Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Czytałem już kilka książek o zdobywaniu najwyższych gór świata, ale ta jest pierwszą pisaną z perspektywy szerpów oraz uczestników wypraw komercyjnych, a nie gwiazd himalaizmu. Dostałem dużo odpowiedzi na pytania, które od dawna chodziły mi po głowie, niemniej nadal nie jestem w stanie powiedzieć, czy takie wyprawy są dobre, czy złe. Co człowiek, to inna historia, motywacja i ambicja. Niektóre są inspirujące, inne godne pożałowania, czyli standardowo -> to zależy!

Czytałem już kilka książek o zdobywaniu najwyższych gór świata, ale ta jest pierwszą pisaną z perspektywy szerpów oraz uczestników wypraw komercyjnych, a nie gwiazd himalaizmu. Dostałem dużo odpowiedzi na pytania, które od dawna chodziły mi po głowie, niemniej nadal nie jestem w stanie powiedzieć, czy takie wyprawy są dobre, czy złe. Co człowiek, to inna historia, motywacja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyjemne domknięcie trylogii. Jedna z zabawniejszych serii, jakie czytałem.

Przyjemne domknięcie trylogii. Jedna z zabawniejszych serii, jakie czytałem.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie tak dobra jak tom pierwszy, ale nadal zabawna i godna uwagi lektura

Nie tak dobra jak tom pierwszy, ale nadal zabawna i godna uwagi lektura

Pokaż mimo to


Na półkach:

Śmieszniutka i błyskotliwa książka. Najlepszy tom z trylogii.

Śmieszniutka i błyskotliwa książka. Najlepszy tom z trylogii.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Mamy dopiero końcówkę stycznia, ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że najbardziej poruszającą / łamane na / najbardziej kontrowersyjną książkę roku mam już za sobą. I w ogóle tutaj nie wyolbrzymiam. Serio serio.

Mowa o powieści „Wyborny Trup”, autorstwa Agustiny Bazterrica. Punkt wyjścia jest następujący -> Na świecie pojawia się wirus, który infekuje zwierzęta i sprawia, że trzeba je wszystkie wybić. Ludzie początkowo próbują dostosować się do nowych okoliczności i przejść na wege, jednak na dłuższą metę nie dają rady. Odpowiedzią, która wszystkim ciśnie się na usta, ale nikt nie ma odwagi powiedzieć tego na głos, jest kanibalizm. Na szczęście, od czego są media, co nie? Te szybciutko i z błogosławieństwem rządów zaczynają zmiękczać temat, przedstawiając go w taki sposób, aby wydawał się całkiem niewinny i voila, oto mamy świat, w którym społeczeństwo dzieli się na jedzących oraz tych, którzy zostaną zjedzeni. Oczywiście dla spokoju własnego sumienia nikt używa słów „kanibalizm”, ani „ludzkie mięso”. Nope, od teraz je się „mięso specjalne”, a moment, kiedy je zalegalizowano nazwano „Przemianą”.

Już sama ta idea wywołuje spory dyskomfort czytelniczy, jednak na tym się nie skończy. Wręcz przeciwnie! Za sprawą głównego bohatera Marcosa, który pracuje w zakładzie zajmującym się ubojem ludzi, tfu „mięsa specjalnego”, będziemy w to brnąć jeszcze bardziej. Otóż Marcos wykonując swoje rutynowe obowiązki, mimochodem opowie nam o nowym ładzie panującym na świecie i gwarantuję, że będzie to hardcorowe doznanie.

Będziemy biernie przyglądać się całemu procesowi uboju, od ogłuszenia, po cięcie, patroszenie, oraz skórowanie, aż w końcu przyjdzie nam towarzyszyć różnym personom podczas konsumpcji.
Dowiemy się, że po przemianie „ludzie” służą nie tylko do jedzenia, ale również do eksperymentowania. Pardon, do badań naukowych, choć powiedzmy sobie szczerze, że ich wartość naukowa pozostawia wiele do życzenia. Ponadto pełnią funkcję rozrywkową. Tak się składa, że na świecie nadal jest wielu entuzjastów weekendowych polowań, a że nie ma już zwierzyny, trzeba było zastąpić ją „ludźmi”. Najlepiej ciężarnymi kobietami, bo te, mimo iż urodziły się w niewoli, nie potrafią mówić i nie rozumieją, co się dzieje, nadal mają instynkt macierzyński, który każe im chronić potomstwo za wszelką cenę, a to sprawia, że stanowią wyzwanie dla myśliwych.

Rząd dopuścił również, aby każda rodzina mogła hodować „specjalne mięso” u siebie w domu, ot tak na użytek własny. Równocześnie z tą decyzją wielką popularność zyskuje książka pt. „Sztuka 1000 cięć”, dzięki której gospodynie domowe uczą się, jak ćwiartować „specjalne mięso” kawałek po kawałku, utrzymując je cały czas przy życiu. Wszak wtedy zachowuje świeżość i delikatność w smaku.

