rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Zaczyna się przyjemnie, od wspomnień autora z czasów dzieciństwa i wczesnej młodości, o jego pierwszych kontaktach ze zwierzętami, czy to jeśli idzie o uratowanego, rannego wróbla, psa, czy początkach "kociarstwa". Potem jest jeszcze ciekawiej. Trochę o badaniach naukowych i przy okazji zwierzętach, a dalej gdy autor przechodzi do zagadanień związanych ze swą pracą i Arktyką, robi się naprawdę ciekawie. Poza swoimi doświadczeniami i przygodami, sporo miejsca i czasu poświęca żyjacym tam przedstawicielom fauny, a także historii opisywanych miejsc, wspomina zaangażowanych w różnego rodzaju odkrycia, ekspedycje ludzi. Wszystko to ze sporą znajomością tematu, obszernie (aż za barzo może momentami) w dodatku "okraszone" sporą liczbą współczesnych bądź archiwalnych fotografii. Momentami, zwłaszcza tak "na oko" pośrodku książki nieco pana Mikołaja ponosi zapał i nieco się robi chaotycznie i może za bardzo miejscami obszernie, ale nie wpływa to znacząco na ogólne wrażenie, ocenę książki. Bardzo ciekawa i przyjemna lektura. Polecam

Zaczyna się przyjemnie, od wspomnień autora z czasów dzieciństwa i wczesnej młodości, o jego pierwszych kontaktach ze zwierzętami, czy to jeśli idzie o uratowanego, rannego wróbla, psa, czy początkach "kociarstwa". Potem jest jeszcze ciekawiej. Trochę o badaniach naukowych i przy okazji zwierzętach, a dalej gdy autor przechodzi do zagadanień związanych ze swą pracą i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

David Attenborough to (gdyby ktoś nie wiedział) - brytyjski biolog, dziennikarz telewizyjny, pisarz, narrator, podróżnik i wielki propagator i popularyzator nauki, a zwłaszcza wiedzy przyrodniczej – na którego to popularnych i wielokrotnie nagradzanych programach (min Emmy) dosłownie wychowały się całe pokolenia wielbicieli przyrody i przygody na całym świecie. Za swą działalność naukową nagrodzony przez Królową tytułem szlacheckim, Orderem Imperium Brytyjskiego, członek Royal Society.
Jako wielbiciel zarówno tematyki, jak i samego sir Richarda, z którego to udziałem (osobistym czy chociażby te w których jest „tylko” narratorem) programy bardzo lubię, gdy tylko trafiła się okazja, sięgnąłem z ciekawością i entuzjazmem po jego książkę. I zdecydowanie nie żałuję. Jeśli ktoś jest w odpowiednim wieku i pamięta z dzieciństwa programy typu „Pieprz i wanilia” czy „Z kamerą wśród zwierząt” , względnie książki niejakiego Szklarskiego Alfreda o przygodach Tomka Wilmowskiego...Ta autorstwa sir Davida, to zdecydowanie coś dla Was, coś co na pewno przypadnie Wam do gustu. Bo jest tu sporo i przygody, rodem z programów czy książki Tony'ego Halika (Pieprz i wanilia), jest też sporo o zwierzętach, które to autor na zlecenie, przy współpracy z londyńskim Zoo i BBC wyruszał w różne odległe i niedostępne zakątki chwytać (żywe) i przy okazji filmować. I o tym właśnie, czyli początkach swej pracy w telewizji i kilku pierwszych wyprawach min do (wówczas) Gujany Brytyjskiej, Indonezji czy Paragwaju w swej książce opowiada. Powstała na podstawie czynionych przez autora ze swych podróży notatek daje nam nie tylko możliwość poznać młodego wówczas bo ledwie niespełna 30 letniego autora, ale jest zarazem swoistym wehikułem czasu dzięki któremu możemy cofnąć się w czasie o ponad 50 lat, do często nieistniejącego już dziś, mocno zmienionego od tamtej pory świata. Na dodatek „okraszona” mnóstwem klimatycznych czarno-białych fotografii.
Reasumując... Bardzo przyjemna rzecz, nawet jeśli ktoś ze względu na wiek wspomnianych programów i osób, jak Tony Halik, Elżbieta Dzikowska czy państwo Gucwińscy nie zna, pamięta, ale... Interesuje światem, przyrodą i przygodą i chciałby coś na ten, a przy okazji autora temat poczytać. Nie jest to książka z gatunku popularno-naukowych, czy też typowo podróżnicza, ani też wspomnienia... Coś pomiędzy. Wszystkiego po trochu. W skrócie... Gdyby Tomek Wilmowski nie był postacią fikcyjną, urodził nieco później i poza dostarczaniem zwierząt do ogrodów zoologicznych nawiązał przy okazji współpracę z BBC czy inną stacją telewizyjną, mógłby taką właśnie książkę, na podstawie swych notatek z podróży, wspomnień napisać. Przyjemna i ciekawa lektura, zdecydowanie polecam.

David Attenborough to (gdyby ktoś nie wiedział) - brytyjski biolog, dziennikarz telewizyjny, pisarz, narrator, podróżnik i wielki propagator i popularyzator nauki, a zwłaszcza wiedzy przyrodniczej – na którego to popularnych i wielokrotnie nagradzanych programach (min Emmy) dosłownie wychowały się całe pokolenia wielbicieli przyrody i przygody na całym świecie. Za swą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

UWAGA!! ZAWIERA MATEMATYKĘ!!

U osób (nad)wrażliwych może powodować nerwowość, duszności, bóle głowy, wzrost ciśnienia, a w skrajnych przypadkach zatwardzenie (również intelektualne), depresję i rwę kulszową.
(Przed użyciem skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą)

Zacznę od tego, że wielbicielem przedmiotów ścisłych, bynajmniej w latach szkolnych nie byłem. Przeciwnie, jak pewnie wielu z Was, „matmy”, „fizy” i im podobnych „herezji” nie znosiłem. Głównie za sprawą – co należy podkreślić – sposobu w jaki były one wykładane, prezentowane przez szkołę, nauczycieli. O tym jak ciekawe to dziedziny, tematy przekonałem się znacznie później, już jako dorosły człowiek. Lepiej późno niż wcale – jak to mówią. A gdziekolwiek się dzisiaj (i nie tylko) rzuci metaforycznym kamieniem, nie sposób nie trafić na jakąś matematykę. Komputery, internet i technologie wszelakie ogólnie, inżynieria, budownictwo, architektura, eksploracja kosmosu, o rzeczach tak (dosłownie) przyziemnych jak pomiary (chociażby) powierzchni gruntu nie wspominając... Chcemy czy nie, matematyka jest wszędzie, nawet w naturze (patrz Fibonacci i jego spirala). Można się o tym przekonać oglądając chociażby – świetny tak na marginesie, moim zdaniem, nawet jeśli nieco „schizowy' film pt. „Pi” - albo sięgając po jedną z mających propagować i przybliżać ludziom tę jakże ważną i przydatną dziedzinę nauki książek – takich jak chociażby ta.
Autor, sam matematyk zabiera nas w niej, w podróż w czasie/historii, omawiając narodziny, rozwój i najważniejsze odkrycia (oraz zaangażowane w nie osoby) z tej dziedziny. Poczynając od Sumerów, Babilonu, poprzez starożytny Egipt, Greków, Arabów, daleki wschód (Chiny, Indie) na renesansowej Europie i tym co działo później kończąc... Jak wiązały się z rozwojem ludzkości, skąd wynikały i na czym polegały – wyjaśniając przy tym w przystępny i w miarę prosty sposób „co jest co” i „z czym się to je”. Można dzięki niej zrozumieć sporo zagadnień, z którymi być może miało się kiedyś problemy w szkole, jak również dowiedzieć wiele ciekawych rzeczy, jak np.

Co ma wspólnego rachowanie i rachunek (calcul) z owcami.
Czy i komu „ukradł” Platon pomysł na swoje bryły.
Co ma wspólnego popularna „futbolówka” z przeziębieniem, czy też wywołującymi je wirusami.
Czy i co ma wspólnego liczba Pi oraz „Kruk” Edgara Allana Poego
Plus wiele innych...

Reasumując... Książka ciekawa, nieźle co najmniej i w miarę przystępnie napisana. Nawet laik, ktoś mający raczej dość podstawowe o niej pojęcie – jak ja – nie powinien poczuć zbytnio zagubiony. Owszem w pewnym momencie autora nieco ponosi zapał i gdy dochodzimy do zagadnień typu: analiza niestandardowa i liczby nadrzeczywiste czy infinitezymalne, robi się mocno abstrakcyjnie i można się poczuć znów jak w szkole. Na szczęście po chwili pan Launay wraca na ziemię i do bardziej realnych i ciekawych zagadnień jak chociażby maszyny liczące, przodkowie dzisiejszych komputerów, telefonów itp.
Mocno kojarzyła mi się, z wyprodukowanym swego czasu przy udziale BBC mini-serialu (4 odcinki) „The Story of Maths” , w którym profesor/matematyk z Oxfordu, niejaki Marcus du Sautoy zabiera nas w podobną podróż. Świetna rzecz, tak na marginesie, jeśli ktoś miałby okazję (można znaleźć w internetach) – zdecydowanie i gorąco polecam! Książka nie tak przyjemna, ale zdecydowanie warta lektury. Zwłaszcza jeśli kogoś interesują tego typu rzeczy.

UWAGA!! ZAWIERA MATEMATYKĘ!!

U osób (nad)wrażliwych może powodować nerwowość, duszności, bóle głowy, wzrost ciśnienia, a w skrajnych przypadkach zatwardzenie (również intelektualne), depresję i rwę kulszową.
(Przed użyciem skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą)

Zacznę od tego, że wielbicielem przedmiotów ścisłych, bynajmniej w latach szkolnych nie byłem. Przeciwnie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trevor Noah jest u nas w kraju osobą zapewne niezbyt znaną. Chyba, że ktoś – jak ja – lubi tzw. „stand-up” - czyli występy komików (z braku lepszego słowa), satyryków na żywo, względnie interesuje tym co dzieje u „wielkiego brata” za oceanem w USA, i zna go jako prowadzącego popularny program „The Daily Show” - w którym z właściwym sobie humorem i inteligencją komentuje wydarzenia ze świata polityki, mediów itp. Jak również – co należy podkreślić – rozmawia, już bardziej na poważnie z różnymi ciekawymi ludźmi, w tym często o odmiennych poglądach, na różne ważne kwestie tzw. społeczne. Polecam tak na marginesie, zarówno jego występy/ „show” (można znaleźć na youtube) jak i sam program:

https://www.youtube.com/channel/UCwWhs_6x42TyRM4Wstoq8HA

Urodzony w RPA, w czasach apartheidu, jako owoc nielegalnego związku białego ( pół Niemca, pół Szwajcara) z czarnoskórą Afrykanką, z plemienia Khosa, chodzący żywy dowód ich przestępstwa - z typowym dla siebie dystansem, kulturą i humorem, opisuje on w swej książce czasy dzieciństwa, relacje z matką, lata szkolne, pierwsze doświadczenia i problemy sercowe, życie w biednej dzielnicy, czyli na tzw. dzielni, we wszystko to wplatając różnego rodzaju obserwacje i refleksje na temat realiów życia w kraju w którym rasizm był prawem, i życia ogólnie. A wszystko to świetnie, w ciekawy sposób (nawet jeśli niezbyt chronologicznie) bez patosu, moralizowania, za to - o czym już wspominałem - ze sporą dawką humoru napisane. Osobiście aczkolwiek całość czytało się z przyjemnością, najbardziej (poza ironicznymi wstawkami/komentarzami tu i ówdzie np. na temat kościoła) rozbawił fragment o czarnoskórym Hitlerze. Warto nawet - czy też może wręcz tym bardziej - jeśli ktoś samego autora nie zna. Polecam

Trevor Noah jest u nas w kraju osobą zapewne niezbyt znaną. Chyba, że ktoś – jak ja – lubi tzw. „stand-up” - czyli występy komików (z braku lepszego słowa), satyryków na żywo, względnie interesuje tym co dzieje u „wielkiego brata” za oceanem w USA, i zna go jako prowadzącego popularny program „The Daily Show” - w którym z właściwym sobie humorem i inteligencją komentuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Saturnin” pana Jirotki to książka do której zabierałem się niczym przysłowiowy pies, do równie przysłowiowego jeża. Czyli niechętnie/ostrożnie. Czemu? Cóż... W dużej mierze za sprawą opisu, czy też raczej jego fragmentu :

„Czy istnieje czeska książka, którą Czesi wolą od "Szwejka"? Nie, powiecie. A jednak! Istnieje i po 60 latach powraca w nowym polskim przekładzie!”

Przeczytałem i jako wielbiciela przygód Szwejka naszły mnie wątpliwości. Marketingowe brednie, wyolbrzymianie pomyślałem sobie, ale... Jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że a) ekspertem w dziedzinie gustów i upodobań naszych południowych sąsiadów nie jestem i b) przeczytawszy książkę Haska jakieś kilkanaście razy i darząc ją i jej bohatera wielką sympatią, zapewne nie jestem zbyt obiektywny. A co za tym idzie...W końcu pomimo dość wysoko zawieszonej – moim zdaniem – poprzeczki i obaw o zderzenie oczekiwań z rzeczywistością, zacząłem czytać i...
Rozczarowany nieco wzruszałem co jakiś czas jedynie ramionami. Owszem zaczęło się nieźle, owszem humorystycznie, ciekawe postaci, owszem od razu przypadł mi do gustu tytułowy Saturnin i jego „agresywny stoicyzm” oraz fantazja, ale... Gdzie jej tam do Szwejka – myślałem sobie i odłożyłem. I tak raz czy dwa... Aż w końcu uświadomiłem sobie, że wzmianka o Szwejku jest/była myląca, że to zupełnie co innego i nie ma sensu porównywać ją z dziełem Haska i „szukać dziury w całym”, tylko po prostu czytać. Co też zrobiłem i nie żałuję.
Rzecz to bowiem bardzo, ale to bardzo przyjemna. Momentami sielankowa i/lub idylliczna, a zarazem humorystyczna i klimatyczna.

„W czym tkwi czar "Saturnina"? To absurdalny angielski humor w czeskim wydaniu. Miks idealny.”

