-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1184
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać433
Biblioteczka
2019-12-17
2019-12-26
W życiu dzieci, aniołów i czortów zdarzały się przygody, w które trudno uwierzyć dorosłym…
Jeśli chodzi o prozę Marty Kisiel to ja biorę wszystko. W ciemno. Zawsze. Ale co się dziwić, skoro kocham każdą literkę napisaną przez Ałtorkę ;)
Seria Małe Licho kierowana jest do dzieci i jak pierwszy tom faktycznie mocno ‘dzieciowy’ był, tak w drugim widzę już pazur Autorki, znany mi z powieści dla tych starszych. Ten dowcip, ten podtekst, ten urok, urzekający od czasów ‘Dożywocia’. To równie dobrze może być efekt dorastania bohaterów, bo w końcu Bożek nie będzie wiecznie dzieciuchem, teraz już starszy jest, co inne starszaki doceniają. Takie starszaki koło 30 a nawet 60 też.. Sprawdzone na żywych organizmach.
Ale do rzeczy, bo mnie ponosi, gdy chodzi o moją najulubieńszą polską Autorkę ;)
“Małe Licho i anioł z kamienia” zostało przeze mnie napoczęte w święta i powiem Wam, że lepszego terminu na lekturę wybrać sobie nie mogłam, bo u Dożywotników na wstępie właśnie do Gwiazdki przygotowania w pełnym pędzie były. Także załapałam się na pierniczki Krakersowe i ubieranie choinki, i zapach grzanego wina Turu… Rozmarzyłam się ;)
Ale nie o Gwiazdkę w tej książce chodzi, choć w Wigilię właśnie rozpoczyna się pewien konflikt zbierający swoje żniwo w momencie kulminacyjnym.
I jak się zapewne domyślacie chodzi tu o tytułowego anioła z kamienia, czyli naszego Zadkieleczka.
A co dokładnie nawywijał Tsadkiel, czemu i jak to się skończyło… Odpowiedzi na wszystkie Wasze pytania są w książce. Także po szczegóły to tam. I po wszelkie atrakcje też, toż to przecież książka przygodowa, co się zowie!
Ale powiem Wam coś innego.
W wyniku splotu wydarzeń i obdarzenia części domowników ospą, Bożek wraz z Pupkielem i Guciem, małym potworem z głębin (pflomp <3 ), udają się do źródła, tam gdzie wszystko się zaczęło, czyli do Lichotki. A ci, co czytali Oczy uroczne wiedzą, że okolica ma nowych lokatorów. Lokatorów, których nie sposób nie pokochać, co mnie udało się już dawno temu i z wielkim wzruszeniem powitałam ich na kartach tej książki ;) w końcu #TeamBazyl nie wzięło się znikąd :D
Marta Kisiel ma dar opowiadania, każda historia w jej wykonaniu, nawet ta obejmująca pieczenie pierniczków, zmienia się w niezapomnianą przygodę pełną emocji. Potrafi zmienić proste wydarzenia w zdarzenie wzbudzające masę odczuć, które trafi do ludzia w każdym wieku. Nie ma znaczenia ile czytelnik ma lat i to charakteryzuje tylko najlepsze powieści dla najmłodszych. Uniwersalność i ponadczasowość.
A wiecie czemu wiem, że książka nadaje się dla każdego? Czytają ją dzieci z zachwytem. Wiadomo. Ja przeczytałam z zachwytem, a dzieckiem nie jestem. I mało tego… Moja mama również (zabrała mi książkę jak ta tylko przyszła i musiała być pierwsza…) i poproszona o wyrażenie zdania napisała tak:
“Super książeczka na dobry humor. Są wszyscy ulubieni bohaterowie, niesamowite przygody, śmiech i wzruszenia.
Doprawdy Alleluja!
Fszysztkim poleczam!”
Także ten. Czytajcie ;)
W życiu dzieci, aniołów i czortów zdarzały się przygody, w które trudno uwierzyć dorosłym…
Jeśli chodzi o prozę Marty Kisiel to ja biorę wszystko. W ciemno. Zawsze. Ale co się dziwić, skoro kocham każdą literkę napisaną przez Ałtorkę ;)
Seria Małe Licho kierowana jest do dzieci i jak pierwszy tom faktycznie mocno ‘dzieciowy’ był, tak w drugim widzę już pazur Autorki,...
2019-12-19
Miłość na Gwiazdkę przeczytałam tak z tydzień przed świętami. Czyli generalnie… Chwilę temu. Wena do pisania mnie opuściła na cały okres świąteczny, nad czym ubolewam strasznie, ale nic nie poradzę. Z opóźnieniem, ale nie bez przyjemności w końcu zabrałam się za spisanie swoich wrażeń ;)
Książki z klimatem Bożego Narodzenia to ja dopadam, gdy już przekwitają tulipany. Czyli generalnie poza sezonem. W tym roku, jako że klimatu świąt nie czuję ni huhu, stwierdziłam - doładuję się, więc żeby się wprowadzić w ten wyjątkowy nastrój, na pierwszy ogień poszła Miłość na Gwiazdkę. Rekomendowana przez kilka znajomych mi osób, jako coś super-hiper-słodko-klimatycznego. No zrobi dobrze i to z aromatem cynamonu.