Nasz główny bohater Marcos jest osobą, która nie akceptuje zasad panujących po „przemienianie” i nie potrafi się odnaleźć w nowych realiach. Niestety jak to w życiu bywa, ma zobowiązania, a te wymuszają, aby nadal każdego dnia chodził do znienawidzonej pracy, podawał rękę ludziom, którymi szczerze gardzi oraz uśmiechał się, kiedy w rzeczywistości zbiera mu się na womit. W dodatku przeżywa wielką tragedię w życiu osobistym, więc jego nieszczęście wręcz wylewa się z książki, tymczasem autorka zamiast ulżyć mu w cierpieniu, jeszcze bardziej dokłada do pieca. Mianowicie pewnego dnia Marcos otrzymuje w prezencie od kontrahenta „samicę”. I to nie byle jaką, a sztukę hodowaną bez GMO, czyli najdroższe mięso na rynku. Marcos może ją zachować „na własne spożycie” lub sprzedać, ale pod żadnym pozorem nie wolno mu jej wypuścić ani uczłowieczać, bo za takie występki samemu trafia się pod nóż rzeźnicki. Co zrobi Marcos, który w „specjalnym mięsie” dostrzega żywe istoty? To już musicie doczytać sobie sami.

Książka jest straszna, obrzydliwa, kontrowersyjna, sprawiająca, że czułem się źle i jakby to powiedziała Dżoana Krupa -> jej brutalność jest ABSOLUTELY OVER THE TOP. Jednak równocześnie jest to książka bardzo dobra, wciągająca, rodząca niewygodne pytania i pozwalająca dostrzec niezbyt przyjemne analogie. W dodatku, kiedy człowiek myśli, że już „okrzepł” z regułami panujących w świecie po przemianie i kolejne sytuacje mogą go, co najwyżej zniesmaczyć, bo zaskoczyć już się na pewno nie da, schodzi plot twist, który jest jak wbicie szpikulca w oko. Szybki, bolesny i kończący. Jak upuszczenie mikrofonu <drop the mic> po kozackim standupie, albo rapowym dissie.

Mam z tą książką identycznie jak z „Dziewczyną sąsiedztwa” Jacka Katchuma. Nie cierpię za treść i równocześnie bardzo szanuję, jako powieść. Jestem na 99% pewny, że „Wyborny trup” będzie zbierał na portalach czytelniczych bardzo skrajne oceny w stylu 8-10/10 i trochę rzadziej 1-2/10. Bo ta książka taka właśnie jest – kochasz, albo nienawidzisz, ale na pewno nikt po jej przeczytaniu nie powie -> „Łeee, ale to było miałkie. Za 5 minut zapomnę”. Nope, tego już się nie da odprzeczytać i wyrzucić z głowy. Moje zdanie jest takie, że każdy powinien sam się z tym zmierzyć i po wszystkim obrócić sobie w głowie. Jeśli literatura poza dostarczaniem rozrywki, ma też drażnić i prowokować, to „Wyborny Trup” spełnia swoją rolę na 150%. Ode mnie 8/10 z adnotacją "mózg rozdupcony".

P.S. Część społeczeństwa z książki uważa, że wirus to spisek rządów i korporacji. Identyko jak z Covidem.

Mamy dopiero końcówkę stycznia, ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że najbardziej poruszającą / łamane na / najbardziej kontrowersyjną książkę roku mam już za sobą. I w ogóle tutaj nie wyolbrzymiam. Serio serio.

Mowa o powieści „Wyborny Trup”, autorstwa Agustiny Bazterrica. Punkt wyjścia jest następujący -> Na świecie pojawia się wirus, który infekuje zwierzęta i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Homo sapiens i jego geny Johannes Krause, Thomas Trappe
Ocena 7,1
Homo sapiens i... Johannes Krause, Th...

Na półkach:

Czy książka naukowa musi być nudna? Nope! Kilka dni temu skończyłem czytać „Homo sapiens i jego geny”, czyli książkę oficjalnie sklasyfikowaną w kategorii „nauki przyrodnicze”, aczkolwiek osobiście nazwałbym ją raczej zbiorem smaczków i ciekawostek, które kiedyś, jak już wrócą knajpy i spotkania towarzyskie, będzie można serwować znajomym w formie anegdotek do piwa. True story. Przykładowo:

- Ej Bartek, a wiedziałeś, że pierwsi Europejczycy byli ciemnoskórzy?

- Taaa ciemnoskórzy od razu. Może lepiej już przystopuj z tym porterkiem

- Serio, mówię. Czytałem ostatni taką jedną książkę o początkach człowieka i autor twierdził, że jak Homo Sapiens dotarł do Europy, to miał jeszcze szczątkowe kłaczki na klacie i plecach #futro, a jak je zgubił, okazało się że jest ciemnoskóry. Dopiero później pod wpływem niżu z Suwałk, stwierdził, że jest mu to niepotrzebne i wyjaśniał, dostosowując się do lokalnego klimatu. I żeby nie było, że wyjeżdżam teraz z jakimiś rasistowskimi rzeczami. Nope, to są fakty z książki.

- Hmm ciekawe

- Albo to. Wyobraź sobie, że niemieccy naukowcy doprowadzili sztukę sekwencjonowania DNA do takiego stopnia, że jak im dasz jakąś kość, to w kilka godzin ustalą, czy ta kość należała do chłopa, babeczki, czy krowy.

- No i co w tym nowego?