Możemy wyczytać w opisie i zdecydowanie coś w tym jest, chociaż o owych inspiracjach autora twórczością chociażby niejakich Jerome'a K. Jerome'a (Trzech panów w łódce...) czy P.G. Woodehouse'a uświadomił mi, przypomniał dopiero w swym posłowiu pan Engelking. Mnie osobiście kojarzyła się ona z jakiegoś powodu z twórczością Verne'a, którego zresztą autor pod koniec, przy okazji listu Saturnina do swego pana, też wspomina. (podobnie jak chociażby Dumasa, czy Jerome'a) - „Będzie pan zmuszony skonstatować, że wyspa wcale nie była tajemnicza, a jeśli już, to tylko przez pięć tygodni i nie w balonie” - piszę w nim, w pewnym momencie ówze opisując działania Biura ds. Sprowadzania Fabuł Powieściowych do Właściwych Wymiarów. (J. Verne – Tajemnicza Wyspa). Natrafiwszy na wzmiankę o wspomnianych wyżej autorach angielskich, a zwłaszcza tym pierwszym (z Woodehousem póki co nie miałem przyjemności/styczności), pomyślałem sobie – faktycznie coś w tym jest, gdy się nad tym zastanowić. Styl, specyficzne pełne dystansu spojrzenie, owa wspominana przez pana Engelkinga też idylliczność, dyskretne szyderstwo, specyficzny humor... Zdecydowanie owe inspiracje tu widać. Co tylko bardziej pobudziło moją ciekawość jeśli idzie o tego drugiego, czyli – jak go nazywa pan Engelking – jednego z najpoczytniejszych humorystów XX wieku, pana Woodehouse'a.
ALE... Jeśli ktoś spodziewa się humoru rodem z Monty Pythona, czy tego znanego z książek np. Terry'ego Pratchett'a czy Douglas'a Adams'a... Nie tędy droga, inne czasy, inna bajka.

Reasumując... Pomimo inspiracji humorem angielskim/brytyjskim wciąż wyraźnie jednocześnie bardzo czeska, niczym debreczyńskie parówki czy gulasz wołowy z knedlikami. A przy tym... Bardzo przyjemna, sympatyczna i/lub pozytywna, plus można się miejscami faktycznie uśmiać. Tytułowy Saturnin to ktoś kogo fajnie by było mieć za przyjaciela, bo służących nikt już nie zatrudnia raczej. Ktoś z kim można by dosłownie i w przenośni konie kraść. Szkoda zatem, że nie ma go w książce więcej, kosztem np. ograniczenia nieco wątku romantycznego. Sympatię wzbudza również, a przy okazji bawi - mistrz dyskretnego szyderstwa, niejaki doktor Vlach. Mnie osobiście najbardziej przypadł do gustu wspomniany już wcześniej list Saturnina i zawarty w nim opis działalności, również już wspomnianego Biura, a zwłaszcza fragment o rewolwerowcu ;)
Jedyny „problem”...Wzmianka o Szwejku trochę tu wprowadza zamieszanie, bo to jednak – przynajmniej moim zdaniem – dwie zupełnie różne/inne książki. Co do upodobań braci Czechów i jej jakoby wyższości nad Szwejkiem... Kwestia gustu oczywiście i ich prawo, dla mnie jednak choć książka pana Jirotki przypadła mi nie powiem do gustu... Szwejk to Szwejk i basta!.
Zdecydowanie polecam.

„Saturnin” pana Jirotki to książka do której zabierałem się niczym przysłowiowy pies, do równie przysłowiowego jeża. Czyli niechętnie/ostrożnie. Czemu? Cóż... W dużej mierze za sprawą opisu, czy też raczej jego fragmentu :

„Czy istnieje czeska książka, którą Czesi wolą od "Szwejka"? Nie, powiecie. A jednak! Istnieje i po 60 latach powraca w nowym polskim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cóż mogę powiedzieć... Mam zaczęte co najmniej trzy, wszystkie całkiem ciekawe i przyjemne książki, a mimo to rzucam wszystko by wziąć się za jakieś fantastyczne czytadło. Ciekawość zabiła kota... - jak to miał zauważyć z wrodzoną sobie przenikliwością i napisać swego czasu „miszcz” Stefan (King Stephen). Coś tam patrzyłem na LC, zauważyłem głosowanie na „Książka Roku” i coś (skłonność do masochizmu, przewrotność, specyficzne poczucie humoru?) mnie tknęło, żeby zobaczyć co też za książki są w tym roku nominowane, w kilku interesujących mnie kategoriach zwłaszcza. Nie żebym podchodził do ocen na LC, a tym bardziej do ich nagród na poważnie, czy jakoś przesadnie sobie je cenił, wręcz przeciwnie... Z drugiej strony i w stogu siana może trafić się czasem igła. Mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe. Tak czy inaczej... Przejrzałem nominowane w różnych kategoriach książki wybrałem kilka które/jakie rzuciły mi się w oko, sięgnąłem po pierwszą z brzegu i... Przeczytałem w jedno popołudnie/wieczór. Chociaż bynajmniej niestety nie dlatego, że jest tak dobra, czy w ogóle dobra. Jeśli już to powodowany noszącą znamiona chorobliwej zapewne ciekawością, połączoną z dziwną fascynacją i przewrotną satysfakcją, że moje podejrzenia co do wydawnictwa, nominacji i samej książki się potwierdzają.
Jeśli zaś o niej samej mowa... Miałem swego czasu przyjemność pracować w restauracji, gdzie nauczyłem się, odkryłem, poznałem (dosłownie) od kuchni wiele prawd/sekretów/związków przyczynowo-skutkowych. W tym to, że jeśli jednego dnia do kolacji są serwowane warzywa, to na drugi dzień na obiad będzie „zupełnie przypadkiem” zupa jarzynowa. Kucharz brał to co zostało, wrzucał do wielkiego kotła, dolewał wody, pakował do środka wielki mikser i „voila!”. Zupa gotowa. Podobnie jest z książką pana Flannery'ego. Powiedzieć, że czerpie on garściami inspiracje, zapożyczenia od innych autorów, z innych książek tego gatunku byłoby niedopowiedzeniem i obrazą dla jego ambicji/kunsztu. Mowa raczej o całych łopatach, miejscami wręcz rozbrajająco bezczelnych zapożyczeń (zwłaszcza od Jordana chociażby, że o innych nie wspomnę) zmieszanych kijem w beczce, i z wdziękiem kucharki z baru mlecznego zaserwowanych czytelnikowi. W postaci „smakowitego” w dodatku wielokrotnie odsmażanego kotleta. Brak tu jakiegokolwiek oryginalnego pomysłu, o głębi czy wysiłku włożonym w zbudowanie świata czy postaci nie wspominając. Do tego jak na dzieło kijem mieszane, nierówne to, a miejscami wręcz niekonsekwentne, pisane – jak można odnieść wrażenie – na kolanie, względnie po łebkach. Autor co prawda tłumaczy – jak miałem okazję stwierdzić – różnego rodzaju wątpliwości czytelników (w odpowiedzi na ich pytania dotyczące pewnych niewyjaśnionych wątków i trudnych do uzasadnienia/zrozumienia z punktu widzenia fabuły rozwiązań) tym, że było to celowe, że tak miało być, że właśnie mu o to chodziło, żeby pewnych rzeczy nikt nie wiedział/rozumiał... Czyżby był fanem czeskiej kinematografii? Możliwe, ale... Mnie jednak wydaje się bardziej prawdopodobne, że po prostu dorzucał „do smaku”/dla efektu różne elementy, nie przejmując zbytnio czy i jak wpisują w fabułę czy tym by jakoś je tłumaczyć, czy uzasadniać. Reasumując...Nastawione raczej na akcje, młodszego, względnie niezbyt wymagającego i/lub obeznanego czytelnika czytadło. Nawet nie jakieś w sumie tragiczne, jak na czytadło, ale jednak czytadło. Plus... Jak widać ktoś je nie tylko wydaje, kupuje i czyta, ale jeszcze nominuje do różnych, nawet jeśli mało poważnych/prestiżowych nagród. Co u niektórych, może rodzić różnego rodzaju wątpliwości i pytania. Na przykład... Jak to jest możliwe, że taka Fabryka Słów, co rusz to serwuje nam tego typu kotlety, a nikt do tej pory nie przetłumaczył i wydał u nas np. cyklu o krasnoludach Markusa Heitz'e (względnie Heitz'ea) ? Kto te książki kupuje, świadomie, za własne, przez siebie (mniej lub bardziej ciężko) zarobione pieniądze, i po co? Kto decyduje o nominacjach LC, co bierze i gdzie to można (pod warunkiem, że legalnie) kupić? Skąd wzięła się ocena tej i innych książek na LC? Kim ja jestem? Co ja tu robię? O co w tym wszystkim chodzi? Czemu? Why? WTF?
Jeśli zaliczacie się do tego grona, spokojnie, bez obaw. Odpowiedź, jak dowiedziono używając komputerów o wielkiej mocy, jest prosta i od dawna znana. A brzmi [uwaga spojler!]...


42.




Dam 5/10 bo tragiczna nie jest, plus nie chce wyjść na przysłowiowego „głupa” gdyby jednak tą/tę jakże prestiżową nagrodę zdobyła ;)

Cóż mogę powiedzieć... Mam zaczęte co najmniej trzy, wszystkie całkiem ciekawe i przyjemne książki, a mimo to rzucam wszystko by wziąć się za jakieś fantastyczne czytadło. Ciekawość zabiła kota... - jak to miał zauważyć z wrodzoną sobie przenikliwością i napisać swego czasu „miszcz” Stefan (King Stephen). Coś tam patrzyłem na LC, zauważyłem głosowanie na „Książka Roku” i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Szału nie ma, ale zwłaszcza biorąc pod uwagę, że to pierwsza książka tego autora, źle nie jest. Czytadło, ale nawet niezłe i ogólnie przyjemna lektura, jeśli ktoś szuka akurat czegoś w tym stylu. Widać momentami zapożyczenia od innych autorów, jak chociażby Jordana. Mała osada gdzieś na uboczu, chłopiec, jego ojciec/ojczym, atakujące nocą potwory, Mówiąca/Wiedząca której wszyscy się boją, pojawia się Posłaniec/Strażnik, wraz z bardem w szacie, płaszczu z różnokolorowych „łatek”. Pomimo pewnych różnic, przypomina to początek „Oka świata”, tylko słabiej, prościej napisany. Ogólnie jednak – zwłąszcza jak na tego typu książkę- nie jest źle, kilka ciekawych pomysłów, rozwiązań, a w miarę im dalej świat stworzony przez pana Brett'a nabiera kolorów. Do takiego chociażby, w gruncie rzeczy dość młodzieżowego Eddingsa czy wspomnianego Jordana, autorowi jeśli idzie o talent, sposób pisania daleko. O innych jak Patrick Rothfuss, Tad Williams, Brandon Sanderson, Steven Erikson czy Glen Cook nawet nie wspomnę, bo nie wypada. Jeśli już, to pisanie pana Brett'a kojarzy mi się bardziej, zbliżone jest poziomem do twórczości Zambocha czy naszego Piekary. A zatem niezłych, przyzwoitych, ale czytadeł. Jedyne co mnie osobiście raziło i przeszkadzało to wątki dość liczne, przynajmniej z początku, związane z „rozkładaniem nóg”, „pokazywaniem siusiaka” czy okazjonalnym kazirodztwem. Zwłaszcza biorąc pod uwagę wiek bohatera/bohaterów. Nie wiem czemu miały służyć szczerze mówiąc, ale choć zdecydowanie nie jestem pruderyjny i jak to się mówi – nic co ludzkie nie jest mi obce – trochę to sztucznie i/lub niesmacznie wyszło. Czyżby pan Brett był fanem naszego „miszcza” Ziemiańskiego? Nigdy się nie dowiemy zapewne. ;) Może taka moda, chociaż czytam sporo fantastyki i rzadko z tego typu, w dodatku tak opisanymi tematami się spotykam. Ale przynajmniej nie ma tu opisów siusiania, gwałtów i innych tego typu, do czego zdaje się mieć upodobanie pan Ziemiański. A przynajmniej z tego co pamiętam ze swojej krótkiej lektury (wytrzymałem kilkadziesiąt stron) jego „kultowej” Achai. Wracając zaś do tematu i „Malowanego człowieka”. Jak na pierwszą książkę, zwłaszcza tego typu, czyli lżejszą, bardziej rozrywkową, czytadło... Co najmniej nieźle, przyzwoicie. Jeśli przebrnie się przez nieco drętwy początek i wspomniane momenty, dalej jest już tylko coraz lepiej i ciekawiej.
Wypada w tym momencie wspomnieć, że nim sięgnąłem po nasze wydanie (dla relaksu i przypomnienia) książkę czytałem jakiś czas temu w oryginale i oceniam na tej podstawie. O tłumaczach i różnego rodzaju barwnych postaciach typu malarz-tynkarz-akrobata, spotykanych niestety w tej profesji wspominałem przy okazji „recenzji” innej książki nie tak dawno. Wówczas jako, że nie czytałem oryginału, były to jedynie podejrzenia, względnie pomówienia pod adresem jej tłumacza/y. Tym razem mam porównanie i cóż... Rozpisywać się na temat tego czy absolwent skandynawistyki, nauczyciel, pisarz, pilot wycieczek to najlepsza osoba do tłumaczenia zwłaszcza książki z języka angielskiego nie będę. Moim zdaniem, pozostawia ono sporo do życzenia. Efekty nie są może aż tak spektakularne czy tragiczne, jak w przypadku wspomnianej książki o przygodach pewnego 18 wiecznego francuskiego detektywa, ale... Różnica jest i to spora, na tyle, że wpływająca na przyjemność z lektury. Niestety. Może niewielka strata... W końcu nie chodzi o jakieś „arcydzieło literatury światowej” plus... Większość ludzi, czytelników nie będzie mieć pewnie okazji, nie ma możliwości by z oryginałem zapoznać, a więc nigdy o tym nie przekona, dowie. Ja jednak wiem, a że jakość tłumaczenia wpłynęła na wspomnianą przyjemność z lektury, tak poza tym, całkiem niezłego fantastycznego „czytadła”, dlatego też w dużej mierze, taka a nie inna (czyli niska) ocena. Jak Kuba bogu, tak bóg Kubańczykom, sorry... ;)

Szału nie ma, ale zwłaszcza biorąc pod uwagę, że to pierwsza książka tego autora, źle nie jest. Czytadło, ale nawet niezłe i ogólnie przyjemna lektura, jeśli ktoś szuka akurat czegoś w tym stylu. Widać momentami zapożyczenia od innych autorów, jak chociażby Jordana. Mała osada gdzieś na uboczu, chłopiec, jego ojciec/ojczym, atakujące nocą potwory, Mówiąca/Wiedząca której...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Księga zachwytów nie jest kompendium najlepszych budynków w Polsce powstałych po 1945. To po prostu katalog obiektów, z których może wypłynąć dla odbiorcy jakaś nauka (albo nauczka) - o przestrzeni, o Polsce i jej historii, o ludziach.”

