Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Prawdziwa gratka nie tylko dla tłumaczy czy też osób w jakiś sposób powiązanych lub zainteresowanych tłumaczeniem, ale też dla miłośników literatury. Nikt nie zna danego dzieła lepiej niż jego tłumacz, dlatego sięgając po tę książkę nie tylko poznajemy specyfikę zawodu tłumacza literackiego, ale też wzbogacamy naszą wiedzę o światowej literaturze. Osobiście znalazłam tu cały ogrom interesujących autorów i tytułów, których wcześniej nie znałam - już choćby dlatego warto sięgnąć po tę pozycję.

Polecam nie tylko tym, którzy tak jak ja parają się tłumaczeniem, ale przede wszystkim gorliwym czytelnikom. Wybitni tłumacze, a przez to też naprawdę niezwykłe rozmowy.

Prawdziwa gratka nie tylko dla tłumaczy czy też osób w jakiś sposób powiązanych lub zainteresowanych tłumaczeniem, ale też dla miłośników literatury. Nikt nie zna danego dzieła lepiej niż jego tłumacz, dlatego sięgając po tę książkę nie tylko poznajemy specyfikę zawodu tłumacza literackiego, ale też wzbogacamy naszą wiedzę o światowej literaturze. Osobiście znalazłam tu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ogólnie jest lepiej niż gorzej, ale książka roku w kategorii Fantastyka? Lekka przesada.

Autorka obiecuje nam humor, słowiańską mitologię i wątek miłosny. I to otrzymujemy, w lepszym lub gorszym wydaniu.

Jeśli chodzi o humor, to jest to jeden ze słąbszych punktów ksiązki - znajdziecie tu całą masę żenujących sucharów. Paranoje głównej bohaterki miały być zabawne, ale są jedynie irytujące. Ogólnie Gosia jest raczej denerwująca, nawina i głupiutka. Te sztuczne, wysilone żarty jedynie tej powieści ujmują.

Odnośnie drugiego punktu, czyli mitologii słowiańskiej, to jest to zdecydowanie najbardziej interesujący aspekt tej powieści. Nie spodziewałam się, że nasza mitologia jest tak bogata i ciekawa i z całą pewnością będę chciała pogłębić swoją wiedzę na ten temat jakąś dodatkową lekturą. Pomysł na przedtsawienie współczesnej Polski jako pogańskiej jest świeży, podobnie oparcie fantastycznej strony powieści na bóstwach słowiańskich.

Pozostał wątek romantyczny. Absolutna tandeta. Mieszko co prawda jest mniej denerwujący i bardziej naturalny niż (ta nieszczęsna) Gosia, ale jednak sam wątek jest żenujący. Żałuję każdego fragmentu z Gosią wzdychającą do mięśni Mieszka, który byłam zmuszona przeczytać.

Akcja jest wartka, język nie wyszukany, ale styl zgrabny, więc czyta się płynnie. Łatwo się w tę książkę wgryźć, chcemy wiedzieć, co będzie dalej.

Gdyby wyrzucić chociaż połowę tych sucharów (przysięgam, nie zaśmiałam się szczerze ani razu! jedynie wywracanie oczami z zażenowania), przytemperować trochę główną bohaterkę i dodać wiraygodności historii miłosnej, to mielibyśmy coś dużo bardziej godnego uwagi. Mimo to jest całekiem ciekawie. Pomysł autorki uważam za naprawdę dobry, jednak, i stwierdzam to z przykrością, zauważyłam podczas lektury sporo nielogiczności, szczególnie w zachowaniu głównej bohaterki. Ze względu na łatwość, z jaką pochłania ta lektura, i na zainteresowanie światem przedstawionym, dam szansę drugiej części.

Ogólnie jest lepiej niż gorzej, ale książka roku w kategorii Fantastyka? Lekka przesada.

Autorka obiecuje nam humor, słowiańską mitologię i wątek miłosny. I to otrzymujemy, w lepszym lub gorszym wydaniu.

Jeśli chodzi o humor, to jest to jeden ze słąbszych punktów ksiązki - znajdziecie tu całą masę żenujących sucharów. Paranoje głównej bohaterki miały być zabawne, ale są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zdecydowałam się na przeczytanie tej książki, mimo że nie mam męża. Koleżanka przesłała mi cytat z niej i poczułam się do tego stopnia aziantrygowana, że po nią sięgnęłam. Choć nie jestem targetem dla tego poradnika, znalazłam tutaj sporo obserwacji, które podzielam, także jeśli Ty też nie jesteś w związku małżeńskim, nie musi to stanowić przeszkody w sięgnięciu po tę lekturę. Początek spodobał mi się bardzo - jest szczery, zabawny, błyskotliwy. Cała książka jest ogónie szczera, autorka nie wciska nam tutaj bajek, nie idealizuje, opisuje życie takim, jakie ono (mniej więcej) jest. Nie stara się wybielać siebie ani swojej rodziny, pisze szczerze o swoich przemyśleniach. Ta szczerość to duży plus. Dalsze rozdziały już jednak nie są takie ciekawe, poczucie humoru też jest coraz gorsze. Końcówka wcale nie przypadła mi do gustu.

Czy lektura tej książki pomoże w uratowaniu małżeństwa? Może. Nie mam pojęcia. Ja osobiście niektóre rady autorki uważam za dość szowinistyczne, aczkolwiek jest też sporo ciekawych i dość racjonalnych spostrzeżeń, z którymi się zgadzam.

Czyta się szybko. Język typowy dla poradnika, raczej nic błyskotliwego.

Warto zwrócić uwagę na niektóre z książek, które cytuje autorka. Odszukałam część z nich i w szczegolności przypadła mi do gustu książka popularnonaukowa doktor Louann Brizendine zatytułowana Mózg kobiety, którą narazie jedynie przekartkowałam, acz zapowiada się naprawdę świetnie. Myślę, że warto było sięgnąć po ten porandik choćby dlatego, że zaprowadził mnie do innych ciekawych pozycji o tematyce psychologicznej.

Zdecydowałam się na przeczytanie tej książki, mimo że nie mam męża. Koleżanka przesłała mi cytat z niej i poczułam się do tego stopnia aziantrygowana, że po nią sięgnęłam. Choć nie jestem targetem dla tego poradnika, znalazłam tutaj sporo obserwacji, które podzielam, także jeśli Ty też nie jesteś w związku małżeńskim, nie musi to stanowić przeszkody w sięgnięciu po tę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Uwielbiam Zadie Smith!

Uwielbiam Zadie Smith!

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Takie kryminały to ja rozumimem! Znakomita powieść przesiąknięta tradycją hiszpańskiej pikareski. Autor doskonale wie, jak zaintrygować czytelnika, jak odpowiednio podjąć z nim grę - olśniewa poczuciem humoru, absurdem, oryginalnością i erudycją. Masa nawiązań do hiszpańskiej literatury, kultury i historii gwarantuje ucztę dla czytelniczych zmysłów. Jest lekko ale kunsztownie, a połączyć te dwie cechy to nie lada sztuka. Polecam!

Takie kryminały to ja rozumimem! Znakomita powieść przesiąknięta tradycją hiszpańskiej pikareski. Autor doskonale wie, jak zaintrygować czytelnika, jak odpowiednio podjąć z nim grę - olśniewa poczuciem humoru, absurdem, oryginalnością i erudycją. Masa nawiązań do hiszpańskiej literatury, kultury i historii gwarantuje ucztę dla czytelniczych zmysłów. Jest lekko ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Powieść „Hyperversum” włoskiej autorki Cecilii Randal chciałam przeczytać już od jakiegoś czasu, jednak nigdy nie znajdowała się ona na mojej liście must have. Prawdopodobnie jej lektura dalej pozostawałby jedynie w sferze moich planów, gdyby nie to, że udało mi się ją zakupić po śmiesznie niskiej cenie. Z perspektywy czasu bardzo cieszę się z powodu tego przypadku, ponieważ dzięki niemu w moje ręce trafiła lektura naprawdę wyjątkowa.

Grupa młodych przyjaciół - Ian, Daniel, Jodie, Martin, Donna i Carl – to pasjonaci gry RPG zwanej „Hyperversum”. Podczas jednej ze wspólnych rozgrywek burza przerywa internetowe połączenie i bohaterowie przenoszą się do XIII-wiecznej Francji. Tam czeka ich wiele równie interesujących, co niebezpiecznych przygód. Jak Ian poradzi sobie w roli honorowego rycerza? Czy Jodie stanie się średniowieczną damą? Jakie wyzwania czekają Daniela? I wreszcie, czy bohaterowie kiedykolwiek powrócą do czasów współczesnych?...

„Hyperversum” klimatem przypomina historyczno-przygodowe powieści Waltera Scotta rozgrywające się w cieniu średniowiecznych murów. Mamy rycerzy i ich giermków, damy dworu, przyzwoicie mroczne zamczysko, bitwy, miecze, pojedynki, polityczne intrygi, a nawet turniej rycerski. Autorka stanęła na wysokości zadania i znakomicie oddała tło epoki. Co najważniejsze, aby cieszyć się tą opowieścią, nie trzeba wcale mieć dużej wiedzy historycznej. Randall prosto i zwięźle wyjaśnia historyczne fakty, dzięki czemu wszystko jest jasne nawet dla osób nieposiadających wiedzy na temat średniowiecznej historii Francji (czyli na przykład dla mnie). W moim odczuciu autorka naprawdę zgrabnie zsyntetyzowała elementy prawdziwej historii z fikcją literacką. Oba te światy zostały ze sobą spójnie połączone. Językowo także nie mam się do czego przyczepić. Archaizacja, na szczęście!, pojawia się tylko w wypowiedziach postaci historycznych. Nastoletni bohaterowie pochodzący ze współczesnego świata mówią zwykłym, codziennym językiem. Wszystkim zatem rządzi logika – aż miło było mieć w rękach tak mądrze napisaną powieść!

Fabuła także została znakomicie, logicznie poprowadzona – nie ma w niej żadnych rażących nieścisłości. Nie jest ona łopatologicznie prosta, ani jednowątkowa, więc nie nudziłam się podczas czytania. Objętościowo „Hyperversum” nie należy do najkrótszych lektur, jednak jej obszerność (blisko 750 stron) nie stanowiła dla mnie problemu, gdyż czytało mi się naprawdę płynnie i szybko. Niewątpliwie wpływ na to miała wciągająca akcja. Co prawda nie galopuje ona do przodu w zawrotnym tempie, ale rozwija się stopniowo, napięcie potęguję się wraz z przewracaniem kolejnych stron, a to odpowiada mi znacznie bardziej. Prezentowane wydarzenia wzbudziły we mnie różnorodne emocje. Proporcja między scenami dramatycznymi, a tymi komicznymi bądź też neutralnymi, również została zachowana.

Kreacja postaci również nie wzbudziła moich zastrzeżeń. Biorąc pod uwagę to, że książka została napisana głównie z myślą o młodszym odbiorcy, można by się spodziewać nudnych, schematycznych bohaterów bez charakteru. Jednak nie tym razem! Tutaj każda postać ma inną, dobrze zarysowaną osobowość. Wszyscy ewoluują i zmieniają się na przestrzeni zdarzeń. Ich zachowania wydają się prawdopodobne i logicznie uzasadnione. Na przykład po „wylądowaniu” w skrajnie innej od współczesnej rzeczywistości ich mentalność nie zmienia się od razu w tę średniowieczną – bohaterowie czują się zagubieni, popełniają błędy i z trudnością dostosowują się do nowej sytuacji. Nie są idealni i mają swoje wady, słabostki. Dzięki temu, że wszyscy w tej książce wydają się tak ludzcy i realistyczni, bardzo przeżywałam ich losy.

Cecilia Randall stworzyła naprawdę porywającą i niebanalną powieść. Zakończyła ją w sposób niejasny, zostawiając sobie otwartą furtkę dla tworzenia kolejnych części, które powstały, ale nie zostały wydane w Polsce. Gdyby jednak nadarzyła się możliwość przeczytania ich po polsku, z wielką chęcią spędziłabym kolejne godziny wraz z Jodie, Danielem i Ianem. Bardzo polecam zapoznanie się z tą lekturą, gdyż potrafi ona zaspokoić naprawdę wiele gustów czytelniczych – zawiera elementy powieści historyczno-przygodowej, kryminału, fantastyki. Co więcej jest w stanie zadowolić nie tylko młodszego, ale też starszego odbiorcę. „Hyperverum” zapewnia rozrywkę, wzbudza wzruszenia, prowokuje do przemyśleń. Wszystko to czyni ją książką uniwersalną i właśnie przez to wyjątkową.

