Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , ,

Książkowe rozczarowania nie są ani trochę przyjemne. Po odłożeniu przeciętnej, słabej albo bardzo złej książki, czytelnika gnębi poczucie zmarnowanego czasu, który mógł spędzić przy o wiele lepszej lekturze. Zbliżone odczucia mam w tej chwili, gdy w końcu skończyłam Zamkniętą na klucz M.M. Kowalskiej.

Z tyłu książki znajdziemy opis, który brzmi następująco:

„Elizabeth jest typową nastolatką, której dni wypełniają spotkania z przyjaciółmi i chłopakiem oraz nauka. Chociaż jej życie nie jest usłane różami – w dzieciństwie opuściła ją matka, a ojciec prawie nie wychodzi z pracy – dziewczyna stara się dzielnie stawiać czoła przeciwnościom losu. Wszystko się zmienia, gdy w mieście pojawia się nowy chłopak, Clark Stevens. Elizabeth zaczynają nękać problemy ze snem, w jej otoczeniu dzieją się trudne do wytłumaczenia rzeczy, a ona sama plącze się w domysłach, co jest rzeczywistością, a co wytworem jej wyobraźni. Na dodatek coraz częściej zauważa śledzącą ją tajemniczą postać, której zamiary nie wydają się przyjazne…”.

Czy też macie wrażenie, że czytaliście coś podobnego kilka, jeśli nie kilkanaście, razy? Tak samo brzmią prawie wszystkie opisy młodzieżówek, które znajdziecie na półce w księgarni! Pomyślałam sobie jednak: „Może pod tą sztampą kryje się ciekawa historia z dobrze wykreowanymi bohaterami?”. W końcu nie ocenia się książki po okładce. Po opisie też nie powinno się tego robić.

Matko, jak bardzo wielki błąd popełniłam! Nie zdawałam sobie jeszcze z niego sprawy, gdy brałam Zamkniętą na klucz do rąk. Uświadomiłam go sobie dopiero wtedy, kiedy po pierwszych pięćdziesięciu stronach czoło pulsowało mi z bólu, bo z zażenowania przywaliłam w nie dłonią już trzeci raz. Nawet nie wiem, od czego zacząć, tak wiele rzeczy mi się w tej książce nie podobało.

Pierwszą, jaka rzuciła mi się od razu w oczy, jest ogromna ilość tekstu na stronie, bez jakichkolwiek akapitów czy przerywników. Normalnie ściana ciągłego, nieprzerwanego opisu dnia codziennego Elizabeth, od której śledzenia rozbolały mnie oczy, co było nieprzyjemnym doznaniem. Nie wiem, czy to był zamysł autorki, by zrezygnować z używania przycisku enter w czasie pisania swojej książki, czy może to wina kogoś odpowiadającego za redakcję lub korektę, że nie zauważył, jak bardzo męcząca w odbiorze jest taka forma podania tekstu. I gdyby działo się tak co jakiś czas, może bym to jeszcze przebolała. Ale tak wygląda cała książka! Jedyne elementy, przez które mój już i tak słaby wzrok nie cierpiał, to dialogi. Szkoda, że było ich tak mało.

Przejdźmy do głównej bohaterki. Elizabeth Reynolds jest typową postacią z młodzieżówki, której proste i nudne życie niespodziewanie wywraca się do góry nogami, a ona sama musi zmierzyć się z nadnaturalnymi zjawiskami, staje się źródłem zainteresowania niebezpiecznych ugrupowań i nagle to jej przypada najważniejsza rola w całym tym zamieszaniu. Wcale nie ironizuję, to wszystko spotyka Elizabeth, której kreacja niczym mnie nie zaskoczyła, a nawet, co gorsza, wiele razy bohaterka wprowadzała mnie w stan irytacji i zażenowania. Żeby nie być gołosłowną, przytoczę dwa przykłady. Na samym początku historii Elizabeth jest śledzona przez nieznajomego mężczyznę, którego wyraźnie się obawia. Gdy zauważa go pod swoim domem, zamiast jakoś zareagować – wezwać policję, zadzwonić po ojca – dziewczyna tylko obserwuje go i pozwala mu odejść. Jedyne, co robi, to w myślach komentuje jego bezczelność, a potem zadaje sobie pytania: „Skąd pochodził? Gdzie mieszkał? Kim jest jego dziewczyna?”. No litości… Takimi rzeczami przejmuje się Elizabeth chwilę po tym, gdy odczuwała przed nieznajomym strach? W końcu to takie ważne wiedzieć, czy wystający pod jej domem facet jest w związku…

Kolejną sytuacją, w której Elizabeth prawie doprowadziła do mnie do białej gorączki, było jej zachowanie w mniej więcej trzech czwartych powieści, kiedy znalazła się w nowym otoczeniu. Zamiast zachować powagę i czujność, bohaterka była bowiem w niebezpieczeństwie, ona tylko wrzeszczała jak nadąsana pięciolatka, tęskniła za wygodami i przejmowała się tylko tym, czy Clark odwzajemnia jej uczucia. Później również była niezwykle irytująca, kiedy w obliczu zagrożenia marzyła o kąpieli i dobrym jedzeniu, zamiast rozmyślać o możliwościach ucieczki.

Elizabeth dość mocno zszargała mi nerwy, ale w tej konkurencji bezsprzecznie wygrywa William, jej chłopak. Jak bardzo ta postać mnie wkurzała… Jest to typowa (kolejna już!) postać z młodzieżówek, której rola ogranicza się tylko do brania udziału w scenach zazdrości, bójek, kłótni czy zdrad. William jest sportowcem, a na jakich ludzi często kreowani są sportowcy w młodzieżówkach? Na idiotów! I Will zachowuje się jak rasowy idiota-mięśniak. W dodatku to, jak często zwracał się do Elizabeth jakąś pieszczotką, doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Kruszynko, cukiereczku, czekoladko jeszcze jakoś zniosłam. Przy paszteciku opadły mi ręce. Sam Will nazwał Elizabeth swoją zabawką w jej obecności, a dziewczyna nijak na to nie reagowała. Nie wiem, ale na jej miejscu trzymałabym się do takiego chłopaka z daleka.

Do trójkąta miłosnego trzeba trojga, przejdźmy zatem do Clarka. Chłopak musi być chyba spokrewniony z Edwardem Cullenem, ponieważ od samego początku wykazuje zainteresowanie główną bohaterką, chociaż uparcie twierdzi, że jest dla niego odpychająca. Ponadto często nie ma go w szkole, ale pojawia się wtedy, gdy Elizabeth potrzebuje pomocy. Skrywa wiele tajemnic i jest oszałamiająco przystojny. Czy nie robi to z niego dalekiego krewnego popularnego wampira? Spokojnie, Clark nie jest nieśmiertelnym krwiopijcą i zdecydowanie brakuje mu charyzmy oraz uroku Edwarda. Jest jednak przykładem następnego popularnego wzorca w literaturze młodzieżowej, czyli nowy, tajemniczy chłopak w mieście, który z niewytłumaczalnym powodów kręci się wokół bohaterki, ni to ją lubi, później temu zaprzecza, potem ją całuje i zawsze przybędzie, gdy ta wpadnie w tarapaty.