To wzięłam, cóż poradzić. Z roczną obsuwą, ale co tam. (Widzicie, tendencja do obsuw to nie jest nowość :D)
Historia zawarta w tej książce, to właściwie zbiór opowieści, dość mocno ze sobą powiązanych miejscem i relacjami między bohaterami, które są dość przewidywalne, wiadomo jak większość z nich się skończy. Są to historie dość proste, szybkie, ale nie pozbawione uroku. Jest jednocześnie łatwo i uroczo, lekko, przyjemnie i niewymagająco, choć wzruszająco. Klimat świąt jest oddany idealnie, czuć tam zimę, zapach cynamonu i świerku, pieczonych ciast i gotowanych potraw. Klimat jest dokładnie taki, jaki chcemy czuć we własnym domu.
Natomiast tym, co mi się nie podoba w Miłości na Gwiazdkę to to, że jest to bardzo wielowątkowa. Model, który sprawdzi się w filmie typu ‘Listy do M’ czy ‘To właśnie miłość’, niekoniecznie wychodzi fajnie w książce, która ma właściwie 350 stron. I jak w filmie to ‘porwanie’ na kawałki może przejść tak tu… niezbyt. Mamy naprawdę sporo postaci, każda ma poświęcony jakiś fragment. Niekoniecznie po równo i niekoniecznie sprawiedliwie i nie tak jakby ciekawiło czytelnika. Niepotrzebne jest to rozdrabnianie na osobne sceny, bo są wątki ciekawsze i nieciekawe, które mogłyby spokojnie być tylko tłem, a nie robić za jeden z głównych.
Miłość owszem, gra dużą rolę, ale w tym zapachu świątecznym, w całym tym zamieszaniu jest mi jej za mało. No i na jej małość nie pomaga to wspomniane rozdrabnianie.
Ale na chwile, gdy nie macie czasu na bardziej wciągające książki, gdy myśli zaprzątają przygotowania, ta historia ma szansę się sprawdzić ;)
Miłość na Gwiazdkę przeczytałam tak z tydzień przed świętami. Czyli generalnie… Chwilę temu. Wena do pisania mnie opuściła na cały okres świąteczny, nad czym ubolewam strasznie, ale nic nie poradzę. Z opóźnieniem, ale nie bez przyjemności w końcu zabrałam się za spisanie swoich wrażeń ;)
Książki z klimatem Bożego Narodzenia to ja dopadam, gdy już przekwitają tulipany....
2019-12-12
Toż to, proszę Państwa, jest harlequin. Ubrany w pelerynkę świętego Mikołaja i trochę obsypany śniegiem, ale nadal harlequin harlequinowaty.
Ona piękna, mądra, zdolna, on przystojny, bogaty, chamowaty. Brzmi znajomo? I uwierzcie mi - jest znajomo. Jedyne co może odróżniać bohaterów od tych standardowo występujących w literaturze typu ‘włożył-wyjął’, jest to, że o Bożym Narodzeniu jest mowa nie raz. A dokładniej o ambiwalentnym stosunku (hyhy) obojga do tegoż święta.
Sara może i jest zadziorna, ale mam wrażenie , że takich bohaterek jest na pęczki. A na dodatek przemiana jaką nagle przechodzi… Z kobiety konkret, zadziory, w mamałygę. I to nie, że wydarzenia, traumy czy cokolwiek. Nie, zwyczajnie zmiana charakteru, bo inaczej sekscesy by nie mogły zajść :D Za to Mikołaj… Oj on jest wyjątkowy. Wyjątkową wioskową lafiryndą, ruchaczus pospolitus myślący kierownikiem, a nie głową. Zdecydowanie wkurzający typ. I o dziwo, tu też zachodzi zmiana w charakterze, a raczej próba przekonania czytelniczki, że on taki był od początku, tylko wiecie. Maska, zbroja, pancerz… Ech. Nie lubię harlequinów :P
W zasadzie od momentu przeczytania blurba wiemy jak to się potoczy i co z tego wyniknie. Zostaje nam wziąć tylko romansowe bingo (pocałunek, przelecenie, konflikt, ratowanie damy z opresji, seksy bez gumy i przerażenie, że jak to…) i po chwili odtrąbić wygraną.
Pisałam, że to harlequin prawda?
A pisałam, że seksy odchodzą co kilkadziesiąt stron? Ale ale… To jeszcze nic. Bohaterowie i ich priorytety. I uwaga będzie cytat, ku przestrodze (oczywiście, cenzura to moja robota):
“– Nie lubię się dzielić. – Mikołaj podszedł do mnie i złapał za mój podbródek. – Chcę mieć twoją c...ę tylko dla siebie, zrozumiałaś? – warknął. Był wściekły.
