-
Artykuły
„Shrek 5”, nowy „Egzorcysta”, powrót Avengersów, a także ekranizacje Kinga, Dahla i Hernana DiazaKonrad Wrzesiński4 -
Artykuły
„Wyluzuj, kobieto“ Katarzyny Grocholi: zadaj autorce pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać23 -
Artykuły
„Herbaciany sztorm”: herbatka z wampiramiSonia Miniewicz1 -
Artykuły
Wakacyjne „Książki. Magazyn do Czytania”. Co w nowym numerze?Konrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2021-06-16
2020-08-10
Po "Drugą diagnozę" sięgnęłam spontanicznie. Kupiłam ją przed laty i tak stała sobie na półce aż nadszedł dzień, w którym stwierdziłam, że czas na przerwę od Kindle'a. Czy to był dobry wybór?
Historia zaczyna się od powrotu Thei Sperelakis do Stanów Zjednoczonych. Wezwana przez swoje rodzeństwo, musiała przerwać swoją pracę w Afryce na rzecz Lekarzy bez Granicy, by spotkać się z ojcem, który uległ koszmarnemu wypadkowi. Czy słynnego lekarza, Petrosa Sperelakisa, rzeczywiście dosięgnął ogromny pech, czy może ktoś pomógł mu znaleźć się w tak beznadziejnym stanie?
Główna bohaterka, dzięki wnikliwej obserwacji otoczenia, zauważa nieprawidłowości w prowadzeniu terapii ojca. Zaczyna zastanawiać się czy to zwykłe przeoczenia, czy może świadome działanie na niekorzyść. W międzyczasie poznaje jedną z pacjentek insytutu imienia Petrosa Sperelakisa i dzięki nowo zawartej przyjaźni podejmuje się kroków zmierzających do poznania prawdy o sytuacji w szpitalu. W zgłębieniu intrygi pomoże naszej pani doktor przystojny ochroniarz Dan.
Należy dodać, że Thea nie jest przeciętnym lekarzem. Jej zdolności i sposób życia od samego początku warunkuje zespół Aspergera. Dzięki terapii nauczyła się radzić sobie z wieloma problemami i sytuacjami wprawiającymi w dyskomfort. Właśnie dlatego Thea zdaje się funkcjonować jak każdy z nas - "neurotypowy". Autor na końcu książki odpowiada na szereg pytań dotyczących tego zaburzenia. Szczerze mówiąc, tej strony Aspergera jeszcze nie znałam. To było ciekawe doświadczenie.
W "Drugiej diagnozie" dzieje się dużo. Choć początek trochę się wlecze, służy on po prostu wprowadzeniu czytelnika w medyczny świat. Jestem wdzięczna pisarzowi, że nie przytłoczył nas niezrozumiałymi nazwami czy procedurami. Terminów starczyło na tyle, by wczuć się w klimat. Dzięki temu książkę czytało się przyjemnie.
Akcja, jaka rozgrywa się na dalszych stronach powoduje, że coraz rzadziej odkładam lekturę. Zaczęłam obstawiać winnych, ale moje typy okazywały się chybione kilka rozdziałów dalej. Zakończenie jest zaskakujące. Szczerze przyznam, że kierunek, w jakim zmierzała fabuła, zmylił mnie. Niemniej, wiele wątków pozostaje na sam koniec nierozwiązanych, niedopowiedzianych. Brakowało mi odpowiedzi na kilka rzeczy - szkoda, że umknęło to autorowi. Gdyby nie to, dałabym ciut wyższą ocenę.
Jeśli lubisz medyczne thrillery, mogę z czystym sumieniem polecić "Drugą diagnozę". Nie jest to książka, która mocno wbija w fotel, ale skłamałabym mówiąc, że jest to przeciętna lektura.
Start: 25/07/2020
Koniec: 10/08/2020
Po "Drugą diagnozę" sięgnęłam spontanicznie. Kupiłam ją przed laty i tak stała sobie na półce aż nadszedł dzień, w którym stwierdziłam, że czas na przerwę od Kindle'a. Czy to był dobry wybór?
Historia zaczyna się od powrotu Thei Sperelakis do Stanów Zjednoczonych. Wezwana przez swoje rodzeństwo, musiała przerwać swoją pracę w Afryce na rzecz Lekarzy bez Granicy, by spotkać...
2020-03-02
I. PIERWSZE WRAŻENIE
Z opisu książki dowiadujemy się, że poznamy dwie odrębne historie. Zastanawiam się czy z biegiem wydarzeń losy postaci przetną się czy też Sparks miał pomysł, ale nie nadawał się na dwie oddzielne książki? Ta wątpliwość nie napawa mnie optymizmem. Niemniej, poznając z pierwszymi kartami historię życia pierwszego bohatera czuję się zaintrygowana. Doprawdy jestem ciekawa jak w obecnym położeniu autor pokieruje jego dalszym losem.
II. HISTORIA
Przez ani chwilę nie poczułam, że opowiadana historia mogła się nie wydarzyć naprawdę. To chyba jedna z cech tego autora - stara się opowiadać prosto i jednocześnie z elokwencją. Przyznam szczerze, że do samego końca czekałam na wielki finał i odpowiedź jak (i czy) ścieżki bohaterów się przecinają. Kiedy w końcu się tego dowiaduję (uważajcie na spojlery w innych opiniach, bo zniszczycie sobie niespodziankę!), Sparks postanawia skomplikować sprawy jeszcze bardziej i przytrzymać nas w napięciu dosłownie do ostatnich kart. A wtedy z tych wszystkich emocji aż uroniłam łzę. Wzruszyła mnie ta opowieść.
III. BOHATEROWIE
Bohaterowie są szczerzy, ale przy tym trochę przerysowani. Sposób, w jaki zwracają się do siebie, traktują nawzajem - ciężko mi to sobie wyobrazić w przełożeniu na rzeczywistość. Niemniej, nie wykluczam, że gdzieś na świecie są tacy ludzie. Najbardziej przekonująco wypadł w moich oczach Ira - jest to człowiek starej daty i jego sposób bycia kupił mnie w stu procentach. Bardzo przypadła mi do gustu jego historia - pięknie opowiada o swoim małżeństwie. Tak naprawdę bez jego postaci całość jest niekompletna. Jest to ważny bohater i nie sądziłam, że tak zaskarbi sobie moją przychylność, kiedy ledwo zaczynałam lekturę. Dzięki takiej różnorodności postaci "Najdłuższa podróż" wybija się na tle innych książek autora.
IV. JĘZYK I STYL
Niestety, mamy błędy rzeczowe, co trochę mnie zaskoczyło, bo do tej pory nie spotkałam ich w książkach Sparksa. Pomimo tego drobnego potknięcia, czytało mi się z wielką przyjemnością - porównując do poprzedniej czytanej książki (Mastertona), moja literacka dusza zaznała szczęścia. Choć bogactwo językowe nie zawsze świadczy o jakości książki, w tym wypadku stanowi to dodatkowy atut. Momentami mamy też do czynienia z ludzką naiwnością - w taki sposób, że aż nie możesz uwierzyć jak te postaci mogą zachowywać się w tak irracjonalny sposób... I kolejny raz - wiem, że ludzie potrafią się tak zachowywać. Po prostu zwracam na to zawsze uwagę w czytanych książkach, oczekując od bohaterów trochę więcej rozumu.
V. PODSUMOWANIE
Podczas czytania zaliczyłam mały dołek z powodu choroby, kiedy to książka powędrowała chwilowo na półkę. Na szczęście przerwa była krótka, bo chciałam poznać losy bohaterów. Cieszę się, że po nią sięgnęłam, bo to był rewelacyjnie spędzony czas.
To opowieść o prostym życiu, w którym nie potrzeba wiele do zaznania szczęścia. Jeśli tylko doceniamy obecność i uczucia drugiej osoby, nic nie jest niemożliwe. Miłość to swoiste poświęcenie i Sparks przypomina nam o tym cały czas w swoich książkach. "Najdłuższa podróż" to nic innego jak nawiązanie do podróży, jaką odbywamy do końca naszych dni z drugą osobą. I nie zawsze jest ona usłana różami. Kluczowym jest czy potrafimy stawić czoła przeciwnościom losu, żeby kontynuować tę podróż ciągle razem. W tej książce jest wiele sytuacji, które wystawiają związek na próbę i właśnie dlatego jest ona taka dobra. Każdy może podejmować różne decyzje, które mają swój skutek - nie zawsze dobry. Opowieść skłania do dużej refleksji na temat naszego podejścia do pewnych spraw. Uwielbiam takie lektury.
Na koniec mogę z czystym sumieniem polecić ekranizację pod tym samym tytułem, bo jest to dla mnie chyba pierwszy raz, kiedy zarówno książka, jak i film trzymają równy poziom. Obie wersje są świetne!