Skoro bohaterowie nie są w ogóle interesujący, to może fabuła przykuwa uwagę? Niestety tak nie było. Przez pierwszą połowę nie dzieje się prawie nic, z wyjątkiem nieśmiertelnych dla tego gatunku scen ze szkolnej stołówki, intymnych zbliżeń między główną parą bohaterów i związkowymi dramami. Później akcja nabiera tempa. Niestety, przez wspomnianą przeze mnie wcześniej wadę, w postaci ogromnych ścian tekstu na stronie oraz przeciętnego stylu autorki, co chwilę chciało mi się spać podczas czytania. Strasznie przemęczyłam tę książkę, która do długich nie należy, a czytałam ją dobrych parę dni. Przez sam moment kulminacyjny po prostu przeleciałam wzrokiem, bo miałam już dość tej historii i jej bohaterów.

Styl autorki nie zachwycił mnie. Określiłabym go jako analityczny. Brak w nim finezji, plastyczności czy ironii. O emocjach bohaterów pisze schematycznie. Zamiast pobawić się językiem, nadać mu głębi i wyrazu, stawia na prostolinijność. Nie powiem, że jest to złe, ale czasami czułam, że czytam coś na podobieństwo szkolnego opisu przeżyć wewnętrznych, napisanego według podręcznikowego wzorca. Na miejscu autorki wrzuciłabym trochę na luz i dała się ponieść fantazji.

Na sam koniec muszę wspomnieć o ogromnej pomyłce, jaką jest zaklasyfikowanie Zamkniętej na klucz do gatunku fantasy. To powinno stać daleko od prawdziwej i poważnej fantastyki. Dla mnie to zwykła młodzieżówka z elementami nadnaturalnymi i wątkiem romantycznym.

Odradzam wam lekturę Zamkniętej na klucz M.M. Kowalskiej. Zawiodłam się na niej niesamowicie i po skończeniu, na samą myśl o powrocie do świata stworzonego przez autorkę, do czytania wielce emocjonujących przygód Elizabeth i Clarka, dostaję bólu głowy. W księgarniach znajdziecie dziesiątki książek lepszych od tej.

Recenzja dla portalu Opętani czytaniem.

Książkowe rozczarowania nie są ani trochę przyjemne. Po odłożeniu przeciętnej, słabej albo bardzo złej książki, czytelnika gnębi poczucie zmarnowanego czasu, który mógł spędzić przy o wiele lepszej lekturze. Zbliżone odczucia mam w tej chwili, gdy w końcu skończyłam Zamkniętą na klucz M.M. Kowalskiej.

Z tyłu książki znajdziemy opis, który brzmi następująco:

„Elizabeth...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Lato kojarzy mi się z wieloma rzeczami: spędzonym na świeżym powietrzu czasie, wieczornymi burzami, lodami oraz wszelką przyjemnością, która towarzyszy wakacjom. W gorące dni nie ma się ochoty na nic innego jak zwinięcie na leżaku, hamaku czy huśtawce w towarzystwie odprężającej i lekkiej lektury. Idealną propozycją jest Systematyka miłości Rachael Allen.
Poznajemy Spencera Bartona, gdy ma trzynaście lat i stara się żyć jak normalny nastolatek. Nie jest to jednak łatwe, gdy choruje się na syndrom Tourette’a, jego tata lepiej dogaduje się ze starszym synem, Deanem, a rówieśnicy kojarzą Spencera jako tego dziwnego chłopaka z tikami. Bohater musi mierzyć się mierzyć z samotnością do czasu, gdy do domu obok wprowadza się Hope Birdsong. Wystarczyła chwila, by serce Spencera zabiło mocniej do nowej sąsiadki, a zbliżające się lata nauki w szkole średniej przestały być takie przerażające, kiedy Spencer i Hope zostali przyjaciółmi.
Historię Hope i Spencera śledzimy od ich pierwszego spotkania w wieku trzynastu lat, a kończymy, gdy bohaterowie mają dziewiętnaście. Przez te sześć lat życie niejednokrotnie udowodniło im, że piękne chwile pojawiają się na równi z tymi smutnymi i rozczarowującymi. Okres dorastania wystawił przyjaźń pomiędzy bohaterami wiele razy na próbę. Hope i Spencer potrafili przez lata mówić o sobie jako o dwójce najlepszych przyjaciół, by później przez długi czas nie odzywać się do siebie i unikać jak ognia.
Wzloty i upadki w sferze przyjaźni to nie jedyne problemy, z którymi mierzą się bohaterowie. Hope przeżywa ogromną stratę i w swoim tempie musi przeżyć żałobę, a jej zachowanie rani bliskie jej osoby. Spencer codziennie toczy walkę, by w oczach rówieśników nie być wyłącznie „debilem z tikami”. Mierzy się również ze swoją chorobą poprzez nowe kombinacje leków, które umożliwią mu kontrolę nad tikami. Jego relacja ze starszym bratem to nieustanna rywalizacja, nie tylko o ojcowską uwagę, ale i serce ich wspólnej przyjaciółki.
Systematyka miłości to książka prosta w języku, ale dobrze skonstruowana fabularnie. Mimo że od pierwszych stron można przewidzieć niemalże wszystko, nie odbiera to uroku całości. A sama powieść właśnie taka jest: urocza, słodka, lekka. Jednocześnie porusza poważne tematy jak walka z nieuleczalną chorobą, problemy rówieśnicze, relacje z rodzeństwem czy okres żałoby po stracie ukochanej osoby. Ta słodka otoczka skrywa pod sobą głębie problemów, z którymi mierzą się miliony ludzi na świecie.
Spencer i Hope wyróżniają się na tle bohaterów z młodzieżówek. Nie spotkałam jeszcze postaci, która z taką pasją rozprawiała o owadach ze wszystkich stron świata jak Spencer. Hope ma żyłkę podróżnika i chce zobaczyć wszystko, co Ziemia ma jej do zaoferowania. Janie, starsza siostra Hope, jest wzorem dla bohaterki przez swoją altruistyczną postawę. Relacja pomiędzy siostrami jest najsilniejszą więzią w powieści, ich miłość i przywiązanie do siebie widać w wiadomościach tekstowych czy mailach. W przeciwieństwie do nich relacja Spencera z Deanem pozostawia wiele do życzenia, ale w tym przypadku bracia potrzebują czasu, by rywalizację przekształcić w przyjaźń opartą na wzajemnej trosce i zaufaniu. Autorka nie traktuje postaci drugoplanowych tylko jako tło fabularne. Na uwagę czytelnika zasługuje szczególnie Pam, macocha Deana i Spencera, której postać jest przeciwieństwem stereotypowej macochy w młodzieżówkach.
Systematykę miłości czytało mi się szybko i przyjemnie. Mam jednak pewne obawy, czy ta książka zapadnie mi w pamięci tak dobrze jak inne ukochane młodzieżówki. Na pewno zapamiętam Spencera jako wrażliwego nastolatka o wielkim sercu i niewielkiej pewności siebie, którą zyskuje z wiekiem. Zapamiętam Hope, której marzenia były ważnym elementem kreacji jej całej postaci. Zapamiętam ich przyjaźń, w pewnych latach silną jak stal, w innych słabą jak pajęcza sieć, ale przez ten cały czas nierozerwalną i niemożliwą do wymazania. Fabuła w tej książce nie była na tyle ważna, bym chciała ją zapamiętać. Systematykę miłości tworzą przede wszystkim dobrze wykreowani bohaterowie i ich więź, w którą autorka włożyła cały swój wysiłek i zaangażowanie, by była ona jak najbardziej realna i szczera.
Systematyka miłości to idealna propozycja na najbliższe ciepłe i leniwe tygodnie. Jej lektura sprawi, że czas upłynie wam dwa razy szybciej. Polecam!