Powieść „Hyperversum” włoskiej autorki Cecilii Randal chciałam przeczytać już od jakiegoś czasu, jednak nigdy nie znajdowała się ona na mojej liście must have. Prawdopodobnie jej lektura dalej pozostawałby jedynie w sferze moich planów, gdyby nie to, że udało mi się ją zakupić po śmiesznie niskiej cenie. Z perspektywy czasu bardzo cieszę się z powodu tego przypadku,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Debiutancka powieść polskiej autorki Niny Reichter zatytułowana „Ostatnia spowiedź” wywołała ostatnio duże poruszenie wśród czytelników, a w szczególności wśród ich żeńskiej części. To ostatnie raczej mnie nie dziwi, zważywszy na to, że głównym tematem tej książki jest miłość. Ally Hanningan jest zwykłą dziewczyną, którą w życiu spotkało kilka nieprzyjemnych doświadczeń z facetami. Z tej przyczyny zdecydowała już nigdy więcej nie poddać się miłości i związała się z całkowicie jej obojętnym, dużo starszym Christophem. Podczas podróży ze Stanów do Francji spóźnia się na samolot i musi spędzić noc na lotnisku. W tym samym czasie w podobnej sytuacji znajduje się Bradin Rothfeld – frontamn niemieckiego, rockowego zespołu „Bitter Grace”. Między tym dwojgiem nawiązuje się relacja, która potrwa dłużej niż kilka godzin spędzonych w lotniskowej poczekalni.

Nina Reichter ukończyła studia prawnicze, a „Ostatnia spowiedź” pierwotnie została opublikowana na jej blogu jako fanfiction. Opis fabuły od razu wzbudził we mnie podejrzenia i okazało się, że były słuszne – zespół, który zainspirował autorkę, to „Tokio Hotel”, Bradin to Bill, a jego brat Tom zachował oryginalne imię także w książce. Szczerze mówiąc, a raczej pisząc, nie mam pojęcia, co mnie podkusiło, żeby sięgnąć po tę lekturę. Ja nawet nie lubię Tokio Hotel, co więcej dziwi mnie, że ktoś jeszcze za nimi szaleje… Chyba uznałam, że uda mi się zignorować te podobieństwa, ale nic z tego – twarz Billa miałam cały czas przed oczami, co raczej nie wpływało pozytywnie na mój odbiór tej książki. To wręcz porażająco dobre recenzje, jakie zbiera „Ostatnia spowiedź”, sprawiły, że mimo wszystko zdecydowałam się po nią sięgnąć. Byłam tak bardzo ciekawa tej lektury, że kupiłam ją i od razu zaczęłam czytać, ignorując wszelkie podszepty mojego rozsądku. I był to jeden z najgorszych błędów ostatnich dni, bo czytanie tej powieści było co najmniej męczące, a najgorsze, że sama sprowadziłam sobie tę mękę na głowę.

Początki z tą lekturą nie były takie fatalne, nastawiona byłam raczej obojętnie, ale im dalej w las, tym gorzej. Fabuła jest naciągnięta do granic możliwości – od dawna nie spotkałam się z równie źle poprowadzoną, nielogiczną akcją. Ale najgorszy aspekt tych wydarzeń to ich kompletna nierealistyczność. Właściwie mamy tutaj ten sam schemat co w „Zmierzchu” Stephenie Meyer – zwykła dziewczyna, w której zakochuje się niezwykły chłopak, tylko tym razem książę nie okazuje się być wampirem, a wokalistą znanego zespołu. Nie bawi mnie już zupełnie w kółko odgrzewanie tego samego kotleta. Kolejna rzecz, że kartki książki wypełniają bezsensowne wymiany zdań między bohaterami, które do niczego nie prowadzą, a jak już pojawiają się jakieś znaczące wydarzenia, to jest to wielkie BUM – dramat zaczyna gonić dramat, a jeden jest bardziej pseudo-dramatyczny i niemożliwy od drugiego. Obfitość romantycznych uniesień między Ally i Bradinem też była dla mnie zatrważająca – a to oglądają razem gwiazdy, a to on śpiewa jej piosenkę na karaoke, a to mają kolejną bardzo ważną i głęboką rozmowę przez telefon, a to obmacują się w garderobie przed koncertem. Cały czas dręczą ich też żenujące fantazje erotyczne. Po prostu fuj.

Jednak najgorsi w tym wszystkim są chyba bohaterowie. W moim odczuciu zupełnie tragiczni, szczególnie Ally, która charakterologicznie przypomina Bellę z wspomnianego wcześniej „Zmierzchu”. Co dwie strony zalewa się łzami, co pod koniec irytowało mnie do tego stopnia, że nie mogłam się powstrzymać, żeby nie przewracać oczami. Ally cierpi, cierpi i zalewa się łzami, i znowu cierpi, a potem zalewa się łzami. Oczywiście nie widzi, że główną przyczyną tych rzekomych nieszczęść jest ona sama. Haningan to osoba niesamodzielna, nieodpowiedzialna, nie mająca własnego zdania i cienia odwagi, żeby postawić się stawiającej absurdalne żądania matce, przy tym nudna, pozbawiona charakteru oraz poczucia humoru i niezmiernie irytująca. Pozostałe postaci również mają chroniczny weltschmerz, sami są dla siebie przeszkodą i dosłownie wymyślają kolejne problemy. Bradin został przedstawiony jako bożyszcze nie z tej ziemi, a jednocześnie jako skromny, romantyczny chłopaczek, czyli same zalety i zero realizmu. „Rockman” nagminnie nie wywiązuje się ze swoich zobowiązań względem zespołu, byle tylko udowodnić Ally swoją bezgraniczną miłość. Ogólnie zachowuje się jak skończony idiota, ale idealnie spełnia wymogi romantycznego księcia z bajki. Załatwia nawet dziewczynie, która zrobiła w życiu raptem kilka amatorskich zdjęć, wykonanie sesji dla, uwaga uwaga!, samego „Vanity Fair”… Jestem pewna, że żadna gazeta takiego formatu nie wyraziłaby na to zgody i też nikt przy zdrowych zmysłach przy tak małym doświadczeniu by się tego nie podjął. Ale przecież jesteśmy uwięzieni w tej bajce i Ally świetnie sobie ze wszystkim radzi, staje się zupełną profesjonalistką w całe pięć minut i lata pracy innych fotografów już nic nie znaczą. Zupełnie nieprawdopodobne, jak wszystko w tej książce. Ale oprócz Ally i Bradina mamy jeszcze postaci Toma i Christopha. Pierwszy to kolejny schematyczny bohater w tej powieści – tym razem Reichter zrobiła kalkę ze stereotypowego macho. Oczywiście zamieszała w tym diabelskim kotle jeszcze bardziej i stworzyła trójkąt Bradin-Ally-Tom, co uczyniło dla mnie tę książkę jeszcze bardziej nieznośną. Z kolei Christoph to demoniczny narzeczony, który terroryzuje Ally gównie dlatego, że ona mu na to pozwala. W każdym razie jest oślizgły i zły. Buuuu.

Ale to jeszcze nie koniec skarg – za bardzo mi się nie podobała ta powieść, żebym mogła już w tym momencie przestać się nad nią pastwić. Pozostaje jeszcze styl, który dopełnia tego żałosnego obrazka. Autorka używa okropnie patetycznego języka, posługuje się wymuszonymi metaforami, sili się na artyzm i po prostu przesadza. Wszystkie rozdziały mają jakieś pseudo-poetyckie tytuły, jak na przykład: „Mój najlepszy grzechu”, „Zabrałeś miłość… szczęście… czy tylko powietrze?” albo „Jesteś moim pragnieniem… moją nadzieją… i moją niepewnością. Dajesz mi wszystko i wszystko możesz mi odebrać”. Równie dobrze mogłyby nosić tytuły: „Banał”, „Jeszcze gorszy banał” i „Szczyt wszystkich banałów”. No i w końcu coś, czemu nie mogę się nadziwić – w powieści znaleźć można całkiem sporo błędów stylistycznych. Ally „zalewa filiżankę wodą”, albo „nostalgicznie miesza kawę” (tutaj wyobraziłam ją sobie w zatłoczonym niemieckim Starbucksie, jak zanurza plastikowe mieszadełko w papierowym kubku – szalenie nostalgicznie!). Ogólnie „melancholijnie” i „nostalgicznie” to chyba ulubione słowa autorki i przez to napotykamy je we wszystkich możliwie najgorszych po temu momentach. Jednak ten styl, gdyby go trochę utemperować i wyrzucić z niego ten patetyczny bełkot, miałby jaki taki potencjał. Szkoda.

Z tego, co napisałam wyżej, wynika, że „Ostatnia spowiedź” ma same wady i co tu dużo mówić – tak rzeczywiście jest. To koszmarne, pełne banałów i niedorzeczności czytadło, które w pewnych momentach mocno zalatuje tanim harlequinem. Przede wszystkim takie książki, chociaż z pozoru niegroźne, już od paru lat zaszczepiają w umysłach dziewczyn kompletnie odrealnione wyobrażenia świata i miłości. Oczywiście, że są osoby, które potrafią doskonale odróżnić świat rzeczywisty od tego książkowego i dla nich tego typu powieści mogą być świetną zabawą, nie mam nic przeciwko. Ale naprawdę szkoda mi dziewczyn, i tych kilku chłopaków, którzy po przeczytaniu czegoś takiego będą w życiu szukać podobnych wrażeń, bo po prostu bardzo mocno się rozczarują. Takie rzeczy się nie zdarzają, ludzie pokroju Bradina też nie występują w naturze i chyba bardzo dobrze, bo wszyscy porzygalibyśmy się od tego wymuszonego, sztampowego romantyzmu. Apoteoza zakazanej, niemożliwej miłości zawarta w tego typu książkach też działa na mnie jak płachta na byka, bo tego typu związki wcale nie są takie „fajne”, częściej przynoszą nieszczęście niż radość i zazwyczaj nie kończą się happy endem. Jeżeli ktoś twardo stąpa po ziemi i ma mocne nerwy „Ostatnia spowiedź” nie zrobi mu krzywdy i może akurat trafi w jego gust, ale jeżeli ktoś chce się przez tę książkę karmić kolejnymi fantazjami to lepiej od razu z niej zrezygnować. Dla osób naprawdę zainteresowanych podobną tematyką bardzo polecam powieść „Jednym tchem” – Anna Rybkowska zrobiła to jakieś tysiąc razy lepiej.

Jedynym powodem, dla którego nie dałam temu szmirowatemu dziełku najniższej oceny jest to, że przeczytałam je w miarę szybko, bo chciałam po prostu wiedzieć, co będzie dalej. Jednak mimo wszystko po następną część raczej nie sięgnę, bo nie mam na tyle masochistycznych zapędów. Gdybym miała napisać własne, wymarzone zakończenie, wsadziłabym wszystkich bohaterów do wielkiej, NOSTALGICZNIE rozpędzonej ciężarówki bez hamulców i patrzyła jak MELANCHOLIJNIE spadają w przepaść, a potem roztrzaskują się na jej dnie, a wraz z nimi ich sztuczne dramaty i wymuszony romantyzm.

Debiutancka powieść polskiej autorki Niny Reichter zatytułowana „Ostatnia spowiedź” wywołała ostatnio duże poruszenie wśród czytelników, a w szczególności wśród ich żeńskiej części. To ostatnie raczej mnie nie dziwi, zważywszy na to, że głównym tematem tej książki jest miłość. Ally Hanningan jest zwykłą dziewczyną, którą w życiu spotkało kilka nieprzyjemnych doświadczeń z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Literatura fantastyczna jest mi bardzo bliska, dlatego nazwisko Ziemiański nie raz i nie dwa obiło mi się o uszy (i o oczy także). Spotykałam się z nim zawsze w kontekście jego najbardziej znanego cyklu „Achaja” i to od niego planowałam zacząć swoją przygodę z tym autorem. Stało się jednak inaczej, ponieważ w bibliotece przez przypadek natrafiłam na inną powieść tego pisarza zatytułowaną „Toy Wars”. Zaintrygowała mnie ona w pierwszej kolejności nietypowym tytułem, a w drugiej ciekawym opisem. Ostatecznie nie żałuję, że moją przygodę czytelniczą z Andrzejem Ziemiańskim rozpoczęłam z tą książką, ponieważ dostarczyła mi ona nie tylko satysfakcjonujących wrażeń czytelniczych, ale też ochoty, by zapoznać się z już niemal kultową „Achają”.

„Toy Wars” opowiada o dwudziestoparoletniej dziewczynie o przezwisku Toy, którą spotkało w życiu niejedno przykre doświadczenie. Teraz także znajduje się w ciężkiej sytuacji – zmarły opiekun prawny pozostawił jej ogromny spadek, jednak warunkiem jego otrzymania jest praca w pozostawionym przez niego biurze detektywistycznym przez 10 lat. Żaden klient nie chce jednak zaufać wyglądającej jak bezbronna licealistka kobiecie, dlatego musi zmagać się z wręcz ekstremalnymi warunkami finansowymi. Pewnego dnia w jej biurze zjawia się Paul Dante, dowódca najemników i proponuje jej pracę w swoim zespole. Toy przyjmuje propozycję i w tym momencie rozpoczynają się jej pierwsze przygody.

Książka podzielona jest na trzy części, z których każda opowiada o trochę innym zadaniu przydzielonym Toy, jednak wszystkie są ze sobą logicznie połączone. Już pierwsza z nich bardzo mnie zaintrygowała i wciągnęła. To jedna z głównych zalet tej powieści – wszystkie wydarzenia są naprawdę intrygujące, przez co chęć poznania dalszych losów bohaterów jest przemożna. Czyta się naprawdę bardzo szybko, na co wpływ ma także bardzo luźny, potoczny styl autora, pełen dialogów, bez rozbudowanych opisów. Mimo że lektura ta ma sporą objętość, to przeczytałam ją szybciej niż niektóre znacznie krótsze od niej książki. Wciągająca fabuła i niezobowiązujący, prosty styl ujawniają główny walor „Toy Wars”, którym jest rozrywka.

