprowadziło do prawdziwej rewolucji w świadomości obywatelskiej.
Z pozoru „1966” to praca hermetyczna, rzecz dla socjologów, psychologów, parających się kulturą dziennikarzy (prawdziwych, a nie mediaworkerów czy wytwórców kontentu), świadomych konsumentów popu oraz kawiarnianych mądralińskich, lubiących robić wrażenie w modnych śródmiejskich lokalach przy latte z mlekiem sojowym. Jednak przystępny język oraz czytelność wywodu sprawiają, że praca Savage’a – choć jej objętość może przerazić niedzielnych poszukiwaczy lektury lekkiej, łatwej i przyjemnej – doskonale sprawdza się jako „czytadło”. Może nie ma w tu prostolinijności i gładkości polskiej literatury sensacyjnej i obyczajowej, jednak jej mistrzowska konstrukcja, potoczystość oraz doskonale budowane napięcie powodują, że czyta się to tomiszcze niczym rasowy dreszczowiec. Deszczowiec służący czemuś więcej, niż rozrywce.
Lektura tej książki wiąże się jednak z pewnym ryzykiem. Savage pisze – zwłaszcza o muzyce – w sposób tak porywający, że od razu chce się kupować piosenki i płyty, które są – według niego – dla tamtego czasu gwałtownych zmian istotnie. A muzyka, nawet w streamingu, to dziś towar zbytkowny. W „1966” jest jej tyle, że może na nią pójść nawet pół pensji. Ale warto. Nawet, jeżeli do końca miesiąca trzeba będzie lecieć na suchym chlebie i zupkach w proszku. Warto, bo oprócz Beatlesów, Stonesów i kilku innych gwiazd, Savage pokazuje niezwykłe zjawiska i dzieła, o których dziś już prawie nikt nie pamięta. A powinno się je znać, i to nie tylko dlatego, że łatwiej wtedy zrozumieć świat i siebie samego. Rzeczy o których pisze autor „1966”, to po prostu kawał doskonałego grania, przy którym można też świetnie się bawić – na parkiecie albo w fotelu, z kieliszkiem wina w dłoni.
Świetna rzecz. Pod każdym względem. A w swoim gatunku – publicystyki społeczno/kulturalno/obyczajowej – arcydzieło.
Najważniejsza książka o popkulturze. Brytyjski dziennikarz Jon Savage przygląda się wydarzeniom pierwszej połowy lat sześćdziesiątych w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych pokazując, jak budowały one naszą współczesność. Właśnie współczesność, bo z jego oglądu wynika, że właśnie wtedy tworzyły się podwaliny naszej rzeczywistości – z rewolucją obyczajową, walką o prawa...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Zazdroszczę Słowakom. U nas taka książka raczej by nie powstała. A jeżeli już ktoś by ją napisał, żaden duży wydawca by jej nie opublikował. Z pewnością nie trafiłaby też do kanonu lektur szkolnych. I to niezależnie od tego, kto jest akurat ministrem edukacji. Jasne, mieliśmy Gombrowicza i Mrożka, wciąż nas bawią komedie Barei, ale to melodie przeszłości – bardzo wygodne. Można się zachwycać z jaką śmiałością twórcy piętnowali nasze wady narodowe. W polskiej prozie współczesnej czegoś tak potężnego, ośmieszającego „polactwo” i „polaczkowatość”, nie ma. Blisko jest Marcin Kołodziejczyk, ale to jednak twórca niszowy, trafiający do dość wąskiego segmentu czytelników wielkomiejskich. I to tylko tych z większym luzem, czyli bardzo wąskiego segmentu wąskiego segmentu. A Peter Pišťanek stworzył, zekranizowany (został nawet zgłoszony do rywalizacji o Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego) i przenoszony na deski teatralne, słowacki mega bestseller. Książkę, którą muszą „przerobić” tamtejsi licealiści zastanawiając się (o ile licealiści myślą o czytanych lekturach), dlaczego pochodzą z tak „nieheroicznego” narodu, dlaczego ich rodacy i tradycja są tak różne od tego, co chcą im wpoić politycy.
„Rivers of Babylon” jest groteskową alegorią Słowacji okresu przemian ustrojowych, czasów przechodzenia z sytemu komunistycznego na wolnorynkowy. Sądząc z popularności i siły oddziaływania tej powieści, alegorią trafną. Ale tego nie mogę być pewien. Nigdy nie byłem na Słowacji, tym bardziej nie poznałem jej na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Wiem natomiast, że opowieść o pracowniku kotłowni w hotelu „Ambasador” oraz otaczającym go świecie i ludziach, można także potraktować jako groteskową alegorię współczesnej Polski. Zresztą nie tylko Polski. Sądzę, że książka Pišťanka po drobnych korektach mogłaby opowiadać o każdym kraju na świecie.