Lato kojarzy mi się z wieloma rzeczami: spędzonym na świeżym powietrzu czasie, wieczornymi burzami, lodami oraz wszelką przyjemnością, która towarzyszy wakacjom. W gorące dni nie ma się ochoty na nic innego jak zwinięcie na leżaku, hamaku czy huśtawce w towarzystwie odprężającej i lekkiej lektury. Idealną propozycją jest Systematyka miłości Rachael Allen.
Poznajemy Spencera...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

To książka krzywdząca. Uświadamiająca. Momentami obrzydliwa. Przejmująco piękna i w pewien sposób tragiczna.
Historia Elio i Olivera przypomina pierwszą jazdę kolejką górską: najpierw rosnące podekscytowanie i chęć spróbowania czegoś do tej pory nieznanego, a potem gwałtowny zjazd w dół, który sprawia, że zawartość żołądka podchodzi nam do gardła, łzy stają w oczach i mamy już dość. Ale zamiast gładkiego zjazdu na sam koniec dociera do nas świadomość, że to już koniec; koniec, którego się przecież spodziewaliśmy, gdy wsiadaliśmy do wagonika i zapinaliśmy pasy bezpieczeństwa.
Język autora to majstersztyk. Chyba w najlepszy ze znanych mi sposobów przedstawił to, że miłość może być też krzywdząca, a nie tylko piękna i słodka. Uświadamia, że seksualność nie jest zachwycająca, ale bolesna, nawet rozczarowująca i brudna. Zaś rozstanie z ukochaną osobą nie niesie ze sobą niczego innego oprócz bólu.
Powieść trudna. Może dla kogoś wzruszająca. Na pewno dająca do myślenia. Każdy powinien wyrobić sobie własną opinię o tej książce.

To książka krzywdząca. Uświadamiająca. Momentami obrzydliwa. Przejmująco piękna i w pewien sposób tragiczna.
Historia Elio i Olivera przypomina pierwszą jazdę kolejką górską: najpierw rosnące podekscytowanie i chęć spróbowania czegoś do tej pory nieznanego, a potem gwałtowny zjazd w dół, który sprawia, że zawartość żołądka podchodzi nam do gardła, łzy stają w oczach i mamy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Toń, jeśli potrafisz.” to najbardziej trafne sformułowanie dotyczące jednej z nowszych powieści Marty Kisiel, autorki kochanej przez wielu i wielokrotnie nagradzanej za swoją twórczość. Jeśli chodzi o mnie i moje zdolności pływackie to zdecydowanie potrafię utrzymać się na powierzchni i nie pójść na dno. Wątpię jednak, że gdybym została wplątana w akcje i wydarzenia, które zgotowała autorka swoim bohaterom, pewnie cudem bym nie utonęła.
Znajdujemy się we Wrocławiu, a zaproszeni zostaliśmy w progi domu rodzinki Stern – na pierwszy pozór normalnej, ale przy bliższym poznaniu każdy jej członek, a konkretniej członkini, zaczyna się wyróżniać. Mamy Dżusi, najmłodszą ze Sternówen, która wraca do rodzinnego domu z Opola, a zadbany wygląd i uwielbienie do wysokich butów to nie wszystko, co ją cechuje. Dżusi jest trochę naiwna, trochę głupiutka; więcej problemów robi, niż rozwiązuje. Jej przeciwieństwem jest Eleonora Stern, starsza siostra Justyny aka Dżusi. Perfekcjonistka pod każdym względem, z zamiłowania bibliotekarka i posłuszna wobec najstarszej Sternówny, dominującej nad obiema siostrami, Klary. Ciotka dziewcząt to jeden wielki kłębek paranoi, ścisłych zasad i nieufności przed każdym. W dodatku miłośniczka kotów, za co ma u mnie plus.
Ale czym byłaby rodzinna historia bez rodzinnej tajemnicy? Dodajmy do tego jedno morderstwo, potem parę kolejnych, tajemniczego antykwariusza i czarującego zegarmistrza, a powstaje powieść, w której, nawiązując do tytuły, toniemy. Wartka akcja okraszona poczuciem humoru typowego dla autorki, a w tle nie tylko historia pań Stern, ale i samego Wrocławia, sięgająca aż czasów drugiej wojny światowej. I w tym wszystkim starczyło miejsca na mitologię słowiańską? A no starczyło.
„Toni” nie można odmówić wielu rzeczy: zabawnych i autentycznych bohaterów; motywu czasu, z którym do tej pory się nie spotkałam, a także mrocznego i tajemniczego nastroju wywołującego niepokój, czy wszystko dobrze się skończy. Musi być jednak drobne „ale”.
Zakochałam się w „Dożywociu” Marty Kisiel i po tylu pozytywnych recenzjach „Toni” miałam nadzieję na coś dwa razy lepszego. Lepsze to to na pewno nie było i zaszczytne pierwsze miejsce nadal przysługuje historii Konrada i Lichotki. „Toń” nie jest złą książką, tylko po prostu dobrą; nie genialną, nie fantastyczną, zdecydowanie ciekawą i wciągającą. W moim odczuciu autorka za bardzo postawiła sobie na celu wyjaśnienie skomplikowanej przez siebie fabuły, połączonej w dodatku z faktami o prawdziwej historii Wrocławia, tracąc przy tym na swoim wybitnym talencie humorystycznym. Może połączenie humoru i kryminały nie rokuje dobrze, ale gdy dorzuci się do tego „Marta Kisiel” to oczekuje się właśnie czegoś takiego. Szkoda, że tego nie otrzymałam.
Oceniam „Toń” sześć na dziesięć gwiazdek, gdyż niewątpliwie, czuję dużą sympatię do tej książki i jej bohaterów, ale czegoś zabrakło. Nadzieja w tym, że w innych książkach Marty Kisiel to odnajdę.