I zazdrosny.
Miękłam pod jego spojrzeniem. Przez niego z mojego mózgu robiła się papka. Wystarczyło, że był blisko mnie, a ja ledwie pamiętałam, jak się nazywam.
Wzięłam głęboki oddech i się odgryzłam:
– A czy ja będę miała twojego f...a na wyłączność?
Na kilka sekund zapadła cisza.
– Będziesz... Jeśli ładnie poprosisz, kotku. – Uśmiechnął się cwaniacko i pociągnął mnie w stronę sypialni.”
Czy żywi, prawdziwi ludzie tak ze sobą rozmawiają?! :D
Jako totalny reset mózgu, jako książka, która ma nam przywrócić system do ustawień fabrycznych to jeszcze ujdzie. Ale nie ma co się oszukiwać, najwyższych lotów literaturą to to nie jest.
Tyle dobrego, że nikt nikogo surowym porem po gołych pośladach nie okłada…
To książka z gatunku guilty pleasure. Ostrego GP i baaaardzo winnego. Serio, trochę mi wstyd, że ją czytałam :D Nie ma tu szkodliwych treści marki ‘gwałt’, ‘porwanie’ itd. co nie ukrywam, jest na plus. Ale po lekturze ‘Świątecznej gorączki’ klimatu świąt to nie poczujecie, serio :D
Toż to, proszę Państwa, jest harlequin. Ubrany w pelerynkę świętego Mikołaja i trochę obsypany śniegiem, ale nadal harlequin harlequinowaty.
Ona piękna, mądra, zdolna, on przystojny, bogaty, chamowaty. Brzmi znajomo? I uwierzcie mi - jest znajomo. Jedyne co może odróżniać bohaterów od tych standardowo występujących w literaturze typu ‘włożył-wyjął’, jest to, że o Bożym...
2019-12-04
Po lekturze “Będzie bolało’ miałam zdecydowany niedosyt Adama Kaya. Niedosyt jego opowieści, niedosyt jego stylu i niedosyt tych wszystkich wydarzeń. Mimo że słodko-gorzkie to jednak czytane były z ogromną przyjemnością. ‘Świąteczny dyżur’ to opowieść o sześciu kolejnych gwiazdkach Adama, które spędził na dyżurze. Takie ‘Będzie bolało’ ale z bombkami w tle. I choć na każdym kroku święta właziły Autorowi, a za jego sprawą i nam, w oczy, to wcale nie chciałoby się takich świąt mieć. Powrót na szpitalne korytarze, wraz z Adamem, to jest coś na co czekałam, ale kompletnie nie zazdroszczę takich realiów.
Znów jest do bólu szczerze. Wzruszająco, przejmująco, chwilami śmiesznie, a chwilami obrzydliwie. Życie w całej swojej okazałości, jego blaski i cienie. W odcieniu lekarskiego kitla.
Jeśli, tak jak ja, uwielbiacie ‘Będzie bolało’ to ‘Świąteczny dyżur’ jest lekturą obowiązkową. Krótką i szybką, ale konieczną. Czytajcie, razem będziemy wypatrywać kolejnych dzienników pewnego ex-lekarza. Bo nie dopuszczam do siebie myśli, że to już koniec.
Po lekturze “Będzie bolało’ miałam zdecydowany niedosyt Adama Kaya. Niedosyt jego opowieści, niedosyt jego stylu i niedosyt tych wszystkich wydarzeń. Mimo że słodko-gorzkie to jednak czytane były z ogromną przyjemnością. ‘Świąteczny dyżur’ to opowieść o sześciu kolejnych gwiazdkach Adama, które spędził na dyżurze. Takie ‘Będzie bolało’ ale z bombkami w tle. I choć na każdym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-12-10
Cykle Kleypas uwielbiam od lat. Od czasów Hathawayów, gdy czekałam na każdy tom i gnałam do Empiku, gdzie wtedy jeszcze się zaopatrywałam, i kupowałam w dniu premiery. Potem nadeszły małe upadki, ale wzlotów nie brakowało, ale miłość do autorki i ciągłe wracanie do jej historii została ze mną ;)
Ravenelowie są zupełnie inni niż seria od której zaczęłam, jest to cykl nowszy nie tylko z racji późniejszego powstania, ale też z okazji czasu, w jakim się dzieje. Arystokracja i wpływy przez krew, odchodzą już trochę w tło, trochę na dalszy plan, a na wierzch wychodzą przemysłowcy i biznesmeni. Przestaje się liczyć krew, choć tytuły dla tych posiadających ‘tylko’ pieniądze są kuszące, bardziej zaczynają się liczyć wpływy wynikające z osiągnięć pracy własnych rąk. Ravenelowie są jakby w połowie tego wszystkiego. Jest tytuł, jest krew, jest pochodzenie, ale jest też ciężka własna praca, a nie tylko spijanie śmietanki z cudzego udoju.