Wszystkie te rzeczy niewątpliwie wpłynęły na moją pozytywną ocenę powieści Ziemiańskiego, jednak najbardziej przyczyniło się do niej coś innego, a mianowicie oryginalność i niebanalność prezentowanych w niej wydarzeń. Autor stworzył system skomplikowanych zagadek, których rozszyfrowywanie sprawiało mi dużą przyjemność podczas czytania. Fabuła nie należy do sztampowych, w książce nie brakuje niekonwencjonalnych pomysłów. Trudno mi jasno stwierdzić, czy „Toy Wars” należy do gatunku fantastyki, czy już bardziej podchodzi pod science fiction, jednak autor świetnie opisał elementy świata otaczającego Toy, często zgłębiając się w interesujące szczegóły. Obecnie nietuzinkowość to towar deficytowy na rynku wydawniczym, dlatego bardzo sobie cenię pomysłowość autora.

Opowieść o Toy ma też swoje wady, o których także powinnam wspomnieć. Przede wszystkim chodzi o to, że to powieść niosąca rozrywkę i nic więcej. Zdarza mi się oceniać podobne książki wyżej, jeżeli jest to rozrywka naprawdę w jakiś sposób dla mnie niezwykła, ale tutaj nic nie porwało mnie i nie zachwyciło na tyle, bym mogła uczynić taki wyjątek. Następny szkopuł tkwi w języku: Ziemiański nadużywa wulgaryzmów. Do umiarkowanej liczby przekleństw w książkach podchodzę raczej obojętnie – nie przepadam za nimi (moim zdaniem trochę zaburzają rytm i płynność tekstu), ale też nie są dla mnie czymś nie do zniesienia. Niestety tutaj mamy tak duże ich nagromadzenie, że aż nie sposób nie zwrócić na to uwagi. W moim odczuciu momentami były one zupełnie niepotrzebne i nie na miejscu.

Tych kilka mankamentów nie odebrało mi jednak przyjemności płynącej z lektury. „Toy Wars” to liczący prawie sześćset stron kawał przyzwoitej rozrywki dla czytelników gustujących w polskiej (i nie tylko!) fantastyce. Z łatwością zanurzyłam się w oryginalnym, ociekającym humorem świecie Toy i czuję się usatysfakcjonowana lekturą. Polecam głównie osobom szukającym dobrej zabawy z lekką książką, skłonnym przymknąć oko na trochę zbyt „ostry” język.

Literatura fantastyczna jest mi bardzo bliska, dlatego nazwisko Ziemiański nie raz i nie dwa obiło mi się o uszy (i o oczy także). Spotykałam się z nim zawsze w kontekście jego najbardziej znanego cyklu „Achaja” i to od niego planowałam zacząć swoją przygodę z tym autorem. Stało się jednak inaczej, ponieważ w bibliotece przez przypadek natrafiłam na inną powieść tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Fantastyka to bardzo szerokie pojęcie, zawierające w sobie wiele podgatunków. Jednym z nich jest urban fantasy, który charakteryzuje się ukazaniem kontrastu między współistniejącymi w świecie przedstawionym magią a techniką. Magia wkracza do wielkomiejskich, betonowych dżungli, a wraz z nią nadprzyrodzone istoty. Konfrontacja magii z techniką tworzy specyficzny klimat, który jednych może fascynować i przyciągać, innych natomiast – odpychać. Ja niewątpliwie należę do tej pierwszej grupy i dlatego ostatnio zdecydowałam się sięgnąć po jedną z najbardziej znanych serii reprezentujących ten gatunek, a mianowicie po cykl „Kate Daniels” autorstwa Ilony Andrews.

Tajemnicza Ilona to tak naprawdę duet literacki – Ilona i Andrew Gordon, małżeństwo pisarzy, którzy poznali się w szkole, na zajęciach z podstaw pisania, co dla każdej zapalonej czytelniczki (czyli również mnie) musi wydać się romantyczną historią. Wspólnie stworzyli już dwa cykle powieściowe, w tym „Kate Daniels”, która podbiła listy bestsellerów. Już od dawna miałam w planach zapoznanie się z pierwszym tomem tej serii zatytułowanym „Magia kąsa” i ostatnio, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, udało mi się te zamiary zrealizować. A wrażenia po lekturze? Jak najbardziej pozytywne!

Ale po kolei, czyli najpierw o czym w ogóle opowiada ta książka? Nazwa serii nie pozostawia wątpliwości co do tożsamości głównej bohaterki – „Kate Daniels” mówi samo za siebie. Akcja powieści rozgrywa się w przyszłości, w Atlancie, która jednak znacznie różni się od miasta znanego nam współcześnie. Przypływy magii zniszczyły miasto, zamieniając latami wznoszone przez ludzi budowle w gruzy. Kate żyje w świecie wampirów i zmiennokształtnych. Magia staje się niebezpiecznym narzędziem w rękach nieświadomych ludzi. Do życia powracają zapomniane starożytne bóstwa, stanowiące poważne zagrożenie dla życia wielu osób. Kate jest najemniczką – pracuje na zlecenie, walcząc ze skutkami źle użytej magii. Pewnego dnia dowiaduje się o śmierci swojego opiekuna, Grega. Postanawia na własną rękę przeprowadzić śledztwo, by znaleźć jego zabójcę i pomścić zadaną śmierć.

Ogromną zaletę tej powieści stanowi jej główna bohaterka. Kate to po prostu świetna babaka i od razu polubiłam ją za jej cięty język. Nie jest to postać idealna, ma swoje wady, takie jak chociażby gwałtowność czy impulsywność, ale właśnie to czyni ją naturalną i realistyczną. Nie ona jedna w tej książce może poszczycić się poczuciem humoru – niemal wszyscy bohaterowie mają skłonności do ironizowania, dzięki czemu powieść wręcz ocieka sarkastycznym humorem.

Niewątpliwy plus tej lektury to także sposób, w jaki został wykreowany świat przedstawiony. W świecie Kate roi się od magii i stworzeń będących jej wytworami. Obok stałych elementów powieści fantastycznych pojawiają się też zupełnie nowatorskie pomysły. Co więcej autorka, a właściwie autorzy, w doskonały sposób ukazali starcie magii z techniką. W połączeniu z czarnym humorem tworzy to niesamowicie oryginalną lekturę. Książka ma charakterystyczną atmosferę, w którą bez oporów zanurzyłam się już po kilku rozdziałach. Sama akcja jest bardzo dynamiczna i wciągająca, nie mówiąc już nawet o tym, jak wielkie emocję wzbudzają ostatnie rozdziały, kiedy fabuła nabiera wprost zawrotnego tempa.

Jedyną rzeczą, jaką mam do zarzucenia tej lekturze, jest to, że nie poruszyła mnie ona w ten szczególny sposób, który sprawia, iż niektóre z czytanych przez mnie książek uznaję za rewelacyjne. Przygody Kate wzbudziły we mnie emocje, jednak związane one były głównie z chęcią poznania zakończenia historii. Spowodowało je szybkie tempo akcji, a nie ogromne przywiązanie do bohaterów książki. Zabrakło „tego czegoś”, tej małej iskry, która roznieciłaby wielkie emocje. Mimo to uważam, że „Magia kąsa” to naprawdę bardzo dobra, godna polecenia pozycja. Z całą pewnością sięgnę po następne tomy tego cyklu i mam nadzieję, ze większe wzruszenia przyjdą wraz z ich lekturą.

Technika zastąpiła współczesnemu człowiekowi magię. Czy jest jej dobrym substytutem? Po lekturze powieści Ilony Andrews mogę stwierdzić, że to na pewno środek bardziej „posłuszny”, dający się łatwiej kontrolować. Nie oszukujmy się w – dzisiejszych czasach racjonalizm bije magię na głowę, pozwalając jej egzystować jedynie na kartach książek i na filmowym ekranie. Nie oznacza to, że magia całkowicie zniknęła z naszego życia - przyjęła po prostu inną postać. Dzisiaj mamy do czynienia z wszechobecną magią… magią techniki. Szczerze odpowiedzcie sobie teraz na pytanie: Czy macie świadomość, jak konkretnie działają mechanizmy telefonów komórkowych, tabletów, iPodów? Ja nie mam, ale w jakiś tajemniczy sposób muzyka z mojego odtwarzacza wędruje szlakiem słuchawek wprost do moich uszu – czyli magia jednak istnieje.

Recenzja opublikowana również na blogu: www.kawa-z-cynamonem-recenzje.blogspot.com

Fantastyka to bardzo szerokie pojęcie, zawierające w sobie wiele podgatunków. Jednym z nich jest urban fantasy, który charakteryzuje się ukazaniem kontrastu między współistniejącymi w świecie przedstawionym magią a techniką. Magia wkracza do wielkomiejskich, betonowych dżungli, a wraz z nią nadprzyrodzone istoty. Konfrontacja magii z techniką tworzy specyficzny klimat,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Poznajcie Ellie Linton, zwykłą licealistkę, która wraz z grupą przyjaciół wyrusza na wyprawę do Piekła – trudno dostępnego miejsca w górach. Ani ona, ani nikt z jej znajomych nie spodziewa się, że czas spędzony na biwakowaniu to prawdopodobnie ostatnie beztroskie dni. Po powrocie do domu zastają świat wywrócony do góry nogami. Zaczęła się wojna i od teraz już nic nie będzie takie samo.

Tak przedstawia się fabuła pierwszego tomu cyklu dla młodzieży „Jutro” autorstwa australijskiego pisarza, Johna Marsdena. O tej serii zrobiło się głośno zaraz po jej polskiej premierze i do tej pory cieszy się ona niesłabnącym zainteresowaniem wśród czytelników. Bardzo wiele osób polecało mi ten cykl i w końcu skuszona pozytywnymi opiniami sięgnęłam po jego pierwszy tom. Spodziewałam się po tej książce czegoś absolutnie wyjątkowego i porywającego, dlatego z wielkim zapałem zabrałam się do czytania. Balon napompowany przez oczekiwania pękł już po kilku rozdziałach i zorientowałam się, że ta lektura nie dostarczy mi aż tak wielkich wrażeń. Ostatecznie jestem z niej zadowolona, jednak odczuwam też lekki posmak rozczarowania.

Narratorką w powieści jest Ellie, jednak oprócz niej Marsden powołał do życie jeszcze siedmiu innych bohaterów: sympatyczną Corrie oraz jej chłopaka Kevina, wrażliwą Fi, przebojowego Homera, nieśmiałego Lee, wytrwałą Robyn i komputerowego geniusza Chrisa. Każda z tych postaci wzbudziła we mnie inne emocje. Jednych polubiłam bardziej, drugich mniej, a innych wcale. Moją największą sympatię wzbudziła Fi, która zawsze mimo strachu wykazywała się największą odwagą. Bardzo polubiłam także Homera za jego hart ducha i poczucie humoru. Nie mogę natomiast powiedzieć, aby spodobała mi się postać Ellie. Z całej ósemki to jej zachowanie irytowało mnie najbardziej. Żałuję, że to właśnie z jej perspektywy prowadzona jest narracja, gdyż chętniej zyskałabym wgląd w myśli jakiegoś innego bohatera.

„Jutro” w dużej mierze opowiada o tym, jak wygląda bezpośrednie zetknięcie się z wojną. Wielu ludzi, w tym także i ja, wojnę widziało jedynie na ekranie telewizora, z perspektywy fotela lub kanapy. Ostatnio nie ma dnia bez wiadomości o zaostrzeniu jakichś konfliktów lub o rozpoczęciu się nowych. Wojna wydaje się przerażająca, gdy oglądamy ją na ekranie telewizora, jednak wyobrażam sobie, o ile straszniejsza musi być w rzeczywistości. „Jutro” to seria, która pokazuje jak to jest znaleźć się po drugiej stronie telewizyjnego ekranu. Wojna staje się częścią życia nastoletnich bohaterów. Muszą oni stanąć w jej obliczu i mimo strachu stawić jej czoło. Książka w doskonały sposób pozwala zaobserwować, jak wielkie zmiany w charakterach bohaterów spowodował bezpośredni kontakt z realiami wojny. Wszyscy bohaterowie zmieniają się – ich sposób myślenia, działania, system wartości. Osobowość każdej z postaci ewoluuje i dojrzewa. Ellie i jej przyjaciele przechodzą coś w rodzaju przyspieszonego kursu dojrzewania. John Marsden oferuje czytelnikowi coś więcej niż tylko wciągającą fabułę, a mianowicie świetną powieść o dorastaniu.