- Daj mi skończyć. Ponadto powiedzą ci, kiedy właściciel tej kości się wykluł oraz kiedy wylogował się z ziemskiego padołu. Baaa powiedzą ci czy wylogowanie nastąpiło z przyczyn naturalnych, czy np. po przegranej solówce z niedźwiedziem. Ale to nadal nie koniec, bo z tej kości potrafią również wyczytać jak jej właściciel się odżywiał, czy prowadził osiadły tryb życia, czy raczej był włóczykijem, czy cierpiał na szkorbut, albo inną chorobę, i tak dalej i tak dalej. Wyśledzą wszystko. Podejrzewam, że właściciele tych kości nie wiedzieli o sobie tyle, ile widzą o nich typy od badania DNA.

- To też niezła ciekawostka, ale czy świat coś zyskał na tym całym sekwencjonowaniu, czy to tylko takie szpanerskie opowiastki?
- O staryyy nawet nie masz pojęcia jak bardzo zyskał! Wyobraź sobie, że dzięki czytaniu z DNA, jak z otwartej księgi, naukowcom udało się znaleźć dokładny moment w historii, kiedy człowiek zszedł z drzewa, złapał wyprostowaną postawę ciała i postanowił trochę rozejrzeć się po okolicy. A że miało to miejsce w Afryce, to głównym tematem książki jest odpowiedz na pytanie, kiedy i przez kogo została zasiedlona Europa oraz czy to prawda, że różne nacje mają różne geny, bo tak się składa, że niektóre kraje uważają, że mają lepsze niż inne.

- No i?

- Nie chcę ci wszystkiego spoilerować, ale mogę powiedzieć o rzeczach, które zrobiły na mnie największe zdziwko. Otóż wędrówki tych prehistorycznych ludzi to najlepszy dowód, że w życiu liczy się "tajming", czyli warto być w dobrym miejscu w dobrym czasie. I na ten przykład pierwsza grubsza ekspansja człowieka rozumnego na Europe odbyła się 45 tysięcy lat temu. Dotarli wtedy gdzieś w okolice dzisiejszej Hiszpanii i już witali się z gąską, już zeszło jaranko w stylu: „W pytkę miejscówka, zostajemy”, wtem boom i ni stąd, ni zowąd pojawiło się wielkie zlodowacenie, które zdmuchnęło wszystkich z planszy. Po tamtej wyprawie nie uchował się żaden potomek genetyczny, czaisz? Gdyby to był „Eurobiznes” można by to porównać z wylosowaniem karty "wracasz na start", czyli trzeba zacząć wędrówkę jeszcze raz z Afryki. Ale jak ruszyli 40 tysięcy lat temu z kolejną wyprawą, to wszystkie okoliczności już się zgrały i oto jesteśmy my, ich pra pra pra (...) prawnuczkowie. Grubo nie?

- Zarąbiste. Dawaj jeszcze

- Stary temat rzeka, weź przeczytaj, bo przecież nie będę ci 280 stron streszczał

- Daj ostatni, resztę już sobie doczytam sam, promis

- Ok. Powiem ci jeszcze, że jeśli kiedyś oglądałeś „Modę na Sukces” i wydawało ci się, że tam dochodziło do różnych dziwnych romansów, to dla mnie w tym momencie jesteś Johnem Snow i wiesz Nothing! Otóż ci niemieccy naukowcy odkryli, ze Homo Sapiens żyli równolegle z Neandertalczykami i Denisowianami. I teraz obczaj, że wtedy świat nie był tak zaludniony, jak obecnie i spotkać kogoś obcego wcale nie było tak hop siup, tymczasem tym trzem gatunkom jakimś cudem udawało się od czasu do czasu wylądować w tym samym dniu w tej samej jaskini. I jak myślisz, co wtedy robili?

- Bzykali się hehe

- Bingo! Ale weź to przemyśl. Typy nie potrafią mówić, mają ograniczone funkcje poznawcze, ale who cares, skoro bzyknąć się można hehe! I jest o tym osobny rozdział pt. „Seks praludzi”.

- LOL, niezłe! Daj coś jeszcze pliz pliz

-No dobra, ale to już ostatni smaczek. Otóż w książce jest fragment opowiadający o znalezieniu grupowej mogiły, po której przebadaniu okazało się, że cala wioska została zamordowana za pomocą strzał wycelowanych prosto w serce. Naukowcy zaczęli drążyć, co tam się wydarzyło i odkryli, ze było to zabójstwo dokonane prawdopodobnie w zemście za odbicie kobiet z sąsiedniego plemienia. Mówię prawdopodobnie, bo typy nie są do końca przekonane, czy kobiety odeszły z własnej woli, czy zostały uprowadzone. Zresztą nieważne. Clue jest takie, że wezwali do pomocy uznanego profilera i on stwierdził, że te strzały zostały wystrzelone z takiej odległości, ze śmiało można powiedzieć, ze była to robota snajperska. Pamiętasz, jak się śmialiśmy z filmu Mela Gibsona „Apocalypto”, że to taki prehistoryczny Rambo? Okazuje się, że kiedyś po świecie faktycznie biegały takie kiziory. Serio weź to przeczytaj, bo w książce masz jeszcze rozdziały opisujące, jak formowały się pierwsze języki, jak ludzie byli regularnie wykaszani przez wirusy i pandemie –> jeszcze dżuma się skończyła, a tu już wybił trąd, syfilis i gruźlica. Jak się narodził patriarchat, jaki skok cywilizacyjny przyniosło odkrycie brązu i od kiedy pies jest najlepszy ziomkiem człowieka. Smaczek goni smaczek

- No przekonałeś mnie, ale powiedz, czy to nie jest przypadkiem napisane naukowym bełkotem, który zmęczy mnie po dziesięciu stronach?