Architektura. Otacza nas zewsząd, towarzyszy na każdym kroku, każdego dnia, czy tego chcemy i/lub jesteśmy świadomi, czy nie. W naszym krajowym wydaniu, to niestety często bardziej tzw. Arkitekczer - ponure pozostałości z ubiegłej epoki, jak i również rożnego rodzaju barwne i/lub szokujące twory (względnie potwory) rzeczywistości po przemianach. Jak to stwierdza autor :

„Rzeczywistość nam skrzeczy, na każdym kroku natykamy się na dowody architektonicznej przesady, dzieła zbudowane z kiczu albo takie, w których ktoś postanowił odpuścić sobie troskę o jakąkolwiek formę. [..] Arkitekczer w Polsce kwitnie. A co z architekturą?”

Dobre pytanie i na nie właśnie w swej książce pan Springer stara się odpowiedzieć. Krótko, zwięźle i na temat – jak to się mówi. Na podstawie przykładów budynków z (dosłownie) całego kraju, powstałych w różnych epokach, od lat 50 ubiegłego wieku po te mniej lub bardziej współczesne. Różne miejsca, ludzie, wizje i ich skutki, efekty. Realizacje i pomysły udane, trafione, nagradzane i te bardziej dyskusyjne, kontrowersyjne czy wręcz będące całkowitymi nieporozumieniami.

Książka ciekawa, dla każdego, nie wymagająca jakiejś specjalnej wiedzy w temacie, nie zamęczająca czytelnika fachowym słownictwem, względnie żargonem. Pan Springer (choć sprawia wrażenie, że wie o czym mówi, ma jakieś pojęcie na ten temat) jest reporterem , nie architektem. I z tej też perspektywy zebrane w książce miejsca i budynki ocenia, związane z nimi wrażenia opisuje. Poświęcając równie wiele uwagi co im samym, związanym z nimi historiom, ludziom, kontekstom. A przy okazji każdego, zamieszczając „odsyłacze” do innych lektur z tematem związanych, dla tych którzy chcieliby dowiedzieć więcej. Aż prosi się by zawarto w niej, zwłaszcza w niektórych przypadkach więcej zdjęć... Z drugiej strony, jeśli idzie o obcowanie z architekturą, nawet pokaźna ilość zdjęć (o czym autor też i to nie raz wspomina i do czego zachęca) osobistego z nią kontaktu raczej. Kolejny jak dla mnie plusik to fakt, że opisywane miejsca, budynki uporządkowano tak, że każdy rozdział poświęcony jest innemu województwu, regionowi kraju. Nie tylko łatwiej w efekcie znaleźć szczególnie interesujące może daną osobę części kraju, dodaje to też książce przejrzystości i ładu.

Reasumując... Przyjemna i ciekawa pozycja, lektura. I chociaż sporo się pod tym względem dzieje i zmienia, zbytnim optymizmem odnośnie otaczającej nas przestrzeni i jej sposobów zagospodarowania, nie nastraja niestety. Te kilka, czy kilkanaście jaskółek jakie można w niej znaleźć (względnie architektonicznych perełek) wiosny obawiam się nie czyni. Tandeta, „ułańska fantazja” czyli ów słynny już Arkitekczer, póki co wygrywają niestety. Ale to już zupełnie inna bajka, problem. Książkę jak najbardziej polecam – 8/10.

„Księga zachwytów nie jest kompendium najlepszych budynków w Polsce powstałych po 1945. To po prostu katalog obiektów, z których może wypłynąć dla odbiorcy jakaś nauka (albo nauczka) - o przestrzeni, o Polsce i jej historii, o ludziach.”

Architektura. Otacza nas zewsząd, towarzyszy na każdym kroku, każdego dnia, czy tego chcemy i/lub jesteśmy świadomi, czy nie. W naszym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cóż... Trochę nie bardzo wiem co powiedzieć, napisać. Szok, wiem – zwykle bowiem nie mam z tym problemów i często nadmiernie (zapewne, zwłaszcza zdaniem niektórych) się rozpisuję. I to bynajmniej nie dlatego, że książka jest słaba, czy nieciekawa. Wręcz przeciwnie... Problem w tym, że ciężko jakoś w miarę obiektywnie (i/lub merytorycznie) ocenić tego typu pozycje, doświadczenia, obserwacje autora i wynikające z nich wnioski, samemu nie odwiedziwszy kraju, miejsca o którym mowa. A już zwłaszcza tak odległego kulturowo, o tak bogatej historii, w dodatku tak wielkiego, zróżnicowanego i złożonego jak Chiny. Nie wspominając już o tym, że gdyby chcieć wspomnieć chociażby każdy z poruszonych w niej tematów, o odwiedzonych przez autora miejscach nie wspominając... Wyszłaby z tego osobna książka. Zamiast tego, poprzestanę na swych ogólnych wrażeniach i obserwacjach...

Plusy :
- Temat ciekawy niewątpliwie, przynajmniej dla mnie, a sama książka lekko i nie bez talentu napisana, zwłaszcza biorąc pod uwagę wiek i brak doświadczenia pana Jacka. W dodatku z humorem, bez nadęcia, a przy tym dość wyważona jeśli idzie o różnego rodzaju oceny. A przy okazji zawierająca sporo ciekawostek i mniej lub bardziej praktycznych informacji, z życia codziennego jak i licznych podróży autora.
- Nie jest to pozycja typu – przyjechał, spędził tydzień czy dwa, pstryknął kilka fotek i od razu wziął za pisanie książki. Pan Jacek spędził rok żyjąc, ucząc się, a w wolnych chwilach podróżując po kraju środka, miał więc sporo czasu by dobrze „rozejrzeć”, a swe doświadczenia i wynikające z nich obserwacje nie tylko samemu przemyśleć zapewne, ale też skonfrontować z wrażeniami, opiniami innych, a zatem w jakimś stopniu „zweryfikować”.
- Książka jest – podejrzewam – stosunkowo wciąż aktualna, napisana niespełna 10 lat temu, co ma duże znaczenie – moim zdaniem – zwłaszcza w przypadku tak dynamicznie rozwijającego się i zapewne zmieniającego kraju, miejsca jak Chiny.
- Autor sporo miasto w którym mieszkał, jak również inne miejsca które odwiedzał – eksplorował. Eksperymentował z miejscową kuchnią, zwyczajami, dużo podróżował, miał różnego rodzaju doświadczenia i przygody... Jest więc o czym czytać, a przy okazji sporo można się z niej dowiedzieć. A przy tym, co też chyba należy uznać za plus... W przypadku miejsc, potraw itepe zwykle zamieszcza obok – dla uniknięcia nieporozumień – ich nazwy za pomocą chińskiego alfabetu.
- Kolejny drobiazg, który niejednego może ucieszy... Każdemu rozdziałowi przypisany jest kod QR/link do blogu autora, gdzie można (podobno – nie próbowałem) obejrzeć sobie zdjęcia z odwiedzonych przez niego i opisywanych miejsc.
- Pan Jacek nie rozpisuje się zbytnio, zwłaszcza gdy nie ma potrzeby, nie zanudza. Przeciwnie... Książka - zwłaszcza jak na rok czasu spędzony tam na miejscu, liczne podróże i przygody – mogłaby zapewne być kilkakrotnie grubsza. Do tego jest zróżnicowana... Jest tu trochę o codziennym, studenckim życiu, mieście w którym autorowi przyszło żyć. Ale jest też sporo o podróżach do wielu innych ciekawych miejsc, czy też pod koniec... Różnego rodzaju mniej lub bardziej luźnych obserwacji i rozważań na różne tematy, które specjalnie utkwiły mu w pamięci, czy też zwróciły jego uwagę.

Minusy:
Ogólnie za bardzo do czego przyczepić się nie ma... Jedyne co mnie osobiście zirytowało nieco to:
- Brak zdjęć. Linki do blogu to zapewne taniej niż drukować liczne fotki, a przy okazji ów zareklamować i na owym, panu Jackowi zwiększyć liczbę odwiedzin ;) Ale... Wymaga to oderwania od lektury, odłożenia książki, sięgnięcia po telefon... Zdjęcia to zdjęcia. Kody można było umieścić, skoro taki autor miał pomysł, czemu nie... Ale prościej i przy okazji lepiej dla książki, byłoby gdyby chociaż kilka czy kilkanaście fotografii zawierała.

Jednak jakoś udało mi się mimochodem, znienacka niemal, rozpisać znowu pewnie za bardzo. ;) A poważniej... Ciekawa, przyjemnie i z humorem napisana książka. Jeśli kogoś interesuje państwo środka, w dodatku od środka, albo ogólnie jest ciekawy świata, względnie lubi tego typu książki, zdecydowanie godna uwagi pozycja. Polecam. Dałbym może więcej, ale ten brak zdjęć dziwi i irytuje, dlatego też... 7/10. (jeśli idzie o tego typu książki oczywiście)

Cóż... Trochę nie bardzo wiem co powiedzieć, napisać. Szok, wiem – zwykle bowiem nie mam z tym problemów i często nadmiernie (zapewne, zwłaszcza zdaniem niektórych) się rozpisuję. I to bynajmniej nie dlatego, że książka jest słaba, czy nieciekawa. Wręcz przeciwnie... Problem w tym, że ciężko jakoś w miarę obiektywnie (i/lub merytorycznie) ocenić tego typu pozycje,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Pypcie na języku” to zbiór uroczych, napisanych z wielką kulturą, anegdot wziętych z życia autora, dla których punktem wyjścia (i dojścia) jest niefortunnie użyte słowo („Awaria toalety. Prosimy załatwiać się na własną rękę”) czy jakaś zagadka językowa („Zakaz dobijania dziobem”, „100 gramów drakuli”). Te opowieści, właściwie błahe, lecz nakreślone z prawdziwym mistrzostwem, są obrazkami naszej codzienności wplecionej w język i naszego języka wplecionego w codzienność – uzmysłowiają nam, że język jest czymś bardzo osobistym, a użyty w sposób nietypowy pozwala dostrzec zadziwiające wymiary rzeczywistości („Organizujemy sylwestry. Dowolne terminy”).

Zdecydowanie, zwłaszcza owa kultura, talent (mistrzostwo) w posługiwaniu słowem, inteligencja, wiedza oraz lekko ironiczne poczucie humoru autora, już od pierwszych stron, rzucają się – jak to się mówi – w oczy. Czemu pypcie? Cóż... Sam autor tłumaczy to następująco :

„Z językiem – tym anatomicznym, jak i tym służącym do komunikacji – jest podobnie : przypominamy sobie o jego istnieniu dopiero wtedy, gdy wyczuwamy na jego powierzchni jakiś pypeć, coś, co nas uwiera, boli, drażni, przeszkadza albo po prostu śmieszy.”

A przykładów różnego ich rodzaju, w swych krótkich, humorystycznych felietonach, autor przytacza wiele. Mamy tu pypcie : z życia, kulturalne, historyczne i nostalgiczne, współczesne, wirtualne i komórkowe, kulinarne, zapożyczone, językoznawcze i obywatelskie. A wśród nich, poza wspomnianymi już perełkami jak „Zakaz dobijania dziobem”, inne zagadki jak np. „Francuski bez w cenie” (bynajmniej nie chodzi o kwiaty), czy „Pedalizacja trąci automatyzmem” - nie mający jak można się domyślić nic wspólnego ani z rowerami, ani tym bardziej, jakimiś zalatującymi homofobią oskarżeniami, epitetami. I wiele innych ciekawych, pełnych humoru przygód z językiem i anegdot. W tym również tych, dotyczących wszelkiej maści problemów i nieporozumień związanych z przekładami i tłumaczeniami. Poza wspomnianym już, a wynikającym z braku odpowiedniej wiedzy, przypadkiem „francuskiego bzu”, pojawia też np. historyjka szwedzkiego polonisty, opisującego problemy swych uczniów z popularnym u nas zwrotem „puścił pawia”, i jego fantastycznymi próbami przez nich interpretacji.
Przy czym, choć książka skupia się właśnie na owych pypciach, autor przy okazji porusza i komentuje wiele zagadnień z naszego życia codziennego, z właściwą sobie swadą, inteligencją, kulturą i domieszką ironii.
Kolejną z licznych zalet książki, jest jej przyjemnie dydaktyczny charakter, względnie zalety edukacyjne. Jeśli nie wiecie na przykład co to elipsa, pleonazm, palimpsest, metonimia, anakolut czy synekdocha – poczujecie chęć do sięgnięcia (mam nadzieje) po słownik i sprawdzenia, wzbogacając swą wiedzę i słownictwo. A przynajmniej ja tak - zwłaszcza w przypadku trzech ostatnich - nie bez ciekawości i przyjemności uczyniłem. Z drugiej strony, autor nie popisuje się swoją wiedzą, słowa tego typu pojawiają rzadko, tu i ówdzie, bardziej jako przysłowiowa „wisienka na torcie” niż owego tortu składnik.
Kolejna i ostatnia rzecz warta zauważenia, wspomnienia dotyczy formy, czyli sposobu w jaki książkę wydano. Teoretycznie nie jest to może tak istotne, ale solidność książki, twarda okładka, niezły papier czy liczne ilustracje zwiększają tylko – przynajmniej moim skromnym zdaniem – przyjemność z nią obcowania.

Reasumując... Lekka i przyjemna w odbiorze, pełna nienachalnego humoru, z imponującą kulturą, wiedzą, wyczuciem, świetnie napisana książka. Chętnie i z przyjemnością sięgnę po inne książki pana Rusinka. Zdecydowanie warto – 8/10.