Start: 10/02/2020
Koniec: 2/03/2020
I. PIERWSZE WRAŻENIE
Z opisu książki dowiadujemy się, że poznamy dwie odrębne historie. Zastanawiam się czy z biegiem wydarzeń losy postaci przetną się czy też Sparks miał pomysł, ale nie nadawał się na dwie oddzielne książki? Ta wątpliwość nie napawa mnie optymizmem. Niemniej, poznając z pierwszymi kartami historię życia pierwszego bohatera czuję się zaintrygowana....
2012-11-13
„Kto wie. Może to się opłaci – powiedział wreszcie. – O nim nie dowiemy się raczej nic, ale może o nas…” - Snaut
Parę ładnych lat temu poświęciłam „Solaris” cenne minuty ustnej matury – była to rozprawa nad ewolucję gatunku science-fiction od jego wczesnych początków do formy, jaką przybrało dzisiaj. Mój temat dotyczył relacji człowiek-świat. „Solaris” było genialnym podsumowaniem wszystkich dokonań literackich w tym gatunku. Pozwolę sobie zbudować tę recenzję z moich obserwacji maturalnych.
Science-fiction pokazuje nam inną rzeczywistość, zazwyczaj osadzoną w przyszłości, która opiera się na hipotetycznym rozwoju nauki i techniki. Gatunek ten zmieniał się wraz z sytuacją na świecie – od zachwytu nad błyskawicznym rozwojem świata po czas niepokojów i paranoi związanych z wojnami. W głównej mierze powieść SF to albo przestroga przed zbytnim pędem ku postępowi, albo jego pochwała.
Tak więc podwodny świat Juliusza Verne’a – prekursora science-fiction - pełen jest magicznych opisów i cudów techniki. Verne jest bardzo pozytywnie nastawiony do przyszłości i manifestuje to w splendorze i przepychu jaki widzimy na Nautilusie. Wells jako pierwszy myślał o ludziach jako gatunku biologicznym. Człowiek przyszłości jest u niego zagubiony, uczucia tracą swą wartość, a moralność przestaje istnieć. To smutny świat i przez kreację postnuklearnej rzeczywistości pokazuje nam dualizm ludzkiej natury - wielorakość i wieloaspektowość potencjalnych możliwości, perspektyw i rozwiązań. Pokazuje także, że technologia niekoniecznie musi ułatwiać nam życie i sprawiać, że jest dobra.
„Solaris” jest zlepkiem motywów już dawno zakorzenionych w literaturze SF oraz całkiem nowych - dodanych przez samego Lema. Ta mieszanka ukazuje nam zupełnie inny świat, dosyć trudny do zinterpretowania. Pisarz sam kiedyś stwierdził, że nie rozumie do końca „Solaris”. Forma nie jest już tak prosta jak było to za czasów Wellsa. Czytelnik Lema, jak i współczesnej literatury SF, musi być inteligentny, aby zrozumiał reguły rządzące światem. Do tego potrzebna jest mu logika.
W „Solaris” człowiek staje naprzeciw niezbadanej formy inteligencji - było to odwiecznym marzeniem ludzkości - lecz nie potrafi się z nią porozumieć. Sięgając po rozmaite środki komunikacji, nie biorą pod uwagę że może już kontakt nawiązali. Lemowi udało się stworzyć życie zupełnie nieprzypominające człowieka, a jedynie łudząco do niego podobne. We wcześniejszej literaturze SF nie dokonano podobnego osiągnięcia. Z początku główny bohater – Kelvin – uznaje sytuację panującą na stacji za czyste urojenia, jednak z czasem dochodzi do wniosku, że Harey powstała z jego wspomnień. Nie potrafi tego zaakceptować, co kończy się źle dla zmarłej żony. Jednak gdy ta pojawia się po raz kolejny, poddaje się. Jest rozdarty, bezsilny i pogrążony w rozpaczy, ale ostatecznie nawiązuje z Harey nić emocjonalną i nie potrafi jej po raz kolejny opuścić, choć wie, że nie jest prawdziwa. Tak oto zostaje przedstawiony psycholog w powieści Lema – jako człowiek kompletnie niedojrzały i nie nadający się do pełnienia swojej funkcji.
W powieści mamy do czynienia z wieloma aspektami człowieczeństwa, m.in. niemożnością zrozumienia samych siebie, porozumienia się. Przy pierwszym podejściu do książki nie poświęcałam większej uwagi wątkowi miłosnemu, bo zainteresował mnie ocean i jego rola. Romansowi przyjrzałam się dopiero przy ponownej lekturze. Stawia on postać Kelvina w nowym świetle. Już przed podróżą na Solaris jego zachowanie zdradzało pośpiech, lekkomyślność, egoizm, gubienie się w uczuciach. Postać Kelvina jest tak naprawdę tragiczna. Osobiście jest mi żal głównego bohatera i choć jest psychologiem, widzimy że jest tylko człowiekiem, mającym prawo popełniać błędy – z którymi nie może się pogodzić przez wiele lat.
Warto zaznaczyć, że na stację kosmiczną zostają wysłani ludzie odpowiednio wykwalifikowani, bardzo dobrze sprawdzeni i przygotowani do swych przyszłych zadań. Każda najdrobniejsza wpadka zdyskwalifikowałaby potencjalnego kandydata. Nie jest jednakże brany pod uwagę fakt, że człowiek wysyłany w kosmos jest obarczony wspomnieniami i własnym sumieniem. Wszelkie zasady, schematy i wyuczony tok postępowania przestają istnieć w momencie, kiedy te dwie rzeczy wkraczają na pierwszy plan. Ocean Solaris wyzwala najgłębsze, ukryte uczucia każdego z mieszkańców stacji – jest to przyczyną samobójczej śmierci Gibariana, całkowicie dystansującego się Sartoriusa i rozdarcia emocjonalnego Kelvina.
Aczkolwiek to właśnie ocean pokrywający planetę „Solaris” jest tu głównym bohaterem, jeśli można tak go nazwać. W chwili rozpoczęcia akcji istnieje już obszerna dziedzina wiedzy – „solarystyka” - próbująca wyjaśnić fenomen dziwnego tworu. Jednakże ludzie nie potrafią się z nim porozumieć. W powieści odnajdujemy fragment próbujący to wyjaśnić: „Jak możecie się porozumieć z oceanem, jeżeli nie potraficie już tego uczynić między sobą?”. Moim zdaniem to jedna z kluczowych kwestii tej książki.
Ocean, jak i ludzie podejmują różne działania mające na celu nawiązanie dialogu. Bezskutecznie. Występuję bowiem odrębność nie tylko biologiczna, ale i psychiczna, co prowadzi do braku wspólnej płaszczyzny porozumienia. Ludzie atakują ocean promieniami Roentgena, zaś ten w odpowiedzi kreuje tzw. „twory F”. Nie są nam jednak znane pobudki, którymi kieruje się ocean przy ich tworzeniu. Być może chciał uszczęśliwić badaczy? Nie wolno zignorować możliwości, jakoby ocean tak naprawdę nie był formą myślącą, jak skłonni są przypuszczać uczeni solaryści. W powieści nigdzie nie jest nawet powiedziane czy ocean jest żywy.
Lem nie tylko miał na celu pokazanie niemożności nawiązania kontaktu z inną formą pozaziemską. Wyjaśnienie znajduje się już w drugim rozdziale książki: „W gruncie rzeczy – mówili – idzie o stawkę większą aniżeli zgłębienie solaryjskiej cywilizacji, gra toczy się bowiem o nas samych, o granice ludzkiego poznania”. W porównaniu do innych pisarzy science-fiction nie próbuje odpowiedzieć na pytanie dokąd prowadzi nauka i technika – do zagłady czy zbawienia. Autor formułuje pytanie w inny sposób: czym jest nauka i technika w życiu człowieka. To czyni tę powieść wyjątkową w swoim rodzaju i wręcz obowiązkową pozycję w biblioteczce.
Serdecznie polecam po skończonej lekturze przeczytanie paru esejów nt. „Solaris”, bowiem wyjaśniają i traktują głębiej o problemach pojawiających się w książce. Nie sposób wszystko zebrać w jednym miejscu.
„Kto wie. Może to się opłaci – powiedział wreszcie. – O nim nie dowiemy się raczej nic, ale może o nas…” - Snaut
Parę ładnych lat temu poświęciłam „Solaris” cenne minuty ustnej matury – była to rozprawa nad ewolucję gatunku science-fiction od jego wczesnych początków do formy, jaką przybrało dzisiaj. Mój temat dotyczył relacji człowiek-świat. „Solaris” było genialnym...