- Wręcz przeciwnie. Książka powstała w kooperacji specjalisty od archeogenetyki, Johannes'a Karause oraz dziennikarza, Thomasa Trappe. Ten pierwszy opowiadał o swoich badaniach i odkryciach, ten drugi przełożył to na język przystępny dla zwykłych śmiertelników. Jeśli ja to ogarnąłem, to ty też dasz radę. Cytując klasyka "Będzie pan zadowolony"

Czy książka naukowa musi być nudna? Nope! Kilka dni temu skończyłem czytać „Homo sapiens i jego geny”, czyli książkę oficjalnie sklasyfikowaną w kategorii „nauki przyrodnicze”, aczkolwiek osobiście nazwałbym ją raczej zbiorem smaczków i ciekawostek, które kiedyś, jak już wrócą knajpy i spotkania towarzyskie, będzie można serwować znajomym w formie anegdotek do piwa. True...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Postapo, w którym Polska jest jednym z krajów, przez które wybucha III wojna światowa, a konsekwencja jest taka, że wszystkie mocarstwa wystrzeliły swoje rakiety atomowe... i ci co przeżyli musieli odczekać dwa lata aż opadnie kurz i poziom radiacji.

To mój trzeci raz ze Szmidtem i tylko się utwierdziłem, że to najlepszy polski autor sci-fi/postapo. Z kolei książka przyniosła mi refleksję, że nawet jeśli byśmy zresetowali świat, to i tak zepsuta polityka odradzi się jako pierwsza.

Postapo, w którym Polska jest jednym z krajów, przez które wybucha III wojna światowa, a konsekwencja jest taka, że wszystkie mocarstwa wystrzeliły swoje rakiety atomowe... i ci co przeżyli musieli odczekać dwa lata aż opadnie kurz i poziom radiacji.

To mój trzeci raz ze Szmidtem i tylko się utwierdziłem, że to najlepszy polski autor sci-fi/postapo. Z kolei książka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wysłuchałem w audiobooku w ramach nadrabiania klasyki i niestety nie porwała mnie, aczkolwiek jeśli weźmiemy pod uwagę, że premierę miała ponad 120 lat temu, muszę pochwalić autora za wyobraźnie i sposób w jaki przedstawił metodę osiągnięcia niewidzialności. Nie znam się na tym, więc łyknąłem jego tłumaczenie jak pelikan.

Wysłuchałem w audiobooku w ramach nadrabiania klasyki i niestety nie porwała mnie, aczkolwiek jeśli weźmiemy pod uwagę, że premierę miała ponad 120 lat temu, muszę pochwalić autora za wyobraźnie i sposób w jaki przedstawił metodę osiągnięcia niewidzialności. Nie znam się na tym, więc łyknąłem jego tłumaczenie jak pelikan.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Nietypowa książka, ale ma coś w sobie. Aż żałuję, że nie biorę żadnych kwasów, bo po nich pewnie byłaby to najwspanialsza jazda w życiu ;)

Nietypowa książka, ale ma coś w sobie. Aż żałuję, że nie biorę żadnych kwasów, bo po nich pewnie byłaby to najwspanialsza jazda w życiu ;)

Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie żebym miał tej książce coś strasznego do zarzucenia, ale sięgnąłem po nią po wielu rekomendacjach i niestety nie doskoczyła do hajpu, który nakręcili "znajomi". Jestem ciekawy kontynuacji, ale nie aż tak, żeby od razu wszystko rzucić i oddać się lekturze :) No i wyczuwam silne inspiracje "Millenium" Larssona. Zobaczymy jak to się rozwinie.

Nie żebym miał tej książce coś strasznego do zarzucenia, ale sięgnąłem po nią po wielu rekomendacjach i niestety nie doskoczyła do hajpu, który nakręcili "znajomi". Jestem ciekawy kontynuacji, ale nie aż tak, żeby od razu wszystko rzucić i oddać się lekturze :) No i wyczuwam silne inspiracje "Millenium" Larssona. Zobaczymy jak to się rozwinie.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziś przychodzę z książką, na którą bardzo długo czekałem, a jest nią nowa powieść Roberta J. Szmidta „Mrok na Tokyoramą”, czyli historia o krwawej vendetcie, podana w cyberpunkowych klimatach.

Skoro cyberpunk, to akcja musi rozgrywać się w roku 2077, wiadomix 🙂 Sytuacja wygląda tak, że w wyniku globalnego ocieplenia oraz szeregu katastrof naturalnych, świat który znamy, ulega zniszczeniu. Nie ma już podziału na kraje. Nope, teraz rządzą korporacje, dzielące pomiędzy sobą strefy wpływów. Nie da się również żyć „na powierzchni”, więc każda z nich wybudowała gigantyczne, naszpikowane technologią metropolie, które po pewnym czasie z braku przestrzeni zamiast w szerz, musiały zacząć rosnąć wzwyż.