Cenię autora za ukazanie przemiany bohaterów, ponieważ dzięki temu książka zyskała trochę na realności. Pod innymi względami wydarzenia w niej zaprezentowane są raczej nieprawdopodobne. W moim odczuciu jest to największy mankament tej lektury – jej niezgodność z rzeczywistością. Drugą wadą było dla mnie zbyt krótkie przedstawienie postaci. Marsden po macoszemu potraktował charakterystykę i pobieżnie opisał swoich bohaterów. Zdziwiło mnie, że tak niewiele było powiedziane o ich wyglądzie. W wyniku tego przez sporą część książki nie mogłam sobie dokładnie wyobrazić żadnej z postaci, co przeszkadzało mi w czytaniu. Z powodu braku bardziej rozbudowanych charakterystyk cała fabuła sprawiała wrażenie zawieszonej w próżni.

Jednak mimo tych kilku ujemnych stron książki bardzo dobrze bawiłam się podczas jej czytania. Na pewno nie można powiedzieć, że jest to jednowymiarowa lektura, mająca do zaoferowania tylko i wyłącznie szybką akcję, bo pod tym kryje się dosyć łatwe do odczytania, ale wciąż mądre przesłanie. Dlatego nie żałuję, że zdecydowałam się zapoznać z pierwszą częścią tego cyklu i już planuję sięgnięcie po następne. „Jutro” oceniam pozytywnie i mam nadzieję na jeszcze więcej w kolejnych tomach.

Poznajcie Ellie Linton, zwykłą licealistkę, która wraz z grupą przyjaciół wyrusza na wyprawę do Piekła – trudno dostępnego miejsca w górach. Ani ona, ani nikt z jej znajomych nie spodziewa się, że czas spędzony na biwakowaniu to prawdopodobnie ostatnie beztroskie dni. Po powrocie do domu zastają świat wywrócony do góry nogami. Zaczęła się wojna i od teraz już nic nie będzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nigdy nie byłam zagorzałą zwolenniczką ekologii i nie sądzę, żeby w najbliższym czasie coś miało się w tym względzie zmienić. Jakiś czas temu zauważyłam, że ekologia stała się modna – bycie „eko mamą” czy walka o prawa zwierząt są teraz na czasie. Ten gwałtowny wzrost liczby osób, które chcą być „eko”, nie tyle z powodu rzeczywistej troski o losy naszej planety, ale z chęci bycia trendy, jeszcze bardziej zniechęcił mnie do idei ochrony środowiska. Propagujące ekologię hasła zaczęły pojawiać się wszędzie, a więc w końcu zawędrowały także do świata literatury: ochrona praw zwierząt i propagowanie życia w zgodzie z naturą z krótkich wzmianek urosły do samodzielnych wątków lub idei przewodnich niektórych powieści. Debiut literacki Sabiny Berman - „Dziewczyna, która pływała z delfinami” to jedna z takich właśnie książek. Po jej przeczytaniu widzę, że to nie była lektura odpowiednia dla mnie, szczególnie biorąc pod uwagę moje nastawienie do spraw związanych z ekologią. Pewnie nie sięgnęłabym po nią, gdyby nie opis z tyłu okładki, gdzie o „ekologicznych wątkach” nie ma ani jednego zdania. Pojawia się za to informacja o bohaterce cierpiącej na autyzm, która sprawiła, że zdecydowałam się zabrać ze tę lekturę. Ostatecznie nie żałuję czasu z nią spędzonego, ale też nie jestem z niej w pełni zadowolona.

„Dziewczyna, która pływała z delfinami” opowiada historię chorej na autyzm Karen Nieto. Choroba jest dla niej niewątpliwie przekleństwem, ale też dzięki niej Karen to osoba w pewien sposób niezwykła i wyjątkowa, która ma niespotykane talenty oraz zdolności. Wczesne dzieciństwo dziewczyna spędza pomiędzy piwnicą w domu matki a plażą, nie potrafi mówić, boi się ludzi i żywi się piaskiem. Wszystko zmienia się po śmierci znęcającej się nad nią matki, gdy do meksykańskiego miasteczka przybywa ciotka Karen – Isabelle. Podejmuje się ona trudnego zadania opieki nad dziewczynką oraz wprowadzenia jej do świata zwykłych ludzi. Ciotka uczy ją życia od podstaw, odkrywa jej talenty i kieruje nią tak, by odniosła w życiu sukces.

Narracja w powieści jest prowadzona z perspektywy głównej bohaterki, co z jednej strony stanowi zaletę, z drugiej jednak działa na niekorzyść. Niewątpliwy plus takiej formy podawczej to wgląd, jaki daje ona w nietypową psychikę Karen. Druga strona medalu przedstawia się tak, że przez to język powieści jest dosyć ubogi i łopatologicznie prosty. Niestety rzuca się to w oczy podczas lektury i w niektórych momentach trudno było mi się nią w pełni cieszyć.

Jednak trzeba przyznać, że styl nie jest najważniejszym kryterium oceny książek. Język to jedynie dodatkowy walor - to treść stanowi o wartości danej powieści. Pod tym względem „Dziewczyna, która pływała z delfinami” wypada już znacznie lepiej. Samo przedstawienie procesu socjalizacji Karen, rozwoju jej myśli i umiejętności, ukazanie życiowych sukcesów i porażek już zasługuje na dużego plusa ze względu na oryginalność. Książka pokazuje, że osoby dotknięte autyzmem również mogą być w swoim życiu szczęśliwe, chociaż szczęście nie zawsze oznacza dla nich to, co dla „zwykłych” ludzi. Co więcej mogą także odnosić sukcesy na polu zawodowym i wykorzystywać swoje niezwykłe talenty w różnych dziedzinach. Wielką bohaterką w tej historii okazała się dla mnie ciotka głównej bohaterki, Isabelle. Dlaczego? Ponieważ podjęła się naprawdę ogromnie trudnego zadania, jakim jest opieka nad autystycznym dzieckiem. Wzięła na siebie nawet więcej, bo nie tylko opiekę, ale także wychowanie. Isabelle akceptowała Karen taką, jaka była, bez żadnych zastrzeżeń. Nie bała się także zaufać jej w wielu sprawach i przy podejmowaniu różnych decyzji brała pod uwagę jej opinie. Moim zdaniem to postawa naprawdę godna podziwu, ponieważ nie każdy potrafiłby tak dobrze wypełnić swoje obowiązki w podobnej sytuacji.

Drugie główne zagadnienie, które Sabina Berman porusza w swojej książce, to wspomniana już przeze mnie wcześniej ekologia, a konkretnie ochrona praw zwierząt. Ten temat zainteresował mnie już znacznie mniej niż ten pierwszy. Tytuł książki jest tutaj trochę mylący, gdyż nie o delfiny, a o tuńczyki w dużej mierze chodzi – Isabelle kieruje odziedziczoną po dziadku fabryką tuńczyków. Osobiście nigdy nie sięgnęłabym po książkę zatytułowaną „Dziewczyna, która pływała z tuńczykami”, więc wybaczam autorce to lekkie rozminięcie się z treścią, tym bardziej, że to tytuł w dużej mierze zachęcił mnie do sięgnięcia po tę książkę. Berman przedstawiła swoją bohaterkę jako wyjątkowo wrażliwą na odczucia zwierząt, co samo w sobie nie jest złe. Niemniej w powieści kilkakrotnie pojawiło się też słynne ostatnio stwierdzenie, że „zwierzęta powinny stać na równi z ludźmi”, z czym niestety nie przychodzi mi się zgodzić. Rozumiem potrzebę dbania o naturę, konieczność ochrony zwierząt oraz żywienia dla nich szacunku, ale rozszerzone lekcje biologii już chyba nigdy nie pozwolą mi uznać tego twierdzenia za prawdziwe. Nie będę się dłużej nad tym rozwodzić, wystarczy, że napiszę jedynie, iż ekologiczny wydźwięk tej lektury nie przypadł mi do gustu.

Mimo wszystko nie uważam, aby „Dziewczyna, która pływała z delfinami” zasługiwała na miano złej książki. Wręcz przeciwnie – to bardzo przyjemna, krótka lektura, dobra na rozluźnienie nerwów. Nie do końca trafiła mi do przekonania, bo jak już pisałam we wstępie – nie jest ona zbyt odpowiednia akurat dla mnie. Sabina Berman podjęła się opisania trudnej tematyki, co samo w sobie zasługuje na pochwałę. Niemniej pozostaje jeszcze jedno pytanie, a mianowicie: „Czy podołała temu zadaniu?” Moim zdaniem nie do końca, bo jednak czegoś troszkę lepszego, niosącego większe przesłanie oczekiwałam po tej powieści, a otrzymałam jedynie miłe czytadło. Jeżeli także chcecie przekonać się, czy Sabina Berman podołała wyzwaniu, zapraszam do lektury.

Nigdy nie byłam zagorzałą zwolenniczką ekologii i nie sądzę, żeby w najbliższym czasie coś miało się w tym względzie zmienić. Jakiś czas temu zauważyłam, że ekologia stała się modna – bycie „eko mamą” czy walka o prawa zwierząt są teraz na czasie. Ten gwałtowny wzrost liczby osób, które chcą być „eko”, nie tyle z powodu rzeczywistej troski o losy naszej planety, ale z chęci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Na możliwość przeczytania „Niewidzialnej”, czyli drugiego tomu cyklu „Ognista” autorstwa Sophie Jordan, czekałam z wielką niecierpliwością, ponieważ bardzo zżyłam się z jego główną bohaterką, Jacindą i chciałam poznać jej dalsze losy. Temu oczekiwaniu towarzyszyła też nuta niepokoju. W moje myśli wkradły się wątpliwości: „Czy drugi tom utrzyma się na tym samym, wysokim poziomie, co pierwszy? Czy kontynuacja spełni moje oczekiwania?...” i tak dalej. Gdy tylko książka trafiła w moje ręce, bezzwłocznie przystąpiłam do lektury, by jak najszybciej zaspokoić ciekawość i uspokoić dręczące mnie obawy. Od razu zauważyłam, iż „Niewidzialna” jest krótsza niż poprzedni tom i pożałowałam tego, że spędzę z tą powieścią tak mało czasu. Moje przewidywania sprawdziły się – na lekturę poświęciłam zaledwie parę godzin. Teraz, gdy emocje związane z czytaniem już trochę opadły, a wrażenia wykrystalizowały się, dochodzę do wniosku, że „Niewidzialna” niewątpliwie zasługuje na ocenę pozytywną, jednak nie w tak dużym stopniu, jak pierwszy tom.

Akcja „Niewidzialnej” rozpoczyna się dokładnie w tym samym momencie, w którym kończy się fabuła pierwszej części, a więc podczas ucieczki Jacindy i jej rodziny z miasta Chaparral. Splot dramatycznych wydarzeń sprawił, że dragonka jest zmuszona na zawsze opuścić to miejsce, pozostawiając w nim ukochanego – Willa. Po powrocie do stada musi uporać się nie tylko ze stratą chłopaka, ale też z wrogością członków stada wobec jej osoby oraz skomplikowaną relacją między nią a Cassianem, zakochanym w niej przyszłym przywódcą stada. W trudnej sytuacji znajduje się również matka Jacindy i przede wszystkim jej siostra Tamra, która z powodu swojej przemiany znajdzie się w kompletnie nowej dla siebie sytuacji.

W drugiej części, tak jak i w pierwszej, autorka koncentruje się głównie na akcji. Nie poświęca zbyt wiele miejsca opisom i rozważaniom głównej bohaterki, z perspektywy której prowadzona jest narracja. Przez to kolejne fazy fabuły następują po sobie niezwykle szybko i lektura bardzo wciąga, chociaż niektóre wydarzenia mogą być przewidywalne. Mimo wszystko ten cykl należy do najbardziej pochłaniających, jakie dane mi było czytać. Wpływa na to także fakt, że autorka wykreowała fascynujące istoty, jakimi są dragony. Druga część zawiera więcej szczegółów dotyczących tych stworzeń, co bardzo mnie ucieszyło. Jordan przybliżyła czytelnikom także sylwetki niektórych bohaterów. Pozwoliła nam lepiej ich poznać i dzięki temu polubiłam część z postaci, do których nie pałałam sympatią po lekturze „Ognistej”. Najbardziej diametralnej zmianie uległ mój stosunek do Cassiana: silna antypatia przerodziła się w czysto pozytywne odczucia. Bardzo cenię także to, że bohaterowie tej serii są dynamiczni i zmieniają się pod wpływem różnych wydarzeń. Tamra, bliźniaczka Jacindy, jest przykładem takiej postaci. Przyznaję, że jej przemiana wpłynęła bardzo korzystnie na moją jej ocenę i udało mi się w końcu polubić tę bohaterkę bez większych zastrzeżeń.

Jak już zaznaczyłam we wstępie, „Niewidzialna” jest nieco słabsza niż „Ognista”, co z jednej strony stanowi dla mnie pewne rozczarowanie, z drugiej jednak spodziewałam się tego. Myślę, że w dużej mierze jest to konsekwencją zbyt małej objętości książki. Odniosłam wrażenie, że na tych 270 stronach autorka nie zdołała w pełni rozwinąć skrzydeł i wykorzystać wszystkich swoich możliwości. „Niewidzialna” wydaje się być jedynie wstępem do dalszej akcji, której rozwinięcie ma nastąpić w kolejnej części. Jordan przez tę powieść otworzyła sobie wiele drzwi do budowania skomplikowanej fabuły, jednak w tym tomie dostajemy jedynie jej przedsmak. Przez to lektura ta wywołuje niedosyt i zamiast zaspokajać ciekawość, potęguje ją. Książka nie przynosi rozwiązań spraw poruszanych na jej początku. Przez cały czas główna bohaterka miota się, bezskutecznie próbując wyrwać się z impasu. Podejmuje działania, z których natychmiast się wycofuje. Dopiero pod koniec postanawia przedsięwziąć konkretne decyzje, które wprowadza w życie i właśnie w tym momencie książka się urywa. Moim zdaniem korzystniejsze byłoby kontynuowanie akcji, gdyż wtedy cała historia robiłaby wrażenie płynniejszej. Niestety autorka postąpiła inaczej, ale przynajmniej dzięki temu trzecia część zapowiada się naprawdę emocjonująco.