2019-05-25
Zanim zabrałam się za tę recenzję, koniecznie chciałam zobaczyć filmową adaptację z ‘88. Dzięki temu upewniłam się, że książka rzeczywiście wypadła lepiej (na ten moment trzy pozycje ze wszystkich przeczytanych przeze mnie książek przebijają swój pierwowzór). Film nie był zły, nawet nieźle go przerobili pod względem fabuły, ale bądźmy szczerzy - kukurydziana krew i efekty specjalne z zeszłego wieku już nie budzą euforii…
Na “Opiekunów” wpadłam w Biedronce. Zaintrygowała mnie historia z okładki. Zwierzęta - to coś dla mnie. I w dodatku w wykonaniu Koontza - musi być dobre! Nie zawiodłam się, choć czytanie szło mi długo. Raczej zwalam to karb braku czasu niż chęci. Ostatnią ćwiartkę pochłonęłam w dwa wieczory, gdyż akcja rozwinęła się na tyle, że już nie mogłam odłoży lektury na później. To świadczy samo przez się. ;-)
Bardzo podobał mi się sposób, w jaki autor skonstruował fabułę. Krok po kroku wszystko się układało logicznie w całość i tak jak pożądał tego czytelnik. Irytował mnie za to brak logiki rzeczowej w niektórych miejscach, ale żeby uniknąć spojlerów, nie będę się wdawać w szczegóły. To coś na kształt “nie znam cię, ale poświęcę się dla ciebie” (ten przykład nie ma związku z fabułą!). I właśnie dlatego daję punkt mniej w całościowej ocenie. Rzucało się to mocno w moje oczy i nie potrafiłam zignorować takich irracjonalizmów.
Budowę postaci i ich rozwój z biegiem wydarzeń zaliczam na duży plus. Charaktery nie były banalne, pokazane “na siłę”, czy infantylne. Nie było także postaci zbędnych - każdy pełnił określoną rolę w historii. Dzięki temu zakończenie było jeszcze lepsze. A to jest naprawdę dobre! Już się po cichu spodziewałam, w jakim kierunku zmierza fabuła i w głębi ducha czułam zawód… Ale Koontz mnie pozytywnie zaskoczył. :-) Poczułam ulgę.
Jeśli jesteś fanem futrzaków - książka Ci się spodoba. Warto ją przeczytać choćby z tego powodu. Mnie osobiście Einstein bardzo rozczulał. Tego psa nie dało się nie kochać!
Na plus:
+ zakończenie
+ kilka fajnych zwrotów akcji
+ budowa całej historii i rozwój postaci
Na minus:
- miejscami brak rzeczowej logiki
Zanim zabrałam się za tę recenzję, koniecznie chciałam zobaczyć filmową adaptację z ‘88. Dzięki temu upewniłam się, że książka rzeczywiście wypadła lepiej (na ten moment trzy pozycje ze wszystkich przeczytanych przeze mnie książek przebijają swój pierwowzór). Film nie był zły, nawet nieźle go przerobili pod względem fabuły, ale bądźmy szczerzy - kukurydziana krew i efekty...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-06-11
Mam mieszane odczucia wobec tej książki. Z jednej strony - czytało się fajnie, bo szybko. Z drugiej - czuję lekki zawód wobec opowiedzianej historii… Kilka rzeczy bardzo mi przeszkadzało i o tym napomknę w dalszej części mojej recenzji.
“Na zakręcie” to kolejna próba Sparksa z innym gatunkiem niż melodramat. “Anioł stróż” był rewelacyjny w połączeniu z thrillerem i nie mogłam się doczekać, kiedy znowu mi przyjdzie sięgnąć po książkę tego autora, która nie będzie tylko i wyłącznie - kolokwialnie mówiąc - “romansidłem”. Może właśnie dlatego moje oczekiwania były tak wysokie.
Choć pojawiły się elementy wskazujące na akcję pełną adrenaliny, do dreszczyku i ciar na plecach daleko. Autor poszedł w nieco innym kierunku - “Na zakręcie” to tak naprawdę dramat niż melodramat. I to jaki dramat... Więcej tu psychologii niż w innych jego książkach. Aż kipi od przemyśleń. Temat, jakiego się podjął, jest dość trudny, bo od początku do końca lektury przewija się motyw śmierci. Nie powiem, spodziewałam się nieco “lżejszej” lektury po krótkim opisie.
Tak oto mamy dwóch bohaterów - kobietę i mężczyznę - oboje po przejściach. Każde ze swoim “demonem”, który prześladuje do momentu wzajemnego spotkania i długo później. Tak bardzo, że przeszłość jednego z nich zaczyna na nowo drążyć dziurę i powoduje konflikt/rozdarcie, a następnie stawia przed ważnymi dla obojga decyzjami. Innymi słowy ujęłam dokładnie to co sama przeczytałam, zanim sięgnęłam po książkę.
O ile pomysł na historię i jej zakończenie wcale nie rozczarowują, tak denerwowało mnie przede wszystkim zachowanie postaci. Nie mam pojęcia czy Sparks tak wykreował bohaterów czy przemawia tu niedoskonałość tej książki, ale moim zdaniem pewne momenty były zbyt mocno irracjonalne i nienaturalne. I do tego brak głębszego wyjaśnienia ze strony sprawcy - mam tu na myśli chwilę, gdy dowiadujemy się kto był winny i dlaczego podjął takie, a nie inne kroki. Choć zakończenie historii wcale nie pozostawia niedosytu, to pominięcie tak istotnej kwestii było dla mnie sporym niedopatrzeniem.
Dla kontrastu, co mi się ogromnie podobało w całości, to jak Sparks pokazał więź łączącą ojca z synem. Czuć w słowach, że pisze o czymś co zna od podszewki - musi bardzo kochać swoje własne dzieci.
Podsumowując:
- zbyt mało rozbudowana historia Sary
- zbyt mało szczegółowe przedstawienie historii sprawcy
- irracjonalne i nienaturalne zachowania
+ skupienie się na miłości między ojcem a synem
+ fajnie rozbudowana historia, która od strony do strony płynnie się rozwija
+ zakończenie
Mam mieszane odczucia wobec tej książki. Z jednej strony - czytało się fajnie, bo szybko. Z drugiej - czuję lekki zawód wobec opowiedzianej historii… Kilka rzeczy bardzo mi przeszkadzało i o tym napomknę w dalszej części mojej recenzji.
“Na zakręcie” to kolejna próba Sparksa z innym gatunkiem niż melodramat. “Anioł stróż” był rewelacyjny w połączeniu z thrillerem i nie...
2018-06-02
To już moje trzecie spotkanie z Cobenem i jak na razie zapowiada się, że nie ostatnie. Nie tyle szybko się go czyta, co po prostu niesamowicie wciąga w opowiadaną historię - i to tak, że nie ma się ochoty odkładać książki na ani sekundę. Do tej pory miałam styczność z jego dwoma wcześniejszymi utworami - “Już mnie nie oszukasz” jest jego najnowszym dziełem, który dostałam w prezencie. Rzadko dostaję od innych książki (może dlatego, że dużo czytam na Kindle’u), dlatego tym bardziej doceniam gest i bardzo dziękuję za możliwość oderwania się od swojego czytnika.
Muszę przyznać, że zupełnie nie czuję upływu czasu w sposobie, jakim pisarz opowiada historię. Kieruje mnie to do stwierdzenia, że Coben albo urodził się genialnym pisarzem, albo nie czuje potrzeby rozwoju. W przypadku innego pisarza - np. pana Stephena Kinga - czuć ogromną różnicę, kiedy sięgniemy po Carrie i po jego późniejszą prozę. Może to tylko takie wrażenie, może jeszcze przyjdzie mi się zaskoczyć w miarę odkładanych na półkę książek tego autora.
Niestety, nad swoim warsztatem mógłby trochę popracować. W książce rzucają się w oczy rzeczy, które nie do końca były spójne logicznie lub miałyby odzwierciedlenie w rzeczywistości. Nie chcąc spojlerować, uchylę rąbka tajemnicy i za przykład podam jeden fakt: dlaczego bohaterka przez całą powieść zachowywała się jakby nie wiedziała o co chodzi? Myślę, że czytającym przyjdzie zmierzyć się z podobnym dylematem.
Zakończenie mnie zaskoczyło. Nie. Wbiło w łóżko, na którym czytałam. Niespodziewany obrót wydarzeń jak na tego pisarza. Szczerze mówiąc, im bliżej byłam końca, tym bardziej obawiałam się porażki. Wszystko na to wskazywało. A tu szach mat, miałem inne plany, ha! Za to Coben dostaje ode mnie duży plus. Nie każdy potrafi podołać temu wyzwaniu. Często zakończenia bywają nijakie, bez fajerwerków. Opowieść, w której wybucha na koniec bomba (oczywiście to tylko przenośnia, żeby nie było!) na pewno zostanie w pamięci na dłużej.
Nie jest to książka zła - może i język/budowa powieści nie powala, za to ciekawa historia buduje napięcie na tyle, że czytelnik nie może się oderwać. Chyba o to przede wszystkim chodzi. Ja zostałam porwana. Zadanie wykonane. Pochłonęłam lekturę w trzy wieczory (i jedno popołudnie), gdzie od dłuższej chwili przebywałam w książkowej stagnacji. Czym prędzej zabieram się za kolejną książkę, co by nie przerwać dobrej passy.