Rodzinka ta jest dość postępowa i wbrew zwyczajom szanują się nawzajem, niezależnie od płci. Na szczęście dla Pandory, najbardziej postępowej z nich wszystkich. Pandora jest wyjątkowa. Bo co to za arystokratka, która projektuje gry planszowe, a na dodatek je sprzedaje?
Jest jeszcze druga strona medalu - on. Gabriel St. Vincent. Brzmi znajomo? Dla czytelników cyklu Wallflowers na pewno ;)
Syn swojego ojca, Sebastiana, diabła :D ale nie tak diabelski i rozpustny jak ojciec. Właściwie… zaskakująco rodzinny, spokojny, choć niepokorny, i uroczy. Dąży do tego, czego pragnie, a zapragnął właśnie Pandory…
Powiem Wam, że spodziewałam się czegoś dzikszego, czegoś bardziej na zasadzie hate-love, darcie kotów, te bajery. A dostałam… uroczy, spokojny i słodki romans ogrzewający serce ;)
Nie narzekam, bo jeśli chodzi o Lisę, to jak wspomniałam na początku, biorę niemal w ciemno. Uwielbiam to jak w tle tej opowieści ściera się klasyka z postępem, to jak powoli wyłania się nowy świat, który wraz z bohaterami powoli poznajemy. I to jak na takim nietypowym tle poznajemy bohaterów. A wierzcie mi - warto.
Ta dwójka bardzo do siebie pasuje. Czytanie o ich drodze do miłości i wspólnej przyszłości to przyjemność, którą z przyjemnością niebawem bym powtórzyła :P
I jeśli czas pozwoli, faktycznie wrócę, bo Ravenelowie dobrze robią na mój nastrój. Ach no i cóż, polecam Wam niezmiennie ten cykl ;)
Cykle Kleypas uwielbiam od lat. Od czasów Hathawayów, gdy czekałam na każdy tom i gnałam do Empiku, gdzie wtedy jeszcze się zaopatrywałam, i kupowałam w dniu premiery. Potem nadeszły małe upadki, ale wzlotów nie brakowało, ale miłość do autorki i ciągłe wracanie do jej historii została ze mną ;)
Ravenelowie są zupełnie inni niż seria od której zaczęłam, jest to cykl nowszy...
2019-11-22
Duet Keeland&Ward lubię mocno właściwie od lat, od ich pierwszej wspólnej książki oraz tych pisanych solo. Jestem ich fanką, na ogół też się na nich nie zawodzę.
Po “Zgryźliwe wiadomości” sięgnęłam w zasadzie, jak po pewniaka. Miało być super, miało być zabawnie, lekko, no i oczywiście erotycznie.
Czy tak było? W pewnym stopniu tak, choć jak na ten duet jest to książka dość poważna. Ta powaga wynika z problemów nie wydumanych czy wyciągniętych z pewnej tylnej części ciała, ale z życiowych igraszek losu. Właśnie zaskakująco życiowa jest ta książka, a mimo tego nadal jest zabawne. Zwłaszcza pierwsza połowa jest taka lekka a nawet wręcz zadziorna.
Miłość Charlotty i Reeda jest dojrzała. Owszem dzieje się szybko, ich znajomość trwa krótko ale intensywnie, nim dochodzi do pewnych wydarzeń świadczących, że oni ku sobie, razem itd.
Charlotte to szalona bohaterka do natychmiastowego polubienia, do zafascynowania się i chęci zaprzyjaźnienia z nią. Lubię ten typ postaci, dobrze mi się o nich czyta. Bliskie memu sercu są ;). Zwłaszcza gdy nie są takie oczywiste, a Charlotte nie jest ani trochę oczywista.
Reed bohater o stu twarzach, ale ani jednej negatywnej. I nie, nie kojarzcie tego z Grejem, to zły trop :P Tak naprawdę, mimo swojego bufonowatego podejścia do Charlotte wzbudza w czytelniczce same pozytywne uczucia. Chce się o nim czytać, chciałoby się również go poznać. Od pierwszej chwili wiadomo, że to nie pierwszy lepszy gostek z łapanki, ale siedzi w nim więcej.
Wiecie jak to jest, gdy para jest dobrana idealnie. A tu… Jest. Oni są dla siebie stworzeni, to czuć od pierwszego momentu, od ich pierwszego, prawdę mówiąc, starcia, bo spotkaniem bym tego nie nazwała ;) O ich małych bitwach i wojenkach, przepychaniu i docieraniu czyta się z przyjemnością.