„Pypcie na języku” to zbiór uroczych, napisanych z wielką kulturą, anegdot wziętych z życia autora, dla których punktem wyjścia (i dojścia) jest niefortunnie użyte słowo („Awaria toalety. Prosimy załatwiać się na własną rękę”) czy jakaś zagadka językowa („Zakaz dobijania dziobem”, „100 gramów drakuli”). Te opowieści, właściwie błahe, lecz nakreślone z prawdziwym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwsze moje podejście do twórczości pana Sabacha, było średnio udane. Zerknąłem kilka stron, jakoś mnie nie porwała, miałem kilka innych książek, które chciałem przeczytać, a potem musiałem oddać do biblioteki... W efekcie książka („Masłem do dołu” bodajże) i autor wrócili na półkę „do przeczytania”. Cieszę się jednak, że kontynuując swą czeską przygodę, wróciłem do niego, dałem mu kolejną szansę, bo tym razem poszło znacznie lepiej.

„Książka składa się z dwóch opowiadań i jednej noweli, znajdujemy tu masę zabawnych anegdot, typowo czeską ironię, absurdalne sytuacje z czasów minionego reżimu. Gówno się pali to lekka i dowcipna książka, prawdziwa uczta dla każdego miłośnika dobrej zabawy i czeskiego poczucia humoru.”

Pierwsze ze wspomnianych opowiadań (Zakład) o wybrykach dwóch starszych panów w „takiej zwyczajne spelunce” jakoś mnie nie oszołomiło, względnie zachwyciło specjalnie. Czytałem jednak dalej i nie żałuję, bo kolejne (Bellevue) jest już znacznie, znacznie lepsze. Z lekka przewrotne i ironiczne, a przy tym przyjemnie napisane, daje przedsmak tego co nas czeka, a zarazem pozwala ocenić i docenić zarówno niewątpliwy talent jak i poczucie humoru autora. A im dalej tym lepiej. Szczególnie przypadła mi do gustu i rozbawiła pierwsza część zwłaszcza wspomnianej nowelki pod tytułem „Woda z sokiem” koncentrująca na latach dzieciństwa i wczesnej młodości bohaterów, autora i jego rodzeństwa. I tu zgadzam się jak najbardziej z opisem. Mocno czeska, dowcipna, pełna ironii, różnego rodzaju anegdotek i absurdów z epoki tzw. socjalizmu. Skojarzyła mi się, jeśli idzie o tę część, z twórczością naszej pani Ożogowskiej, lub popularną swego czasu książką pt: „Sekretny dziennik Adriana Mole'a lat 13 i 3/4.” Przyjemnie się niezwykle czytało, a już gdy autor opisuje swój pierwszy kontakt z literaturą pornograficzną, i swoją reakcje, wrażenia - poławiaczy pereł i promienie śmierci (Tesli)... O mało co nie udławiłem się herbatą. Z kolei wzmianka o pamiętniku jakiejś austriackiej prostytutki, którym to zaczytywał starszy brat („Józefina Mutzenbacher: przedwczesne romanse dziewczęce czyli Dzieje życia wiedeńskiej dziwki przez nią samą opisane”) sprawiła, że powróciłem myślami do czasów swej własnej młodości... Nie bez rozbawienia, ale z sentymentem wspominając swą fascynacje tematem i lekturą ;) Kolejna część, w której autor koncentruje na „zderzeniu z dorosłością”, pracę, małżeństwo, relacje z żoną itepe...Choć niezła i nadal miejscami zwłaszcza zabawna, już mniej nieco przypadła mi do gustu. Po części dlatego być może, że zwłaszcza jeśli idzie o wspomniany sakrament i wszystko co z nim związane, brak mi tego typu doświadczeń. Na szczęście, lub niestety, zależy jak na to spojrzeć, tak czy inaczej... Tematyka mocno dla mnie abstrakcyjna, aczkolwiek rozumiem świetnie opisywane przez autora problemy i różnego rodzaju frustracje z nimi często związane... ;) Nie żebym sugerował, że z „babami” to tylko same problemy i w ogóle. Skąd, broń boże... A skoro o tym mowa. To właśnie, czyli...
„..wrodzone różnice między mężczyznami a kobietami i wszystko, co z tych różnic wynika: nieporozumienia, konflikty, fascynacja, miłość...” - są motywem przewodnim tej książki. I choć można w niej trafić na takie perełki (kolejne zadławienie herbatą) jak :

„Już wtedy miałem wrażenie (które, szczerze mówiąc, niekiedy miewam też dzisiaj), że gdyby mózg było widać, to dziewczynki by go sobie tapirowały. Może te niepotrzebne bruzdy dałoby się wygładzić w jakimś salonie piękności.”

Autor do tematu - choć ze sporą dawką ironii, względnie sarkazmu, zwłaszcza momentami – podchodzi bez złej woli, poczucia wyższości, czy jakiegoś tam męskiego szowinizmu, o który można by do może podejrzewać. Przeciwnie, choć koncentruje na różnicach i wynikających z nich problemach, zwłaszcza jeśli idzie o komunikacje i wzajemne zrozumienie, robi to nie bez wyczuwalnej sympatii, a miejscami wręcz podziwu dla płci odmiennej. Nawet jeśli towarzyszą im często, jak najbardziej zresztą naturalne i zrozumiałe (z punktu widzenia mężczyzny) odczucia
rezygnacji czy frustracji. ;)
Reasumując... Choć po tym wszystkim co o autorze słyszałem i czytałem, spodziewałem się tytana szyderstwa na miarę - będącego dla mnie pod tym względem niekwestionowanym mistrzem świata i okolic – E. Kishona, i czegoś w stylu jego „W tył zwrot, pani Lot!”... Nie powiem, żebym mimo to był jakoś bardzo rozczarowany. Przeciwnie... Miejscami zwłaszcza, bardzo przyjemna, sympatyczna i zabawna książeczka. Polecam, a sam z chęcią i ciekawością sięgnę po inne książki pana Sabacha – 7/10.

Pierwsze moje podejście do twórczości pana Sabacha, było średnio udane. Zerknąłem kilka stron, jakoś mnie nie porwała, miałem kilka innych książek, które chciałem przeczytać, a potem musiałem oddać do biblioteki... W efekcie książka („Masłem do dołu” bodajże) i autor wrócili na półkę „do przeczytania”. Cieszę się jednak, że kontynuując swą czeską przygodę, wróciłem do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Malarz, tynkarz, akrobata... czyli..."Lost in Translation" – w przenośni, ale i niestety dosłownie.

(UWAGA! Długie to, aż kolki, względnie przepukliny czytelniczej (i nie tylko) można dostać + Zawiera solidną porcję zapewne zbędnej bulwersacji, sarkazm, różnego rodzaju domysły, podejrzenia, o potencjalnie bezpodstawnych oskarżeniach i osobistych wycieczkach nie wspominając.)

Wersja skrócona : Czytałem, odradzam, sięgnijcie po Akunina chociażby -5/10. Amen.


No dobrze... Co ma przysłowiowy piernik, do równie przysłowiowego wiatraka? Czy też w tym przypadku...Lekki, przyjemny, klimatyczny (w zamyśle) kryminał, którego akcja rozgrywa w XVIII wiecznej Francji, z owym nieszczęsnym malarzem, tynkarzem, akrobatą (jak mówi się czasem, z lekka ironicznie, o osobie o "wielu talentach"), czy tytułem pewnego filmu, tak na marginesie, bardzo przyjemnego? (u nas znanego jako– "Między słowami")
Cóż... Niestety moim zdaniem ma i to niestety sporo.
Książka zapowiadała się, przynajmniej dla mnie, ciekawie. Coś podobnego, jak miałem nadzieje, do przygód niejakiego Fandorina, autorstwa B.Akunina. Tyle, że zamiast carskiej Rosji, XVIII wieczna Francja, a zwłaszcza Paryż, a więc klimatami zbliżona do "Vidocq"... Być może z lekką domieszką Dumasa, względnie Conan-Doyle'a, marzyłem sobie... Nawet jednak jeśli, jak podejrzewam, takie były być może zamiary autora, nie wziął on (ani ja) pod uwagę naszych polskich realiów, i możliwości ataku ze strony wspomnianego malarza, tynkarza, akrobaty... O ekscentrycznym i często tragi-komicznym jeśli idzie o efekty, podejściu do tłumaczeń, filmów, seriali, książek – z jakim można się spotkac u nas w kraju – nie wspominając. (Między slowami?)
Sięgnąłem pełen ciekawości po książkę, oczekując może nie najwyższych literackich lotów, ale jednak przyjemnej lektury, przygody... Niestety, już od samego początku, dosłownie od pierwszej strony czy dwóch... Coś mi zaczęło wpierw z lekka - a później owo wrażenie tylko jeszcze przybrało na sile - nie grać, mówiąc potocznie. Z początku trudno mi było sprecyzować o co dokładnie chodzi, coś mnie jednak w książce uwierało, coś mi w sposobie w jaki jest "napisana" nie pasowało. Zdarzają się i to często niestety, książki mówiąc wprost - z takich czy innych względów - po prostu słabe. Autor nie przyłożył się, brak mu talentu, albo dopiera rozpoczyna karierę i jeszcze się nie rozkręcił. Przypomina mi się tu od razu "Człowiek nietoperz" niejakiego Nesbo (o jezusicku!). Tak czy inaczej, są one jednak przeważnie w swej słabości konsekwentne, zachowują pewną pod tym względem spójność. W tym przypadku wrażenie było inne... Problem nie w tym, że książka jest słaba (a niestety, chociaż niekoniecznie może z winy autora jest)... Brak tu owej spójności, konsekwencji... Przeciwnie, fragmenty całkiem niezłe, przeplatają z tymi gorszymi, co zwlaszcza widać w przypadku sztucznych, drewnianych dialogów. Sprawia wrażenie jakby pisało ją kilka różnych osób. Co można by też wytłumaczyć jakoś, położyć na brak doświadczenia, czy talentu ze strony autora, gdyby nie ... To co poza tym, najbardziej zwraca na siebie uwagę, a przynajmniej zwróciło moją... A mianowicie język, sposób w jaki jest "napisana". Przypomina to trochę miejscami dzieło jakiegoś elektronicznego tłumacza. Wszystkie słowa zostały przełożone, zdanie wydaje mieć ogólnie sens, jest poprawne pod względem gramatyki, ale... Razi sztucznością, i to na tyle, że trudno sobie wręcz momentami wyobrazić, że ktoś mógłby tak to napisać, czy powiedzieć. Zwłaszcza posługując swym ojczystym językiem...
Oczywiście jest to możliwe, a wytłumaczeniem, że panu Parot po prostu brak talentu, polotu... Zerknąłem więc odruchowo na osobę autora i aczkolwiek o niczym to teoretycznie nie świadczy, ale... Sądząc chociażby po ilości książek jakie napisał, a które ktoś zdecydował się wydać, popularności jaką wyraźnie się cieszyły i cieszą, zwłaszcza w ojczyźnie autora. Na tyle wysokiej, że na ich podstawie nakręcono nawet serial... Wydało mi się to dziwne nieco. W porządku, popularność niekoniecznie musi świadczyć o talencie literackim, czego przykładem (z całym szacunkiem) może być/jest chociażby twórczość niejakiego pana Mroza, czy wspomniany "Człowiek nietoperz" Nesbo, ale... Jak już mówiłem, gdyby cała książka była konsekwentnie słaba, i w tej słabości spójna, gdyby nie ten miejscami zwłaszcza, rażąco wręcz sztuczny, nienaturalny język, dialogi itp... Mógłbym łatwiej, prędzej w to uwierzyć. A, że wiem jak to czasami bywa w przypadku różnego rodzaju tłumaczeń, w naszym kraju, a w dodatku mając wciąż w pamięci (niestety) swą przygodę z "Czerwonym rycerzem", którego lektura wiele pytań i wątpliwości w tym względzie, swego czasu we mnie wzbudziła... Zaintrygowany i nieco zbulwersowany, bo książkę aż ciężko, trudno czytać miejscami zwłaszcza... Przeprowadziłem małe, krótkie śledztwo, odnośnie osoby, czy jak się okazało – osób odpowiedzialnych za jej przekład. Spodziewałem się, że trafię na kogoś pokroju chociażby pani Joanny Guzy, osoby w tym względzie zasłużonej, której tłumaczenie "Trzech muszkieterów" wielu uznaje za kultowe niemal, będące wzorem do naśladowania. Czy chociażby odpowiedzialnych za nową wersje przekładu tejże książki, niejakich państwa Błońskich. Że o wielu innch utalentowanych, doświadczonych i zasłużonych na tym polu osobach nie wspomnę...W skrócie kogoś kto albo spędził sporą część życia we Francji, tam wykształconego, bądź to eksperta od literatury, zwłaszcza tej pochodzącej z tego kraju, mającego na swoim koncie liczne wcześniejsze dokonania jeśli idzie o przekłady z tego języka...
Zamiast tego... Przyjrzawszy bliżej osobie pana Adama Anuszkiewicza, odpowiedzialnego wraz ze swą małżonką Elżbietą, za przekład tej konkretnie książki... Na podstawie dostępnych w internetach informacji, okazuje się, że aczkolwiek jest niewątpliwie osobą o wielu talentach... Byłym wieloletnim urzędnikiem administracji/coachem/terapeutą/menadżerem... W wolnych chwilach, jak mniemam, parającym również tłumaczeniami...A być może również malarstwem, tynkowaniem czy akrobatyką... To zbyt wielkiego doświadczenia w tym względzie, o wykształceniu czy (jak podejrzewam) odpowiedniej znajomości języka nie wspominając, raczej nie posiada. Pana Adama, ani jego małżonki nie znam, więc są to jedynie moje przypuszczenia. Nie jest też moim zamiarem kogoś obrażać, czy piętnować, zwłaszcza nie znając ani osoby, ani w pełni sytuacji itepe, ale... Aczkolwiek podziwiam jego wszechstronność, jednocześnie pamiętam, że jak to się potocznie mówi – jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego... Co mam wrażenie, niestety dało o sobie znać w przypadku tej, zapewne w oryginale, czy przekładzie na inny język, innego autorstwa, całkiem przyjemnej książki.
Wiem, że praca tłumacza to niełatwy zawód zapewne, zwłaszcza jeśli idzie o powieści stylizowane na historyczne, czy z historią w tle, gdzie być może autor używa bardziej "klimatycznego" słownictwa czy stylu. Rozumiem też, że być może o dobrych tłumaczy ciężko, a jeśli już takowych znajdzie, są oni być może przepracowani, czy ich usługi kosztowne i może nie każde wydawnictwo na nie stać. I tak też być może, a przynajmniej takie odnoszę wrażenie, było/jest w tym przypadku. W końcu jak to się mówi... Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Po co zatrudniać, zwłaszcza w przypadku książki mało znanego u nas autora, porządnego tłumacza, jak można zlecić robotę komuś tak wszechstronnie utalentowanemu jak pan Adam. Nie dość, że przetłumaczy, to jeszcze szkolenie przeprowadzi, dopilnuje pracy w biurze, zajmie terapią pracowników, względnie pomaluje czy otynkuje ściany. Sorry za zbędny może sarkazm, ironię, ale... Z lekka mnie to bulwersuje. Ktoś poświęca całe życie na pisanie książek, przykłada zapewne, stara, a potem jakieś wydawnictwo, jakiś tłumacz robi z tego sieczkę.
Chciałbym przeczytać książke w oryginale, żeby przekonać czy nie oceniam, posądzam pana Adama i jego małżonki zbyt pochopnie i niesłusznie, ale niestety nie znam j.francuskiego. Postaram się znaleźć angielską wersję, o ile takowa istnieje, bo mnie to zaintrygowało. Jeśli ktoś z Was zna, czytał i może coś w tej materii powiedzieć, byłbym "dźwięczny". W końcu jest możliwe, że tłumacze starali się, zrobili swoje, a autor po prostu, faktycznie nie umie pisać, albo – biorąc pod uwagę, że to pierwsza książka z cyklu – dopiero się rozkręcał. Jeśli tak serdecznie pana Adama i panią Elżbietę przepraszam i bije w piersi. Aczkolwiek trudno mi w to, w tym przypadku – zwłaszcza ze względu na wspomnianą sztuczność języka - uwierzyć.
Wracając zaś do książki... Sorry, ale cieżko się to czyta. Strasznie drewniania i na dodatek chaotyczna. Odradzam. Życie jest zbyt krótkie, by pić tanie wino, jak to mówią... Dam 5/10, tylko dlatego, że wciąż podejrzewam, mam nadzieje, że w oryginale, lub innym języku jest znacznie lepsza.
Jeśli macie ochotę na tego typu, lub zbliżone klimaty, polecam książki Akunina, Dumasa, przygody Kapitana Alatriste, niejakiego Perez-Reverte (względnie inne jego ksiażki) czy wspomnianą już "Vidosq". O klasykach jak Conan-Doyle nie wspomnę...