Cykl o Jacindie dalej trzyma przyzwoity poziom, jednak „Niewidzialna” nie wgniata już w fotel tak jak „Ognista”, nie porywa w takim samym stopniu, nie budzi tak wielkich emocji. Sophie Jordan stać na o wiele więcej, co udowodniła pierwszym tomem cyklu. Niemniej jednak wciąż żywię sympatię do niej i do jej twórczości. Mam nadzieję, że w trzecim tomie serii, pokaże, co potrafi i w pełni zaspokoi mój głód na tworzone przez nią historie.

Recenzja opublikowana również na blogu: www.kawa-z-cynamonem-recenzje.blogspot.com

Na możliwość przeczytania „Niewidzialnej”, czyli drugiego tomu cyklu „Ognista” autorstwa Sophie Jordan, czekałam z wielką niecierpliwością, ponieważ bardzo zżyłam się z jego główną bohaterką, Jacindą i chciałam poznać jej dalsze losy. Temu oczekiwaniu towarzyszyła też nuta niepokoju. W moje myśli wkradły się wątpliwości: „Czy drugi tom utrzyma się na tym samym, wysokim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Ognista” autorstwa Sophie Jordan jest lekturą, po którą od dawna chciałam sięgnąć. Jednak odkąd ją kupiłam zawsze coś stawało mi na przeszkodzie, by w końcu się za nią zabrać. A to nie miałam czasu z powodu nawału nauki, a to była jakaś ważniejsza książka do przeczytania (na przykład lektura szkolna). Wakacje nareszcie dostarczyły mi okazji do lektury tej powieści. Zapytacie zapewne, dlaczego tak bardzo chciałam ją przeczytać? Głównie z powodu nietypowej tematyki, bowiem książka opowiada o nieczęsto spotykanych dragonach. O ile się nie mylę, jest to jeden z nielicznych paranormali opowiadających o tych stworzeniach i jedyny, z jakim się do tej pory zetknęłam. Za moje zaciekawienie po części odpowiada też wspaniała oprawa graficzna. Wiem, że okładka nie ma większego znaczenia, jednak ja, a ściślej mówiąc mój zmysł estetyczny, zwraca na to uwagę. Piękna, intrygująca okładka zaostrzyła mój apetyt na tę lekturę w takim stopniu, że już dłużej nie mogłam zwlekać z sięgnięciem po nią.

Jacinda urodziła się i wychowała w stadzie dragonów. Po jej pierwszej przemianie w smoczą formę, okazuje się, że ma niezwykły, niespotykany już u tego gatunku dar ziania ogniem. Ze względu na swój wyjątkowy talent stado traktuje ją jak swoją własność i chce wykorzystać do wypełnienia swoich celów. Dziewczyna buntuje się przed sztywnymi regułami panującymi w jej społeczności. Pewnego dnia łamie największy zakaz dragonów, co mało nie kończy się jej śmiercią. Zostaje uratowana przez Willa – myśliwego, polującego na takich jak ona. Z powodu złamania zasad stada matka Jacindy w obawie przed brutalnym ukaraniem córki ratuje się ucieczką wraz z nią i jej siostrą bliźniaczką, Tamrą. Dragonka będzie musiała odnaleźć się w ludzkim świecie, który nie jest jej naturalnym środowiskiem. To tam ponownie spotka Willa – swojego największego wroga, a zarazem osobę, którą mogłaby pokochać.

Ostatnimi czasy nie sięgam po fantastykę dla młodzieży równie chętnie i często, co kiedyś. W pewnym momencie zaczęłam trafiać na lektury przeciętne lub, co gorsza, epatujące głupotą i infantylnością, a przez to tak irytujące, że aż nie do strawienia. Trudno mi było znaleźć książkę z tego nurtu, której wady nie rzucałyby mi się w oczy już od pierwszych rozdziałów i z tego powodu trochę odeszłam od tego gatunku. Nie wiem, czy to przez to, że stałam się czepialska i zaczęłam na wszystko patrzeć okiem malkontenta, czy też jakość paranormali tak się obniżyła. A może po prostu trochę mnie one już znudziły, zmęczyły? Jednego jestem pewna: ta literatura staje się coraz bardziej wtórna. Już nikt nie przejmuje się tym, że podobny wątek wystąpił wcześniej w kilkudziesięciu innych książkach. Już nikt nie trudzi się wymyślaniem czegoś nowego, świeżego. Wszystko opiera się na utartych, wyeksploatowanych do granic możliwości schematach. Mimo to na lekturą „Ognistej” wciąż miałam niesłabnącą chęć. Ze względu na tematykę dragonów spodziewałam się, że przyniesie mi ona powiew świeżości. Lektura nie zawiodła moich oczekiwań i z czystym sumieniem mogę napisać, że jest to najlepszy paranormal, jaki ostatnio czytałam.

Historia Jacindy to jedna z tych opowieści, które potrafią czytelnika nie tyle wciągnąć, co wręcz pochłonąć. Ja sama już po kilku rozdziałach nie chciałam ani na moment się z nią rozstawać. Skutek był taki, że już po paru godzinach skończyłam lekturę, która (niestety!) nie jest zbyt obszerna. Żałuję tego, że to wszystko tak szybko znalazło się za mną, gdyż „Ognista” dostarczyła mi czegoś, co najbardziej lubię w literaturze i czego tak zawzięcie w niej szukam, a mianowicie emocji towarzyszących mi podczas wczuwania się w sytuację bohaterów. Od samego początku bardzo polubiłam postać Jacindy. Doskonale rozumiałam jej potrzebę buntu wobec oczekiwań innych oraz jej dążenia do pozostania sobą za wszelką cenę. Zżyłam się nie tylko z nią, ale też z Willem, który budzi w czytelniku cieple odczucia. Nie wszystkie postaci obdarzyłam sympatią, jednak, niezależnie od moich względem nich odczuć, przyznaję, że zostały one znakomicie przedstawione.

Największą zaletę tej powieści stanowi dla mnie to, że nie można w niej znaleźć ani wampirów, ani wilkołaków, ani też aniołów, są za to dragony. Coraz częściej trafiam na książki, których twórcy mieli świetne pomysły, jednak wykonanie zawiodło. Bardzo się cieszę, że o „Ognistej” nie mogę powiedzieć tego samego. Sophie Jordan miała rewelacyjny pomysł i nie zmarnowała go, a nawet przeciwnie – doskonale wykorzystała jego potencjał. Dragony to jedne z najbardziej fascynujących stworzeń, o jakich czytałam. To czyni tę książkę wyjątkową i na pewno zapamiętam jej tematykę na długo.

Kolejny plus należy się autorce za umiejętność prowadzenia żywej, porywającej akcji. W książce nie ma zbędnych scen, niepotrzebnych wątków, wciśniętych na siłę postaci. Wszystko tworzy spójną układankę, która nieraz zaskakuje w miarę odkrywania jej kolejnych elementów. Nie znalazłam też potknięć logicznych, co świadczy o tym, iż fabuła została dobrze dopracowana. Autorka posługuje się przyzwoitym językiem i tworzy całkiem błyskotliwe dialogi. Dzięki temu podczas lektury nic mnie nie drażniło i mogłam w spokoju delektować się tą niesamowitą historią. To bardzo lekka lektura, której czytanie sprawiło mi czystą przyjemność.

Naprawdę cieszę się, że miałam okazję zapoznać się z „Ognistą”, gdyż przywróciła mi ona wiarę w fantastykę dla młodzieży. Utwierdziła mnie w przekonaniu, że mimo wszystko warto tego nurtu bronić przez ostrzem krytyki. Od jej przeczytania czuję się podbudowana, podniesiona na duchu tym, że jeszcze można spotkać takie paranormale: trzymające w napięciu, niebanalne i pozbawione pierwiastka infantylizmu. Po raz pierwszy od dłuższego czasu polecam jakąś książkę tak gorąco, ale ta lektura zdecydowanie na to zasługuje, a może nawet i na więcej. Tom drugi już jest w drodze na moją półkę. Wprost nie mogę doczekać się ciągu dalszego mojej przygody z tym cyklem. Pozostaję tutaj ze swoim zniecierpliwieniem i w oczekiwaniu na część drugą, czyli „Niewidzialną" jeszcze raz zachęcam wszystkich do dania szansy jej poprzedniczce.

„Ognista” autorstwa Sophie Jordan jest lekturą, po którą od dawna chciałam sięgnąć. Jednak odkąd ją kupiłam zawsze coś stawało mi na przeszkodzie, by w końcu się za nią zabrać. A to nie miałam czasu z powodu nawału nauki, a to była jakaś ważniejsza książka do przeczytania (na przykład lektura szkolna). Wakacje nareszcie dostarczyły mi okazji do lektury tej powieści....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Anne Rice to pisarka znana bardzo szerokiemu gronu odbiorców. Popularność zawdzięcza głównie powieści „Wywiad z wampirem”, na podstawie której nakręcono film, oraz związanym z nią cyklem „Kroniki wampirów”. Po nawróceniu na katolicyzm autorka zmieniła tematykę swoich książek, porzucając wampiry na rzecz aniołów. „Pokuta” jest pierwszą powieścią, jaka powstała w nowym okresie jej twórczości. Rozpoczyna ona serię zatytułowaną „Czas aniołów”. Przy lekturze tej książki miałam pierwszy raz styczność z twórczością Rice. Było to spotkanie na tyle udane, iż wiem na pewno, że nie będzie ono ostatnim.

„Pokuta” to historia płatnego mordercy, Toby’ego O’Dare zwanego też Luckym Szczwanym Lisem, który od dziesięciu lat wykonuje swój zawód bez najmniejszych potknięć. Podczas wypełniania jednego ze swoich zleceń pod wpływem dręczących wyrzutów sumienia wzywa w modlitwie Anioła Stróża. W odpowiedzi na to wezwanie zjawia się serafin o imieniu Malachiasz, który proponuje Toby’emu wykonanie trudnej misji w zamian za odpuszczenie grzechów. Lucky musi ponownie uwierzyć w możliwość odkupienia swojej duszy, by móc podjąć się wypełnienia niebezpiecznego zadania. Zlecenie Malachiasza będzie od niego wymagało nie tylko odwagi i sprytu, ale też umiejętności odnalezienia się w średniowiecznym Londynie, ponieważ to właśnie tam się przeniesie, by je wypełnić.

Pierwszy tom „Czasu aniołów” zaintrygował mnie już od pierwszych rozdziałów i czytałam go z wielkim zainteresowaniem od samego początku. Nieustannie towarzyszyła mi ciekawość, co wydarzy się dalej. Niewątpliwie wpływ na to miało pióro autorki, ponieważ posługuje się ona przystępnym, nienastręczającym trudności językiem. Dzięki temu „Pokutę” czyta się bardzo szybko i płynnie. Od razu widać, że Rice ma dar do kreślenia plastycznych opisów – zarówno postaci, jak i miejsca są świetnie zarysowane. Lecz nie tylko styl sprawił, iż uporałam się z tą lekturą w zaledwie kilka wieczorów. Bowiem w dużej mierze jest to także zasługa równego tempa akcji. Z jednej strony stanowi to wadę, ponieważ przez to fabuła nie wydała mi się jakoś wyjątkowo pasjonująca, jednak z drugiej czytało mi się przyjemnie, z uczuciem, że dawno nie miałam w ręku równie spokojnej powieści.

Jednak nie to w „Pokucie” spodobało mi się najbardziej. Największe wrażenie zrobiła na mnie mnogość odwołań – do poezji, literatury, muzyki, architektury i ogólnie pojętej sztuki oraz przede wszystkim do historii. Wydarzenia rozgrywają się na wspaniale przedstawionym tle, co sprawia, że nie jest to książka jednowymiarowa i zupełnie prosta. Sporo tutaj także symboliki: nawet imiona nie są przypadkowe. To, co również urzeka, to metafizyczność tej powieści. Autorka ukazała duchowość w bardzo wiarygodny sposób. Oprócz tego w książce pojawia się także motyw winy i kary. Wszystko to tworzy spójną, doskonale dopracowaną całość.

Mimo wymienionych przez mnie zalet tej książki nie należy ona do powieści, które w pełni porwały moje serce. Myślę, że w dużej mierze przyczynił się do tego jej przesadny, moim zdaniem, religijny wydźwięk. Podczas lektury wyraźnie wyczuwałam pompatyczne, górnolotne moralizatorstwo charakterystyczne dla neofitów. Patos – zauważalny nie tylko w opisach, ale też w dialogach – sprawił, że cała historia stała się trochę pretensjonalna i przez to książka wiele w moich oczach straciła.