Powiem Wam tak. Jest to trochę coś innego, niż Vi i Penelope zwykły nam serwować. Nie jest to ich standard, gdzie każde zdanie jesteście w stanie niemal przewidzieć. Jeśli nie czytaliście żadnych spojlerów to, zwłaszcza na końcówce, możecie być zaskoczeni. Duet K&W lubi wydumane problemy, lubi wymyślić na plot twista coś takiego rodem z telenoweli a tu… Jest przyziemnie i to nie jest wada, tylko coś innego.
Jasne jest wiele standardów romansowych, które muszą się pojawić, bo są charakterystyczne dla gatunku, ale mimo wszystko, jest to troszkę inna książka. Przez tą inność, myślę, że ma szansę zdobyć o kilka romansowych (a może nawet nieromansowych) serduszek więcej i dlatego serdecznie polecam Wam się z nią zapoznać ;)
Duet Keeland&Ward lubię mocno właściwie od lat, od ich pierwszej wspólnej książki oraz tych pisanych solo. Jestem ich fanką, na ogół też się na nich nie zawodzę.
Po “Zgryźliwe wiadomości” sięgnęłam w zasadzie, jak po pewniaka. Miało być super, miało być zabawnie, lekko, no i oczywiście erotycznie.
Czy tak było? W pewnym stopniu tak, choć jak na ten duet jest to książka...
2019-11-19
Ja i romans mafijny?
Mafijny romans i ja?
Pewnie co poniektórzy są równie zaskoczeni, co sama autorka niniejszej recenzji, że zostało skuszone :D
Ale ścieżki życia prowadzą przez różne lekturowe stacje. I o dziwo, czasem zdarza się tak, że to czego unikamy z uporem maniaka, trafia autostradą do serca ;)
Elle ma przekichane. Ba. Elle ma przewalone na całej linii. Szkoła, dom, praca, nigdzie nie jest idealnie. Nigdzie nie ma chwili spokoju. Elle nawet o spokoju nie marzy, pragnie tylko jednego - by jej przyjaciółka była bezpieczna w szkole, gdzie króluje ich wspólne nemesis.
To nieważne, że wszystkie ciosy spadają na Elle. To Chloe ma być cała.
Jak myślicie, ile się da być takim altruistą? Tydzień? Miesiąc? Trzy lata?
Powiem Wam tak. Tyle ile trzeba.
Na szczęście, w wyniku pewnego splotu wypadków, tragicznych skądinąd, zdarza się tak, że dziewczyny zostają otoczone opieką. Nieoczekiwaną i niemal niechcianą, ale jednak.
Nero. Zmora Elle i jednocześnie jej nowa fascynacja ;) ale powiem Wam… że moja też :D
Nie spodziewałam się, że książka o licealistach, i to mafijnych licealistach, zauroczy mnie do tego stopnia, że nie będę mogła się doczekać, kiedy tylko będzie chwila na czytanie. Losy Elle i Nero wciągnęły mnie po uszy.
Nie jest to książka zbyt ambitna, nowatorska, odkrywcza, czy jakkolwiek sobie ją nazwiecie w sensie inności. Mam wrażenie, że wiele z tych klisz już było, ale są one podane w taki sposób i tak... inaczej. Innym językiem, stylem i rytmem, że to się czyta tak, jakby się przez tekst płynęło.
Boom na young adult się nie kończy i jeszcze przez długie lata się nie skończy. W Nero, mimo że te dzieciaki są dość dorosłe i odpowiedzialne, jak na swój wiek i wręcz dosłownue zabójcze, to nadal książka wpisuje się w gatunek idealnie. Jest czymś jednocześnie znanym i nowym. Ciekawe połączenie, początkowo może odrobinę naiwne czy naciągane ale od pierwszej strony wciągające. Szybko stwierdzicie jak ja, że to kawałek naprawdę dobrej historii. I dlatego właśnie bardzo, bardzo Wam ją polecam ;) A mnie zostaje czekać na drugi tom, który zapowiada się chyba jeszcze ciekawiej. Do Vince'a mam sporą słabość, nie da się tego ukryć :D
Ja i romans mafijny?
Mafijny romans i ja?
Pewnie co poniektórzy są równie zaskoczeni, co sama autorka niniejszej recenzji, że zostało skuszone :D
Ale ścieżki życia prowadzą przez różne lekturowe stacje. I o dziwo, czasem zdarza się tak, że to czego unikamy z uporem maniaka, trafia autostradą do serca ;)
Elle ma przekichane. Ba. Elle ma przewalone na całej linii. Szkoła,...
2019-11-02
Uwielbiam książki o zwierzętach. Nie tylko o tych fantastycznych, nierealnych czy gadających, ale też prawdziwych i żywych. Takich z domu obok.
Psisko Elfisko istnieje. Wiem bo widziałam na fejsiku i jestem jego wielką fanką ;) tak jak wielką fanką Marcina Pałasza się stałam.
Wcale nie przez jego warsztat, styl, czy dbałość o język i akcję powieści. Choć te są bez zarzutu, to nie to ujęło mnie za serce.