Panuje w nich podział klasowy. Dół zajmuje plebs, patusy oraz przestępcy średniego kalibru, z kolei górne poziomy zarezerwowane są dla bogaczy, celebrytów i arystokracji. Generalnie te dwa światy są od siebie odizolowane i o ile grube ryby mogą jeszcze skorzystać z uciech serwowanych na dolnych poziomach, to nie ma szans, aby coś takiego zadziałało w drugą stronę.

I tutaj pojawia się problem, gdyż naszemu głównemu bohaterowi, Rafałowi Tymurze, grupa uprzywilejowanych typków w akcie bezsensownej przemocy morduję żonę, która w dodatku była w ciąży. Chłop postanawia się zemścić. Jako były żołnierz jednostek specjalnych dysponuje do tego odpowiednim skillem, jednak w tym przypadku to nie wystarczy. Potrzebuje jeszcze dobrego planu, aby w ogóle zyskać do tego okazję, co w tym przypadku równa się z legitnym przeniknięciem do świata oligarchów.

Być może sposobem na to będzie dostanie się do drużyny biorącej udział w rozgrywkach najpopularniejszego w 2077 roku sportu, czyli Che-Do. Cóż to takiego? Otóż jest to mix szachów i sportów walki. Dwóch arcymistrzów rozgrywa niby klasyczną partię, z tym że figurami są kizory znające karate, a o wyniku starcia decydują ich umiejętności, w związku z czym istnieje możliwość, ze podczas ruchu „koń bije pionka”, ostatecznie to pionek bije konia 😉
Zawodnicy Che-Do traktowani są z takim namaszczeniem, jak Lewandowski i Cristiano Ronaldo, więc byłaby to dla Tymury szansa na szybki awans społeczny. Jednak, czy faktycznie tak się stanie, musicie przeczytać już sami.

Powiem tak -> Robert J. Szmidt to pewniaczek. Cokolwiek napisze jest świetne, a w najgorszym wypadku bardzo dobre. Tym razem również dowozi. „Mrok nad Tokyoramą” to kawał solidnego sci-fi, które siądzie zarówno osobom dopiero obwąchującym się z tym gatunkiem, jak i starym wyjadaczom. Historia jest lekka, wciągająca, ma kilka fajnych pomysłów i jak najbardziej dźwiga cyberpunkowy klimat. Zdecydowanie nie zabraknie oczo***nych neonów, holo ekranów, hakerów, systemowej inwigilacji oraz wczepów upgrejdujących ludzi o nowe skille. Miód malina.

Do tego dochodzi futurystyczny Wrocław, Che-Do, czyli najlepszy fejkowy sport od czasu Quidicza i Gwinta oraz dwa zakończenia książki. True story. Po pierwszym następuje ostrzeżenie w stylu: „Hej, jeśli to zakończenie cię satysfakcjonuje, nie przewracaj kartki”. Osobiście bardziej spodobał mi się finał nr 2, jednak jest z nim taki problem, ze narobił apetyty na więcej, w związku z czym liczę, że będzie mi dane jeszcze wrócić do tego uniwersum.
Propsuję lekturę. Bardzo przyjemnie upłynęła mi przy niej nocka z wtorku na środę.

Dziś przychodzę z książką, na którą bardzo długo czekałem, a jest nią nowa powieść Roberta J. Szmidta „Mrok na Tokyoramą”, czyli historia o krwawej vendetcie, podana w cyberpunkowych klimatach.

Skoro cyberpunk, to akcja musi rozgrywać się w roku 2077, wiadomix 🙂 Sytuacja wygląda tak, że w wyniku globalnego ocieplenia oraz szeregu katastrof naturalnych, świat który znamy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Równie dobrze mogłem na kilka godzin usiąść w oknie i gapić się na przechodniów

Równie dobrze mogłem na kilka godzin usiąść w oknie i gapić się na przechodniów

Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziś w PigOutowym Kąciku Czytelniczym „Amerykański brud”, czyli książka którą musiałem przeczytać, bo inaczej zniósłbym jajo z ciekawości, ale równocześnie obawiałem się, że nie spełni pokładanych w niej oczekiwań, a te były gigantyczne. Zresztą sami pomyślcie, jak wysoko zawieszacie poprzeczkę książce, o której wiecie, że w kilka dni rozchodzi się w ponad milionie egzemplarzy, prawa do jej wydania sprzedano do 28 krajów na długo przed oficjalną premierą, a peany na jej cześć wygłaszają takie tuzy, jak Oprah Winfrey, John Grisham i Stephen King. No kurła hajp, jak stąd do Katowic, więc istniało spore ryzyko, że czeka mnie bolesne rozczarowanie. Zwłaszcza, że nie byłby to pierwszy raz, kiedy Stephen King wpuszcza mnie w maliny swoją polecajką („Dziewczyna z pociągu” #Pamiętamy).