Ps. Jeśli ktoś poczuł się osobiście dotknięty, z jakiegoś powodu, moją opinią na temat twórczości panów Mroza czy Nesbo. To tylko moje zdanie, moja subiektywna opinia. Nikogo nie oceniam, różne są gusta, wciąż możecie ich kochać. :) Przekażmy sobie znak pokoju, i w ogóle. ;)

Malarz, tynkarz, akrobata... czyli..."Lost in Translation" – w przenośni, ale i niestety dosłownie.

(UWAGA! Długie to, aż kolki, względnie przepukliny czytelniczej (i nie tylko) można dostać + Zawiera solidną porcję zapewne zbędnej bulwersacji, sarkazm, różnego rodzaju domysły, podejrzenia, o potencjalnie bezpodstawnych oskarżeniach i osobistych wycieczkach nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Rzecz piękna, mądra, dobra i wszystko, co takie..."

Zwodniczo cienka, bo licząca sobie jedynie (w tym wydaniu) raptem 75 stron książeczka, zawierająca w sobie "...zbiór sześciu wykładów słynnego reportera, wygłoszonych w Wiedniu, Krakowie i Grazu, a poświęconych naszym relacjom z ludźmi różniącymi się od nas językiem, kolorem skóry, religią oraz naszemu pojmowaniu „inności” – zarówno w dawnych epokach, jak i dziś. Konieczność akceptacji i zrozumienia wielokulturowości współczesnego świata, a wcale nie jest on, dowodzi Kapuściński, globalną wioską, stanowi zawsze aktualne i głęboko humanistyczne przesłanie tej publikacji."
Zwodniczo bo choć można ją spokojnie przeczytać w godzinkę, do porannej kawy, imponuje, wręcz oszałamia zarówno jeśli idzie o zakres poruszanej przy okazji rozważań nad tytułowym tym Innym tematyki, głębię i ponadczasowość przemyśleń autora, o ogólnej sile przekazu nie wspominając. Rzecz po którą można i ma się ochotę sięgać znów, odkrywać być może pominięte wcześniej myśli, treści. Pozwolić autorowi podsuwać, sugerować nieznane sobie wcześniej, a być może warte bliższego poznania nazwiska, osoby i ich poglądy. Absolutnie fantastyczna, filozoficzno-historyczna, a zarazem głęboko humanistyczna wędrówka od czasów starożytnych i Herodota (którego podobnie jak mistrz, darzę sporą sympatią i szacunkiem) po te współczesne. Przy okazji zauważając i omawiając różnego rodzaju zjawiska i problemy, związane z tematem, zarówno te mające związek z naszą historią, jak i te z którymi możemy zetknąć (niestety) często i dziś. Rzecz niezwykle wręcz bliska mi światopoglądowo, że tak powiem, a zarazem potwierdzająca w wielu miejscach "teorię" jaką sobie na podstawie różnego rodzaju obserwacji "ułożyłem", a mianowicie (w skrócie), że... Podróże łagodzą obyczaje. Nie śmiałbym nawet porównywać się do mistrza, jeśli idzie czy to o wrażliwość, talent do obserwacji, mądrość, skromność czy wiedzę, tym bardziej więc cieszy mnie i satysfakcjnuje, że na swój własny sposób, na miarę możliwości swego "małego rozumku" udało mi się dojść do podobnych jak i on wniosków. Rzecz niezwykle, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, przy narastaniu wszelkiego rodzaju podziałów, wzrostu popularności różnego rodzaju populistów, fanatyków i skrajnych, niebezpiecznych poglądów/ruchów politycznych – nie tylko aktualna, ale również ważna. Z którą każdy powinien myślę, się zapoznać. Można by nazwać ją biblią otwartości, dialogu gdyby nie – zwłaszcza biorąc pod uwagę treści propagowane w starym testamencie – byłoby to raczej nie tylko dla niej obrazą, ale wręcz zaprzeczeniem głoszonych w niej haseł i treści. Rzecz zarazem, dzięki przytaczanym przez mistrza poglądom, tytułom, nazwiskom będąca zarazem swoistą bramą, drogą do dalszych wędrówek i badań. Ja na przykład dzięki niej, postanowiłem zapoznać bliżej z twórczością zachwalanych przez autora (między innymi) E.Levinasa i naszego ks.Tischnera. Z którymi w swej dotychczasowej przygodzie z filozofią i tego typu zagadnieniami, skupiwszy głównie na antyku (a zwłaszcza kilku dość znanych grekach), nie miałem do tej pory kontaktu. Na początek, bo wartych zapewne uwagi poglądów, kierunków filozoficznych, osób i książek jest tu od przysłowiowego groma. Można by się tak rozpisywać, zachwycać długo, przytaczać w tym celu kolejne cytaty, perełki... Ja poprzestanę na dwóch, które z uwagi na osobę Herodota - do którego mam spory sentyment, a którego jak mam wrażenie mistrz traktuje jako rodzaj swego duchowego poprzednika i/lub przewodnika ("Podróże z Herodotem") - jak również ich treść, szczególnie zwróciły moją uwagę.
Gdy o nim (Herodocie) mowa, autor stwierdza, zauważa między innymi...

"Słowem – chce poznać Innych, gdyż rozumie, że aby lepiej poznać siebie, trzeba poznać Innych, gdyż bo to właśnie Oni są zwierciadłem, w którym my się przeglądamy, wie, że aby zrozumieć lepiej samych siebie, trzeba lepiej zrozumieć innych, móc się z nimi porównać, zmierzyć, skonfrontować."

"Ksenofobia, zdaje się mówić Herodot, to choroba wystraszonych, cierpiących na kompleks niższości, przerażonych myślą, że przyjdzie im przeglądnąć się w zwierciadle kultury Innych"

Amen, chciałoby się powiedzieć, zwłaszcza jeśli ktoś ma tego typu inklinacje. Reasumując...Cienka, ale jakże mądra, a zarazem co typowe dla mistrza, pozbawiona patosu, moralizowania, skromna niemal, a zarazem przyjemna w sposobie "podania" rzecz. Moim skromnym zdaniem, absolutnie pozycja z rodzaju "koniecznie!", z którą każdy powinien się zapoznać...9/10.

"Rzecz piękna, mądra, dobra i wszystko, co takie..."

Zwodniczo cienka, bo licząca sobie jedynie (w tym wydaniu) raptem 75 stron książeczka, zawierająca w sobie "...zbiór sześciu wykładów słynnego reportera, wygłoszonych w Wiedniu, Krakowie i Grazu, a poświęconych naszym relacjom z ludźmi różniącymi się od nas językiem, kolorem skóry, religią oraz naszemu pojmowaniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Życie Guy Grieve'a zmierzało donikąd - znienawidzona praca za biurkiem, trzygodzinne dojazdy i przygniatający ciężar długów. Pewnego dnia zamarzył, by rzucić wszystko i zamieszkać samotnie w jednym z najdzikszych miejsc na ziemi - na Alasce."
"Guy Grieve zrobił - i opisał w książce - to, o czym tak wielu tylko marzy: rzucił wszystko w diabły i wyjechał na rok w dzicz."

Brzmi ciekawie, prawda? Zwłaszcza jeśli podobnie jak autora, nachodzą Was czasem tego typu myśli, pragnienia. Nawet jeśli na mniejszą nieco skalę, i niekoniecznie od razu na Alaskę...Któż z nas nie chciał, marzył czasem, by tak jak on rzucić wszystko w cholerę i "wsiąść do pociągu byle jakiego". A do tego jeszcze ta mityczna niemal Alaska... Odległa, miejscami dzika, pierwotna kraina, znana większości głównie i/lub jedynie z filmów, czy książek. Wyzwanie, pełne okrucieństwa piękno przyrody, przygody jak chociażby te znane z książek – któremu oddaje też hołd sam autor– Jacka Londona. A, że lubię tego typu klimaty, już od czasów kultowego serialu "Przystanek Alaska" oglądanego z pasją i upodobaniem w dzieciństwie, że o ksiązkach Jacka i podobnych myślach, nachodzących mnie i to dość często nie wspomnę... Po książkę sięgnąłem z wielkim apetytem i ciekawością. Co zapewne wpływa, wpłynęło w jakimś stopniu na moją jej ocenę... A zanim do tejże i swych wrażeń po jej lekturze przejdę, wpierwej należy myślę oddać sprawiedliwość autorowi. Mało kto, nawet mając taką możliwość, pewnie by się na podobny krok w praktyce, zwłaszcza w jego sytuacji (rodzina, dzieci) zdecydował. To, że nie tylko udało mu się ów "szalony" pomysł, marzenie wprowadzić w życie, ale jeszcze znalazłszy na miejscu wytrwać, przeżyć, w tak trudnym środowisku, warunkach itepe – zdecydowanie zasługuje na podziw i szacunek. O czym wypada wspomnieć i co podkreślić.
Jeśli zaś idzie o samą książkę... Cóż, mam dość mieszane uczucia, powiem szczerze. Nie jest zła, ciekawy temat i jak na amatora zwłaszcza, co najmniej przyzwoicie napisana i ogólnie przyjemna w odborze, lekturze...Do tego wzbogacona sporą ilością zdjęć i różnego rodzaju drobnych informacji dotyczących miejscowych zwyczajów, miar, pojęć itp...
ALE... Przy całym podziwie dla autora, choć sprawia on wrażenie sympatycznego i przyzwoitego gościa, człowieka... Mogło być, o wiele, wiele lepiej. Książka choć ogólnie niezgorsza, ciekawa, przyjemna... Jednak rozczarowuje, a momentami wręcz irytuje. Rozumiem i doceniam chęć by wszystko jak najbardziej rzetelnie czy dokładnie/ciekawie opisać. Będąc w jego sytuacji, też pewnie każdy, najdrobniejszy szczegół, czy zajście zapewne chciałbym zapamiętać, czy zapisać...
ALE... Wszystko ma swoje granice, plus zabrakło mam wrażenie pomocy ze strony edytora, wydawnictwa. W efekcie książka nie tylko jest – moim zdaniem – nieco ogólnie "przegadana", do tego wybór tematów i poświęconej im uwagi, miejsca w niej - pozostawia sporo do życzenia. Pan Grieve kluczowe wydawałoby się dla swego przetrwania wątki, jak chociażby związane z ekwipunkiem czy budową chaty, albo zbywa milczeniem, albo podsumowywuje dość enigmatycznie w kilku zdaniach. Z drugiej strony "marnując" kilka stron by opisać prozaiczną wędrówkę przez zarośla nad jezioro, zachowanie psa, czy swoją (zrozumiałą, ale czy wymagającą aż kilku stron?) tęsknotę za domem i rodziną. Poza sporadycznymi, krótkimi wzmiankami trudno tu znaleźć (co miałoby sens i było bardziej ciekawe niż jałowe dialogi w sumie o niczym, na początku książki) – szerszej wzmianki o tym co ze sobą, z myślą o roku spędzonym w dziczy zabrał. Dowiadujemy o tym, jeśli już, raczej przypadkiem, mimochodem. Zwłaszcza gdy chodzi o chodzi o rzecz podarowaną przez sponsora. Poza podstawowymi i w dużej mierze oczywistymi informacjami, niewiele się też można z niej dowiedzieć, jeśli idzie o praktykę. W porządku, nie miała to być zapewne (i nie jest) książka o "survivalu", nie oczekiwałem porad typu – jak z pomocą blaszanego kubka i kawałka sznurka zbudowac chatę, upolować łosia, czy wydrążyć z pnia drzewa "canoe"... Ale jeśli idzie o tego typu informacje, wydawałoby się ważne i ciekawe, zauważyć można spore niedostatki, braki. Jak już wspominałem, budowie owej "nieszczęsnej" chaty, mającej zapewnić jakby nie było możliwość przeżycia, będącej podstawą wszystkiego, autor poświęca mniej niż swoim utarczkom z psem, pozbawionym znaczenia dialogom czy rozmowom przez telefon satelitarny z żoną czy dziećmi i za nimi tesknotą. Gdyby ktoś doradził mu może lepiej/bardziej, które tematy, części książki nieco skrócić, a które podkreślić, rozwinąć, wyszłoby to o wiele, wiele lepiej. A tak, gdy niepotrzeba, nadmiernie się rozpisuje, a to co ważne, albo pomija, albo wspomina jakby z przymusu... Do tego, choć sprawia wrażenie – jak już wspominałem – człowieka sympatycznego i inteligentnego, miejscami albo "struga głupa" by wydać bardziej ludzki, ową sympatię u czytelnika wzbudzić, albo faktycznie jest tak nieobeznany z podstawowymi wydawałoby się kwestiami, faktami, że... Wręcz - i to nawet mnie, też mieszczucha i bynajmniej nie jakiegoś Ray'a Mears'a - mocno zwłaszcza z począku irytował. Nie wiem czy był to celowy zabieg, mający podkreślić fakt braku doświadczenia i związanego z tym większego jeszcze wyzwania, wyczynu... Ale w przypadku kogoś kto ma zamiar spędzić rok czasu w dziczy na Alasce zwłaszcza, w dobie internetu i powszechnego dostępu do informacji, pytania typu "Dużo macie tu niedźwiedzi?" wypadają mało poważnie. Ale może się czepiam. Możliwe też, że po prostu zbyt wysokie miałem oczekiwania.
Reasumując... Książka ogólnie ciekawa i warta uwagi, zwłaszcza dla osób lubiących tego typu klimaty, zainteresowanych tematem, lub mających podobne ciągoty czy marzenia. Raz jeszcze szacunek dla autora, że na takie coś się zdobył. Wspomniane wyżej minusy książki, nie wynikają raczej z braku chęci, bardziej wlaśnie może z jej nadmiaru. O braku pomocy, porady jeśli idzie o edycje, jej ostateczny kształt, nie wspominając. Jest nieźle, przyzwoicie, ale mogło być lepiej, więc...tylko 6/10.