To już moje trzecie spotkanie z Cobenem i jak na razie zapowiada się, że nie ostatnie. Nie tyle szybko się go czyta, co po prostu niesamowicie wciąga w opowiadaną historię - i to tak, że nie ma się ochoty odkładać książki na ani sekundę. Do tej pory miałam styczność z jego dwoma wcześniejszymi utworami - “Już mnie nie oszukasz” jest jego najnowszym dziełem, który dostałam w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-08-19
Moja przygoda z "Diuną" zaczęła się ponad osiem lat temu. Wtedy to ambitnie przygotowywałam się do ustnej matury i wybierałam dzieła, które najlepiej pokazywałyby rozwój gatunku science-fiction na przestrzeni wieków. Książka nadawała się idealnie - napisana w połowie dwudziestego wieku, złożona tematycznie, na dodatek charakteryzująca się niebanalnym językiem. Niestety, czas nie działał na moją korzyść, tym bardziej że miałam inne lektury do nadrobienia. "Diuna" trafiła na listę książek do przeczytania w niedalekiej przyszłości.
Los chciał, że do tej pory albo nie mogłam się zabrać w sobie, albo nie było sprzyjającej okazji do zabrania się za książkę. Pod koniec zeszłego roku powiedziałam sobie: "Muszę ją w końcu kupić i przeczytać", bo inaczej wena nie nadejdzie. I tak leżała na półce jeszcze parę kolejnych miesięcy.
Kończyłam czytać "Bastion", toteż nie sądziłam, że znów zabiorę się za tak kobylastą lekturę. Czułam jednak niedosyt. Była to tak dobra książka, że żal było mi się z nią rozstawać. "Diuna" była pod ręką, do tego pobieżnie znana mi fabuła wręcz zachęcała do zapoznania się z całością - i stało się. Myślę, że ostatecznie przekonała mnie niesamowita ochota na obejrzenie filmu w reżyserii Lyncha, który także odkładałam w czasie. Kiedy ściągnęłam z półki książkę, wiedziałam, że znowu oddaję parę miesięcy życia na jeden tytuł.
"Diunę" czytało mi się szybciej niż "Bastion". Nie zmienia to faktu, że pewnie poszłoby szybciej, gdyby nie specyficzny, ciężki język, jakim Herbert ją napisał. Z początku nie rozstawałam się z dołączonym na końcu słownikiem - wiele określeń było na tyle enigmatycznych, że ich nieznajomość utrudniała mi rozumienie fabuły. W miarę upływu stron orientowałam się lepiej i potrzeba zaglądania w słownik minęła. Przestrzegam przed czytaniem dodatków, aby nie zepsuć sobie frajdy spojlerami. ;-)
Niesamowicie zżyłam się z klimatem panującym na Arrakis. Niby pustynna planeta, a jakże pełna w sekrety, spiski, niezwykłe stworzenia i - przede wszystkim - jako jedyna dostarczająca życiodajną przyprawę. Kto władał melanżem, ten władał wszechświatem. Ta maksyma była powodem waści i intryg w uniwersum "Diuny". Przechodząca w lenno z rąk do rąk Arrakis była łakomym kąskiem pomimo swej surowości. Rody Atrydów i Harkonnenów zawzięcie walczyły o panowanie na planecie i temu wątkowi poświęcony jest pierwszy tom cyklu.
Najlepszym momentem w "Diunie" było dla mnie ostatnie sto stron. Wciągnęłam je w dwie doby. Akcja nabrała niesamowitego tempa, ekscytacja wywołana zbliżaniem się do końca zmotywowała mnie jeszcze bardziej, a chęć poznania finału była niesłychana, zważywszy iż przypadkiem poznałam treść kolejnego tomu... To było pasjonujące przeżycie i o ile ciężko było mi na początku, tak końcówkę pochłonęłam bez żadnych oporów.
"Diunę" powinien przeczytać każdy prawdziwy fan science-fiction. Film filmem - Lynch stworzył arcydzieło - jednak to książka jest wyznacznikiem nurtu, podobnie jak "Ja, Robot". "Diunę" z pewnością zapamiętam na długo, zasłużenie zdobyła prestiżowe nagrody literackie - Hugo i Nebulę.
Moja przygoda z "Diuną" zaczęła się ponad osiem lat temu. Wtedy to ambitnie przygotowywałam się do ustnej matury i wybierałam dzieła, które najlepiej pokazywałyby rozwój gatunku science-fiction na przestrzeni wieków. Książka nadawała się idealnie - napisana w połowie dwudziestego wieku, złożona tematycznie, na dodatek charakteryzująca się niebanalnym językiem. Niestety,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-05-10
Załóżmy, że dokucza tobie ból w podbrzuszu. Ból, który pojawia się nagle. Ból, który jest męczący, przeszywający, zwalający z nóg. Przeszło dwa stulecia temu nie istniały proszki zamknięte w formie tabletki, które - chwilowo - dawałyby ulgę. Odwiedziny u lekarza kończyły się zwykle na wywiadzie i badaniu palpacyjnym wykonanym przez prześcieradło. Wyroki śmierci były rutyną. Brzmi niedorzecznie? Otóż tak kiedyś wyglądało życie kobiet. Wolały wieść życie bez świadomości zbliżającego się końca niż usłyszeć od lekarza, że jej śmierć będzie długa i bolesna.
Czy któraś z nas wyobraża sobie, aby w dzisiejszych czasach lekarz nie spojrzał fachowym okiem pod nasze spódnice? Albo żeby - bez żadnego znieczulenia i antyseptyki - wykonał operację nie do końca wiedząc jakie są nasze rokowania na przeżycie? Jakkolwiek brutalnie by to nie zabrzmiało, bez eksperymentów żadna z nas nie miałaby dzisiaj należytej opieki lekarskiej. Choć tytułowo mężczyźni zgarniają pierwsze miejsce w tej walce, to także książka o nas samych.
Z upływem czasu przybywało kobiet, które godziły się na każde ryzyko byle tylko uwolnić się od cierpienia. Nawet, gdy w grę wchodziły długie męki towarzyszące jej aż do śmierci na skutek nieudanego zabiegu. To przerażające, a jakże prawdziwe. Kiedy pomyślę sobie o zabiegach wykonywanych w tamtych latach - podczas których lekarz z niedowierzaniem mówił, że tak naprawdę wycinał kobietę od cysty, a nie na odwrót - człowiek uzmysławia sobie wagę problemu. Kobiety nie chciały się godzić na z góry określony wyrok i wzięły sprawy w swoje ręce.
Gdyby nie upartość jednej kobiety, która nie mogła urodzić naturalnie - nie znalibyśmy dziś cesarskiego cięcia. Tak naprawdę same sobie zawdzięczamy postęp w ginekologii. Choć lekarze podejmowali się nieraz wielkiego ryzyka w swojej karierze, to odwaga, zaufanie i upartość kobiet poprowadziła ich do sukcesu. Wiele kobiet decydowało się na zabieg pomimo ryzyka i to dzięki nim ginekologia miała szansę się rozwinąć. Bez wzajemnej współpracy sami lekarze nie daliby rady - i na samym początku "Ginekologów" autor przytacza kilka sylwetek stających w obliczu porażki, co podkreśla jak ważna była rola kobiet.
Cudownie było zgłębić książkę, która odsłania skrywane oblicze ginekologii. O takich rzeczach nie czyta się na co dzień. Nie znajdzie się ich w gazecie. Zastanawiam się ile z nas tak naprawdę kiedyś dociekało w jaki sposób lekarze doszli do punktu, w którym znajdują się teraz. Szczerze, nie zaprzątałam sobie tym głowy dopóki nie natknęłam się na ten tytuł - świat z miejsca nabrał dla mnie innego znaczenia. Książka całkowicie zmienia punkt widzenia na medycynę i nasze ciało.
Załóżmy, że dokucza tobie ból w podbrzuszu. Ból, który pojawia się nagle. Ból, który jest męczący, przeszywający, zwalający z nóg. Przeszło dwa stulecia temu nie istniały proszki zamknięte w formie tabletki, które - chwilowo - dawałyby ulgę. Odwiedziny u lekarza kończyły się zwykle na wywiadzie i badaniu palpacyjnym wykonanym przez prześcieradło. Wyroki śmierci były rutyną....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-06-06
Książka zaczyna się ciekawie. Jesteśmy świadkami zdarzenia, które rozpoczyna się nagle, rozprzestrzenia jak wirus i wydaje się, że nic nie jest stanie go powstrzymać. Na dobrą sprawę, nazwany w powieści "Puls" mógłby wydarzyć się naprawdę. King posłużył się przedmiotem codziennego użytku, rzeczą banalną dla przeciętnego człowieka dwudziestego pierwszego wieku, do pokazania jak niebezpieczna może być technologia.
Od pierwszych słów jesteśmy wystawieni na ciężką próbę przedarcia się przez soczyste, rozległe opisy. Ludzie ogarnięci szałem nawzajem się atakują, a ocaleli próbują za wszelką cenę znaleźć ratunek. Można rzec, że stanowi to kwintesencję "Komórki".