Na szczęście tym razem skubaniutki mówił prawdę. „Amerykański brud” to książka, która konkretnie przeorała mnie emocjonalnie i otworzyła kilka zapadek w głowie. W ogóle już sam punkt wyjścia jest bardzo mocny, bo na dzień dobry trafiamy do Acapulco, na uroczystość rodziną przeciętnej meksykańskiej familii, na której nagle pojawiają się sicario nasłani przez kartel narkotykowy i jak gdyby nigdy nic, w biały dzień urządzają strzelaninę… po czym raczą się kurczakiem z grilla i dopiero po zakończeniu ucztowania, niespiesznie opuszczają teren posesji, pozostawiając za sobą 16 ciał. Nie wiedzą jednak, że w domu zdążyła ukryć się kobieta z 8-letnim synem. Na nią również został wydany wyrok, a informacja, o tym że przeżyła, dotrze do narcos wraz z przyjazdem policji, o której powiedzieć, że jest skorumpowana, to nie powiedzieć nic.

Lydia, bo tak na imię kobiecie, wie, że jej jedyna szansa na przetrwanie, to natychmiastowe porzucenie swojego dotychczasowego, całkiem wygodnego życia i ucieczka. Szybciorem pakuje trochę ubrań do plecaka, zgarnia oszczędności zgromadzone w domu, po czym z synem pod pachą rusza byle dalej od miejsca zbrodni. Jedynym sensownym kierunkiem ucieczki wydają się Stany Zjednoczone, jednak od granicy dzieli ją ponad 1600 mil, w dodatku ze względów bezpieczeństwa musi zapomnieć o środkach transportu wymagających okazania dokumentów. Tak samo nierozważne byłoby korzystanie z telefonu komórkowego oraz proszenie o pomoc nieznajomych. Jest w potrzasku.

A jak to dalej się rozwinie i dlaczego kartel wydał na nią wyrok, musicie sprawdzić już sami. Bohaterowie co prawda są fikcyjni, ale cały background książki jest już prawdziwy, więc nie trudno uwierzyć, że coś takiego mogło zdarzyć się naprawdę. A kto wie, może dzieje się właśnie w tym momencie. Autorka, Jeanine Cummins, w epilogu wspomina, że risercz zajął jej cztery lata, ale ja oczywiście nie uwierzyłem na słowo i zaraz po skończeniu lektury, wbiłem na Wikipedię, Jutuba oraz Google Maps, żeby zweryfikować rożne przytoczone nazwy, statystyki i sytuacje. W tym momencie mam już czarny pas w temacie nielegalnego przekraczania granicy Meksyku z USA i potwierdzam, babeczka nie kłamała, co sprawia, że historia jest jeszcze mocniejsza.

Książka miejscami przypominała mi „Drogę” Cormacka McCarthy’ego (ile rodzic jest w stanie poświęcić dla dziecka oraz czy da się zachować godność i człowieczeństwo w ekstremalnych sytuacjach?), a także przywołała wspomnienie starego polskiego filmu „300 mil do nieba”. Pamiętacie go? Opowiadał o dwójce dzieciaków, którzy schowani pod naczepą Tira, uciekają z Polski do Danii. W finałowej scenie starszy z braci rozmawia przez telefon z ojcem i słyszy jeden z mocniejszych tekstów w polskim kinie -> „Jędrek, nie wracajcie tu nigdy! Rozumiesz, nigdy!”. Podobne słowa wybrzmią w trakcie lektury „Amerykańskiego brudu”.

Od razu ostrzegam, że kto ma dzieci, może zostać „delikatnie” połamany przez tę książkę, poza tym pozostaniecie z refleksją, którą najlepiej oddaje cytat z Wiedźmina: „Strzyg, wiwern, endriag i wilkołaków wkrótce nie będzie już na świecie. A ******syny będą zawsze”, niemniej bardzo mocno ją rekomenduje. Hajp w tym wypadku jest zasłużony. Mój nowy lider wśród książek przeczytanych w 2020 roku.

Dziś w PigOutowym Kąciku Czytelniczym „Amerykański brud”, czyli książka którą musiałem przeczytać, bo inaczej zniósłbym jajo z ciekawości, ale równocześnie obawiałem się, że nie spełni pokładanych w niej oczekiwań, a te były gigantyczne. Zresztą sami pomyślcie, jak wysoko zawieszacie poprzeczkę książce, o której wiecie, że w kilka dni rozchodzi się w ponad milionie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Włączyłem na audiotece, jako strzał w ciemno i szczerze mówiąc już po superprodukcjach, które zrobiono przy okazji książek Remka Mroza, zorientowałem się, że słuchowisko w takim wydaniu potrafi wywindować książkę o dwa poziomy. Podejrzewam, że tu jest podobnie. Niemniej słuchało się super. Z papierem mogłoby już nie być tak kolorowo, ale po co drążyć?

Włączyłem na audiotece, jako strzał w ciemno i szczerze mówiąc już po superprodukcjach, które zrobiono przy okazji książek Remka Mroza, zorientowałem się, że słuchowisko w takim wydaniu potrafi wywindować książkę o dwa poziomy. Podejrzewam, że tu jest podobnie. Niemniej słuchało się super. Z papierem mogłoby już nie być tak kolorowo, ale po co drążyć?