Autor „Rivers of Babylon” nie bierze jeńców. Społeczeństwo to według niego zbiór chciwych nierozgarniętych leni. Miarą mądrości życiowej jest albo doprowadzony do perfekcji oportunizm, w którym kręgosłup potrafi się skręcić w ósemkę, bądź siła pozwalająca bezwzględnie egzekwować korzyści płynące z jakiejkolwiek przewagi. Umiejętność myślenia abstrakcyjnego, w ogóle samodzielne myślenie oraz empatia stanowią kalectwo. Prawdziwa inteligencja to umiejętność przystosowania się do układu, znalezienia swojego miejsca w łańcuchu pokarmowym. Odrzuca natomiast Pišťanek tak hołubioną w większości krajów klasę społeczną zwaną inteligencją. Ludzie z mieszkaniami pełnymi książek są, według niego, równie głupi, jak niewykształcony pastuch. Tyle, że bardziej żałośni z tymi swoimi ustami pełnymi frazesów. Ale w gruncie rzeczy chodzi im o to samo – żeby podczepić się pod kogoś silnego, dorwać się do żłobu. Niezależnie od kosztów. Zbyt wiele czasu poświęconego lekturom i rozmyślaniom na temat istoty wszech rzeczy odbiera im siłę i determinację do brania spraw w swoje ręce. Sprawy w swoje ręce biorą jednostki takie jak pišťankowski Rácz – brat bliźniak Edka z „Tanga” Mrożka, bliski krewny bohaterów Barei – Jerzego Dąbczaka z „Nie ma róży bez ognia” i Ryszarda Ochódzkiego z „Misia”.
„Rivers of Babylon” to także opowieść o kształtowaniu się nowoczesnych elit. Prawdziwych, a nie tych, którym się wydaje, że są elitami, bo chadzają na wernisaże i ględzą z emfazą górnolotne głodne kawałki nad kieliszkiem taniego wina. Elit, których miejsce w łańcuchu pokarmowym wynika nie z wykształcenia, a z bezczelności, chamstwa, brutalności, umiejętności deptania innych i konsekwencji w egzekwowaniu swoich chuci.
Peter Pistanek musiał mieć gigantyczne cojones pisząc taką książkę. Jego wydawca musiał być równie dobrze wyposażony. Chciałbym, żeby zawodnicy tej miary pojawili się również nad Wisłą, żeby nie trzeba było dopatrywać się metafor Polski w słowackiej prozie pop. Bo „Rivers of Babylon”, oprócz tego, że jest powieścią wybitną, stanowi też po prostu doskonałe czytadło. To bawiąca do łez, balansująca na granicy przegięcia, śmiała obyczajowo komedia obyczajowa. Rewelacja. Absolutny maks.
PS. Polecam lekturę powieści Pišťanka z „Rivers of Babylon” i innymi przebojami Boney M w tle. Taki soundtrack dodaje absurdowi tej historii dodatkowego smaku.
Zazdroszczę Słowakom. U nas taka książka raczej by nie powstała. A jeżeli już ktoś by ją napisał, żaden duży wydawca by jej nie opublikował. Z pewnością nie trafiłaby też do kanonu lektur szkolnych. I to niezależnie od tego, kto jest akurat ministrem edukacji. Jasne, mieliśmy Gombrowicza i Mrożka, wciąż nas bawią komedie Barei, ale to melodie przeszłości – bardzo wygodne....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ellroy do sześcianu. Książka może nie tak doskonała językowo i formalnie jak proza twórcy „Kwartetu LA” i trylogii „Podziemny świat USA”, ale robiąca zdecydowanie większe wrażenie. Bo Ellroy to fikcja. Mistrzowska, ale jednak fikcja. Tymczasem Charles Brandt rozmawiał z człowiekiem, który był zapewne pierwowzorem wielu ellroyowskich postaci. Jego „Irlandczyk” (w poprzednich wydaniu zatytułowany „Słyszałem, że malujesz domy”) to relacja z pierwszej ręki. Przy okazji historia życia i kariery słynnego mafijnego cyngla i jednocześnie wpływowego działacza związkowego Franka Sheerana wypełnia wiele białych plam w dwudziestowiecznej historii Stanów Zjednoczonych. Efekt tego „malowania” jest momentami szokujący.