"Życie Guy Grieve'a zmierzało donikąd - znienawidzona praca za biurkiem, trzygodzinne dojazdy i przygniatający ciężar długów. Pewnego dnia zamarzył, by rzucić wszystko i zamieszkać samotnie w jednym z najdzikszych miejsc na ziemi - na Alasce."
"Guy Grieve zrobił - i opisał w książce - to, o czym tak wielu tylko marzy: rzucił wszystko w diabły i wyjechał na rok w...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Opowiadacze. Nie tylko Hrabal. Autorzy najlepszej prozy czeskiej Jan Beneš, Pavel Brycz, Martin Fahrner, Jiří Gruša, Bohumil Hrabal, Ivan Klíma, Eda Kriseová, Karol Sidon, Josef Škvorecký
Ocena 6,5
Opowiadacze. N... Jan Beneš, Pavel Br...

Na półkach:

Czeski film, czyli... Kolejna, w dodatku mocno urozmaicona i momentami zwariowana przygoda, z mniej znanymi (przynajmniej mnie) rodakami Haska, Capka czy Hrabala – którego to jeden tekst, tak na marginesie, też tu można znaleźć. Dziewięć utworów różniących się nie tylko długością, i co zrozumiałe stylem, ale też i tematyką. Wojna i muzyka łagodząca obyczaje. Orchidee, marsz Radetzky'ego i gwałciciel kur. Uroki życia w systemie totalitarnym i loty balonem. Pobyt w łagrze i dziecinne rowerki. Radzieckie czołgi, taksówkarz i foczki żydówek. Jednym słowem zwariowany miejscami z lekka fantasmagoryczny, groteskowy kalejdoskop ludzi, miejsc, historii, stylów, uczuć. Stylistycznie, jeśli idzie o język największe wrażenie zrobiło na mnie (już) pierwsze opowiadanie „Saksofon basowy”. Ciężkie, monumentalne, klimatyczne, bogate niczym muzyka i czasy o których mówi. No i te postaci, niczym z jakiegoś cyrku, gabinetu osobliwości. Choć i mocno „filmowe” i zarazem ostatnie - „Miasto utracone”, też zdecydowanie pozostaje w pamięci. Scenka z życia w łagrze („Słoneczne popołudnie”) skojarzyła mi się z pobytem Szwejka w Garnizonie. W „Niema barykada”czy „Mamusia śpiewa drugim głosem” można odnaleźć przywodzącą na myśl Ote Pavla tęsknotę za czasami dzieciństwa, czy (zwłaszcza w pierwszym) lekką/czułą ironię w odniesieniu do ojca. Nic na siłę jednak. Nikt tu, mam wrażenie, nie próbuje nikogo kopiować. Choć czytałem książki wspomnianych Haska, Capka, Hrabala, a ostatnio tez Pavla... Poza wspomnianymi skojarzeniami, zaskakuje nie tylko wspomniane już zróżnicowanie, ale oryginalność, wręcz świeżość momentami – jeśli idzie o spojrzenie, styl i charakter pisania. Nawet krótki tekst Bohumila, też odstaje nieco od tego co zapamiętałem z jego książek. A, żeby zbytnio się nie rozpisywać...
Dla każdego Czechofila – choć nie tylko oczywiście - pozycja nawet jeśli nie obowiązkowa, to zdecydowanie zalecana, warta uwagi. Zwłaszcza, że to pierwszy/jedyny tego typu znany mi zbiór. Do tego teksty, za wyjątkiem pierwszego i ostatniego, są dość krótkie, czyta się więc szybko i z przyjemnością. A w dodatku tak zróżnicowane, że każdy znajdzie tu coś dla siebie. Jako dodatkowy smaczek, plusik... Na końcu, notka o każdym z autorów, dzięki to którym możemy więcej o nich dowiedzieć. W skrócie … Skompresowana i zróżnicowana mieszanka wybuchowa, najlepszej czeskiej prozy. Polecam.

Czeski film, czyli... Kolejna, w dodatku mocno urozmaicona i momentami zwariowana przygoda, z mniej znanymi (przynajmniej mnie) rodakami Haska, Capka czy Hrabala – którego to jeden tekst, tak na marginesie, też tu można znaleźć. Dziewięć utworów różniących się nie tylko długością, i co zrozumiałe stylem, ale też i tematyką. Wojna i muzyka łagodząca obyczaje. Orchidee, marsz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Fado (tłum. los, przeznaczenie) – gatunek muzyczny powstały w XIX wieku w biednych dzielnicach portowych miast Portugalii...Fado to melancholijna pieśń, wykonywana przez jednego wokalistę przy akompaniamencie dwóch gitar." [Wiki]

I trudno chyba byłoby o lepszy tytuł. Autor, niczym ów wokalista, niczym bard, przy dźwiękach muzyki swych słów, posługując po mistrzowsku słowem, snuje swe pełne swoistego klimatu, a miejscami tęsknoty i smutku, nierealne, bajkowe opowieści.
"Malenacholia muzyki i melancholia miasta splotły się ze sobą i moja pamięć już niegdy nie uwolni się od tego obrazu : niewysokie szare domy, uliczny chaos, bezchmurne niebo, błękitna mgła nad wodami jeziora i nieski, pełen napiętego smutku głoś śpiewaczki"

"Podrożować znaczy żyć. A w każdym razie żyć, podwójnie, potrójnie, wielokrotnie"
Stwierdza w pewnym momencie autor i tym jest ta książka, jego teksty. Realną i mentalną podróżą przez nieznaną, marginalną, w powszechnej świadomości nieistniejącą Europę. Melancholijną, bajkową, surrealistyczną nieco momentami, opowieścią drogi prowadzącej opłotkami europejskiej rzeczywistości z dalekiego świata ku domowi: rodzinnej wsi na Podlasiu, wspomnieniom dzieciństwa, cieniom i duchom przodków. To co, poza przypominającym precyzyjne, misterne pociągnięcia pędzlem jednego z niderlandzkich mistrzów, talentem do posługiwania słowem, szczególnie zaś zwróciło moją uwagę to... Zdecydowanie wrażliwość autora, co przejawia w sposobie w jaki patrzy na otaczający go świat, miejsca. Uważnym, wnikliwym, lecz mocno artystycznym spojrzeniu, podejściu.

"Pogradec przypominał obraz. Spacerując promenadą, miałem wrażenie, że wszedłem do wnętrza jakiegoś malarskiego przedsięwzięcia. Albo w środek sztuki teatralnej. W pejzażu, strojach i twarzach istaniało jakieś delikatne przesunięcie, które sprawiało, że świat, rzeczywistość, po prostu Pogradec, zamieniały się w iluzję...Pogradec przypominał sen. Jego realność była nieco stępiona na krawędziach, trochę zaokrąglona. Pogradec przypominał też bajkę, opowieść w ktorej następuje cud, ale nikt się temu nie dziwi"

Widać też, a przynajmniej ja to tak odebrałem, sporą otwartość, w spojrzeniu, podejściu autora. Podróże łagodzą obyczaje, można by wręcz powiedzieć, parafrazując popularne powiedzenie. Oczywiście nie zawsze i nie w każdym przypadku, ale na przykładzie swoim chociażby (ta skromność) czy wielu, wielu ludzi których poznałem, spotkałem. Zwykle ci, którym było dane podróżować, zobaczyć nieco świata, sprawiają wrażenie bardziej otwartych właśnie, przyjaznych, wrażliwych, pomocnych, przedsiębiorczych, a zarazem... Mniej skorych być może do pochopnych wniosków, bez znajomości rzeczy. A zarazem chętnych by swą wiedzę, w zakresie innych kultur, ludzi ich zwyczajów, sposobu życia pogłębiać. Oczywiście badań naukowych w tym zakresie nie prowadziłem, nie mam na poparcie swej "teorii" żadnych danych statystycznych czy socjologicznych, względnie psychologicznych ;) Ot taka obserwacja, na podstawie kontaktów, rozmów z ludźmi. Podobnie jest mam wrażenie w przypadku Stasiuka. Ciężko znaleźć tu jakieś oceny, miejsc, miast, krajów, jakie odwiedza w swych wędrówkach. Czy też ludzi których na swej drodze spotyka. Poprzestaje on zazwyczaj z godną podziwu dyscypliną i szacunkiem, na mniej lub bardziej oszczędnych, choć często wnikliwych, interesujących obserwacjach.
"Rumunia to odświeżające ćwiczenie umysłu, ktory przywykł do banalnych i oczywistych rozwiązań." Wspomina, podsumowywując swe wrażeni z tego kraju, a zwłaszcza liczne kontrasty, a często wręcz paradoksy jakie zauważa.

Przykłady, zachwyty, cytaty, można by mnożyć, ale to już lepiej sięgnąć, przeczytać i przekonać samemu. Moje ogólne wrażenie... Opowieści, teksty tematycznie ciekawe i literacko zwłaszcza, jeśli idzie o posługiwanie słowem, nastrój świetne. Lubię surrealizm, zwłaszcza w malarstwie choć nie tylko, więc ta strona, nuta jego pisania też przypadła mi do gustu. Podobnie jak wspomniana już wrażliwość, otwartość i wyniakający z nich zmysł do obserwacji. Zdecydowanie warto i ja też zapewne sięgnę chociażby z ciekawości po inne, kolejne jego książki. Tyle tak w miarę możliwości, obiektywnie. 8/10.

ALE... Tak bardziej subiektywnie i pragmatycznie... Mam wrażenie, że poza zamiłowaniem do przygód i może mniejszą lub większą otwartością, nie mam z panem Stasiukiem zbyt wiele wspólnego. I to poza oczywistym brakiem talentu z mojej strony, a już zwłaszcza w porównaniu z jego umiejętnością posługiwania słowem. Nie jestem osobą przesadnie melancholijną, a być może również nie tak, na tyle jak on wrażliwą. Nie przepadam za poezją, nie wzruszam nad zachodami czy wschodami słońca. Cenię sobie poczucie humoru i nieco kpiące, ironiczne podejście, spojrzenie na absurdyi gorączki otaczającej nas rzeczywistości typowe dla chociażby wielu brytyjskich twórców i autorów. Jak chociażby Douglas Adams, czy panowie z Monty Python'a. A do tego choć lubię surrealizm czasem, jeśli idzie o sztukę, czy realizm magiczny w literarurze... Chciałbym czytając reportaże, czy książki, teksty o podróżach, czegoś się z nich dowiedzieć przy okazji. O opisywanych miejscach, ludziach, ich zwyczajach, upodobaniach, życiu. A tego trochę tu dla mnie brak. Owszem świetnie napisane, mnóstwo klimatu, nastroju, jeśli idzie ogólnie o formę – super, ale z treścią gorzej, trochę o niczym. Zwłaszcza miejscami. Pod tym względem i ogólnie też, o wiele bardziej podobała mi się opisywana niedawno książka Mak'a (Most), że o mistrzu Kapuścińskim nie wspomnę. Również Ota Pavel, którego książkę czytałem i opisywałem niedawno, choć klimatycznie i melancholijnie miejscami, pomimo swego "zboczenia" na punkcie ryb, też "ciekawiej" piszę. Do tego miejscami z typowo czeskim, miejscami wspaniale ironicznym spojrzeniem, podejściem. Mam wrażenie i bynajmniej nie jest to zarzut, czy coś złego, że pan Andrzej ma w sobie wiecej z poety, artysty niż reportera. Podziwiam talent, i wszystko to o czym wspominałem wcześniej, czytało się przyjmnie i zdecydowanie sięgnę po inne jego książki, ale trzeba mieć albo akurat nastrój na takie pisanie, albo ogólnie taki styl, klimaty, podejście lubić. Widać jestem zbyt mało wrażliwy, albo za bardzo pragmatyczny i pan Stasiuk w mym przypadku nieco "rzuca perły przed wieprze". ;)

"Fado (tłum. los, przeznaczenie) – gatunek muzyczny powstały w XIX wieku w biednych dzielnicach portowych miast Portugalii...Fado to melancholijna pieśń, wykonywana przez jednego wokalistę przy akompaniamencie dwóch gitar." [Wiki]