Pokaż mimo to


Na półkach:

To było zdecydowanie lżejsze niż dotychczasowe książki Chmielarza, ale sprezentowało mi mnóstwo funu. Poza tym jest kupiony genezą powstania tego dzieła - historia improwizowana na żywo w czasie pandemii, a wypada lepiej niż wiele książek, które poprzedzone były długimi riserczami ;)

To było zdecydowanie lżejsze niż dotychczasowe książki Chmielarza, ale sprezentowało mi mnóstwo funu. Poza tym jest kupiony genezą powstania tego dzieła - historia improwizowana na żywo w czasie pandemii, a wypada lepiej niż wiele książek, które poprzedzone były długimi riserczami ;)

Pokaż mimo to


Na półkach:

Remek jak zwykle daje ponieść się fantazji, jednak tym razem ma fart, że nie mam bladego pojęcia o lotnictwie i nie chciało mi się reserczować poszczególnych zagrywek fabularnych. Powiedzmy, ze tym razem wierzyłem mu na słowo bez zbędnego drążenia. Ksiązki słuchałem w formie serialu na audiotece i w takim wydaniu wypada rewlacyjnie. 10 godzin trzymania za mordkę, więc nawet nie będę się zajmował deatalami, które mi się nie podobały, ot bardzo przyjemnie kosiło się przy niej trawę. 3 dni z rzędu, więc tym bardziej 7 musi być. XD

Remek jak zwykle daje ponieść się fantazji, jednak tym razem ma fart, że nie mam bladego pojęcia o lotnictwie i nie chciało mi się reserczować poszczególnych zagrywek fabularnych. Powiedzmy, ze tym razem wierzyłem mu na słowo bez zbędnego drążenia. Ksiązki słuchałem w formie serialu na audiotece i w takim wydaniu wypada rewlacyjnie. 10 godzin trzymania za mordkę, więc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Osobiście wolę "Emigrację", ale trzeba przyznać, że Malcolm nadal ma to coś i potrafi w swoim storytellingu otrzeć się o geniusz -> w rozdziale o"Krysztale" poskładałem się jak krzesełko wędkarskie.

Osobiście wolę "Emigrację", ale trzeba przyznać, że Malcolm nadal ma to coś i potrafi w swoim storytellingu otrzeć się o geniusz -> w rozdziale o"Krysztale" poskładałem się jak krzesełko wędkarskie.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Dialogi oookropne, zachowania głównych bohaterów głupie i często nieprzystające do sytuacji.... ale bawiłem się świetnie i tylko trochę sobą za to gardzę ;)

Dialogi oookropne, zachowania głównych bohaterów głupie i często nieprzystające do sytuacji.... ale bawiłem się świetnie i tylko trochę sobą za to gardzę ;)

Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziś w menu książka z najdłuższym tytułem ever, czyli „Wszystkiego, co naprawdę muszę wiedzieć, dowiedziałem się w przedszkolu”, autorstwa Roberta Fulghuma.

Ciekawostka jest taka, że książka po raz pierwszy ukazała się w USA w 1988 roku i przez kolejne dwa lata utrzymywała na liście bestsellerów New York Times’a. Łącznie sprzedało się ponad 17 milionów egzemplarzy, które przetłumaczono na 27 języków i rozprowadzono w 103 krajach. Trzeba przyznać, że nienajgorzej.

Wziąłem ją na warsztat z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, bo książka właśnie ukazała się w Polsce w nowej, wzbogaconej wersji. Po drugie, bo kiedy coś staje się światowym bestsellerem, z automatu włącza mi się potrzeba sprawdzenia, o co to wielkie halo. Oczywiście nie zawsze wychodzę na tym dobrze -> patrz „50 twarzy Greya”, ale ostatecznie ciekawość zwycięża. Nie cierpię, kiedy ludzie o czymś gadają, a ja nie jestem w temacie i nie mogę ich zaorać.
I po trzecie, bo strasznie gniótł mnie ten długaśny tytuł. Ok, jestem w stanie uwierzyć, że typ wszystkiego nauczył się w przedszkolu, ale jakim cudem ugrał z tego aż 270 stron? No heloł, przecież wiedzę przedszkolną, która okazuje się tą życiową, da się zamknąć w kilku myślnikach:

- Siku w majtki nie jest najbardziej optymalnym rozwiązaniem. Nope, muszla sprawdza się lepiej
- Budowanie przedszkolnych relacji damsko-męskich poprzez ciągnięcie za warkoczyki, to najlepszy dowód, ze dziewczyny wolą bad boyów #ŁobuzKochaBardziej
- Twoja zabawka zawsze wydaje się mniej atrakcyjna niż zabawka kolegi -> dlatego tak nas boli, kiedy sąsiad kupuje sobie nowe, 15-letnie Passeratti
- Nie wyrównuje się rachunków z ziomkami na oczach „Pani”, bo będzie przypał i karny jeżyk. Zdecydowanie lepiej wyczekać aż będziecie sami
- Jak położysz się w sklepie i zaczniesz krzyczeć, twoje szanse na dostanie zabawki niebywale rosną. Zwłaszcza teraz, kiedy nie można juz dawać klapsów
- Drogie gadżety są fajne, ale nie aż tak fajne, jak skakanie po kałużach
- Biały proszek jest uzależniający #Vibovit