„Toń, jeśli potrafisz.” to najbardziej trafne sformułowanie dotyczące jednej z nowszych powieści Marty Kisiel, autorki kochanej przez wielu i wielokrotnie nagradzanej za swoją twórczość. Jeśli chodzi o mnie i moje zdolności pływackie to zdecydowanie potrafię utrzymać się na powierzchni i nie pójść na dno. Wątpię jednak, że gdybym została wplątana w akcje i wydarzenia, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

John Green nie należy do moich ulubionych pisarzy. Nawet go zbytnio nie lubię, przez to ca nawyczyniał w "Gwiazd naszych wina". Dałam mu jednak kolejną szansę. Czy okazała się zmarnowana? Nie do końca. Historia Azy nie zaparła mi dechu w piersiach, nie wzruszyła, nie zachwyciła. Nawet się jakoś szczególnie nie podobała, ale też z drugiej strony nie była najgorsza. Jednocześnie nie jest to zwykła historia.
"Żółwie aż do końca" zdecydowanie wyróżniają się na tle młodzieżówek. Może nawet wyróżniają się na tle do tej pory napisanych przez Greena książek. To nie jest opowieść o odkrywaniu siebie jak w "Papierowych miastach". To nie opowieść o pięknej miłości i utracie ukochanej osoby jak w "Gwiazd naszych wina".
To opowieść o walce z samym sobą, z własnymi myślami. To opowieść pełna rozważań nad tym, czym jest prawdziwe "ja". To historia zmagań nastolatki, która walczy sama ze sobą.
Ta książka nie jest zwykła. Jest momentami dziwna, często obrzydliwa. Jest smutna, ale i daje nadzieję, że każda choroba psychiczna może być uleczona, a bliscy nam ludzie nie będą tylko elementami przeszłości i teraźniejszości, ale i może przyszłości. To historia o upadku, o rodzinie, o przyjaźni, o miłości, o śmierci, o życiu.
Nie wiem, czy to najlepsza powieść Greena. To nie jest moja ulubiona jego książka. Ale wiem, że to jest książka zasługująca na odrobinę uwagi wśród powieści z tego gatunku.

John Green nie należy do moich ulubionych pisarzy. Nawet go zbytnio nie lubię, przez to ca nawyczyniał w "Gwiazd naszych wina". Dałam mu jednak kolejną szansę. Czy okazała się zmarnowana? Nie do końca. Historia Azy nie zaparła mi dechu w piersiach, nie wzruszyła, nie zachwyciła. Nawet się jakoś szczególnie nie podobała, ale też z drugiej strony nie była najgorsza....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To najstraszniejsza historia, jaką kiedykolwiek czytałam, a ta książka to nie jest horror. Pokazuje, że zło popełnione przez człowieka pod pretekstem pomocy drugiej osobie wcale nie jest złem, tylko właśnie pomocą. Pomocą jest molestowanie, ubliżanie, bicie, poniżanie. Nikt tego nie widzi, bo myśli że to pomaga. Albo chce myśleć, że pomaga.
To historia nie dla niedojrzałych osób. Przedstawia ona cały wachlarz ludzkich zachowań, który potrafi przerazić. Aczkolwiek powinien przeczytać ją każdy, by w niektórych aspektach przejrzeć na oczy.
Pomoc to nie zawsze coś dobrego.

To najstraszniejsza historia, jaką kiedykolwiek czytałam, a ta książka to nie jest horror. Pokazuje, że zło popełnione przez człowieka pod pretekstem pomocy drugiej osobie wcale nie jest złem, tylko właśnie pomocą. Pomocą jest molestowanie, ubliżanie, bicie, poniżanie. Nikt tego nie widzi, bo myśli że to pomaga. Albo chce myśleć, że pomaga.
To historia nie dla niedojrzałych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Ta książka to jedna wielka wędrówka po greckiej mitologii, skupiająca się na historii czarownicy Kirke - bogini odrzuconej przez rodzinę i zdanej na samą siebie, zostawioną na pastwę losu i łaskę Olimpu wyspę Ajaję. Oprócz córki Heliosa śledzimy losy samego boga Słońca, Prometeusza, Osydeusza, Medei, Minosa, Ariadny i Tezeuszak, Dedala i Ikara oraz Telemacha i Penelopy. Taka galeria zarówno boskich osobistości, jak i herosów oraz zwykłych śmiertelników stanowi spójne tło dla historii Kirke.
Czytając tę książkę miałam możliwość odświeżenia sobie ulubionej mitologii greckiej oraz mitów. Wielkim autem i chwała autorce za to jest fakt, iż akcja nie dzieje się w świecie rzeczywistym, tylko czytelnik zostaje wrzucony do właśnie do środka samej mitologii i przeżywa prawdziwe historie. Oczywiście, autorka pewnie wprowadziła pewne zmiany na rzecz swojego spojrzenia na tę historię, ale są one na tyle subtelne, że tylko dodają uroku całokształtowi.
Mnie historia Kirke oczarowała od pierwszych stron, nic dziwnego, skoro główna bohaterka to czarodziejka ;) ale nie polubiłam tylko jej - Telemach oraz Hermes to moje ulubione postacie męskie z tej książki.
Autorka oddała też prawdziwy charakter greckich bogów. Nie zrobiła z nich łagodnych baranków, a prawdziwych tyranów, gdyż właśnie takimi postaciami byli. To duży plus Kirke.
Polecam wszystkim fanom mitologii greckiej!