I trudno chyba byłoby o lepszy tytuł. Autor, niczym ów wokalista, niczym bard, przy dźwiękach muzyki swych słów, posługując po mistrzowsku...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejna moja czeska przygoda (dosłownie – bo tym jest w dużej mierze lektura tej książki), a zarazem pierwszy kontakt z twórczością autora. Wrażenia?
Kto z nas zmęczony życiem w mieście i związanymi z nim, hałasem, stresem, nieustannym wyścigiem szczurów, nie marzył czasem by rzucić to wszystko, przeprowadzić gdzieś na wieś. Zamieszkać w chatce pośród pól, lasów, gdzieś nad brzegiem rzeki, jeziora, morza. Zwłaszcza jeśli owe miejsca, taki styl życia kojarzą mu się z dzieciństwem, wakacjami spędzanymi u dziadków, wujków czy rodzinnymi wycieczkami w góry, pod namioty, nad jezioro, na grzyby, ryby... Któż z nas nie wspomina czasem tamtych prostszych, lepszych czasów z rozrzewnieniem czy tęsknotą.
-To se uż ne vrati,pane Havranek. - można powiedzieć metaforycznie parafrazując "klasyka". Czasu, przynajmniej póki co, nie da się cofnąć. Ale da się do niego wrócić, chociażby dzięki książkom takim jak ta. Opowiadania pana Pavla (względnie Pavela) to posługując fragmentem, cytatem z opisu...
"...liryczno-groteskowy powrót do mitycznej krainy dzieciństwa, do symbolizowanego przez baśniowy świat przyrody poczucia wolności i pierwotnej harmonii."
Chociaż ja osobiście zamiast liryczno-groteskowy, powiedziałbym melancholijno-ironiczny. Tak czy inaczej, jak zwał, tak zwał... Książka niezwykle przyjemna i bardzo czeska – jak dla mnie, chociaż ekspertem w tej dziedzinie absolutnie nie jestem. I to zarówno jeśli idzie o owo pełne czułej ironii podejście autora do opisywanej rzeczywistości, czy choćby własnego ojca, jak i podszyty nią właśnie, nienachalny humor i klimat. Mieszanina fatalizmu, stoicyzmu, życia i cieszenia chwilą, i to pomimo rożnego rodzaju tragedii – jak chociażby wojna i związane z nią traumy. O których to – tak na marginesie, autor wspomina niejako mimochodem, niemal zbyt lekko, bez zbędnego patosu, choć musiały niewątpliwie wywrzeć na życie jego i jego bliskich ogromne piętno.
Mariusz Szczygieł miał jakoby powiedzieć swego czasu, że dzieło Pavla „to najbardziej antydepresyjna książka świata…”. Nie wiem na ile to prawda, ale biorąc pod uwagę problemy autora w dorosłym życiu, i fakt, że zawarte w książce opowiadania, napisane zostały ponoć jako element terapii, zaleconej mu przez lekarza... Jak i ogólny klimat, tak to nazwijmy, wydźwięk książki, skojarzenia jakie nasuwa, sposób w jaki mówi o sobie, swej rodzinie, tamtych czasach, przyrodzie... Coś w tym zapewne jest, aczkolwiek jak ze wszystkim, zależy w dużej mierze od danej osoby i jej historii, względnie preferencji. Tak czy inaczej... Książka, jak już wspominałem niezwykle przyjemna w lekturze. I to nawet, dla kogoś kto – jak ja rybami i ich łowieniem w ogóle się nie intersuje, pasjonuje – a o tym sporo w niej możemy wyczytać, dowiedzieć się. Książka w której sporo z Hrabala, świat widziany oczami (w dużej części) oczami chłopca (o czym sam wspomina) zachwyconego opowieściami min Londona, z którego zamiłowania do przygód i fascynacji przyrodą, naturą, też sporo można w jego pisaniu znaleźć. Zwłaszcza jak dla mnie – w jednym z moich ulubionych opowiadań chyba, a mianowicie "Długi Honza", ale nie tylko. A wszystko "...spowite jest w poetycką mgiełkę zadumy nad światem, który bezpowrotnie przeminął". Książka, opowiadania ze względu za wspomniane wcześniej, odwieczne ludzkie pragnienia i tęsknoty, mocno uniwersalna i ponadczasowa. Za sprawą której, choć czasy mego dzieciństwa, dzieli od tych w jakich przyszło dorastać autorowi, dobre pół wieku – z chęcią i przyjemnoscią, do nich udało wrócić. Za co jestem mu wdzięczny. Książka dzięki której, choć przyszło nam żyć w innych czasach, krajach, realiach, choć wiele nas dzieli (chociażby owe nieszczęsne ryby) łatwiej go zrozumieć, łatwo znaleźć mi z nim wiele wspólnego. I to nie tylko jeśli idzie o sympatię do Londona i tego typu książek, jakimi również zaczytywałem się w dzieciństwie.
Reasumując, bardzo przyjemna lektura i/lub przygoda, wycieczka w czasy autora, a zarazem swego dzieciństwa. A już zwłaszcza gdy ktoś w dodatku jeszcze wychował na Kreciku, Rumcajsie, Sąsiadach czy kultowej niemal Arabelli, o dobrym wojaku Szwejku nie wspominając. :) A zatem jest czechofilem, jeśli nie od urodzenia, to przynajmeniej od wczesnego dzieciństwa właśnie.
Jedyny minusik, jeśli już miałbym się do czegoś przyczepić, a nie będący bynajmniej winą samego autora... To kwestia "letkiego" bałaganu, jeśli idzie o kolejność poszczególnych opowiadań. Nie zaszkodziłaby tu mała edycja, zmiana. I umieszczenie ich w bardziej chronologicznym, jeśli idzie o opisywane wydarzenia, czasy porządku. To, że wydane zostały swego czasu w dwóch tomach, nie znaczy, że tak już musi na wieki pozostać. Ale to w sumie szczegół, drobiazg, bez większego wpływu na ogólne wrażenie czy przyjemność z lektury. 8/10
"Cześć, i dzięki za ryby" (D.Adams) ;)

Kolejna moja czeska przygoda (dosłownie – bo tym jest w dużej mierze lektura tej książki), a zarazem pierwszy kontakt z twórczością autora. Wrażenia?
Kto z nas zmęczony życiem w mieście i związanymi z nim, hałasem, stresem, nieustannym wyścigiem szczurów, nie marzył czasem by rzucić to wszystko, przeprowadzić gdzieś na wieś. Zamieszkać w chatce pośród pól, lasów, gdzieś nad...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na wstępie, wypada zauważyć, ba wręcz ostrzec – parafrazując tytuł książki Cormaca McCarthy’ego i filmu na jej podstawie zarazem - że...
"To nie jest książka dla "normalnych" ludzi". Zdecydowanie nie. Oczywiście, normalność to pojęcie względne i niekoniecznie, nie zawsze komplement. Ale to już cupełnie inna "bajka"...Tak czy inaczej... Jeśli zdecydujecie się po książkę pana Merki sięgnąć, a moim zdaniem warto, przygotujcie się na szok. I to taki przez "duże SZ". O kosztach związanych z długotrwałą terapią, jakiej możecie w efekcie wymagać, nie wspominając ;)

"Jeszcze przed wydaniem tej książki musieliśmy (wraz z tłumaczką) wyjaśniać niektóym, że tylko na pierwszy rzut oka jest ona szczeniackim wygłupem. Łatwo nie poznać się na Merce. " - piszę patron (?) tej tak na marginesie świetnej serii, pan Szczygieł, zadeklarowany – podobnie jak i ja – czechofil.

I nie bez powodu, a zarazem jak najbardziej słusznie. Pod wieloma względami książka pana Merki przypomina mi słynną "Mechaniczną pomarańczę" Burgessa. Wrażenia po jej lekturze można porównać do tych jakie musiały towarzyszyć ludziom, po lekturze tejże, w latach 60 ubiegłego wieku. I choć użyte środki nieco się różnią, podobnie jak czasy w których żyjemy, tak jak w przypadku Burgessa, nie zostały użyte, wbrew może pozorom, przypadkiem, bezmyślnie, czy bez powodu.

"Język jest kunsztowną papką złożoną ze słów rynsztokowych zmieszanych z pseudo-inteligenckimi zwrotami. Pisarz stara się w każdym zdaniu postawić obok siebie niskie i wysokie, wytworzyć podobną mieszaninę językowo-pojęciową, z jaką obcuje na co dzień użytkownik internetu...(Merka) Uważa, że żyjemy w zdecydowanie przeseksualizowanej epoce. Wulgaryzmy, gwałty i seks w jego książkach mają nam uzmysłowić naszą duchową nędze. " - zauważa i podkreśla pan Szczygieł - "...To świat oglądany z perspektywy wykluczonych, w którym otwiera się obozy koncentracyjne dla bezdomnych. Człowiekowi pozostaje – jak pisał Michel Houellebecq – ostatnie pocieszenie w postaci własnych narządów płciowych"

Zgadzam się ze słowami Stehlika, chociaż akurat fanem M.H. nie jestem. Zwłaszcza, że w czasach jednostkowego i społecznego znieczulenia, zaślepnienia, w sytuacji gdy ludzi ciężko jest czymś zaskoczyć, zaszokować, dla zwrócenia ich uwagi na faktyczne i istotne problemy – które dostrzega i jakie porusza w swej książce pan Merka – użyte przez niego środki, język, forma, zdecydowanie odnoszą skutek. Nawet jeśli w niektórych przypadkach, odwrotny być może od zamierzonego.

"Nie piszę o seksie. Piszę o relacjach międzyludzkich" – stwierdza sam autor, w odpowiedzi na zarzuty, że jest zwariowanym geniuszem, który epatuje (w domyśle- nadmiernie) pornograficznymi tekstami/treściami. "Nia ma geniuszu, bez ziarna szaleństwa" – zauważył już dawno temu, pewien dość znany grek. Problem w tym, że granica pomiędzy geniuszem, a szaleństwem bywa niezwykle cienka, a często niemożliwa wręcz – zwłaszcza dla "normalnego", "przeciętnego" człowieka – do rozróżnienia, zauważenia.
"Ukończyłem szkołę podstawową i średnią, a potem trafiłem do psychiatryka. Odtąd żyje z renty, bo jestem wariatem. Piszę od dzieciństwa. Aktualnie poświecam się wyłącznie refleksji nad światem, który mnie otacza" – mówi o sobie, przyznaje z rozbrajającą szczerością i humorem godnymi Szwejka, pan Merka. Nie dajcie się jednak zwieść. Podobnie jak wspomniany dobry wojak za maską pozornej prostoty, naiwności czy wręcz głupoty, autor skrywa za swym obliczem, opinią wariata wnikliwy i wrażliwy na problemy współczesnego świata i ludzi umysł.

To nie jest książka, jak zauważa pan Szczygieł, obok której można przejść obojętnie. Zwłaszcza, że pomimo sporej dozy surrealizmu, przy której obrazy takiego choćby Salvadora (Dali) to tandetne, realistyczne "jelenie na rykowisku"... Pomimo porcji absurdu i groteski, przy której dokonania grupy Monty Pythona, to naiwne bajeczki dla dzieci... Pan Merka, z niewątpliwym talentem obserwatora codzienności, zwraca uwagę na rzeczywiste zjawiska i problemy, jakie możemy zaobserwować we współczesnym świecie. Zanikanie różnego rodzaju norm i zasad moralnych, korupcja i zdegenerowanie świata polityki i mediów, wspomniane wcześniej przeseksualizowanie, pogłębiające rozwartswienie między biednymi i bogatymi, korporacjoznizm, nadmierna biurokracja, narastające od jakiegoś czasu w Europie, ale i nie tylko tendencje do radykalizowania się poglądów politycznych, i nie tylko... Można by wymienić pewnie jeszcze inne, kilka co najmniej.
Ogólnie rzecz biorąc, jak to się mówi... Książka choć pod wieloma względami szokująca i momentami niełatwa w lekturze, zdecydowanie moim zdaniem godna, warta uwagi, ale... Tu też pojawia się drobny, jedyny może jeśli idzie o książkę pana Merki problem. A mianowicie, że ci którzy może najbardziej powinni ją przeczytać, za pewne albo w ogóle po nią sięgną, albo już po 1-2 stronach ze "świętym oburzeniem" odrzucą, albo jeśli w ramach jakiegoś cudu przeczytają, w większości zapewne nie zrozumieją o co autorowi chodziło. I potraktują zgodnie z obawami pana Szczygła, jako szczeniacki wygłup, względnie wypociny chorego umysłu jakiegoś szaleńca. Zwłaszcza podejrzewam w naszym kraju, niestety.
Teoretycznie nie jest to może wina, czy problem autora, jeśli niektórzy albo nie przeczytają, albo nie zrozumieją jego książki, ale... Nawet mnie, osobę raczej otwartą, ani wierzącą, ani nie pruderyjną, czy specjalnie wrażliwą na tego typu rzeczy... Choć rozumiem dlaczego i w jakim celu je stosuje, choć doceniam treści jakie porusza, przysycony "fizjologią" styl, język pana Merki, zaczął pod koniec lektury nieco męczyć. "Wszystko jest dla ludzi, byle w granicach rozsądku" jak mawiał mój dziadek. Podziwiam konsekwncje autora, ale mam wrażenie, że nieco umiaru w tym względzie, jedynie by jego książce pomogło. Z drugiej strony - co i jak podkreśla pan Szczygieł, należy pamiętać -"...że wszystkie jego (Merki) teksty pojawiły się wpierw jako wpisy na blogu." Co zdecydowanie wiele tłumaczy i być może nawet usprawiedliwia.

Reasumując... Książka świetna, na czasie, ale niełatwa i momentami wręcz pod wieloma względami nieprzyjemna. Szokująca, wręcz momentami odpychająca, ale zarazem ...Poruszająca ważne społecznie i nie tylko tematy i zjawiska, wzbudzająca różnego rodzaju, często skrajne emocje, od rozbawienia po wstręt, zmuszajaca do analizy, zastanowienia...Trudna do zdefiniowania i oceny, na podstawie czyichś jedynie słów. Wymagająca osobistego kontaktu i indywidualnej oceny, do czego – jeśli ktoś uważa, że jest na to gotowy - zdecydowanie zachęcam. Tylko nie mówcie potem, że Was nie ostrzegałem. ;)
Ze względu na odwagę, oryginalność i tematykę, dam 9/10.

Na wstępie, wypada zauważyć, ba wręcz ostrzec – parafrazując tytuł książki Cormaca McCarthy’ego i filmu na jej podstawie zarazem - że...
"To nie jest książka dla "normalnych" ludzi". Zdecydowanie nie. Oczywiście, normalność to pojęcie względne i niekoniecznie, nie zawsze komplement. Ale to już cupełnie inna "bajka"...Tak czy inaczej... Jeśli zdecydujecie się po książkę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Andrzej Stasiuk – "Opowieści galicyjskie"
"Balladowa opowieść o Galicji, jej mieszkańcach i duchach." Owszem, ale również, zarazem...

Erazm, traktorzysta zen, zaawansowany (z mistrzostwem stosowany) synkretyzm drugiego (co najmniej) stopnia, księga Koheleta (nie mylić z koteletem, chyba, że spożywanym przez proboszcza), Twardowski i jego Oda (do rozpaczy), a na dodatek, okrasę spora porcja prowansalskiej balady (nie mylić z Balladyną). Czyli...