Moje uwielbienie Autor zdobył swoim sercem dla psiej sierotki. To jak nie wiedząc totalnie nic na temat psów, nie mając nigdy wcześniej szczekającego przyjaciela, rzucił się na głęboką wodę i podołał. Ba! Od razu zdobył medal pływacki!
To jest książka dla dzieci, małych i dużych, tych co mają lat pięć ale i -dziesiąt. Powiem Wam, że zaczytywałyśmy się w tej książce we dwie - mama i ja ;) Właściwie to przez mamę sięgnęłam po przygody psa Elfa i w trudnej dla mnie chwili, były mi pociechą.
Dlatego też jestem ogromnie wdzięczna Autorowi za piękną historię o jego przyjacielu, która ogrzała mnie choć trochę, gdy ja toczyłam bardzo nierówną walkę o życie mojego zwierzęcego dziecka. I choć walkę przegraliśmy, to nie zmienia to faktu, że książka swoje zadanie spełniła. Była pociechą.
Sposób na Elfa to książka pełna optymizmu i humoru, książka na jeden wieczór, książka, która kończy się zdecydowanie za szybko. Całe szczęście, że kolejnych części nie brakuje, bo po tak szybkim strzale miałabym znaczny niedobór Elfindorfin ;)
Uwielbiam książki o zwierzętach. Nie tylko o tych fantastycznych, nierealnych czy gadających, ale też prawdziwych i żywych. Takich z domu obok.
Psisko Elfisko istnieje. Wiem bo widziałam na fejsiku i jestem jego wielką fanką ;) tak jak wielką fanką Marcina Pałasza się stałam.
Wcale nie przez jego warsztat, styl, czy dbałość o język i akcję powieści. Choć te są bez zarzutu,...
2019
Ostatnio często romanse wypierają u mnie fantastykę. To wszystko przez tę ochotę na coś lekkiego, niewymagającego wielkiego skupienia, na przerwę od cięższej, ambitniejszej literatury.
Wzięłam więc River’a. Czy był to dobry wybór?
W pewnym sensie tak, choć nie jest to książka bez wad, ale gdy wyłączyć myślenie i po prostu płynąć przez treść, to jest całkiem spoko.
Zacznijmy od tego, że Carrie i River mają za sobą bardzo ciężkie przejścia. Oboje doświadczeni przez los, oboje skrzywdzeni przez ludzi, którzy powinni być dla nich opoką i wsparciem. Oboje szukają miejsca dla siebie i muszą mierzyć się z przeszłością w snach. I na tylko takiej podstawie, można być pewnym, że że ich romans nie będzie prosty, łatwy i przyjemny i nie wydarzy się od tak. Droga do wspólnego szczęścia jest długa, a początkowo wydaje się, że wręcz niemożliwa.
Jak Rivera trochę lepiej rozumiałam, konstrukcja tej postaci jest spójna i sensowna, tak w Carrie widziałam pewne wady i niedociągnięcia. Może nie jakiś ogrom, ale znalazło się ich kilka. Wiem że to młoda kobieta, ale jej narracja chwilami nasuwa na myśl skojarzenie z 15-latką, piszącą w swoim pamiętniczku, a jest to przecież kobieta 25-letnia. Na dodatek mająca za sobą trudne chwile, a przed sobą kolejne, choć innego rodzaju. River jest prawdziwy w swoim przeżywaniu i dramatyzmie, Carrie nie. Carrie jest niezbyt spójna, taki szałaput, cierpiący na wybiórcze zaniki pamięci. Pamięci o przejściach, znów nie tak dawno przeżytych.
Można by też pomyśleć, że trauma bohaterów przytłoczy całą tę powieść, ale na szczęście tak nie jest. Są też momenty w których można się szczerze zaśmiać, co było dla mnie nie lada zaskoczeniem, bo spodziewałam się raczej dość trudnej, przygnębiającej i dołującej książki, a nie żartów i przekomarzanek bohaterów, a i to miało miejsce. Dobrze, że miało, nie śmiem narzekać, bo ten zabieg spowodował że książka jest lżejsza, niż się może wydawać. Przez historię się płynie, da się ją czytać szybko, właściwie od pewnego momentu ciężko się od niej oderwać.
Tak, nie mogłam jej odłożyć i będąc w połowie i czytałam do 3:00 w nocy a to chyba o czymś świadczy ;)
Nie jest to książka idealna, założę się, że za trochę zapomnę o czym była. Ale w momencie czytania zrobiła swoje - zapewniła różnorakie emocje, nie przeszła obojętnie.
Może coś bym zmieniła, zwłaszcza w teraźniejszości Rivera, co było na wyrost, ale ogólnie oceniam zdecydowanie na plus.
Ostatnio często romanse wypierają u mnie fantastykę. To wszystko przez tę ochotę na coś lekkiego, niewymagającego wielkiego skupienia, na przerwę od cięższej, ambitniejszej literatury.