Ta książka to jedna wielka wędrówka po greckiej mitologii, skupiająca się na historii czarownicy Kirke - bogini odrzuconej przez rodzinę i zdanej na samą siebie, zostawioną na pastwę losu i łaskę Olimpu wyspę Ajaję. Oprócz córki Heliosa śledzimy losy samego boga Słońca, Prometeusza, Osydeusza, Medei, Minosa, Ariadny i Tezeuszak, Dedala i Ikara oraz Telemacha i Penelopy....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po rozczarowującej okropnie Tajemnej Historii potrzebowałam pół roku, by sięgnąć po Szczygła, nagrodzonego Pulitzerem i podobno jeszcze lepszego niż poprzednia książka Tartt. Literacki kolos zajął mi z ponad dwa tygodnie na pewno, ale w przeciwieństwie do Tajemnej nie żałuję poświęconego na Szczygła czasu, gdyż mogę nazwać ją książką dobrą, jednakże nie genialną.
Historia Theodore'a Deckera jest zdecydowanie ciekawsza od studentów z Vancouver (mogę się mylić co do nazwy stanu), a język, w jakim została ona przedstawiona, był lepszy w odbiorze niż ten w Tajemnej. Jest to o tyle dobry znak, iż autorka ewoluowała w dziedzinie języka i pod tym względem Szczygła można śmiało nazwać językowym arcydziełem, ale tylko pod takim. Całościowo nie mogę nazwać tej książki czymś genialnym, czy właśnie arcydziełem, bo w moim odczuciu ona taka nie jest, podobnie zresztą jak Tajemna Historia.
Nie zachwycam się Donną Tartt, aczkolwiek doceniam jej styl, gdyż akurat w Szczygle jest on naprawdę wybitny. Mimo to w czasie lektury zrozumiałam, co mi nie gra w twórczości Tartt. Są to bohaterowie, gdyż pod pewnym względem i ci z Tajemnej, i co ze Szczygła są tacy sami - zdemoralizowani, zepsuci, uzależnieni oraz balansujący na granicy pomiędzy normalnym życiem a doszczętnym upadkiem. Ludzie zachwycają się bohaterami Tartt, a ja pytam - czym się tu zachwycać? Tym, że Theo potrafił naćpać się tak, że budził się w kałuży wymiocin? A może tym iż razem ze swoim przyjacielem Borisem w wieku trzynastu lat pili codziennie wódkę, palili papierosy i wciągali narkotyki, jakby to była tak codzienna czynność jaką jest np. wypicie filiżanki herbaty czy umycie rąk przed posiłkiem. To nie są normalne czynności, nie wtedy, kiedy dzieje się akcja Szczygła, ani teraz i nie wiem, czym się tu zachwycać. Ludzkim upadkiem psychicznym? Przegraniem swojego życia? Takie rzeczy powinny wywoływać współczucie, a nie zachwyt.
Mocnym atutem Szczygła jest postać Borisa, którego oryginalność kupiła mnie do cna i będę tę postać bardzo dobrze wspominała. Odmienne zdanie mam w kwestii Theo i tutaj mam problem nie tylko z nim, ale z Richardem Papenem, czyli ogólnie rzecz biorąc z narratorami w powieściach Tartt. Zarówno Theo jak i Richard mają głębokie przemyślenia, analizują sytuację, posługują się językiem jak pisarz, a kiedy przychodzi co do czego, że muszą się odezwać to ich wypowiedzi składają się tylko z "Eee" "Yyy" "Nie wiem" "Jezu" "Może...". Ja tego nie rozumiem - dać bohaterowi błyskotliwy umysł i jednocześnie język, za przeproszeniem, pierdołę? Przez takie sytuacje Theo wiele razy tracił w moich oczach, kiedy zamiast normalnie odpowiedzieć z jego ust wypadały monosylaby lub ulubione chyba przez niego "Nie wiem". Z drugiej strony to i tak lepsze od ciągłego "Jezu Chryste" Richarda.
Szczygieł jest na tyle trudną do zrozumienia pozycją, a dobrze językowo napisaną lekturą, że nie wiadomo, czy polecać czy nie. Ta książka zachwyciła miliony, ale jak widać milion to nie wszyscy i ja tę książkę po prostu lubię, uważam ją za dobrą i mogę dać śmiało 8/10, gdyż zasługuje na tyle, ale nie na więcej. I tyle w temacie.

Po rozczarowującej okropnie Tajemnej Historii potrzebowałam pół roku, by sięgnąć po Szczygła, nagrodzonego Pulitzerem i podobno jeszcze lepszego niż poprzednia książka Tartt. Literacki kolos zajął mi z ponad dwa tygodnie na pewno, ale w przeciwieństwie do Tajemnej nie żałuję poświęconego na Szczygła czasu, gdyż mogę nazwać ją książką dobrą, jednakże nie genialną.
Historia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Najzabawniejsza książka jaką kiedykolwiek czytałam, pełna humoru, i tego pozytywnego, jak i czarnego, ciekawie wykreowani bohaterowie, unikalne dialogi, których robiłam zdjęcie telefonem, fantastyczna akcja, pełna ciepła. Usta bolały mnie od śmiania się, a słychać mnie było w całym ogrodzie. Niezapomniana przygoda, na pewno wrócę do Lichotki. Ba, chciałabym tam zamieszkać! Oklaski dla ałtorki <3

Najzabawniejsza książka jaką kiedykolwiek czytałam, pełna humoru, i tego pozytywnego, jak i czarnego, ciekawie wykreowani bohaterowie, unikalne dialogi, których robiłam zdjęcie telefonem, fantastyczna akcja, pełna ciepła. Usta bolały mnie od śmiania się, a słychać mnie było w całym ogrodzie. Niezapomniana przygoda, na pewno wrócę do Lichotki. Ba, chciałabym tam zamieszkać!...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kolejna niezbyt udana lektura przeczytana w 2018 roku.
Uwielbiam motyw bliźniaczek, a w szczególności w połączeniu z kryminałem lub thrillerem, tym zazwyczaj jestem kupiona. Po przeczytaniu opisu "Księgi kłamstw" też na to liczyłam - rozdzielone bliźniaczki spotykają się na pogrzebie matki i dowiadują się o swoi istnieniu. Może jakaś zagadka z przeszłości? Mroczne tajemnice? Zakazany związek? Rodzinny dramat?
Wszystko bym kupiła.
Ale nie, kurde, fantastykę w takiej wersji, jaką przedstawiła nam Teri Terry.
Bohaterowie są płascy, smutno mi to przyznać. Zarówno Quinn jak i Piper wydają się mieć nieźle namieszane w głowach i przez całą książkę tak naprawdę nie wiadomo, która jest ta dobra, a która ta zła. Do tego dochodzi Zak, bardzo nijaka postać męska, ale jego zachowanie jeszcze można zrozumieć w kontekście całej książki. Babcia, ta mająca budzić grozę babcia, okazała się nawet całkiem przyjemną kobieciną, ale suma summarum nie przeszkadzało mi to i była chyba najlepiej wykreowaną postacią przez autorkę.
Mam też wrażenie, że Teri tak rozkręciła się pod koniec z akcją i wydarzeniami, że zapomniała o czymś tak istotnym jak czas płynący w normalnym życiu.
Dla mnie - nic zaskakującego. Jakoś w 1/3 pomyślałam, że to będzie mierna książka i taka w ostateczności była.
Podobał mi się jednak motyw kłamstwa, o!
Oceńcie sami czy to lektura dla was ;)

Kolejna niezbyt udana lektura przeczytana w 2018 roku.
Uwielbiam motyw bliźniaczek, a w szczególności w połączeniu z kryminałem lub thrillerem, tym zazwyczaj jestem kupiona. Po przeczytaniu opisu "Księgi kłamstw" też na to liczyłam - rozdzielone bliźniaczki spotykają się na pogrzebie matki i dowiadują się o swoi istnieniu. Może jakaś zagadka z przeszłości? Mroczne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czy tysiąc pocałunków to duża liczba? Jeśli się spojrzy z perspektywy całego życia to można by to uznać za zaledwie ułamek czułości wymienianych z ukochaną osobą. Rzeczywistość potrafi jednak zagrać człowiekowi na nosie.
Poppy i Rune. Rune i Poppy. Po wsze czasy razem, od kiedy poznali się w wieku pięciu lat. Relacja idealna, związek cudowny, a wyjątkowy podarunek od babci Poppy tylko podkreśla ich więź. Poppy ma za zadanie zebrać tysiąc pocałunków chłopaka, które zapiszą się w jej sercu.
Narracja jest z perspektywy Rune i Poppy i szczerze mówiąc, nie wiem, która podobała mi się bardziej. Obie mają wady i zalety; Rune był momentami zbyt rozczulający, a chwilami przesadnie rozgniewany. Poppy natomiast często się wzruszała, a świat patrzyła trochę zbyt idealnie. Mimo wszystko tę parę da się polubić w kontekście całej książki a ich związku można momentami pozazdrościć.
Czy wzruszyła? Odrobinę. Łzy w oczach miałam, ale nie pociekły mi po policzkach. Jestem po prostu zbyt wrażliwa na temat poruszany w "Tysiąc pocałunków".
Sądzę też, że wybrałam zły moment na tę książkę. Zrobiłam to bardzo szybko po lekturze "Promyczka" Kim Holden i może dlatego "Tysiąc pocałunków" nie wywołał we mnie takiej fali emocji.
Mnie nie powaliła, ale innym sądzę, że powinna się spodobać ;)