Dzieje się, jakby powiedział pewien dość popularny Jurek. Uff... Od czego by tu zacząć. Najlepiej pewnie od początku, ale zanim do niego/tego przejdę, wypada zaznaczyć może, że do literatury polskiej, zwłaszcza tej mniej lub bardziej współczesnej (poza fantastyką) jestem nieco zrażony i nastawiony ogólnie, zwykle dość sceptycznie. Sięgam rzadko, wyłącznie z polecenia – tak jak w tym przypadku – i generalnie rzecz biorąc trudno mnie czymś zaskoczyć, a co dopiero zachwycić. A jedno i drugie się panu Stasiukowi udało, i to dosłownie od pierwszych kilku akapitów.

Zaczyna się stosunkowo lekko, choć od samego początku w imponującym, jeśli idzie o posługiwanie słowem stylu, od mego ulubieńca Józka – nieświadomego traktorzysty zen. I podszytej, podobnie jak w oryginale ironią, pochwałą głupoty. (patrz Erazm)
"Umysły nieskomplikowane na pewno lepiej radzą sobie z interpretacją rzeczywistości" stwierdza, zauważa autor, by następnie na przykładzie każdej kolejnej historii, zgodnie z zasadami tradycjnie pojmowanego synkretyzmu, konsekwetnie zadawać temu i sobie kłam, pokazując, że jest wręcz przeciwnie. A przynajmniej ja to tak odebrałem.
Z pozoru oderwane od siebie ludzkie przypadki i historie, tkane, snute za pomocą raz to lekkich, zwiewnych, raz to gęstych, podszytych smutkiem, imponujących stylistycznie słowotoków (jako komplement zdecydowanie) autora... Zaczynają niczym w jakimś mistycznym, literackim tańcu (patrz balada) splatać ze sobą. Podobnie jak różne gatunki literackie. Liryka miesza z epiką, dramatem, jak przystało na (mniej lub bardziej) tradycyjną balladę. A w tle, poza kotletem proboszcza, podobnie jak we wspomnianej księdze Koheleta – takie przynajmniej odnoszę wrażenie – poza wnikliwą lecz pozbawioną emocji obserwacją, wyczuć można, znaleźć głębokie rozważania nad sensem ludzkiego istnienia. Z których, cytując za Wiki...
"Wynika że nic nie ma absolutnej wartości, nie jest trwałe, nie potrafi w pełni uszczęśliwiać. Ani bogactwa, ani władza, sława, nawet mądrość nie czynią człowieka pewnym i zadowolonym. Tę myśl wyrażają słowa: - „marność nad marnościami i wszystko marność".Przekonanie o tym, że wszystko jest marnością dotyczy zjawisk przyrody, zabiegów człowieka zmierzających do osiągnięcia bogactwa i sławy, używania przyjemności i mądrości. Kohelet mówi o zachłanności ludzi, marnotrawstwie, traceniu i omijaniu tego, co piękne, chęci korzystania z jak największych przyjemności.Człowiek poddany jest prawom przemijania i zapomnienia." Nie wiem na ile trafnie, ale takie ogólne wrażenie można odnieść, w taki nieco nastrój po książce pana Stasiuka wprawić. Czyli mówiąc wprost "Życie jest długie i ciężkie, a potem się umiera" Chyba, że ktoś wyjedzie, ucieknie do Szwecji. ;) Kwestia realia czasu i miejsca, wiem, ale należy o tym wspomnieć myślę. Ale wracając do rzeczy, tematu i pozytywów.
Czytając książke pana Andrzeja, miałem momentami wrażenie, że trzymam w ręku kawałek bursztynu, z zatopioną w środku, świetnie widoczną, zachowaną, niemal żywą muszką, względnie innym komarem. Za pomocą swych momentami zwłaszcza, gęstych, lepkich niczym żywica słowotoków, udało mu się uchwycić, oddać dawno minione miejsce, czas, ludzi. I tak jak w przypadku gdy zbliżywszy do siebie kawałek bursztynu poczuć możemy zapach lasu, morza, tak czytając jego książkę, możemy - dając ponieść bystrym, barwnym strumienion słów -odnaleźć opisywany przez niego, a dawno miniony świat. Poczuć zapach potu, taniego wina, piwa, wódki.
A skoro mowa o słowotokach i potokach, względnie strumieniach... Choć na pozór forma zdaje się stanowić przeciwieństwo treści, a powłóczysty styl, bogaty język i imponujące nim posługiwanie, kontrastować z przyziemnością, szarością,wręcz może brzydotą opisywanych materii...Autorowi (znów ten synkretyzm) udało się jakoś sprawić, że nie tylko ów (pozorny?) kontrast nie razi, przeciwnie... Spleść jedno z drugim, miękko, wdzięcznie, niemal niezuważalnie, niczym we wspomnianym już tańcu. (patrz znów balada)
Tyle jeśli idzie o moje mniej lub bardziej udane próby opisania na gorąco, swych wrażen i skojarzeń po przeczytaniu książki pana Stasiuka i by miało to jakieś ręce i nogi. ;) Reasumując... Okazuje się, że jak to już dawno temu głosił, zdaje się niejaki Mikołaj, polacy nie tylko "nie gęsi i swój język mają" ale (co niektórzy) zdecydowanie umieją nim posługiwać, w dodatku w iście imponujący sposób. Cienka, ale mocna i miejscami odważę się powiedzieć pięknie napisana rzecz. (oklaski) Dam - w dużej mierze za formę, czyli owe "słowotoki" - 8/10.

PS. Zachwyciłbym się może bardziej i dłużej, ale choć książka świetna, jej ogólny klimat, względnie przesłanie (jeśli takowe miała posiadać jakieś), poza przywołaniem skojarzeń i zmuszeniem do rozważań nad wspomnianą marnością, względnie rozpaczą ;) ... Przypomniał mi też o niejakim Arturze (Schopenhauerze)... A przecież, jak ów był uprzejmy zauważyć, stwierdzić (między innymi) - „Nasze życie można też ująć jako niepotrzebny epizod zakłócający błogi spokój nicości." Więc nie ma raczej sensu. :P

Andrzej Stasiuk – "Opowieści galicyjskie"
"Balladowa opowieść o Galicji, jej mieszkańcach i duchach." Owszem, ale również, zarazem...

Erazm, traktorzysta zen, zaawansowany (z mistrzostwem stosowany) synkretyzm drugiego (co najmniej) stopnia, księga Koheleta (nie mylić z koteletem, chyba, że spożywanym przez proboszcza), Twardowski i jego Oda (do rozpaczy), a na dodatek,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Spodziewałem się czegoś grubszego, bardzej obszernego, ale... Jest jak jest, a książka choć cienka, bynajmniej mnie nie rozczarowała. Przeciwnie, podobnie jak czytana jakiś czas temu "Śladami Steinbecka..." tegoż autora, bardzo przypadła mi do gustu.

"'Nienawidzę podróży i podróżników' - pisał Claude Levi-Strauss, dlatego autor Mostu nie rusza się z miejsca. Za to jakiego! Most Galata w Stambule jest esencją nie tylko tego "miasta miast", lecz właściwie całej Turcji. Geert Mak działa jak wytrawny artysta reportażu, na pięciuset metrach odnajduje wszystkich bohaterów panoramy społecznej. Zauważa to, co umyka uwadze turysty, który pędzi w poszukiwaniu egzotycznych atrakcji. Ludzi skulonych w deszczu, głodnych, próbujących przeżyć kolejny dzień. Rozmowę z człowiekiem zderza z lekturą książek historycznych. Chylę czoła!"

Możemy wyczytać z tyłu okładki, opis, zachwyt (teoretycznie) niejakiego Maxa Cegielskiego. I trudno o lepsze słowa, dlatego też między innymi (o lenistwie nie wspominając) pozwolę sobie, się nimi posłużyć. Osobiście podróże i podróżników lubię, tym bardziej jednak doceniam zarówno sam pomysł skupienia na jednym, konkretnym miejscu, jak i jego wykonanie. Na przykładzie owego, ukazanie znacznie szerszego obrazu, nie tylko miasta, ale i kraju, jego historii, zwyczajów, ludzi i problemów. Zwłaszcza historii (i problemów często z niej wynikających). Albowiem – cytując wraz z autorem słowa niejakiego Brodskiego Josifa...
"Są miejsca, gdzie historii nie da się wyminąć, jak wypadku na autostradzie – miejsca, gdzie geografia prowokuje historię. Taki jest Stambuł, alias Konstantynopol, alias Bizancjum"

Wspomniane wyżej (być może nawet faktycznie jego autorstwa) przez Maxa, zderzenie historii przez duże H, z tymi należącymi do zwykłych ludzi, jakie autor poznaje stopniowo w miarę swych z nimi rozmów, jest jedną z zalet książki. Suche wydawałoby się ze swej natury niejako fakty i wydarzenia historyczne, na zasadzie związku przyczynowo-skutkowego...Pozwalają lepiej iowych ludzi, ich problemy i miejsce, rzeczywistość w jakiem/jakiej przyszło im żyć lepiej poznać, zrozumieć, czy przynajmniej spróbować.
Kolejną (zaletą) jest niewątpliwie, przynajmniej dla mnie, talent w posługiwaniu słowem. Oszczędnie, dyskretnie, nie "zamęczając" czytelnika, zajmującymi kilka stron "opisami przyrody" udaje mu się jednak oddać zaskakująco dobrze, barwnie klimat opisywanego, omawianego przez siebie miejsca. Czytając wielokrotnie miałem wrażenie, że towarzysze mu w jego wędrówce po moście i mieście. Stoję tuż obok gdy rozmawia z handlarzem książek, sprzedawcą wkładek czy chłopcem sprzedającym papierosy, że wymienię kilku tylko z pośród barwnej galerii charakterów jaką stanowią jego rozmówcy i niejako bohaterowie książki.

"Nie ma chyba lepszej metafory współczesnej Turcji niż most: konstrukcja, która spina to, czego inaczej spiąć nie sposób. Każdy Turek ma w sobie takie mosty: między tym, co nowoczesne, a tradycją; tym, co religijne, a ateizmem; tym, co europejskie, a Orientem. I każdy Turek większość życia spędza, chodząc po tych swoich mostach tam i z powrotem".

I znów, nawet gdybym miał talent i się skupił, zapewne nie podsumowałbym tego lepiej. :) Więc nie ma sensu się podniecać i zamiast tego ponownie pozwolę sobie posłużyć cytatem z opisu. A wracając do tematu... O Turcji i samym Stambule słyszałem wiele od znajomych, samemu niestety póki co przynajmniej, nie dane było mi ich odwiedzić. Kraj (i miasto) ze względu na swe położenie, mieszaninę kultur i bogatą historię niezwykle – przynajmniej dla mnie – ciekawy. Dzięki autorowi i jego cienkiej może, ale przez to tym bardziej imponującej książce, miałem okazje lepiej je poznać i co nieco zrozumieć. Poczuć ów specyficzny, po części europejski, po części orientalny klimat. Udało mu się też, owym zafascynować, a tematem, miejscem, ludźmi zainteresować. A, że przy okazji, wspomina on i cytuje wielu miejscowych kronikarzy, poetów, autorów - jak chociażby tych współczesnych (i znanych na całym świecie) jak Orhan Pamuk czy Elif Shafak – stanowi niezwykle przyjemny punkt wyjścia, a zarazem zachęte do dalszych podróży i "badań" owego jakże fascynującego miejsca, kraju, miasta. Nawet jeśli tylko z wygodnego miejsca we własnym fotelu. Co też uznaje za zaletę.
Książka Maka spodobała mi się na tyle i aż tak zaciekawiła tematem i/lub klimatem, że postanowiłem nie tylko dać jeszcze jedną szansę wspomnianemu Pamukowi, który przy mym pierwszym (i jak dotąd jedynym) z nim kontakcie, jakoś mnie nie porwał... Ale też sięgnąć po coś autorstwa pani Shafak, z której to twórczością, do tej pory nie miałem (miejmy nadzieje) przyjemności obcować.
A skoro mowa o innych autorach... Kilkakrotnie w trakcie lektury, nasuwały mi się skojarzenia po pierwsze – z książkami Jacka Hugo-Badera ("Biała gorączka", "W rajskiej dolinie wśród zielska") bo choć miejsce inne, podobna tematyka i do niej podejście... I po drugie – z "klasykiem gatunku", przynajmniej gdy idzie o naszych autorów, a mianowicie "Podróżami z Herodotem" mistrza Kapuścińskiego. Nie do końca jestem pewien czemu, być może ze względu na posiadane przez obu panów : niewątpliwy talent do ciekawego, a zarazem przyjemnego pisania, zaiłowanie do historii i umiejętności tworzenia, czy też odtworzenia klimatu opisywanych przez siebie miejsc. Uzasadnione czy nie, uznaje je również za zaletę, komplement, a zarazem warte wspomnienia, by może zainteresować kogoś, twórczością tychże. :)
Reasumując... Ze względu na swe dotychczasowe zainteresowania, obszerność fizyczną i tematyczną, jak również sympatię do Steinbecka, wspomnianą wcześniej "Śladami.." oceniam wyżej, ale... Nie zmienia to faktu, że podobnie jak w przypadku tejże... Świetnie napisana, niezwykle "przyjemna" książka, z której przy okazji można sporo się dowiedzieć. Cóż chcieć więcej... Zdecydowanie warto. Polecam.

[ PS. Przepraszam, że tak długo i nieco chaotycznie, w dodatku ze swobodnym podejściem do zasad interpunkcji, względnie gramatyki, o ortografii nie wspominając :) Niezmiernie mi niemal przykro :) Na swe usprawiedliwienie... Pisałem "na gorąco", świeżo po lekturze, a jak już wspominałem brak mi talentu by w pełni oddać książce pana Maka sprawiedliwość na jaką niewątpliwie zasługuje – stąd też, mające temu dopomóc, cytaty tych bardziej/lepiej obdarzonych. ;) ]

Spodziewałem się czegoś grubszego, bardzej obszernego, ale... Jest jak jest, a książka choć cienka, bynajmniej mnie nie rozczarowała. Przeciwnie, podobnie jak czytana jakiś czas temu "Śladami Steinbecka..." tegoż autora, bardzo przypadła mi do gustu.

"'Nienawidzę podróży i podróżników' - pisał Claude Levi-Strauss, dlatego autor Mostu nie rusza się z miejsca. Za to...

więcej Pokaż mimo to