Wzięłam więc River’a. Czy był to dobry wybór?
W pewnym sensie tak, choć nie jest to książka bez wad, ale gdy wyłączyć myślenie i po prostu płynąć przez treść, to jest całkiem...
2019-11-18
Young, ach ta Young.
Cóż poradzę, że tak lubię jej serie? I cóż poradzę, że nawet jak książka idealna nie jest, to wciągam, czytam, przeżywam i się zachwycam?
To, czego o mnie nie wiesz, jest właśnie książką nieidealną. Przeładowaną emocjami, dramami, tragediami.
Oboje głównych bohaterów przejścia ma za sobą nieliche, relacje rodzinne dalekie od normalności, popapraną psychikę i problemy ze sobą.
Ale co z tego, pytam, skoro książkę czyta się tak lekko, łatwo i przyjemnie?
Tak, historia Dahlii i Michaela porywa jak wir. Porusza wszelkie emocjonalne struny w papierowych serduszkach romansolubnej mnie.
Wywołuje łzy i uśmiech, zapewnia pełną gamę przeżyć.
Bo Michael - facet ideał, kochający mocą tysiąca słońc, facet w którym nie da się nie zakochać i nie chcieć wyciągnąć go z kart książki, by mieć go na własność.
Ta miłość do Dahlii, która go spala, powoduje szybsze bicie serca także u czytelniczki.
Sama Dahlia to dziewczyna, z którą wręcz chce się zaprzyjaźnić. Pocieszyć, potrząsnąć a potem iść w tango i dobrze się z nią bawić.
Lubię lubić bohaterów i tu było mi to dane w pełnej krasie.
To, co lubię w seriach, czyli bohaterowie innych tomów - tu mało, że się przewijają, oni są pełnoprawnymi uczestnikami wydarzeń. Widzimy co się z nimi dzieje, dowiadujemy się o nowościach z ich życia. To ogromna zaleta ;)
Pojawiają się też nowi - cała rodzina Dahlii, kolejna gama charakterów, kolejni faceci do zalizania i dziewczyny do zaprzyjaźnienia.
No i samo miasteczko. Uwielbiam atmosferę Hartwell ;) nadmorski kurort, z pozoru uśpiony pozasezonowo, a jednak tak pełen życia ;)
Jest też mały wątek kryminalny. Szybki i krótki, ale powodujący mocniejsze bicie serca ;)
Ale do czego by tu się doczepić… Może gdyby Dahlia mniej dramatyzowała… To byłoby lepiej. Serio. Choć nie przebiła największej queen drama z książek Young, to jednak mocno się starała :P
Pozostaje też kwestia blurba. Nie wiem czemu wydawca robi to czytelniczkom, że wydarzenia niemal z całej książki podaje na tacy, już na okładce. Powiem tak - Michael przyjeżdża do Hartwell po połowie książki, a dowiadujemy się tego już z opisu. To nie jest dobre, naprawdę…
Powiem Wam, że po drugim tomie, byłam przekonana, że kolejny będzie o Emery. Ta laska mnie strasznie intryguje, a krojący się romans z jej udziałem… To będzie coś. Ale Samantha jednak postanowiła przedłużyć oczekiwanie, co ma w sumie sens. Finał serii, jeśli 4 tom będzie finałem i wszystkie wątki się rozwikłają, to będzie taka petarda… Ach! Nie mogę się doczekać ;)
Young, ach ta Young.
Cóż poradzę, że tak lubię jej serie? I cóż poradzę, że nawet jak książka idealna nie jest, to wciągam, czytam, przeżywam i się zachwycam?
To, czego o mnie nie wiesz, jest właśnie książką nieidealną. Przeładowaną emocjami, dramami, tragediami.
Oboje głównych bohaterów przejścia ma za sobą nieliche, relacje rodzinne dalekie od normalności, popapraną...
2019-11-13
To było jak powrót po latach, do ukochanego miejsca.
Znów spotkać Idę i Kruchego, podrapać Gryzaka za uchem, posłuchać sarkazmu Tekli, tak, tego mi brakowało.
Stęskniłam się.
Ale. No właśnie ale. Przez te lata moje oczekiwania urosły do gigantycznych rozmiarów. Demon Luster zostawił we mnie dziurę, niezaspokojoną potrzebę czytania dalej, która rosła przez ten czas, który minął od pewnej styczniowej nocy 2014 roku.
I te oczekiwania były jednak zbyt wielkie, bo niedosyt mam nadal.
Mało mi Tekli, mojej ukochanej bohaterki tej serii. Mało mi Gryzia, mało też Idy i Kruchego, mimo że przecież byli ze mną przez niemal 400 stron.