Nie znam poprzedniej „epoki” Anne Rice ani jej książek z tamtego okresu. Od dawna mam w planach lekturę „Wywiadu z wampirem”, jednak nigdy nie miałam po prostu okazji, aby po niego sięgnąć. Kiedyś na pewno zapoznam się z tą lekturą, bo niezrobienie tego byłoby dla mnie, jako fanki podobnych powieści, wręcz grzechem. Wydaje mi się, że na mój pozytywny odbiór pierwszego tomu „Czasu aniołów” ta nieznajomość wpłynęła w sposób znaczący. Nie miałam względem niego żadnych oczekiwań, nie wiedziałam czego się spodziewać, a więc w rezultacie nie zawiodłam się, tak jak wielu fanów „starej” Anne. Nie wiem, czy nowy kierunek, jaki obrała autorka, jest lepszy czy gorszy od poprzedniego. Na pewno jest on zupełnie inny i trzeba o tym pamiętać, decydując się na lekturę tej książki. W moim odczuciu naprawdę warto się z nią zapoznać, dlatego polecam ją wszystkim – niezależnie od wcześniejszych doświadczeń z tą autorką.

Recenzja opublikowana również na blogu: www.kawa-z-cynamonem-recenzje.blogspot.com

Anne Rice to pisarka znana bardzo szerokiemu gronu odbiorców. Popularność zawdzięcza głównie powieści „Wywiad z wampirem”, na podstawie której nakręcono film, oraz związanym z nią cyklem „Kroniki wampirów”. Po nawróceniu na katolicyzm autorka zmieniła tematykę swoich książek, porzucając wampiry na rzecz aniołów. „Pokuta” jest pierwszą powieścią, jaka powstała w nowym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Moja pasja czytelnicza „na poważnie” rozpoczęła się od czytania angielskiej klasyki. Jest to literatura, która niemal zawsze idealnie trafia w mój gust. Język angielskich autorów wieków XVIII i XIX to w moim odczuciu styl idealny i jedyny, który zadowala mnie w pełni. Gdy wszystkie inne książki zawodzą i nigdzie nie mogę znaleźć odpowiedniej dla siebie lektury, sięgam po powieści z mojego ulubionego nurtu. Ostatnio zdecydowałam się przeczytać nigdy wcześniej niewydawaną w Polsce książkę autorstwa Anne Brontë zatytułowaną „Lokatorka Wildfell Hall”. Jej lektura była dla mnie jak powrót do domu. Dopiero teraz widzę, jak bardzo potrzebowałam właśnie takiej książki i jak mocno zatęskniłam za klimatem oraz klasą charakteryzującymi angielskich klasyków.

„Lokatorka Wildfell Hall” opowiada historię Helen Graham, której pojawienie się w opuszczonym dworze Wildfell Hall wzbudza sensację wśród okolicznych mieszkańców. Zafascynowany tajemniczą wdową ziemianin, Gilbert Markham pragnie zawrzeć z nią bliższą znajomość. Jednak mimo jego licznych starań kobieta pozostaje obojętna. W wyniku zajścia pewnych zdarzeń pozwala Gilbertowi na lekturę swojego dziennika, który zawiera wiele dramatycznych szczegółów z jej przeszłości.

Na początku chciałabym wspomnieć o sposobie opowiadania autorki, bo zrobił on na mnie naprawdę wielkie wrażenie. Powieść ma budowę szkatułkową, a mówiąc bardziej fachowo i zgodnie z terminologią literacką – ramową. Taki sposób narracji nie należy do najczęściej spotykanych, dlatego bardzo cenię pisarzy, którzy tak kształtują narrację. Początkowo historia opowiadana jest z perspektywy Gilberta, a później czytelnik za jego pośrednictwem zapoznaje się z zapiskami Helen. Anne Brontë urozmaiciła tekst także poprzez nadanie mu formy listów kierowanych przez Markhama do jego najbliższego przyjaciela, Halforda. Muszę przyznać, że wszystkie te zabiegi autorka wykonała bardzo umiejętnie i pod tym względem książka to naprawdę bardzo dopracowane dzieło. Co więcej lektura ta zachwyca pięknym stylem i bogactwem języka. Niektórym może się teraz wydawać, że w tej powieści forma przerasta treść. Otóż nie: Brontë oferuje czytelnikowi fabułę równie intrygującą co narzędzia, których użyła do jej opowiedzenia.

Nie znaczy to, iż możecie się spodziewać dynamicznej akcji, bo próżno szukać jej w tej książce. Jednak w przypadku takich powieści stanowi to plus. Nie wyobrażam sobie, żeby fabuła podobnej lektury rozwijała się równie szybko jak w kryminałach czy fantastyce. Wszystko ewoluuje stopniowo i dosyć wolno. Autorka z rozmachem kreśli rozległą panoramę ówczesnych stosunków społecznych. Aspekt obyczajowy odgrywa w tej powieści bardzo dużą rolę i cieszy mnie, że zostało mu poświęcone tak dużo miejsca. Brontë poruszyła w swojej książce kontrowersyjną wówczas tematykę rozpadu małżeństwa, co wywołało skandal. Powieści zarzucano także feministyczny wydźwięk, ponieważ jej główna bohaterka to kobieta bardzo niezależna i silna jak na tamte czasy.

Tym, co również wzbudziło mój podziw podczas lektury „Lokatorki Wildfell Hall”, są postaci. Autorka po mistrzowsku wykreowała wszystkich bohaterów – zarówno tych pierwszoplanowych, jak i pobocznych. Największą uwagę przyciąga tytułowa lokatorka, czyli Helen. Nie mogę powiedzieć, żebym bezgranicznie ją polubiła. Z jednej strony bardzo podobała mi się jej silna wola, odwaga do kierowania się swoimi zasadami oraz to, że nie załamała się mimo licznych trudności. Z drugiej bywały momenty, zwłaszcza podczas rozmów z innymi bohaterami, kiedy wychodził z niej wiejski kaznodzieja i wtedy denerwowało mnie jej zachowanie. Znacznie większą sympatią obdarzyłam Gilberta, ponieważ nie jest tak kryształową postacią jak Helen. Przez to łatwiej było mi wczuć się w jego sytuację i odczytać jego emocje oraz zrozumieć motywy zachowań. Odczucia Markhama, jego zapalczywość i wątpliwości, wydawały mi się daleko bardziej realistycznym powodem określonych działań niż ascetyczne niemal zasady głównej bohaterki. Drugoplanowe postaci także zostały doskonale przedstawione. Wszystkich bardzo łatwo było mi sobie wyobrazić – zupełnie jakbym rzeczywiście kiedyś ich spotkała.

To chyba naturalne, że podczas lektury tej książki porównywałam twórczość Anne z dziełami jej sióstr, a przede wszystkim z „Dziwnymi losami Jane Eyre” autorstwa Charlotte Brontë, która to książka należy do moich ulubionych. Stwierdzam, iż pozycja Charlotte jako mojej ulubionej siostry pozostaje nienaruszona, jednak Anne jest znakomita i uwielbiam ją tylko odrobinę mniej. Najmłodsza z sióstr Brontë oczarowała mnie swoim stylem, umiejętnością budowania ciekawej fabuły oraz łatwością w kreowaniu barwnych bohaterów. Zdecydowanie nie zasługuje ona na miano najmniej zdolnej z trójki sióstr. Myślę, że fanów konwencji nie muszę przekonywać do tej lektury, gdyż znajomość wcześniej wydanych w Polsce dzieł z tego nurtu będzie dla nich wystarczającą zachętą. Natomiast wszystkim innym gorąco polecam „Lokatorkę…”, ponieważ jest ona wartościową, doskonale napisaną powieścią, zupełnie inną od tworzonych obecnie książek.

Recenzja opublikowana również na blogu: kawa-z-cynamonem-recenzje.blogspot.com

Moja pasja czytelnicza „na poważnie” rozpoczęła się od czytania angielskiej klasyki. Jest to literatura, która niemal zawsze idealnie trafia w mój gust. Język angielskich autorów wieków XVIII i XIX to w moim odczuciu styl idealny i jedyny, który zadowala mnie w pełni. Gdy wszystkie inne książki zawodzą i nigdzie nie mogę znaleźć odpowiedniej dla siebie lektury, sięgam po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niesamowite, jak wielką popularność zyskują niektóre książki odrzucone przez wydawców. Seria o Harrym Potterze J.K Rowling jest tego najlepszym przykładem. Colleen Houck również spotkała się z negatywnym nastawieniem wydawnictw. Swoją debiutancką powieść zatytułowaną „Klątwa tygrysa” wydała własnym nakładem. Szybkość, z jaką książka zyskiwała uznanie wśród czytelników, zaskoczyła nie tylko ją samą, ale również wydawców. Po lekturze tej powieści muszę przyznać, że jej sukces zaskoczył także i mnie, bo nigdy bym nie pomyślała, iż książka tych lotów stanie się bestsellerem. To będzie okrutne z mojej strony, ale ja też okazałabym się tym „złym i wrednym” wydawcą, który nie zechciałby wydać książki pani Houck.

Główną bohaterką „Klątwy tygrysa” jest Kelsey Hayes, która po ukończeniu liceum wkracza w dorosłe życie. Szuka swojej pierwszej pracy, by móc zarobić na wymarzone studia. Szybko znajduje posadę w cyrku, gdzie jednym z przeznaczonych jej zadań okazuje się być opieka nad tygrysem, Dhirenem. Dziewczyna szybko zaprzyjaźnia się ze zwierzęciem i przywiązuje do niego. Ren, jak nazywa go Kelsey, okazuje się być indyjskim księciem obłożonym klątwą. Na jaw wychodzi też istnienie jego brata Kishana, który także żyje w tygrysiej skórze. Kelsey chce za wszelką cenę pomóc braciom w zwalczeniu skutków ciążącego na nich przekleństwa.

Do napisania swojej pierwszej powieści autorkę zainspirował bestsellerowy cykl „Zmierzch” autorstwa Stephenie Meyer. Inspiracja ta jest w powieści aż nadto widoczna. Nie tylko pojawia się tam trójkąt miłosny, ale też przystojny, niezwykły chłopak zakochuje się niczym niewyróżniającej się dziewczynie. Zresztą podobieństw jest więcej - można wymieniać, a wymieniać. Jednak pod pewnymi względami książka Houck okazała się dla mnie słabsza niż seria Meyer. Ta druga przynajmniej wciągnęła mnie na tyle, że przeczytałam ją w kilka dni w przeciwieństwie do tej pierwszej, która nie należy do pochłaniających i sporo czasu zajęło mi uporanie się z nią. Czytałam ją tylko po to, żeby w końcu skończyć. Mimo usilnych zabiegów autorki w celu dynamizacji akcji, powieść nie zaintrygowała mnie ani trochę i przez większość czasu po prostu się nudziłam.

Czuję, że parę słów powinnam poświęcić także głównej bohaterce tej powieści, ponieważ ta postać stanowi dla mnie pewnego rodzaju fenomen, jednak bynajmniej nie w pozytywnym sensie. Kelsey jest… no właśnie, jaka jest Kelsey? Nijaka. Mimo że to główna bohaterka powieści i zarazem jej narratorka, to po lekturze dalej nic o niej nie wiem. Owszem, przeczytałam, że ma osiemnaście lat, że niedawno skończyła liceum i że straciła rodziców w wypadku samochodowym. Ale nie wiem nic o tym, jaką naprawdę jest osobą. Zupełnie jakby nie miała żadnych cech charakteru. To niewiarygodne, że autorce udało się powołać do życia postać całkowicie pozbawioną osobowości. Po raz pierwszy spotykam się z czymś takim. Pozostali bohaterowie również nie wzbudzili mojej wielkiej sympatii. O Renie nawet nie chce mi się wypowiadać, ponieważ autorka wykreowała jego postać w okropny sposób. Niesamowicie go przerysowała, przez co stał się chyba jednym z najbardziej napuszonych bohaterów w historii literatury. Jego brat, który posiada jakieś wady (nieliczne, to nieliczne, ale zawsze!), wypada znacznie lepiej. Ogólnie nic ciekawego - żadnych interesujących osobowości, po prostu zgraja sztucznych, pozbawionych poczucia humoru, papierowych tworów.

Przyznaję otwarcie, że jestem czepliwa, jeśli chodzi o język i styl. Jednak jeżeli książka naprawdę mnie wciągnie i zainteresuje, jestem w stanie wiele przeboleć. „Klątwa tygrysa” to niestety pozycja tak słaba stylistycznie, że mimo najlepszych chęci, nie mogłam przymknąć na to oka. Niektóre zdania są potwornie dziwnie skonstruowane, a dialogi karykaturalnie nienaturalne. Opisy również nie należą do wyjątkowo plastycznych, ale przynajmniej jest ich mało i nie zdążyłam się nimi zmęczyć. To będą ostre słowa, ale trudno: językowo ta powieść znajduje się po prostu na żałosnym poziomie.