Czy tysiąc pocałunków to duża liczba? Jeśli się spojrzy z perspektywy całego życia to można by to uznać za zaledwie ułamek czułości wymienianych z ukochaną osobą. Rzeczywistość potrafi jednak zagrać człowiekowi na nosie.
Poppy i Rune. Rune i Poppy. Po wsze czasy razem, od kiedy poznali się w wieku pięciu lat. Relacja idealna, związek cudowny, a wyjątkowy podarunek od babci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Mam tendencję do tego, że książka potrafi wywołać łzy w moich oczach. Rzadko jednak kiedy powoduje u mnie taki stan, że łzy lecą mi ciurkiem po policzkach, wzrok jest zamglony od łez, nos zapchany i muszę odstawiać książkę na bok, żeby się uspokoić.
Proszę państwa, Promyczek to zrobił.
Kate to najbardziej optymistyczna, promienna i radosna bohaterka, z jaką miałam kiedykolwiek do czynienia. Można by powiedzieć, że mało rzeczy potrafi ją złamać i nawet ciężka przeszłość związana z jej rodziną nie odebrała jej radości z życia. Do Grant przyjeżdża, aby studiować i poznaje tam ludzi, którzy w chwili poznania nie wiedzą jeszcze, że za jakiś czas nie będą mogli żyć bez obecności Kate w ich życiu. Bo Kate właśnie taka jest - czyni wiele dobra i dzieli się pozytywną energią. Pomaga tym, którzy nawet nie są z nią blisko, a przyjaciołom pomaga być odważnym i spełniać swoje marzenia.
Nie przypuszczałam, że polubię Kate. Ona taka radosna, zawsze serdeczna, bijący od niej entuzjazm działał na największego ponuraka. Ja jestem osobą wręcz przeciwną, ale z każdą kolejną stroną myślałam, że, kurczę, chciałabym mieć kogoś takiego w swoim życiu, jak Kate. Kogoś, kto potrząsnąłby mną, kazał wyjść ze swojej skorupy i być tym, kim chce się być naprawdę. Żałuję, że rzadko spotyka się takich cudownych ludzi jak Kate.
Kim Holden wprowadziła bardzo wiele postaci drugoplanowych, ale żadna z nich nie jest zbędna czy irytująca. No, chyba że matka Kellera, bo tej kobiety nie da się lubić ;)
Co do Gusa i Kellera. Kurczę, przez jedną trzecią książki naprawdę chciałam, żeby mimo wszystko Kate i Gus byli parą, a nie tylko najlepszymi przyjaciółmi. Pasowali mi do siebie jak dwie połówki jabłka. Ale kiedy Keller zaczynał grać pierwsze skrzypce postanowiłam i jemu kibicować, gdyż Kate również się z nim uzupełniała. Chociaż moim zdaniem związek Kate i Kellera przykrywała zbyt "słodka" otoczka i niezbyt spodobało mi się pierwsze miłosne wyznanie w kontekście całej książki.
Ale Gusa uwielbiam całym serduszkiem i chciałabym mieć takiego kogoś, podobnie jak Kate, w swoim życiu.
Promyczek nie jest w 100% idealną pozycją, ale nie chcę myśleć o paru mankamentach, kiedy całokształt jest rewelacyjny. No i sam koniec książki, który wycisnął ze mnie potok łez. Serce przejechał mi walec i nie wiem, kiedy zbiorę je do kupy. Heh, chyba lekturę "Gusa" i "Franco" przełożę sobie po maturach.
GORĄCO POLECAM. To, w przeciwieństwie do koszmarnych "Trzech godzin ciszy" jest PETARDĄ EMOCJI ♥

Mam tendencję do tego, że książka potrafi wywołać łzy w moich oczach. Rzadko jednak kiedy powoduje u mnie taki stan, że łzy lecą mi ciurkiem po policzkach, wzrok jest zamglony od łez, nos zapchany i muszę odstawiać książkę na bok, żeby się uspokoić.
Proszę państwa, Promyczek to zrobił.
Kate to najbardziej optymistyczna, promienna i radosna bohaterka, z jaką miałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Mówią, żeby nie oceniać książki po okładce. Powinni mówić "Nie oceniaj książki po opiniach innych".
O "Trzy godziny ciszy" poprosiłam na Gwiazdkę i, o cholera, jak bardzo żałuję tej decyzji. To jedna z niewielu przeczytanych przeze mnie książek, o których wolałabym zapomnieć. Naprawdę, jestem rozczarowana, rozgniewana, zirytowana i wkurzona na 3 rzeczy : na książkę, na siebie, że to przeczytałam, i na ludzi, którzy się tym zachwycają i których opinia podkusiła mnie do lektury.
Nie wiem, jak bardzo autobiograficzna jest ta powieść, ale jeśli Patrycja Gryciuk, autorka, i Patrycja Gryciuk, bohaterka, niewiele się ze sobą różnią, to przepraszam za to co napiszę, ale ja współczuję pani Patrycji takiego charakteru i osobowości. Dlaczego? Gdyż bohaterka książki jest największą egoistką, z jaką miałam do czynienia, a ponadto jest najnormalniej w świecie głupia. Wiem, że to bardzo mocne słowa, ale samej jest mi przykro, że ta książka okazała się takim gniotem. Styl nie jest wybitny, krótkie, czasami trzy wyrazowe zdania potrafiły mnie nieźle zirytować. Kolejna kwestia - emocje. Z opinii, których słyszałam, ta książka to PETARDA emocji. Dla mnie - NIEWYPAŁ. Owszem, one są. Ale ile można o cierpieniu, bólu, rozpaczy, smutku, przygnębieniu i chyba o najgorszym - o "nie chce mi się nic".
Dlaczego według mnie bohaterka jest egoistką? Chodzi mi tu o wątek jej brata oraz jego losu. Naprawdę nie chcę spojlerować, ale to trudne. Strasznie denerwowało mnie to, że Patrycja miała pretensje do swojego brata, że żył między nią, a Marnixem. Kto czytał, ten wie, o co chodzi. NO HALO. Jak on mógł nie żyć między nimi, po tym wszystkim co się stało między całą trójką? No jak?!
No i ten pseudowątek kryminalny z Magnusem. Ech...ręce opadają. Czy to książkę miało urozmaicić czy raczej uratować? Ani to, ani to. Kolejna głupota.
No i jeszcze ten cudowny plotwist. Normalny czytelnik pewnie zareagowałby na niego "OMG jakie to cudowne!". Ja miałam coś zupełnie innego. Przeczytałam, przewróciłam oczami, zirytowałam się jeszcze bardziej i rzuciłam książkę na bok. Nie powiem, że to przewidziałam, ale to nie było na tyle zaskakującego, aby uratować tę książkę.
A końcówka...meh. Nud-ne.
Jedyna zaleta - okładka. Aż żal, że takie cudo kryje pod sobą taki shit.
Ogólnie - NIE POLECAM :) a po prozę Pani Gryciuk już raczej nie sięgnę.