Sheeran, bohater II Wojny Światowej, którego przypadek zetknął z jednym z mafijnych bossów – Russelem Bufalino, mimowolnie stał się jednym z ważniejszych rozgrywających przestępczego podziemia Stanów Zjednoczonych w jego złotym okresie – latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Dzięki temu mamy unikalną okazję wejść w świat tej – jak sam Sheeran to określa – kultury. I, choć podobno to Bufalino był pierwowzorem postaci Vita Corleone oraz zatwierdzał scenariusz „Ojca Chrzestnego”, z filmem Francisa Forda Coppoli opowieść Sheerana ma niewiele wspólnego. Nawet „Chłopcy z ferajny” Martina Scorsese wydają się przy historii Franka ugrzecznioną młodzieżową przygodówką. Żadnemu twórcy fikcji w najśmielszych i najbardziej mrocznych fantazjach nie udało pokazać aż tak bliskich relacji świata przestępczego z ruchem związkowym oraz światem polityki.
Zarówno w podtytule książki, jak i jej głośnej ekranizacji Marina Scorsese z Robertem De Niro, Alem Pacino oraz Joe Pescim w rolach głównych, podkreślane jest, że Sheeran zdradził Brandtowi tajemnicę zniknięcia równie słynnego co kontrowersyjnego działacza związkowego Jimmiego Hoffy. To prawda. Jednak to tylko jedna z wielkich zagadek rozwiązanych na kartach tej książki. Druga, którą zresztą w swojej ekranizacji pominął Scorsese, jest jeszcze większego kalibru. Jasne, jej rozwiązanie jest słabiej udokumentowane, ale logiczny wywód przeprowadzony przez Brandta przekonuje równie mocno, jak w przypadku Hoffy.
Ale nie tylko ujawnione w „Irlandczyku” fakty są fascynujące. Potężnym autem tej książki są, tworzone w sposób pośredni, charakterystyki głównych aktorów tej historii. To twardzi chłopcy, będący sami dla siebie wyrocznią, uzurpujący sobie prawo do określania tego, co prawe i sprawiedliwie; sami kodyfikujący zasady rządzące światem ich oraz ich najbliższych i podwładnych. Wybujali indywidualiści z ego wielkości Saturna zmuszeni grać zespołowo, choć w drużynach, których składy starali się ustalać sami. Ludzie fascynujący i odrażający jednocześnie. Dziś sprawiają wrażenie dinozaurów, bo zawodników tej klasy po prostu nie ma. Kowboi zastąpili księgowi. Jasne, są twardziele z karteli narkotykowych, ale to postaci zdecydowanie bardziej płaskie, skupione wyłącznie na przemocy. Machiny do konsumpcji i mordowania. Bohaterowie Brandta i tamtych czasów byli bardziej złożeni, choć oczywiście konsumować też lubili, a wyroki śmierci były dla nich chlebem powszednim.
Książka Brandta to kolejny dowód na przewagę literatury nad kinem. „Irlandczyk” Martina Scorsese był dobrym filmem. Może nie tak wybitnym jak „Chłopcy z ferajny” czy „Kasyno”, ale na pewno wyróżniał się na tle filmowych produkcji ostatnich lat. Jednak w zderzeniu z literackim pierwowzorem blednie, sprawia wrażenie płaskiego i pretensjonalnego. Przy książce Brandta to tylko schematyczny, wręcz mechanicznego, dramat z solidnym De Niro, nijakim Pescim i robiącym najlepsze wrażenie, choć chwilami trochę „zagrywającym się”, Pacino. U Brandta wielkie kreacje dają wszyscy – Sheeran, Hoffa i Bufalino.
„Irlandczyk” udowadnia także, że dziennikarstwo może być sztuką. Wielkie dziennikarstwo sztuką jest zawsze. Sztuką, choć blisko ziemi, najwyższych lotów. Bo, choć Charles Brandt jest prawnikiem, jego książka to przecież właśnie praca dziennikarska. Efekt wywiadów, kwerend w archiwach i, w ostatnich częściach, reportaż – metaopowieść o tworzeniu. Opowieść wielka na kilku poziomach. Oby takich więcej. Białych plam do „zamalowania” jest jeszcze bardzo dużo.