I to tyle. Ponadto teza z tytułu jest błędna, gdyż dopiero na starość odkrywamy, że leżakowanie w ciągu dnia, to nie kara, tylko nagroda. Albo, że nadepnięcie na klocek Lego wcale nie jest najboleśniejszą rzeczną, jakiej może doświadczyć człowiek. Nołp, płacenie ZUSu boli o wiele bardziej. Albo jak po latach odkrywasz, że niemal wszystkie bajki, którymi jaraliśmy się w dzieciństwie mają drugie dno. Weźmy takiego Kopciuszka! No sami powiedzcie, jak bardzo musiał zrobić się księciunio, skoro nie był w stanie rozpoznać babeczki, z którą przebalował całą noc, po twarzy, tylko kombinował z przymierzaniem buta? Rozumiem, że dziunia nosiła rozmiar 48, skoro pantofelek wcześniej nie fitował z żadną inną stopą? A jak już znalazł tą właściwą, to co dalej? „Ej białogłowo, pakuj się, jedziesz ze mną. Wiem, że ledwo się znamy, ale pranie samo się nie rozwiesi”. O dzbanostwie „Czerwonego Kapturka” nawet nie zaczynam, bo zaraz na czole wyskoczy mi pulsująca żyła.

Wróćmy do głównego wątku, czyli recki. Otóż okazało się, że książka jest zbiorem krótkich esejów, z których pierwszy dotyczył właśnie przedszkola i to z niego zaciągnięto tytuł. Pozostałe teksty traktują już o innych rzeczach, ale łączy je podobny klimat. Można powiedzieć, że każdy esej to anegdota z życia Fulghuma, a ich wspólnym mianownikiem są puenty, w których autor dostrzega analogie pomiędzy zachowaniami dorosłych i dzieci.

I jak to wyszło?

Kojarzycie (RIP) Georga Carlina? Legendarnego amerykańskiego stand-upera i zdobywcę pięciu nagród Grammy? Jeśli nie, to polecam poglądać jego skecze na jutubie. W każdym razie twórczość Roberta Fulghuma i Georga Carlina są poniekąd podobne. Obaj są wnikliwymi obserwatorami otaczającej nas rzeczywistości i wyłapują z niej różne absurdy oraz idiotyczne konwenanse. Różni ich za to interpretacja opisywanych zdarzeń. Carlin wszystkim wbijał szpilę i emanował podejściem „Spadajcie na drzewo”, za to Fulghum zawsze widzi szklankę do połowy pełną i uważa, że co by się nie działo, my ludzie, możemy z tego wyciągnąć jakieś pozytywne wnioski na przyszłość. Ambitnie.

Generalnie bliżej mi do Carlina #DarkSide, więc obawiałem się, że takie cukierkowe podejście Fulghuma na dłuższą metę mnie umęczy, tymczasem suprajsik, bo książka okazała się całkiem przyjemna. Jest w niej opis kilku ciekawych person i kreatywnych inicjatyw, które po skończeniu lektury dodatkowo sobie googlowałem oraz trochę historii z dobrym strorytellingiem i satysfakcjonującym morałem. Powiedziałbym, że jest to bardzo urocza książka, która grzeje jak kocyk w deszczowy, jesienny wieczór. I nawet tacy hejterzy jak ja, od czasu do czasu potrzebują tego typu rzeczy. Miałem tak kiedyś z niespełna 100-stronicową książką „Oskar i Pani Róża”, miałem z programem „Down the Road. Zespół w trasie” i teraz w podobną nutę trafił Fulghum. Ponadto nie mogę nie docenić, że autor w tym swoim filozofowaniu, ani razu nie wszedł w rolę kołcza, który mówi jak żyć. Tego bym nie zdzierżył.

I na koniec mam kozacką parabolę -> Nie wiem, czy zauważyliście, ale facebook to taki portal, na którym najlepiej sprzedaje się narzekanie. Gwiazdą dnia zostaje osoba, która najefektowniej się na coś oburzy i komuś pojedzie. Polityka, nowy film Patryka V., awaria oczyszczalni ścieków, toporny mecz w wykonaniu polskiej kadry, etc. -> okazji do hejcików zdecydowanie nie brakuje. Jeśli jesteście już skrajnie wyorani tym wszechobecnym narzekactwem i malkontenctwem, i dla odmiany chcielibyście poczytać coś pozytywnego, książka Fulghuma jest dla was. Cieplutkie teksty, pokrzepiające puenty, nietuzinkowi ludzie i fajne inicjatywy. Można ją czytać zarówno w całości od A do Z, jak i na wyrywki, otwierając na randomowej stronie. Nie gwarantuje, że ta książka odmieni wasze życie, ale zdecydowanie chcielibyście, aby kiedyś przeczytały ją wasze nastoletnie „bombelki” i coś z niej zapamiętały. Taka sytuacja. Ode mnie 7/10.

P.S. Zapomniałem dodać, że w kiążce znajdziecie instrukcje, jak w domowych warunkach zrobić wino z mleczy. +3 punkty.

Dziś w menu książka z najdłuższym tytułem ever, czyli „Wszystkiego, co naprawdę muszę wiedzieć, dowiedziałem się w przedszkolu”, autorstwa Roberta Fulghuma.

Ciekawostka jest taka, że książka po raz pierwszy ukazała się w USA w 1988 roku i przez kolejne dwa lata utrzymywała na liście bestsellerów New York Times’a. Łącznie sprzedało się ponad 17 milionów egzemplarzy, które...

więcej Pokaż mimo to