I nie tylko technicznie wiele brakuje jej do przyzwoitego poziomu. Fabuła też nie zachwyca, ponieważ autorce nie udało się uniknąć nielogiczności, od których się tam wręcz roi. Za jedyny plus można uznać świeży dla paranormali motyw, a mianowicie oparcie akcji na indyjskiej legendzie. Jakkolwiek trudno się tym cieszyć z uwagi na to, jak bardzo ten pomysł został zmarnowany. Można nawet powiedzieć – zmasakrowany. Niektóre sceny z tej powieści to żenada rodem z harlequina. Całość stanowi niesamowicie infantylny bełkot, przez który okropnie trudno było mi przebrnąć. Pod koniec cała historia zaczęła wręcz śmieszyć mnie swoją niedorzecznością. Nie oznacza to jednak, że jest to lektura zabawna w dobrym znaczeniu tego słowa. Dowcip w tej książce poraził mnie swoim brakiem błyskotliwości, co najwyraźniej oznacza, że poczucie humoru autorki nie pokrywa się z moim.

Debiutancka powieść Houck to jedna z tych książek, które przyniosły mi ogromne rozczarowanie. Zawiodła mnie ona praktycznie na każdym polu i z tego powodu na pewno nie sięgnę po następne części. Szkoda mi na to czasu i pieniędzy, a przede wszystkim nie mam ochoty czytać następnych wypocin autorstwa tej pisarki. Wątpię, żeby moje nastawienie miało się zmienić w najbliższym czasie, choćby okładka następnego tomu okazała się nie wiadomo jak ładna. Ze swojej strony odradzam tę lekturę. Nie dajcie się zwieść magii oprawy graficznej oraz sile reklamy!

Niesamowite, jak wielką popularność zyskują niektóre książki odrzucone przez wydawców. Seria o Harrym Potterze J.K Rowling jest tego najlepszym przykładem. Colleen Houck również spotkała się z negatywnym nastawieniem wydawnictw. Swoją debiutancką powieść zatytułowaną „Klątwa tygrysa” wydała własnym nakładem. Szybkość, z jaką książka zyskiwała uznanie wśród czytelników,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wilkołaki to wyeksploatowany temat. Dla mnie ogólnie dosyć mało atrakcyjny, ponieważ zawsze wydawały mi się one najmniej interesującymi ze wszystkich nadnaturalnych stworzeń. Mimo to sięgnęłam po „Drżenie” Maggie Stiefvater, w którym pojawiają się właśnie te istoty. Nie żałuję tej decyzji, gdyż dzięki lekturze tej książki w końcu udało mi się polubić połączenie wilczej i ludzkiej natury. Wilkołaki nadal nie są moimi ulubionymi stworzeniami fantastycznymi, ale mój stosunek do nich uległ znacznej zmianie na ich korzyść.

Główną bohaterką pierwszego tomu cyklu „Wilkołaki z Mercy Falls” jest uczennica liceum, Grace Brisbane. W dzieciństwie dziewczyna została pogryziona przez sforę wilków i cudem uszła z życiem z tego wydarzenia. Kilkanaście lat później miasteczkiem wstrząsa wiadomość o zagryzieniu przez wilki jej szkolnego kolegi, Jacka. Zdesperowani rodzice chłopaka chcą urządzić polowanie na te drapieżne zwierzęta. Grace za wszelką cenę pragnie temu zapobiec, ponieważ chce uchronić od śmierci wilka o pięknych, zadziwiająco ludzkich oczach, którego od lat widuje w pobliżu swojego domu. Tajemniczy osobnik okazuje się być wilkołakiem o imieniu Sam.

Grace to sympatyczna postać, którą od początku polubiłam. W przeciwieństwie do niektórych bohaterek, występujących w tego typu książkach, potrafi logicznie myśleć i często wykorzystuje tę umiejętność. Jej postępowanie było uzasadnione i poparte przemyśleniami. Grace reprezentuje typ samotniczki, która lubi niezależność. To, że jej pasją są książki, również sprawiło, iż nawiązałam z nią silniejszą więź. Bardzo spodobała mi się także postać Sama, ponieważ autorka nie wykreowała go na typowego, nadętego, zabójczo przystojnego pseudointeligenta, którzy tak często pojawiają się w paranormal romance. Sam nie jest wyidealizowany i za to należy się autorce duży plus.

Lektura powieści Stiefvater nie zajęła mi dużo czasu. To jedna z tych pozycji, które pochłania się w kilka godzin, a nawet, jeżeli dysponujemy odpowiednią ilością czasu, za jednym razem. Z pewnością przyczynił się do tego lekki, niewymagający język autorki, ale także wydanie książki, ponieważ czcionka jest dosyć duża i dzięki temu bardzo szybko przewraca się kolejne kartki. Niewątpliwie to także zasługa dynamicznie rozwijającej się akcji, która zaczyna się ewoluuować praktycznie już od pierwszego rozdziału. Początkowe partie powieści intrygują na tyle, że chce się do niej jak najszybciej powrócić i poznać dalsze losy bohaterów.

Jednak łatwość czytania to nie jedyna zaleta tej powieści. Bardzo naturalne dialogi oraz niewymuszoność rozwoju relacji między bohaterami to kolejne z nich. „Drżenie” nie ma w sobie sztuczności ani przesadności. Nie da się ukryć, że przedstawia prostą historię, jednak momentami zmusza do refleksji. Grace uczy się akceptować Sama takim, jakim jest i mimo wielu przeszkód nie rezygnuje z tej znajomości. To, z czym musi się pogodzić, nie stanowi jakiegoś błahego problemu, z jakim miałaby do czynienia, gdyby na przykład Sam był bałaganiarzem. Musi zaakceptować znacznie więcej, a mianowicie wilczą część chłopaka. Podziwiam jej siłę, ponieważ na pewno nie było to dla niej łatwe. Ich relacja rodzi też pytanie o to, jak bardzo bylibyśmy w stanie zwalczyć naszą naturę dla drugiej osoby oraz ile zrobilibyśmy, by z nią być.

Gdy zaczynałam czytać „Drżenie”, byłam nim wprost zachwycona i myślałam już nawet o tym, jak entuzjastycznych słów użyję, gdy będę o nim pisała recenzję. Lektura wydawała mi się wprost rewelacyjna: niezwykle wciągająca, lekka, ale zarazem niebanalna. Jednak im dalej w nią brnęłam, tym bardziej to wrażenie bladło. Zaczęłam dostrzegać pewne wady tej powieści, które sprawiły, że moja jej ocena trochę się obniżyła. Pojawiły się też sceny, które w moich oczach wypadły dziwnie i w ogóle nie pasowały do reszty treści. Parę elementów akcji również uznałam za mocno naciągane. Nie jest to książka idealna, tak jak sądziłam na początku i ze względu na niedociągnięcia, dotyczące głównie fabuły, nie mogę niestety zaliczyć jej do ulubionych.

Mimo wszystko „Drżenie” to paranormal na naprawdę bardzo przyzwoitym poziomie i moje odczucia z nim związane są pozytywne. Lektura tej książki dała mi kilka przyjemnych chwil oderwania od rzeczywistości. Na pewno sięgnę po następne części, ponieważ seria ta nie jest kolejną porcją bezwartościowej papki literackiej opakowanej w ładne okładki. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że następne części utrzymają ten wysoki poziom oraz polecić tę powieść wszystkim tym, którzy szukają czegoś lekkiego i lubią wciągającą akcję z elementami fantastyki.

Recenzja opublikowana również na blogu: www.kawa-z-cynamonem-recenzje.blogspot.pl

Wilkołaki to wyeksploatowany temat. Dla mnie ogólnie dosyć mało atrakcyjny, ponieważ zawsze wydawały mi się one najmniej interesującymi ze wszystkich nadnaturalnych stworzeń. Mimo to sięgnęłam po „Drżenie” Maggie Stiefvater, w którym pojawiają się właśnie te istoty. Nie żałuję tej decyzji, gdyż dzięki lekturze tej książki w końcu udało mi się polubić połączenie wilczej i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po „Niezgodną” autorstwa Veroniki Roth sięgnęłam z kilku powodów. Po pierwsze, to dystopia, a ja uwielbiam takie powieści. Po drugie, jest to książka porównywana do „Igrzysk śmierci” Suzanne Collins, których jestem fanką. I po trzecie, przyznaję otwarcie – zwiodły mnie te wszystkie pochlebne opinie na okładce i liczba sprzedanych egzemplarzy. Nigdy nie widziałam okładki do tego stopnia wypchanej przechwałkami. Po lekturze tej powieści dochodzę do wniosku, że co najmniej większość z nich jest bezzasadna.

„Spokój jest ograniczeniem”*

Główną bohaterką „Niezgodnej” jest szesnastoletnia Beatrice Prior, która zostawia swoją rodzinną frakcję – Altruizm, by wstąpić w szeregi Nieustraszonych. W nowej frakcji odnajdzie nie tylko przyjaciół, ale także wrogów. Zarówno przed jednymi, jak i drugimi musi ukrywać to, że jest Niezgodna, czyli wykazuje cechy charakterystyczne dla kilku frakcji jednocześnie. Czy uda jej się uniknąć ujawnienia i niebezpieczeństwa wynikającego z tego, kim jest?

Veronica Roth jest studentką, a „Niezgodna” to jej debiut literacki. Nawet gdybym nie znała tej informacji wcześniej, domyśliłabym się tego sama, bo w książce roi się od niedociągnięć i wyraźnie widać brak pisarskiej sprawy, co charakteryzuje debiutantów. Pierwsze rzucają się w oczy niedostatki stylu. Język jest mało plastyczny, co pozbawiło „życia” większość opisów, które swoją drogą są lakoniczne i okrojone do granic możliwości. Niektóre sformułowania i zwroty w dialogach są użyte zupełnie nietrafnie, przez co rozmowy wydają się sztuczne i płytkie. Zdania są krótkie i dziwne, sprawiają wrażenie pourywanych. Do tego dochodzi spora liczba błędów stylistycznych i literówek, ale to już wina kolejno tłumacza i korektora. Dajmy na to takie zdanie:

„Nie zdawałam sobie (tutaj chyba powinno być słowo „sprawy”, ale go nie ma), jak bardzo jest mi zimno, dopóki nie przestało mi być zimno.”*

Nie dość, że brakuje tu jednego słowa, to jeszcze całość jest kompletnie bez sensu. W książce roi się od podobnych błędów i niestety przeszkadza to w czytaniu.

„Niezgodna” zawiera też całą masę błędów w konstrukcji fabuły. Te nielogiczności, o które potknęła się młoda autorka, nie pozwalają w pełni cieszyć się lekturą tej powieści. Bo sam pomysł na akcję podoba mi się ze względu na swoją świeżość i oryginalność, ale wykonanie całkowicie zawiodło. Ciekawy pomysł uchronił tę książkę od stania się w moich oczach całkowitą katastrofą. Dzięki niemu lektura wciągnęła mnie, za co należy się autorce kolejny plus.

Narracja w powieści jest pierwszoosobowa, co moim zdaniem nie było zbyt dobrym posunięciem ze strony autorki, ponieważ Beatrice to postać zbyt wyidealizowana, żeby mogło to zrobić pozytywne wrażenie. To bohaterka, która nie ma niemal żadnych wad, kierująca się jednocześnie skrajną bezinteresownością i budzącą podziw odwagą. Sama prawość, ale niestety do mnie to nie przemawia. Takie postaci są sztampowe i nierealistyczne.

Nie wiem, kto wpadł na pomysł porównywania „Niezgodnej” z trylogią Suzanne Collins, bo zestawianie tych dwóch powieści jest po prostu niedorzeczne. Jedyne, co te książki mają ze sobą wspólnego, to fakt, że obie zawierają dystopijne wizje przyszłości. Prawda jest taka, że powieść Roth do pięt nie dorasta cyklowi Collins. Dlaczego? Zasadnicza różnica między tymi seriami ujawnia się w sposobie ukazania okrucieństwa przez obie autorki. Okrucieństwo jest czymś, co trudno ukazać w powieści tak, by nie wyglądało groteskowo. Collins udźwignęła to zadanie i dzięki ukazaniu zła nadała swoim powieściom autentyczności i dojrzałości. Nie można tego samego powiedzieć o Roth, która karty swojej książki okrasiła taką ilością krwi, że w efekcie przypomina to kiepską grę komputerową. Tyle w tym temacie.

Niewielki format „Niezgodnej” oraz wartka, nieskomplikowana akcja sprawiły, że przeczytałam ją w zaledwie kilka godzin. Trudno powiedzieć, żebym uważała ten czas za zmarnowany, jednak mogłabym spędzić go przyjemniej, gdyby lektura nie zawierała tak licznych błędów. Po następną część na pewno sięgnę, lecz nie będę z niecierpliwością oczekiwać jej polskiej premiery. Mój zapał względem tego cyklu znacznie osłabł, jednak kto wie? Może następna część pozytywnie mnie zaskoczy?