Ellroy do sześcianu. Książka może nie tak doskonała językowo i formalnie jak proza twórcy „Kwartetu LA” i trylogii „Podziemny świat USA”, ale robiąca zdecydowanie większe wrażenie. Bo Ellroy to fikcja. Mistrzowska, ale jednak fikcja. Tymczasem Charles Brandt rozmawiał z człowiekiem, który był zapewne pierwowzorem wielu ellroyowskich postaci. Jego „Irlandczyk” (w poprzednich...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Mała wielka rzecz. „Nurt” Toma Johnstona to z pozoru kolejny amerykański produkt drugoligowego neo noir, coś w stylu „Gorącego miejsca” Charlesa Williamsa. Tyle, że niezbyt gorący. Johnston akcję swojej powieści umieścił w miasteczku na północy Stanów Zjednoczonych, na pograniczu Minnesoty i Iowy, na dodatek zimą, kiedy wciąż pada śnieg, a rzeki skute są grubym lodem. Ale reszta jest taka sama. Charakterystyczne dla zadupia typy ludzkie i mroczne wydarzenia z przeszłości, o których nikt nie chce mówić, ale wszyscy pamiętają.
Od typowej prozy pulp „Nurt” różnią dwie rzeczy. Pierwszą jest język. Tom Johnston to spadkobierca gigantów Wielkiej Literatury Amerykańskiej – Williama Faulknera, Ernesta Hemingwaya, Johna Steinbecka, Erskine’a Caldwella i kilku innych egotycznych białych mężczyzn z problemem alkoholowym, którzy po mistrzowsku tworzyli obraz prawdziwych Stanów Zjednoczonych oraz ich mieszkańców, z ich marzeniami, nadziejami i kompleksami, oraz – najczęściej – rozczarowaniami. Świat, w którym szczęście jest towarem zbytkownym, a codzienność znojem. Pokazywali ułudę Amerykańskiego Snu i brzydką rzeczywistość, która kryła się pod tym atrakcyjnym sloganem.
Johnston buduje fabuły podobnie do nich. Tu naturalizm miesza się z realizmem magicznym, a szara proza życia z poezją uczuć, tu jednym z bohaterów jest natura, nieokiełznana i wieczna, stoicka wobec szaleństw uprawianych przez zwierzę zwane człowiekiem. Autor „Nurtu” jest także spadkobiercą ich języka – lapidarnego, pobawionego ozdobników i pseudo poetyckich, artystowskich wtrętów. Języka doskonale oddającego proste, surowe życie, a jednocześnie przepełnionego liryzmem, poruszającego, podkreślającego samą melodią i rytmem, absurd, a jednocześnie piękno zjawiska zwanego życiem.
Johnston jest spadkobiercą Wielkich Amerykańskich Piszących Opojów, jednak w jego pisaniu nie ma żadnego plagiatu. To nie naśladowca, a świadomy twórca. Świadomy także tego, że żyje w innych czasach, gdzie miejsce radioodbiorników w centralnym punkcie pokoju zajęły telewizory plazmowe, a pickupy zostały zastąpione przez SUV-y. Wie też, że w tych nowych czasach, potrzebny jest inny bohater. Dlatego krzepkich, opryskliwych, choć skłonnych do romantycznych uniesień, zasypiających z butelką bourbona pod głową kmiotów po przejściach, zastąpił kobietą. Na dodatek wyposażył ją nie tylko w zewnętrzne atrybuty kobiecości. Postarał się także o oddanie kobiecej wrażliwości i spojrzenia na świat oraz zamieszkujących go także mężczyzn. I to oddanie wrażliwości oraz spojrzenia wielopłaszczyznowego – prawdziwego, a nie tandetno-ckliwo-romantycznego, znanego z tzw. prozy kobiecej. Aby obraz był pełniejszy, postawił też panie w roli drugo- i trzecioplanowej. Ale, choć rozstawienie na planszy dam można uznać za zabieg koniunkturalny, nie wyczuwa się w „Nurcie” fałszywej nuty. Wręcz przeciwnie. Bohaterki nadają malowanemu przez Johnstona freskowi głębi. Obraz jest pełny.
Pełna jest też satysfakcja podczas lektury „Nurtu”. To jedna z najlepszych powieści, jakie ukazały się na naszym rynku w ostatnich miesiącach. Mistrzowskie połączenie sztuki i rozrywki.
Mała wielka rzecz. „Nurt” Toma Johnstona to z pozoru kolejny amerykański produkt drugoligowego neo noir, coś w stylu „Gorącego miejsca” Charlesa Williamsa. Tyle, że niezbyt gorący. Johnston akcję swojej powieści umieścił w miasteczku na północy Stanów Zjednoczonych, na pograniczu Minnesoty i Iowy, na dodatek zimą, kiedy wciąż pada śnieg, a rzeki skute są grubym lodem. Ale...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Najlepsza praca Tarantino od czasów pierwszego „Kill Bill”. Jest zabawna, przewrotna i, chociaż chwilami krwista, podana w bardzo lekki sposób. Mamy tu, podobnie jak we wszystkich pracach tego twórcy, sporo liter; główne wątki meandrują pomiędzy dygresyjnymi drugo- i trzecioplanowymi epizodami, ale Tarantino nie popełnia tu błędu ze swoich ostatnich – zwłaszcza „Django” i „Nienawistnej ósemki” – filmów: ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że opowieść jest przegadana.