Mówią, żeby nie oceniać książki po okładce. Powinni mówić "Nie oceniaj książki po opiniach innych".
O "Trzy godziny ciszy" poprosiłam na Gwiazdkę i, o cholera, jak bardzo żałuję tej decyzji. To jedna z niewielu przeczytanych przeze mnie książek, o których wolałabym zapomnieć. Naprawdę, jestem rozczarowana, rozgniewana, zirytowana i wkurzona na 3 rzeczy : na książkę, na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czy człowiek jest w stanie pokochać osobę, której głosu nigdy nie usłyszy?
Czy warto jest walczyć o człowieka, skrzywdzonego przez los i innych ludzi?
Bree przybywa do Pelion, by wyleczyć się po traumatycznych wspomnieniach, które spotkały ją jakiś czas temu. Dziewczyna szybko się adaptuje i niedługo po przyjeździe spotyka na swojej drodze mężczyzna, którego wygląd można porównać tylko do pustelnika. Jest nim Archer Hale, miejscowy odludek, uważany przez mieszkańców Pelion za upośledzonego. Prawda jest jednak inna - Archer jest sprawny umysłowo, słyszy, ale nie mówi. Bree natomiast zna język migowy i jako jedyna jest w stanie się z nim porozumiewać bez słów.
Tyle jeśli chodzi o fabułę. To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Mii Sheridan. Pisarka ma lekkie, przyjemne pióro, ale nie wybitne. To nie jest styl, za pomocą którego powstaną wzruszające sentencje, idealne do wpisania do zeszytu z cytatami. Jest raczej prosty, ale przyjemny.
Bree i Archer nie należą do skomplikowanych postaci. Gdy karty o ich przeszłości zostają odsłonięte, tak naprawdę ich kreacja nie była wymyślna. Mimo to, są sympatyczni i da się ich polubić.
To, co mi się nie podobało najbardziej, to erotyzm. Dla tych, co znają treść - pierwsze zbliżenie Bree i Archera nie trafiło do mnie, przez sposób w jaki to zrobili. Archer, który nie miał zupełnego doświadczenia seksualnego, powinien inaczej zacząć swoją przygodę w tej dziedzinie, a nie - spojler- przez seks oralny. Podobnie Bree - jej prowokowanie w niektórych sytuacjach było naprawdę niesmaczne.
I prawie domyśliłam się zakończenia! Prawie, bo Mia Sheridan w ostateczności zmieniła moją koncepcję na koniec, za co jej chwała, bo bym chyba naprawdę się rozczarowała. Zakończenie słodkie, wręcz sielankowe i zadowala mnie to, chociaż to, co ja sobie obmyśliłam, kto wie, mogło okazać się lepszą wersją.
Czy polecam? Mam mieszane uczucia. Dla zaciekłych fanów romansów to lektura idealna na wieczór. Dla kogoś, kto od historii miłosnych wymaga wysokiego poziomu, nieszczególnie - mógłby się rozczarować i to bardzo. Osobiście nie wiem, czy sięgnę jeszcze po coś od Mii Sheridan, chociaż jest to prawdopodobne.

Czy człowiek jest w stanie pokochać osobę, której głosu nigdy nie usłyszy?
Czy warto jest walczyć o człowieka, skrzywdzonego przez los i innych ludzi?
Bree przybywa do Pelion, by wyleczyć się po traumatycznych wspomnieniach, które spotkały ją jakiś czas temu. Dziewczyna szybko się adaptuje i niedługo po przyjeździe spotyka na swojej drodze mężczyzna, którego wygląd można...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Sądzę, że gdybym musiała stworzyć listę najlepszych wg mnie młodzieżówek to "Podtrzymując wszechświat" znalazłaby się tam i kto wie, może zajęłaby zacne, wysokie miejsce. To już na samym początku dobrze świadczy, że ta książka ma coś w sobie.
Poznajmy Libby - znaną dawniej jako "Najgrubszą nastolatkę Ameryki". Kiedy rozpoczyna naukę w liceum, nie można nazwać już jej najgrubszą (schudła 130 kilo!) ale metka z przeszłości nadal nie została oderwana od jej osoby. Mimo to Libby nie traci pogody ducha; jest zabawna, urocza i żartuje z siebie, a przecież raczej osoby z nadwagą cechuje mały dystans do siebie. Libby ma też plany i marzenia - chce zdać na prawo jazdy i zostać członkiem Damsels, szkolnego zespołu chearleaderek. Tkwi w niej też nadzieja o posiadaniu przyjaciół i może o zakochaniu się.
Jack natomiast jest popularnym chłopakiem, który ze swoją dziewczyną Carloine schodzi się i rozstaje od dobrych paru lat. Chłopak posiada jednak ogromny sekret - nie rozpoznaje on twarzy swoich bliskich, nawet braci i rodziców. Codziennie musi przypominać ich sobie od nowa, za każdym razem, gdy odwróci od nich wzrok choćby na moment. Nikt o tym nie wie, a sam Jack od ponad 10 lat zmaga się ze swoim defektem, jednocześnie utrzymując pozycję super gościa w liceum, cudownego syna i starszego brata.
To, jak Libby i Jack się poznają, zostawiam wam do odkrycia, bo ich pierwsze spotkanie należy do ciekawych. Przez książkę się płynie; może nawet bardziej niż w przypadku "Wszystkich jasnych miejsc". Jest humor, są odwołania do innej literatury (np. Zabić drozda) czy muzyki (Jackson 5).Nadaje to powieści klimat, a żarty czy śmieszne sytuacje wywoływały u mnie śmiech i pozytywne niedowierzanie.
Coś co mnie najbardziej zaskoczyło w sobie samej podczas czytania "Podtrzymując wszechświat" było to, że nie chciałam, aby Libby i Jack byli razem. Nie, nie, nie. W niektórych scenach odkładałam książkę na bok i pisałam do przyjaciółki, że nie chcę tu wątku romantycznego. Ale jednocześnie nie wiedziałam, czemu się przed tym tak wzbraniam.
A to dlatego, proszę państwa - ta książka uświadomiła mi, jak bardzo świat i ludzie pokrzywdzili tych, którzy cierpią na nadwagę lub otyłość. Libby jest pierwszą bohaterką w mojej karierze czytelnika, która ma o paręnaście kilogramów za dużo. I czy z tego powodu nie ma prawa, by się zakochać? Odpowiadam zatem: MA PRAWO. Ma cholerne prawo, bo do cholery jest człowiekiem, takim samym jak chuda laska z wybiegu, rudowłosa pieguska z aparatem, czarnoskóra kujonka czy zupełna niezdara. A jednak podczas czytania nie mogłam wyobrazić sobie ich związku. Jack, przystojny i popularny, a obok niego przygruba Libby. Niby jakim cudem to wypali?
A no właśnie, że wypali. Tylko prawdziwi ludzie stworzyli pogląd, że grubi nie mają szczęścia w miłości. Że nikt nie pokocha grubej dziewczyny czy chłopaka z nadwagą, bo są po prostu grubi, a z tego względu obrzydliwi. Przecież to chore. I cieszę się, że Jennifer Niven przemówiła do mnie swoi piórem w tej kwestii, bo sama nigdy bym nie przypuszczała, że taki sposób myślenia mogę sobą zaprezentować. Dziękuję, pani Niven, mam wobec pani wielki dług.
Nie chciałabym spojlerować zakończenia, ale powiem tyle, że jestem dość zadowolona. Jestem w stanie zaakceptować to, jak losy Libby i Jacka ostatecznie się kończą i nie uważam, żeby książka ta się pod koniec popsuła.
I wiecie co? Uwielbiam Libby. Jej przemyślenia, sposób bycia, odwaga z jaką chodziła po szkolnych korytarzach, wiara w swoje umiejętności, wręcz duma, że jest duża. Libby, tu Yuu, twoja wielka fanka. Mam nadzieję, że będę mogła kiedyś wejść do twojego klubu tanecznego i świetnie się bawić.
Chciałabym też wspomnieć o Jacku, bo jego postać mnie zaskoczyła. Myślałam, że będzie dupkiem. Dupkiem nie był, a pasowało to do niego! Zdecydowanie utki mi w pamięci, ale nie tak bardzo, jak Libby.
Podsumowując - POLECAM. Dla każdego, kto lubi nietypowe pary, niekonwencjonalne żeńskie bohaterki i ciekawych męskich bohaterów. Książka idealna dla każdego, kto czasami ma wrażenie, że wszechświat go przytłacza.