* Cytaty pochodzą z powieści „Niezgodna”, Veronica Roth, Wydawnictwo Amber, Warszawa, 2012 r.
Recenzja opublikowana również na blogu: www.kawa-z-cynamonem-recenzje.blogspot.com

Po „Niezgodną” autorstwa Veroniki Roth sięgnęłam z kilku powodów. Po pierwsze, to dystopia, a ja uwielbiam takie powieści. Po drugie, jest to książka porównywana do „Igrzysk śmierci” Suzanne Collins, których jestem fanką. I po trzecie, przyznaję otwarcie – zwiodły mnie te wszystkie pochlebne opinie na okładce i liczba sprzedanych egzemplarzy. Nigdy nie widziałam okładki do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nigdy nie ukrywałam tego, że nie należę do zagorzałych fanek „Zmierzchu” autorstwa Stephenie Meyer. Ani książka, ani film na jej podstawie nie wywarły na mnie pozytywnego wrażenia. Proza tej autorki nie przypadła mi do gustu, dlatego nie wyczekiwałam na premiery kolejnych jej książek i nie interesowałam się nimi. „Intruza” wielokrotnie napotykałam w księgarniach i nigdy nawet nie brałam tej pozycji do ręki. Zawsze kończyło się na przejechaniu znudzonym wzrokiem po okładce lub grzbiecie książki. Nie miałam zamiaru sięgać po tę lekturę, gdyż byłam przekonana, że nie jest ona książką dla mnie. Aż gdzieś kiedyś przeczytałam, że „Intruz” to dystopia, a ja wprost uwielbiam takie powieści i nie odpuszczam sobie żadnej. „Zmierzch” dość mocno nadszarpnął moje zaufanie do Meyer, dlatego wolałam nie ryzykować i pierwsze rozdziały czytałam w Internecie. Zaintrygowały mnie one do tego stopnia, że kilka dni później weszłam do sklepu z zamiarem kupna książki, od której miałam trzymać się z daleka. Nie sadziłam, że kiedykolwiek przeczytam „Intruza”, a już na pewno nie spodziewałam się tego, iż stanie się on jedną z moich ulubionych powieści. Ta książka przyniosła mi największe zaskoczenie w całej mojej czytelniczej historii.

Dusze są z natury dobre, przyjazne, współczujące i uczciwe. Nie potrafią kłamać i nie znają takich uczuć jak gniew, złość czy nienawiść. By egzystować potrzebują żywiciela, czyli ciała, w którym mogłyby zamieszkać. Wagabunda mieszkała już na ośmiu planetach. Ziemia jest dziewiątą z kolei, a ciało Melanie to jej dziewiąty żywiciel. Wejście do umysłu dziewczyny i pokierowanie nim okazuje się dla Wagabundy trudniejsze, niż przy innych żywicielach. Melanie nie chce się poddać i usiłuje przejąć kontrolę nad własnym ciałem. W jednym ciele żyją dwie osoby, a ich koegzystencja nie należy do łatwych. Wagabunda jest intruzem w nie swoim ciele.

Jako że w ogóle nie planowałam czytania tej książki, nie miałam względem niej właściwie żadnych oczekiwań. Myślałam, że znajdę w niej mdły, tani romans napisany okropnie infantylnym językiem. Tymczasem styl pisania zaskoczył mnie już na wstępie, bo, mimo że nie można powiedzieć, iż jest to wyrafinowane pisarstwo, to przynajmniej niczym nie przypomina zakrawającego na grafomanię bełkotu, jaki autorka zaserwowała czytelnikom w „Zmierzchu”. O ile czytając jej poprzednie pozycje, bardzo się męczyłam, o tyle przy „Intruzie” nie odczuwałam nawet cienia irytacji. Pierwsze rozdziały wprawiły mnie w osłupienie. Miałam wrażenie, jakbym czytała powieść napisaną przez kogoś zupełnie innego niż Meyer – tak wielka przepaść dzieli tę pozycję od jej poprzednich książek.

Zaskoczył mnie nie tylko język, ale przede wszystkim tematyka, która wydała mi się niezwykle ciekawa i oryginalna. Jednak najbardziej zadziwiła mnie dojrzałość, z jaką została napisana ta książka. „Intruz” w niewymuszony sposób zmusza do refleksji i przemyśleń nad tym, co to naprawdę znaczy być człowiekiem. Czy samo ciało czyni z nas ludzi? Czy może jest to umiejętność odróżniania dobra od zła, niepoddawania się zwierzęcym instynktom drzemiącym w każdym ciele? Czy też tak jak w przypadku Wagabundy, która po latach poszukiwań znalazła swoje miejsce na świecie właśnie na Ziemi, świadomość bycia człowiekiem i docenienie tego? „Intruz” porusza także inne kwestie, takie jak nietolerancja, wyobcowanie, przemoc i nienawiść. Podczas lektury tej książki jest się nad czym zastanawiać. Nie należy ona do jednowymiarowych powieści, w których główną rolę odgrywa wątek miłosny.

Co nie znaczy, że takowego wątku w „Intruzie” nie ma. Tutaj Meyer zaskoczyła mnie kolejny raz. Tym razem sposobem, w jaki przedstawiła miłość jako uczucie będące w takim samym stopniu źródłem cierpienia, jak i szczęścia. Dylematy i przemyślenia Wagabundy nie są głupimi, dziecinnymi, pozbawionymi sensu refleksjami Belli nad urodą Edwarda. Bardzo łatwo było mi wczuć się w sytuację zarówno Wagabundy, jak i pozostałych bohaterów. Właśnie dlatego podczas lektury towarzyszyło mi wiele silnych emocji. Przeżywałam ją całą sobą. A pod koniec po prostu się popłakałam. Ale nie z frustracji, tak jak przy „Zmierzchu”, a z czystego wzruszenia. Historia Wagabundy niewiarygodnie mnie poruszyła i z tego powodu na pewno jeszcze kiedyś do niej powrócę.

Jako dystopia „Intruz” również świetnie się sprawdza. Przeczytałam go bardzo szybko, ponieważ jego lektura mocno mnie wciągnęła. Fabuła i świat wykreowany przez autorkę zafascynowały mnie. Z przyjemnością czytałam o nowej wizji świata w przyszłości. Akcja jest znakomicie poprowadzona, napięcie wzrasta z każdą przewróconą stroną. Bohaterowie są barwni i ciekawi, a Dusze jako nowy rodzaj istot budzą zainteresowanie.

„Intruz” jest jedną z najpiękniejszych książek, jakie w życiu przeczytałam. Jeszcze nigdy żadna powieść nie zaskoczyła mnie w takim stopniu, jak ta. Nie żałuję, że zdecydowałam się po nią sięgnąć, bo dostarczyła mi wielu emocji i wzruszeń oraz zmusiła do przemyśleń, a tego właśnie szukam w literaturze. Szkoda, że spośród książek Meyer, ta jest najmniej znana. Moim zdaniem powinna być jej sztandarową powieścią. To z nią w pierwszej kolejności powinno kojarzyć się to nazwisko. Rozbieżność między książkami tej pisarki jest po prostu ogromna, dlatego przez jakiś czas po lekturze towarzyszyło mi uczucie rozdwojenia. Zastanawiałam się, jak dwie książki tej samej autorki mogą wzbudzać we mnie tak skrajne odczucia. Ostatecznie jednak pogodziłam się z tym, że autorka „Intruza” jest jednocześnie autorką „Zmierzchu”. Niezależnie od moich doświadczeń związanych z sagą przyznaję, że „Intruz” jest po prostu rewelacyjną pozycją.

Nigdy nie ukrywałam tego, że nie należę do zagorzałych fanek „Zmierzchu” autorstwa Stephenie Meyer. Ani książka, ani film na jej podstawie nie wywarły na mnie pozytywnego wrażenia. Proza tej autorki nie przypadła mi do gustu, dlatego nie wyczekiwałam na premiery kolejnych jej książek i nie interesowałam się nimi. „Intruza” wielokrotnie napotykałam w księgarniach i nigdy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W przeciągu paru ostatnich lat nazwisko Sparks wielokrotnie obijało mi się o uszy. Tysiące razy widziałam też książki tego autora w księgarniach. Jednak nigdy nie zainteresowałam się jego twórczością. Po prostu nie ciągnęło mnie do jego książek i nie miałam ochoty się z nimi zapoznawać. O sięgnięciu po „Pamiętnik” zadecydował impuls. Kaprys. Chwilowa zachcianka. Czasami dobrze jest ulec swoim fanaberiom, bo, jak się okazało w moim przypadku, można trafić na całkiem przyzwoitą książkę.

„Jestem zwyczajnym człowiekiem o zwyczajnych myślach i wiodłem zwyczajne życie. Nikt nie postawił pomnika ku mej czci, a moje imię szybko pójdzie w zapomnienie, lecz kochałem – całym sercem i duszą – a to moim zdaniem wystarczająco dużo.”*

Noah Calhoun i Allie Nelson spędzili wspólnie jedno lato, które sprawiło, że zapragnęli przeżywać razem nie tylko wakacyjne miesiące, ale wszystkie pozostałe też. Po czternastu latach rozłąki spotykają się ponownie. Czy ich uczucie okaże się na tyle silne, by pokonać przeszkody, stojące na ich drodze do wspólnego szczęścia?

Wiele dobrego słyszałam o twórczości Sparksa. Najczęściej powtarzały się opinie, iż jego książki są wzruszające i przepełnione ciepłem. Szczególnie dużo słyszałam o „Pamiętniku”, który zyskał ogromną popularność za sprawą ekranizacji. Oczekiwałam, że lektura ta wywoła we mnie wiele emocji już od samego początku. Po cichu liczyłam także na wzruszenia, a może nawet i łzy. Tymczasem początek książki wciągnął mnie, ale w żaden sposób nie poruszył. Na emocje musiałam trochę poczekać. Lektura stopniowo, powoli ujmowała mnie za serce. Łez też się doczekałam, chociaż nie w takiej ilości, jakiej się spodziewałam. Niewątpliwie coś w pisarstwie Sparksa jest. Coś, co przyciąga do jego książek jak magnes. Coś, co sprawia, że nie można się od nich oderwać. Coś, co porusza i budzi wiele silnych uczuć.

Lekkość, z jaką czyta się tę pozycję, jest zadziwiająca. Lektura ta nie sprawia najmniejszych trudności. Język jest przystępny, ale dosyć barwny, dzięki czemu czyta się niezwykle przyjemnie i szybko. Z naciskiem na to drugie – strony książki przewraca się błyskawicznie, nawet nie do końca zdając sobie sprawę z tego, jak daleko zabrnęło się już w lekturę. Bardzo niechętnie odkładałam powieść na bok i z niecierpliwością wyczekiwałam momentu, w którym mogłabym powrócić do lektury, ponieważ zaintrygowała mnie ona niemal od pierwszych stron.

„Pamiętnik” jest jedną z najprostszych powieści, jakie w życiu przeczytałam. Najprostszych pod każdym względem – języka, konstrukcji fabuły, charakterów postaci. Ta prostota była dla mnie niezmiernie denerwująca, ponieważ lubię skomplikowane, zagmatwane historie, w których interpretacja zdarzeń zależy od perspektywy patrzenia i nigdy nie jest jednakowa. Lubię, kiedy prawda i słuszność stają się subiektywne, a autor daje czytelnikowi możliwość wyboru, po której stronie konfliktu chce się opowiedzieć. W książce Sparksa takiej opcji nie ma. Czytelnik od razu nie ma wątpliwości, gdzie leży racja i kto należy do postaci pozytywnych, a kto do negatywnych oraz kogo obdarzyć sympatią, a kogo nie. Trochę to wszystko zbyt ckliwe i proste, by mogło wydawać się wiarygodne. „Pamiętnikowi” brakuje tej niejednoznaczności, która czyni literaturę bardziej zbliżoną do realnej rzeczywistości.

Jedno wyróżnia „Pamiętnik” na tle podobnych powieści. Lektura tej książki zapada głęboko w pamięć, każe się nad sobą zastanawiać i powracać do siebie, choćby tylko w myślach. Nie wiem, czym konkretnie jest to spowodowane, ale historii zawartej w tej stosunkowo krótkiej powieści nie sposób zapomnieć. Z tego powodu można ją polecić dosłownie każdemu, niezależnie od jego upodobań literackich.

Najbardziej znana powieść Sparksa nie zachwyciła mnie, ale muszę przyznać, że w jakiś sposób mnie oczarowała. Dawno nie czytałam równie przyjemnej książki, która opowiadałaby tak ładną historię. Mimo że nie jestem tak pełna podziwu dla tego autora jak większość czytelników, na pewno jeszcze kiedyś dam mu szansę i sięgnę po jego następne pozycje. Głównie dlatego, że bardzo miło spędziłam czas z jego książką. Mam nadzieję, że inne okażą się co najmniej równie dobre.

*Cytat pochodzi z książki "Pamiętnik", Nicholas Sparks, Wydawnictwo Albatros, 2007 r.

Recenzja opublikowana również na blogu: www.kawa-z-cynamonem-recenzje.blogspot.com

W przeciągu paru ostatnich lat nazwisko Sparks wielokrotnie obijało mi się o uszy. Tysiące razy widziałam też książki tego autora w księgarniach. Jednak nigdy nie zainteresowałam się jego twórczością. Po prostu nie ciągnęło mnie do jego książek i nie miałam ochoty się z nimi zapoznawać. O sięgnięciu po „Pamiętnik” zadecydował impuls. Kaprys. Chwilowa zachcianka. Czasami...

więcej Pokaż mimo to