To, co z początku było interesujące zaczyna jednak przytłaczać. Strona za stroną jest coraz gorzej. Są przystanki, kiedy to bohaterowie uczestniczą w jakiejś akcji, prowadzą dyskusje, dzięki którym dochodzą do ciekawych wniosków, a te zmuszają nas do zastanowienia się wraz z nimi nad sensem "Pulsu". Niestety, to kropla w morzu w porównaniu do całej powieści.
Dla mnie była to męczarnia. Miałam dość długie przerwy w czytaniu, a to dlatego, że nie chciałam się poddać i odłożyć książki - byłam pewna, że zakończenie wszystko wynagrodzi, jak to u Kinga. Jakieś sto stron przed końcem pojawiła się wciągająca fabuła, która pochłonęła mnie w całości, jednak zmierzając ku ostatnim stronom, byłam coraz bardziej rozczarowana. Zakończenie pozostawiło pustkę, swoiste nierozwiązanie spraw, niezaspokojoną ciekawość.
Ogólnie: jest to jedna z najsłabszych książek Kinga.
Książka zaczyna się ciekawie. Jesteśmy świadkami zdarzenia, które rozpoczyna się nagle, rozprzestrzenia jak wirus i wydaje się, że nic nie jest stanie go powstrzymać. Na dobrą sprawę, nazwany w powieści "Puls" mógłby wydarzyć się naprawdę. King posłużył się przedmiotem codziennego użytku, rzeczą banalną dla przeciętnego człowieka dwudziestego pierwszego wieku, do pokazania...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-09-21
W życiu bym nie posądziła Grahama Mastertona o spłodzenie takiej książki i bynajmniej mam tu na myśli jej genialność czy wyjątkowość. Momentami naprawdę zachodziłam w głowę dlaczego sięgnęłam po takie dyrdymały. Wszystko stałe się jasne, kiedy sprawdziłam bibliografię autora - “Manitou” to właściwie jego pierwszy horror w dorobku. Miał zaledwie 29 lat, kiedy opublikował powieść. Grzechy młodości zostały wybaczone w mgnieniu oka.
Masterton jest przede wszystkim znany dzięki “Manitou” i dlatego sięgnęłam po pierwszy tom tego cyklu. Zapytacie co mam na myśli mówiąc “dyrdymały”. Mianowicie chodzi mi głównie o irracjonalność wykreowanych postaci - podczas czytania zaczynamy się zastanawiać dlaczego bohaterowie postępują w tak nielogiczny i mało dojrzały sposób oraz dlaczego doszło do pewnych wydarzeń. Fakt, poniekąd sprawia to, że czujemy rosnące napięcie podczas czytania - i taki był pewnie zamiar - jednakże jedyne co ja wtedy czułam, to brak doświadczenia przemawiający przez autora. Mam nadzieję, że w kolejnych częściach serii jest lepiej.
Historia “Manitou” sama w sobie jest ciekawa. Masterton na swoją fabułę wykorzystał nader rzadką anomalię medyczną i wplótł w nią wątek paranormalny. Chociaż czytałam już coś w podobnym klimacie parę lat temu (“Wendigo”), książka nie była banalna i nie chciałam jej odłożyć na półkę przez uczucie deja vu. Masterton ma niezwykły dar do opisywania makabr, za które odpowiedzialne są o przeważnie te same postacie, tj. demony i anioły. Robi to w taki sposób, że czytelnik nie odczuwa powtarzalności między jedną książką a drugą i za tę cechę cenię sobie jego pisarstwo.
Czy polecam? Myślę, że tak. Nie jest to powieść wysokich lotów (podobnie jak film, który powstał na podstawie książki), ale jeśli ktoś lubi klimat książek Mastertona, warto sięgnąć po “Manitou”, żeby zobaczyć jak zaczynał swoją karierę.
W życiu bym nie posądziła Grahama Mastertona o spłodzenie takiej książki i bynajmniej mam tu na myśli jej genialność czy wyjątkowość. Momentami naprawdę zachodziłam w głowę dlaczego sięgnęłam po takie dyrdymały. Wszystko stałe się jasne, kiedy sprawdziłam bibliografię autora - “Manitou” to właściwie jego pierwszy horror w dorobku. Miał zaledwie 29 lat, kiedy opublikował...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02-27
PRZED CZYTANIEM
Historia miłości, która trwa prawie dwadzieścia lat - to nie może się nie udać. Tak naprawdę to zgaduję, bo dałam się zwieść plakatom i półsłówkom na forach. Otwieram pierwszą stronę i od razu zwracam uwagę na datę. Na pewno nie pierwsza i nie ostatnia. Kolejny rozdział potwierdza moje przeczucie. Dochodzę do kolejnego, i jeszcze kolejnego - aż do samego końca. Historia trwa trochę krócej, ale i tak jestem porwana strukturą. Jeden rozdział, jeden rok. I wtedy moje oczy podświadomie powędrowały od ostatniego zdania, które zdradziło mi zakończenie tej - przypuszczalnie - pięknej historii. Ale nic to, trwam w przekonaniu, że będzie warto.
W TRAKCIE
Czuję się trochę oszukana. Nie jest tak jak zapewniał opis. Pierwsze rozdziały mnie nie porwały, przez co moje czytanie automatycznie się wydłużyło. Ot, zwykły prawie-romans, bo bohaterowie zachowują się jak dzieci. Będąc prawie w trzech czwartych dochodzę do wniosku, że jednak warto było się chwilę pomęczyć, bo teraz niecierpliwie chcę poznać dalsze losy głównej pary. Zaczyna się robić ciekawie tak mniej więcej od połowy - i właśnie w tym momencie moje tempo czytania raptownie przyśpiesza. Naprawdę chcę się już zabrać za film. Obsadzenie w głównych rolach Hathaway i Sturgessa było genialnym posunięciem.
POD KONIEC
Ostatnie 150 stron pochłaniam jednym ciągiem. Dzieje się więcej i w końcu to o czym mówiły opisy zaczyna mieć sens. W pewnej chwili zaczyna do mnie docierać, że za dziesięć lat to przecież mogę być ja. Ta książka pokazuje jak kruche jest ludzke życie - w każdym znaczeniu tego słowa. Każda podjęta przez nas decyzja ma skutek i nieraz może być to rzecz, która zmieni naszą ścieżkę o 180 stopni. Już na zawsze. Choć temat romansu i przyjaźni jest dość oklepany gdzie by nie spojrzeć, pierwszy raz spotkałam się z tak oryginalnym podejściem do tematu. Zwykle książki pokazują nam historię na krótką metę - “Jeden dzień” rozgrywa się na przestrzeni dwudziestu lat. To niesamowite jak szybko mija ten czas. I dokładnie tak jest z naszym życiem. Nim się obejrzymy sami będziemy w średnim wieku zastanawiać się gdzie się podziało ostatnie dwadzieścia lat...
PRZED CZYTANIEM
Historia miłości, która trwa prawie dwadzieścia lat - to nie może się nie udać. Tak naprawdę to zgaduję, bo dałam się zwieść plakatom i półsłówkom na forach. Otwieram pierwszą stronę i od razu zwracam uwagę na datę. Na pewno nie pierwsza i nie ostatnia. Kolejny rozdział potwierdza moje przeczucie. Dochodzę do kolejnego, i jeszcze kolejnego - aż do samego...
2015-09-06
Choć minęła już doba i przespałam się z myślami, wciąż mam mieszane uczucia do "Bezpiecznej przystani". Z jednej strony temat i bohaterowie przypadli mi do gustu, z drugiej - relacje łączące opisywane postaci były tak nierealistyczne, że miałam ochotę parę razy rzucić książką o ścianę. Niestety, Sparks mnie trochę zawiódł z tą pozycją.
W całej książce najbardziej irytował mnie wątek równoległy do głównego - opisujący męskie zderzenie z rzeczywistością. Rozumiem, że może sytuacja wymagała od autora potraktowania pewnych sytuacji dosłownie, brutalnie i bez upiększania, jakkolwiek sposób zobrazowania męskich boleści i ilość miejsca temu poświęcona przyprawiały mnie o mdłości. Kiedy tylko dochodziłam do wspomnianych rozdziałów, czym prędzej chciałam je skończyć i wrócić do głównego tematu tej krótkiej powieści. Pierwszy raz doświadczyłam takiej sytuacji z książką tego autora.
Film był zacny. O ile nieco inaczej wyobrażałam sobie sylwetki głównych bohaterów, reżyser stanął na wysokości zadania i tak zmanipulował fabułą, że pokazany obraz mnie kupił. Nie było udawania, silenia się na nienaturalny język czy zachowania - iście ludzkie reakcje pokazane na ekranie. To drugi film po "Pamiętniku", który podobał mi się bardziej od książki, jeśli bierzemy pod lupę twórczość Nicholasa Sparksa.