O wielkiej miłości twórcy „Pulp Fiction” mówiło się głośno od początków jego kariery. Przy trzecim filmie – „Jackie Brown” – zaczął z niego czerpać pełnymi garściami. Chętnie popisywał się wiedzą o kulturze pulp w wywiadach. Jednak wszystko to był poziom geekowski, typowa wiedza zachwycającego się czymś bezrefleksyjnie maniaka, jakich wielu, zwłaszcza w środowiskach, wielbicieli kina, muzyki i komiksów.
W „Spekulacjach o kinie” Tarantino pokazuje zupełnie inną twarz. Okazuje się eseistą i krytykiem równie sprawnym jak reżyserem. Nie ma tu fanowsko/geekowskiej czołobitności, jest za to wnikliwa analiza oraz próby osadzenia omawianych filmów zarówno w popkulturowej tradycji, jak i kontekście czasów, w których omawiane kino było tworzone. Już nie mówiąc o jeździe obowiązkowej w tego typu publikacjach, czyli analizie każdej z części składowych dzieł. I Tarantino pokazuje, że jest krytykiem filmowym bijącym o głowę dziewięćdziesiąt dziewięć procent parających się pisaniem o kinie i serialach w naszym kraju. Potrafi znaleźć niedoskonałości w swoich ulubionych filmach i docenić niektóre elementy dzieł których nie ceni, albo po prostu nie cierpi.
A ponieważ żyje w Stanach Zjednoczonych, gdzie retoryka jest jedną z najwyżej cenionych umiejętności, potrafi uatrakcyjnić swoje wywody o ruchach kamery, szerokich ujęciach czy sprytnych twistach w scenariuszu smacznymi plotkami z życia i pracy legendarnych gwiazd.
A ponieważ stosuje przy tym formułę języka mówionego, podczas lektury można poczuć się jak na spotkaniu z elokwentnym, wyluzowanym kolesiem.
Ta efektowna forma jest bardzo ważna. Same teksty idealne bowiem nie są. Zawsze świetne merytorycznie, czasem sprawiają wrażenie niedoszlifowanych formalnie: didaskalia zaburzają nurt wątku głównego, a puenty są wysilone, albo ich po prostu nie ma. Tak, jakby Tarantino było dużym dzieckiem (na takiego zresztą pozuje), które znudzone jedną zabawką odrzuca ją i zabiera się za kolejną.
„Spekulacje o kinie” są w jeszcze jednym podobne do filmów Tarantino. Wbrew temu, co podprogowo sugeruje reżyser, nie jest to kino klasy B. Od czasów „Pulp Fiction” mamy tu do czynienia z inteligentnie opakowanym maistreamem. Podobnie jest z filmami omawianymi w tej książce. Efektowne, błyskotliwe teksty Tarantino najczęściej są dużo lepsze, na pewno lepiej przystające do współczesności, niż filmy, którymi mały i nastoletni Quentin zachwycał się w młodości. Jednak kino to, obok smartfonów, najdynamiczniej rozwijająca się dyscyplina sztuki użytkowej. Dziś klasyki – nie tylko zresztą pulpowe – końca lat sześćdziesiątych i całej następnej dekady mocno tchną naftaliną, a chwilami po prostu śmieszą.
„Spekulacje o kinie” bawią, ale to smak nowoczesnej rozrywki najwyższych lotów, popkulturowej zabawy, która jest czymś więcej niż tylko zabawą. Dlatego, choć nie jest to rzecz bez wad, można spokojnie powiedzieć, że mamy do czynienia z absolutnym majstersztykiem.
Najlepsza praca Tarantino od czasów pierwszego „Kill Bill”. Jest zabawna, przewrotna i, chociaż chwilami krwista, podana w bardzo lekki sposób. Mamy tu, podobnie jak we wszystkich pracach tego twórcy, sporo liter; główne wątki meandrują pomiędzy dygresyjnymi drugo- i trzecioplanowymi epizodami, ale Tarantino nie popełnia tu błędu ze swoich ostatnich – zwłaszcza „Django” i...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to