Sądzę, że gdybym musiała stworzyć listę najlepszych wg mnie młodzieżówek to "Podtrzymując wszechświat" znalazłaby się tam i kto wie, może zajęłaby zacne, wysokie miejsce. To już na samym początku dobrze świadczy, że ta książka ma coś w sobie.
Poznajmy Libby - znaną dawniej jako "Najgrubszą nastolatkę Ameryki". Kiedy rozpoczyna naukę w liceum, nie można nazwać już jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O Jessie Burton usłyszałam przez Miniaturzystkę - książkę, której gabaryty mogą przestraszyć nie jednego czytelnika. O "Muzie" jest głośno od roku, może dłużej i ona również zahaczyła o moją uwagę. Gdy znalazłam ją w bibliotece, bez wahania wypożyczyłam i po przeczytaniu szkolnej lektury zaczęłam czytać.
I dzisiaj skończyłam. Skończyłam książkę, której zakończenie, szczerze mówiąc, zaczęłam się domyślać. Spokojnie - nie po 20, 100, 150 stronach. Pod sam koniec wpadła mi do głowy pewna myśl, która okazała się prawdą. Jaką? Musicie przeczytać.
Chciałabym się skupić na jednym z wielu wątków w tej powieści - na sylwetkach kobiety. W "Muzie" zdecydowanie dominuje postać Odelle, ale uwagę zwracają losy Teresy i Oliwii. Zacznę od narratorki, czyli Odelle Bastien, która jest pisarką. Z jednej strony ją lubię, z drugiej nie. Zaprezentowała typ pisarza, który jest teraz popularny - jeśli to, co napiszę wg mnie jest dobre, to ja jestem dobrym pisarzem; jeśli nie, to nie jestem. I tu apeluje - pisarze, NIE MYŚLCIE TAK. Z takim podejściem nawet listu nie wydacie. Pisarz ma prawo być zadowolony z tego co napisze bądź nie, ma prawo być krytyczny w stosunku do siebie, ale nie powinien patrzeć na siebie przez pryzmat swoich prac, co właśnie robiła Odelle. To opinie innych mówią nam, czy to co tworzymy jest dobre czy nie. Cieszę się, że bohaterka przejrzała w tej kwestii na oczy i zmieniła swój stosunek do pisania. Plus za to. Z drugiej strony Odelle była taka...meh. Chce, nie chce, gość jej wyznaje miłość, ona ucieka, a potem sama jest w stanie wyznać mu to samo, mimo że wcześniej twierdziła, że jego wyznanie było za wcześnie. Trochę kiepsko to wygląda.
Przejdę do Teresy, gdyż najlepszy kąsek zostawię na koniec. Teresa jest moją ulubioną postacią z tej książki. Jej decyzja zmieniła losy nie tylko jej własny, Oliwii i Izaaka, ale pociągnęła za sobą życia wielu, wielu osób. Ciekawi mnie, czy gdyby miała wgląd w przyszłość postąpiłaby tak jeszcze raz. Teresa jest najbardziej autentycznie wykreowaną postacią przez Burton, jest świadoma swoich błędów, wad, zalet i czynów.
Oliwia...Ach, Oliwko! Najbardziej irytująca postać. Wcześniej, w trakcie czytania, myślałam, że będzie nią Sara. Myliłam się. Ta dziewczyna miała taki płytki sposób myślenia, taki dziecinny, taki...ugh! I była egoistką. Bardzo.
Relacja Izaaka i Oliwią jest zdecydowanie skomplikowana. Nie wiadomo, kto tu tak naprawdę kogo wykorzystuje - on ją, czy ona jego. Czy miłość jest prawdziwa, czy jest marnym wytłumaczeniem. Czy malarstwo to pretekst, czy powód.
Moja ocena to 6/10. Czy polecam? Sądzę, że tak, chociaż pewnie nie spodoba się każdemu, tak jak mnie. Myślę, że "Muza" w każdym czytelniku wywoła inne emocje.

O Jessie Burton usłyszałam przez Miniaturzystkę - książkę, której gabaryty mogą przestraszyć nie jednego czytelnika. O "Muzie" jest głośno od roku, może dłużej i ona również zahaczyła o moją uwagę. Gdy znalazłam ją w bibliotece, bez wahania wypożyczyłam i po przeczytaniu szkolnej lektury zaczęłam czytać.
I dzisiaj skończyłam. Skończyłam książkę, której zakończenie, szczerze...

więcej Pokaż mimo to