Moja opinia o autorze nie ulega zmianie pomimo słabej oceny, jaką wystawiam "Bezpiecznej przystani". W jego dorobku są naprawdę świetne pozycje, jak choćby "Noce w Rodanthe" czy "Anioł stróż". Gdyby wszystkie książki były rewelacyjne, ciężko byłoby mieć punkt odniesienia i wyrobić sobie zdanie. Pragnę jedynie ostrzec czytelników przed zawodem, gdyż "Bezpieczna przystań" może nie okazać się równie mocnym wyciskaczem łez co inne tytuły. ;-)
Choć minęła już doba i przespałam się z myślami, wciąż mam mieszane uczucia do "Bezpiecznej przystani". Z jednej strony temat i bohaterowie przypadli mi do gustu, z drugiej - relacje łączące opisywane postaci były tak nierealistyczne, że miałam ochotę parę razy rzucić książką o ścianę. Niestety, Sparks mnie trochę zawiódł z tą pozycją.
W całej książce najbardziej irytował...
To właściwie nie książka, bo do powieści się zasiada i ją czyta. W przypadku "Prostych drinków" sięgasz po nią, kiedy nachodzi cię ochota na fajnego drinka, albo chcesz zabłysnąć na imprezie. Myślę, że to już wystarczający powód, by zainteresować się tym tytułem!
Przepisy Agnieszki Skupieńskiej wyróżnia na rynku nie tylko temat, ale i formuła, w jakiej je wydała - pierwszy raz trzymałam w dłoniach książkę, która byłaby spojona jednym nitem, co umożliwia swobodne rozłożenie przepisów, bez obawy że nagle znikną sprzed naszych oczu (jak to przy tradycyjnej budowie książki). Dzięki takiemu rozwiązaniu przepisy można zabrać ze sobą, bo są lekkie i zmieszczą się do torebki.
Jeszcze zanim książka trafiła do sprzedaży zastanawiałam się co takiego w niej znajdę, skoro na blogu Agnieszki można znaleźć ogrom receptur. Cóż, znalazłam w niej choćby unikalny przepis na moją ulubioną Pina Coladę, zrobioną w zupełnie inny sposób niż na blogu czy stronach z przepisami. Od tej pory nie piję już żadnej innej wersji! Książka przydaje się też, gdy robię klasyki, bo wyręcza mnie z włączenia komputera i wyszukania proporcji na blogu. Nie miałam jeszcze okazji wypróbowania wszystkich receptur, ale pewnie z biegiem czasu znajdą zastosowanie na imprezach.
Ktoś powie, że drinki były na topie parę dekad temu, a dziś na domówkach pije się shoty. Dlaczego by ich nie urozmaicić? W książce znajdziemy również i takie przepisy. Myślę, że fajnie byłoby przywrócić obecność wymyślnych trunków w polskich domach, bo szczerze mówiąc jest to już rzadki widok. Standardem jest dzisiaj wódka z colą. A może by tak przeobrazić to w "Long Island Iced Tea"?
Jeśli nie masz pomysłu na prezent - wybierz "Proste przepisy". Gwarantuję, że wzbudzi zainteresowanie nie tylko samego jubilata. ;-)
To właściwie nie książka, bo do powieści się zasiada i ją czyta. W przypadku "Prostych drinków" sięgasz po nią, kiedy nachodzi cię ochota na fajnego drinka, albo chcesz zabłysnąć na imprezie. Myślę, że to już wystarczający powód, by zainteresować się tym tytułem!
Przepisy Agnieszki Skupieńskiej wyróżnia na rynku nie tylko temat, ale i formuła, w jakiej je wydała - pierwszy...
2015-01-27
Jeżeli po niecałych dwóch tygodniach nie pamiętam nazwiska głównego bohatera książki, coś musi być na rzeczy. Nie czytam od święta, żeby mieć problem z kojarzeniem, dlatego wniosek może być tylko jeden: to po prostu nie była pasjonująca lektura… Ba, nie nadaje się nawet na kolokwialne “odmóżdżenie”. Przez blisko połowę książki zastanawiałam się nad jej puentą. Akcji jak na lekarstwo, postacie bezbarwne, a fabuła miejscami bardzo nierówna - w efekcie moje znużenie rosło wprost proporcjonalnie do przerzucanych stron.
Konstrukcja powieści niejednokrotnie wprawiała mnie w zakłopotanie. Coben gubił się pisząc książkę i czytelnik wyraźnie to czuje przy przekroczeniu magicznej połowy. Właśnie wtedy główny bohater dostaje nowe serce (nie jest to spojler, gdyż mówi o tym opis), a my zostajemy przeniesieni z nim na pole walki, bo właściwa akcja zaczyna mieć miejsce. Autor uznał, że nie warto pokazywać życia głównego bohatera po samym zabiegu, przez co powstaje sporych rozmiarów luka czasowa. Zaczynamy dostrzegać nieprawidłowości w budowie książki. Zmieniają się postaci, zaczęte wątki okazują się być mało istotne dla całości, a dochodząc do finału zadajemy sobie pytanie dlaczego autor w taki zawiły sposób przedstawił nam historię mężczyzny.
Zakończenie rozczarowuje. Mam wrażenie, że Coben zatracił się w pierwszej połowie, a potem chcąc nadgonić rozwleczoną historię, zapomniał jak pierwotnie chciał zakończyć książkę. Również wątek miłosny, na którym bazuje powieść, pozostawia wiele do życzenia i nie czułam się usatysfakcjonowana otrzymując taki finał. Bohaterowie książki są nierealni, wręcz przerysowani. Nie poświęcono im tak naprawdę należytej uwagi, przez co czytelnik nie przywiązuje się do postaci. Po lekturze książkę można odstawić na półkę i od razu o niej zapomnieć.
“Twoje serce należy do mnie” miało potencjał, i to spory. Zniszczył je sam autor. Niestety, z czystym sumieniem polecić nie mogę, lepiej sięgnąć po coś lepszego.
Jeżeli po niecałych dwóch tygodniach nie pamiętam nazwiska głównego bohatera książki, coś musi być na rzeczy. Nie czytam od święta, żeby mieć problem z kojarzeniem, dlatego wniosek może być tylko jeden: to po prostu nie była pasjonująca lektura… Ba, nie nadaje się nawet na kolokwialne “odmóżdżenie”. Przez blisko połowę książki zastanawiałam się nad jej puentą. Akcji jak na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-08-03
Zaczęło się od filmu. Nigdy nie przypuszczałam, że przeżyta przeze mnie i wiele innych kobiet historia znajdzie kiedykolwiek odzwierciedlenie na wielkim ekranie. Obraz Hallströma głęboko mną poruszył i przypomniał mi to co minęło, a co swego czasu stanowiło ważną część mego życia. Wiedziałam, że będzie to kwestia czasu nim zabiorę się za lekturę. Na dodatek, książka ukazała się w momencie, gdy wszystko było jeszcze przede mną - a to potwierdza jak niewiele się zmieniło od tamtej pory w tym temacie.
Dokładnie pamiętam dzień, kiedy oświadczył, że chce się zaciągnąć. Była to rzecz tak nierealna, że uznałam ją za sen, z którego zaraz się wybudzę. Kiedy w końcu zdałam sobie sprawę, że moje życie naprawdę wywraca się do góry nogami, chwytałam się każdego argumentu jak tonący brzytwy. Niestety, był niezjednany. Stanęłam przed niełatwym wyborem: musiałam zaakceptować jego decyzję, albo pójść własną ścieżką. Postanowiłam go wspierać, gdyż nie tylko mnie czekało wiele wyrzeczeń i trudnych chwil.
Na początku naprawdę było ciężko, i to cholernie ciężko. Oczekiwanie na pierwszy list dłużyło się niemiłosiernie. Każdego dnia zaglądałam z nadzieją do skrzynki pocztowej, więc wyobraźcie sobie moją radość, gdy w końcu wyciągnęłam z niej upragnioną kopertę. O dziwo, nie uspokoiło to moich emocji, nie poczułam się lepiej po przeczytaniu treści. Był wystraszony, wymęczony, osamotniony i zaczynała gasnąć w nim ta iskra, która mnie do niego przyciągnęła. Chciałam, by natychmiast wrócił do domu, ale kontrakt został podpisany na długie cztery lata.
Z czasem przywykłam. Listy przychodziły w miarę regularnie, od jego rodziców otrzymałam oficjalne zdjęcie uzyskane z jednostki, a moja fotografia wylądowała na żołnierskiej szafce, znajdującej się gdzieś na odludziu. W międzyczasie dowiedziałam się, że tylko niewielki odsetek kobiet decydowało się na kontynuowanie związku z żołnierzem, po tym jak opuszcza rodzinny dom i ta wiedza jakoś dawała nam siły do radzenia sobie z ogromną odległością i ograniczonym kontaktem. Czekała mnie jednak o wiele gorsza próba, a była nią najpierw misja do Iraku, a następnie - bezkresne pustynie Afganistanu.
Myślałam, że najgorszy był dzień, w którym oświadczył o wstąpieniu do wojska. Jego miejsce szybko zastąpił wyjazd na szkolenie, ale mój świat tak naprawdę rozpadł się na kawałki, gdy z dnia na dzień straciłam z nim kontakt. Zazwyczaj takie rzeczy dzieją się w filmach i nawet nie myślimy, że mogą nas kiedykolwiek dotyczyć. Wydarzyła się tragedia. Na wzgórzu rozbił się śmigłowiec, a los uśmiechnął się tylko do siedzących w odpowiednim miejscu. Na dodatek nieprzygotowaną na taki obrót wydarzeń jednostkę zaatakował wrogi oddział. Gdyby ta historia nie skończyła się dobrze, już nigdy bym go nie usłyszała.
Życie z żołnierzem nie jest łatwe. Wojsko zmienia charakter człowieka, szczególnie po tym czego doświadcza i co widzi na własne oczy. Jeśli kobieta godzi się na życie z taką osobą, musi być w pełni świadoma, że jej mężczyzna będzie borykał się z rozmaitymi traumami i koszmarami, prześladującymi go nawet do końca życia. Pewnych rzeczy po prostu nie da się wymazać z pamięci. Szczerze podziwiam wszystkie kobiety wspierające swych dzielnych żołnierzy, gdyż zasługują one na wielki szacunek. Tym ludziom potrzebne jest wsparcie, miłość i zwyczajne bycie obok.
Na uwagę zasługuje również inny temat podejmowany przez Sparksa - więź łącząca syna z ojcem. Nie spodziewałam się, że autor podejdzie do tego wątku tak skrupulatnie, co wyraźnie przekłada się na emocje, jakie uzyskujemy w trakcie czytania. Tak naprawdę, będąc w połowie książki, bardziej ciekawiło mnie co dalej wydarzy się między ojcem a synem. Zakończenie ich wątku jest bardziej godne uwagi niż ostateczne spotkanie Johna z Savannah.
Dzięki rozbudowaniu powieści o postać pana Tyree warto sięgnąć po książkę, gdyż podejmuje trudny temat życia z człowiekiem chorym. Sparks nie przestaje mnie zadziwiać, gdyż ciągle znajduję w jego książkach elementy, których nie spodziewałabym się znaleźć po zapoznaniu z tematem przewodnim. Właśnie dlatego tak chętnie sięgam po jego kolejne dzieła - nie jest małostkowy i nie trzyma się sztywno romansu.
Zaczęło się od filmu. Nigdy nie przypuszczałam, że przeżyta przeze mnie i wiele innych kobiet historia znajdzie kiedykolwiek odzwierciedlenie na wielkim ekranie. Obraz Hallströma głęboko mną poruszył i przypomniał mi to co minęło, a co swego czasu stanowiło ważną część mego życia. Wiedziałam, że będzie to kwestia czasu nim zabiorę się za lekturę. Na dodatek, książka ukazała...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-07-15
Gdybym była żoną pilota testowego, każdego dnia zastanawiałabym się kiedy zostanę wdową. Codziennie niecierpliwie kręciłabym się po domu, wypatrując na nieboskłonie smug świadczących o rozbitym samolocie. To był i nadal jest koszmar każdej kobiety, stojącej dumnie za latającym mężem.
To był zwykły przypadek. Nie planowałam zaglądać do księgarni, ale - jak to zwykle - ściągnęły mnie wyprzedażowe plakaty. Gdy tylko zobaczyłam okładkę "Żon astronautów" wiedziałam, że muszę kupić tę książkę. Od dziecka param się astronomią, toteż uznałam historię żon za coś niezwykłego, bardzo oryginalnego na rynku. Jak sama autorka przyznaje, jest mocno zdziwiona, że nikt do tej pory nie zajął się tym tematem. Szczerze mówiąc, dobrze że w końcu to nastąpiło, albowiem mamy takie czasy, że części żon już z nami nie ma.
Lekturę urozmaicają kolorowe fotografie bohaterek książki. Moim zdaniem dzielą opowieść na dwie części: klub astrożon, których mężowie zostali wyznaczeni na pierwszych astronautów (i właśnie ta historia dogłębnie poruszyła me serce) oraz moment, kiedy amerykański program zaczął galopować i wysyłać ludzi na Księżyc. Nie są to zwykłe, ustawiane zdjęcia. Fotoreporterzy nie mieli litości dla kobiet i byli z nimi nawet w najbardziej przejmujących momentach (np. tragedia statku Apollo 13). Choć w tamtych czasach ich zachowanie uważane było za wścibstwo i brak poszanowania prywatności, gdyby nie twarda decyzja żon o nieokazywaniu osobistego dramatu publicznie, te wzruszające momenty historii nie zostałyby nigdy uwiecznione.
Powieść czytało się szybko, bez dłuższych przystanków między rozdziałami. Od razu można wyczuć, że autorka obrała konkretny cel, gdyż chciała pokazać jak najwięcej z życia astrożon. I to się jej udało perfekcyjnie - opowiada o tym w sposób ciekawy, a nie na siłę. Nawet wtrącenia dotyczące mężów czy obyczajów tamtych lat nie wydają się zbędne, a wręcz konieczne i tym samym urozmaicają całość. W ten klimat trzeba po prostu się wczuć.
Kiedy dotarłam do ostatnich stronnic, wzruszyłam się. Myślę, że jeszcze wiele interesujących momentów mogło się znaleźć w książce, gdyby tylko powstała szybciej. Uderza mnie, iż tylko kilka małżeństw przetrwało próbę czasu. Bycie żoną astronauty oznaczało nie tylko stres i nerwy za każdym razem, gdy mąż wsiadał w samolot, albo ruszał rakietą w kosmos. To także nieustanne pokładanie nadziei w wierność ukochanej osoby. Przeraziło mnie jak wielu astronautów nie potrafiło jej dotrzymać. Niektóre z żon, pomimo świadomości zdrady, tkwiło w małżeństwach przez bardzo długi okres. Smutny był powód takiej decyzji - NASA wysyłała w kosmos tylko mężczyzn, będących w stabilnych małżeństwach. Nie było im lekko, gdyż poza wsparciem w innych żonach, nie mogły liczyć na nic nawet od samej agencji. Siła, jaką się charakteryzowały te kobiety jest ogromna i za to należy się im podziw i wielkie brawa.
"Żony astronautów" są jedną z najciekawszych lektur, jakie dane mi było czytać. Nie jest to historia wyssana z palca, a napisana przez samo życie. Takie książki czyta się jednym tchem. Nie sądzę bym trafiła na równie oryginalną pozycję w tym temacie, dlatego oceniam ją bardzo wysoko i gorąco polecam innym. Z niecierpliwością czekam na serial, który właśnie powstaje!
Gdybym była żoną pilota testowego, każdego dnia zastanawiałabym się kiedy zostanę wdową. Codziennie niecierpliwie kręciłabym się po domu, wypatrując na nieboskłonie smug świadczących o rozbitym samolocie. To był i nadal jest koszmar każdej kobiety, stojącej dumnie za latającym mężem.
To był zwykły przypadek. Nie planowałam zaglądać do księgarni, ale - jak to zwykle -...
2014-06-26
Chociaż z "Mroczną wieżą" rozstałam się już dobre parę lat temu, nigdy nie zapomnę emocji i przeżyć związanych z czytaniem tej sagi. Uważam, że King nie napisał w swoim życiu nic lepszego i "Mroczna wieża" słusznie nazywana jest ukoronowaniem jego twórczości. Właśnie dlatego targnęły mną sprzeczne uczucia, kiedy dwa lata temu, przeglądając księgarne półki, natrafiłam na tom zabawnie nazwany cztery i pół. Z jednej strony cieszyłam się, że przed "Wilkami z Calla" coś się wydarzyło, z drugiej - miałam obawy czy King postąpił dobrze wracając do swych bohaterów.
Używając wysokiej mowy: to była dobra historia. Dopiero, gdy dotarłam do końca książki zdałam sobie sprawę jak bardzo brakowało mi Rolanda, jego ka-tet i wspólnych przygód. Z lekkim smutkiem przewróciłam ostatnią stronę, wiedząc że nie czeka na mnie już żadna nowa opowieść. Saga spokojnie mogłaby obyć się bez tej części i czytelnik nic nie traci, pomijając ją po drodze, ale myślę że dla osób, które już dawno opuściły świat Rolanda, jest to świetne przypomnienie wszystkich chwil spędzonych przy lekturze.
Z początku przypuszczałam, że "Wiatr przez dziurkę od klucza" został napisany łagodnym językiem, a więc najmniej brutalnym ze wszystkich tomów (może to przez tę piękną okładkę?). Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się inaczej! Z pewnością nie nazwałabym tytułowej opowieści bajką, którą możemy opowiedzieć swojemu dziecku na dobranoc... Aczkolwiek, kiedy pomyślę o tamtejszym uniwersum i codzienności, z jaką mierzyli się ludzie ze Świata Pośredniego, brutalność była nieodzownym elementem ich życia. Właśnie ona nie czyni tego tomu gorszym od pozostałych.
Kiedy autor zastosował zabieg wtrącenie kolejnej historii, nie obyło się bez mojej irytacji. Nie lubię, kiedy ktoś mi przerywa, a tak właśnie było z opowieścią Rolanda. Muszę przyznać, że szybko wkręciłam się i w tę część książki, gdyż akcja momentalnie zaczęła nabierać tempa. Zanim się obejrzałam, już było po wszystkim.
Zastanawiam się czy King jeszcze kiedyś podejmie temat "Mrocznej wieży". Nie ukrywam, że chętnie poczytam o dalszych (i wcześniejszych) losach rewolwerowca, w tym - upadku Gilead. Kto wie, "jeśli Bóg da, będzie woda".
Chociaż z "Mroczną wieżą" rozstałam się już dobre parę lat temu, nigdy nie zapomnę emocji i przeżyć związanych z czytaniem tej sagi. Uważam, że King nie napisał w swoim życiu nic lepszego i "Mroczna wieża" słusznie nazywana jest ukoronowaniem jego twórczości. Właśnie dlatego targnęły mną sprzeczne uczucia, kiedy dwa lata temu, przeglądając księgarne półki, natrafiłam na tom...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-01-16
Tę książkę Kinga męczyłam długo. Może po prostu nie lubię opowiadań? Kiedy historia zaczyna się rozkręcać i akcja nabiera tempa, już poznajemy jej finał i widzimy przed sobą kolejną opowieść. Co innego wrzucić do zbioru dwadzieścia opowiadań, co innego wrzucić cztery (przypadek "Czterech pór roku"). Lubię poczuć kingowski klimat, wciągnąć się w historię, móc sobie wyobrazić wszystkie szczegóły, a tego naprawdę brakuje w opowiadaniach. Tym bardziej, jeśli są krótkie.
"Nocna zmiana" zaczyna się całkiem nieźle. Dola Jeruzalem i Cmentarna szycha są całkiem "creepy". Już na początku mam okazję trafić na pierwszą ekranizację, a tych jest parę, jeśli chodzi o tę książkę. Niestety, przeprawiając się przez kolejne opowiadania jest gorzej. O ile "Jestem bramą" trafił w mój gust, o tyle kolejne tytuły zupełnie mnie nie porwały. Tak naprawdę "Nocna zmiana" to sinusoida dobrych i słabych historii.
"Szara materia" okazała się punktem zwrotnym. Na dodatek tę przerażającą historię zdążyli już zekranizować i pozostaje jedynie niecierpliwe wyczekiwanie daty premiery (zapowiada się dobre widowisko). Od tego momentu wciągnęłam się w czytanie i za jednym zamachem połknęłam parę kolejnych opowiadań.
"Pole walki" było nader interesujące i przypomniało mi oglądany w dzieciństwie film przygodowy. "Ciężarówki" niby banalne, a jednak King kolejny raz zwraca uwagę (na dodatek w tych latach) na problem wiążący się ze sztuczną inteligencją. Niestety, po fali ciekawej prozy znowu trafiłam na słabe moim zdaniem tytuły (m.in. "Truskawkowa wiosna", "Czasami wracają", "Ostatni szczebel w drabinie"). Szczerze zaskoczyła mnie obecność opowiadań z pogranicza dramatu, niźli horroru. Kompletnie nie pasują do całości. Problemy natury egzystencjalnej nie pasują do klimatu grozy - po prostu nie!
Należy wziąć pod uwagę, że jest to pierwszy zbiór opowiadań Kinga - dlatego z rezerwą podchodzę do kolejnych tomów, gdyż mogą mnie bardzo zaskoczyć. Mimo wszystko, warto sięgnąć po "Nocną zmianę" choćby ze względu na parę świetnych, mrożących krew w żyłach historii (na podstawie części z nich nakręcono filmy).
Duży plus za: Dola Jeruzalem, Cmentarna szychta, Szara materia, Gzyms, Quitters Inc.
Spory minus za: Nocny przypływ, Magiel, Truskawkowa wiosna, Ostatni szczebel w drabinie, Kobieta na sali
Tę książkę Kinga męczyłam długo. Może po prostu nie lubię opowiadań? Kiedy historia zaczyna się rozkręcać i akcja nabiera tempa, już poznajemy jej finał i widzimy przed sobą kolejną opowieść. Co innego wrzucić do zbioru dwadzieścia opowiadań, co innego wrzucić cztery (przypadek "Czterech pór roku"). Lubię poczuć kingowski klimat, wciągnąć się w historię, móc sobie wyobrazić...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-11-04
Nie będę się rozpisywać na temat tej książki, gdyż wielu zrobiło to przede mną, wdając się w najdrobniejsze szczegóły. Od siebie dodam tylko, że mogłaby to być całkiem przyjemna bajka na dobranoc dla dziecka. Historia banalna, ale w jak niebanalny sposób opowiedziana...
Myślałam, że to "Rok 1984" ma status książki wybitnej, ale "Folwark" trzyma równie wysoki poziom. To klasyka i każdy powinien ją znać. Orwell świetnie opisuje politykę, sprawia że przyjemnie się czyta o tych tematach, uwypukla wszystkie rażące wady systemu. Nawet nie znając dokładnie tła historycznego można bez trudu zrozumieć przekaz autora. Podziwiam Orwella za prostotę języka, jego trafne operowanie aluzją i posłużenie się zwierzętami jako ludzkim odbiciem - genialny zabieg!
Szczerze przyznam, że momentami nie mogłam opanować śmiechu. To kolejna zaskakująca cecha "Folwarku" - nie tylko uczy, krytykuje, ale i bawi. Myślę, że takie książki powinny znajdować się w kanonie lektur szkolnych - jako pozycja obowiązkowa! Z pewnością któregoś dnia, jeśli będę miała dziecko, przeczytam mu historię "Folwarku zwierzęcego", a gdy będzie wystarczająco dorosłe, zrozumie głębszy przekaz płynący ze słów Orwella. To pokazuje jak bardzo ponadczasowa jest to powieść i w jak wielu wymiarach można ją interpretować.
Nie będę się rozpisywać na temat tej książki, gdyż wielu zrobiło to przede mną, wdając się w najdrobniejsze szczegóły. Od siebie dodam tylko, że mogłaby to być całkiem przyjemna bajka na dobranoc dla dziecka. Historia banalna, ale w jak niebanalny sposób opowiedziana...
Myślałam, że to "Rok 1984" ma status książki wybitnej, ale "Folwark" trzyma równie wysoki poziom. To...
To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Abbott i muszę przyznać, że niezwykle udane. Książkę przeczytałam w mgnieniu oka - nie przypuszczałam, że tak mnie wciągnie!
Bohaterką powieści jest Jo - aspirująca aktorka, matka siedmioletniej dziewczynki, związana z niezwykle utalentowanym i poważanym chirurgiem dziecięcym. Jej idealne życie legnie w gruzach, kiedy pewnego popołudnia podczas wspólnego obiadu słyszą pukanie do drzwi. Od tej chwili wszystko się zmienia - Ash zostaje aresztowany, jej córka zabrana. Wtedy do akcji wkracza inspektor Douglas i jego zespół.
Akcja rozgrywa się właściwie przez cały czas - mnogość wątków powodowała, że nie mogłam się oderwać od lektury. Abbott zręcznie przeskakuje od jednej historii do kolejnej, żeby podtrzymać zainteresowanie czytelnika. Wyszło to znakomicie. Nawet nieznajomość prywaty inspektora Douglasa nie wprawiała mnie w zakłopotanie, gdyż autorka przemyciła śladowe informacje z poprzednich książek, wystarczające by się odnaleźć w historii jego życia.
Niestety, im bliżej byłam poznania wielkiego finału i odkrycia tożsamości złoczyńcy, tym bardziej zaczynałam wątpić w misterną intrygę. Owszem, był lekki zaskok, ale zupełnie nie spodobało mi się kto stał za całą akcją. Moim zdaniem - bardzo oklepany i przewidywalny motyw. Początkowe podejrzenia, poruszone w książce, sprawdziłyby się moim zdaniem o wiele lepiej. Niemniej, wcale nie wpływa to na mój ogólny osąd, gdyż powieść naprawdę czytało się świetnie i szybko.
Polecam. I nie wykluczam, że w przyszłości wrócę do tej pisarki, a może nawet i serii.
To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Abbott i muszę przyznać, że niezwykle udane. Książkę przeczytałam w mgnieniu oka - nie przypuszczałam, że tak mnie wciągnie!
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toBohaterką powieści jest Jo - aspirująca aktorka, matka siedmioletniej dziewczynki, związana z niezwykle utalentowanym i poważanym chirurgiem dziecięcym. Jej idealne życie legnie w gruzach, kiedy pewnego...