Poza tym ale, mam też zachwyty ;)
Dojrzałość pisarska. Tak, widać upływ lat dzielących drugi i trzeci tom i wypada to na korzyść. Widać misterniość plecionej intrygi i pietyzm dobierania słów. Niezmiernie mnie zachwycają te elementy i mam nadzieję, ze kolejne czesci przygód Idy będą jeszcze lepsze. Bo informacji, że tom trzeci jest jednocześnie ostatnim, nie przyjmuję do wiadomości.
Przejdźmy jeszcze do kilku słów o treści, zagadce i akcji, które zachwycają mnie ogromnie. Pojawił się wątek Kusiciela, który mnie fascynował od pierwszej chwili, choć nie jest to aż tak bezpośrednia kontynuacja, jak myślałam. To jednocześnie dobrze i źle. Dobrze, bo inaczej, nie wtórnie, jest po nowemu. A źle… Bo historia Karewicza mnie zafascynowała, a w jego domu, wraz z Idą, chętnie spędziłabym o wiele więcej czasu, niż było mi to dane ;)
Martyna Raduchowska zaskoczyła mnie nie raz, nie spodziewałam się takiego obrotu spraw, nie myślałam, że to TAK. Końcówka oczywiście wbija w fotel i zapewnia całą paletę emocji i rollercoaster wrażeń. Trzyma w napięciu, budzi strach o bohaterów, już nam znanych i nowych takoż, których nietrudno polubić.
Bierzcie się za czytanie cyklu o Szamance od umarlaków. Dajcie się porwać przygodzie rodem z zaświatów, wyśnijcie sen Pieśniarza, a potem zajrzyjcie do Teklowej willi na specjalną mieszankę ziółek.
Polecam ;) Głównie książkę, ale ziółka na bank też zacne :D
To było jak powrót po latach, do ukochanego miejsca.
Znów spotkać Idę i Kruchego, podrapać Gryzaka za uchem, posłuchać sarkazmu Tekli, tak, tego mi brakowało.
Stęskniłam się.
Ale. No właśnie ale. Przez te lata moje oczekiwania urosły do gigantycznych rozmiarów. Demon Luster zostawił we mnie dziurę, niezaspokojoną potrzebę czytania dalej, która rosła przez ten czas, który...
2019-10-25
W czasach, gdy każdy romans ma bohaterów po przejściach, z traumą i tragedią ciągnącą się przynajmniej przez kilka ostatnich lat Ian. Twój trener podrywu jest czymś odświeżającym. Nie jest tak, że ani on, ani Blake nie mają swoich czarnych stron w historii, ale nie jest to wciąż podkreślane. Nie na tym buduje się postacie, nie do końca. Albo nie tak nachalnie, jak to zwykło się robić.
W końcu jest lekko. Zabawnie. Rozrywkowo wręcz i to na tyle, że można z powodzeniem wyłączyć przy książce myślenie.
Zło nie będzie czaić się po kątach, by dopaść bohaterów, nie ma tu też żadnego czarnego charakteru. Jest tylko dwójka ludzi, która pozornie nie powinna w ogóle myśleć o tym, by razem być.
I uwierzcie, że początkowo wcale nie myśli. No bo jak, gdy on ma jej pomóc w tym, by Pan-Wymarzony ją dostrzegł? ;)
Pan podrywacz pozwoli nam odpocząć. Odmóżdżyć się wręcz. Ja dosłownie mogłam się wyłączyć przy tej książce i tylko dobrze bawić. Drobne przeżycia z przeszłości tylko dodają bohaterom odrobiny życia i prawdziwości, nie przytłaczając.
Ale. Znów, nie byłabym sobą gdybym się do czegoś chociaż tak troszenienieczkę nie doczepiła. Logika w tej książce jest solidnie alternatywna :D nie będę Wam spoilerować czemu dokładnie, ale sens, a raczej jego brak, jest taki, że na kampusie nikt nie puści ploty, nikt nie zauważy… Wiem, gdyby nie to założenie, książka nie miałaby racji bytu, ale trochę mnie to uwierało.
Lubię czasem nie musieć myśleć nad książką. I dokładnie jeśli to zrobicie, dacie mózgowi wakacje, będziecie się dobrze bawić przy Ianie ;) wszelkie myślenie, analizowanie, skupianie i rozsądne podejście rozpirzy Wam całą przyjemność z czytania tegoż romansiku ;)
A myślę, że czasem lekkości nam trzeba ;)
W czasach, gdy każdy romans ma bohaterów po przejściach, z traumą i tragedią ciągnącą się przynajmniej przez kilka ostatnich lat Ian. Twój trener podrywu jest czymś odświeżającym. Nie jest tak, że ani on, ani Blake nie mają swoich czarnych stron w historii, ale nie jest to wciąż podkreślane. Nie na tym buduje się postacie, nie do końca. Albo nie tak nachalnie, jak to zwykło...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-10-28
Zakon Drzewa Pomarańczy planowałam. W bliżej nieokreślonej przyszłości, planowałam, zwłaszcza że tuż po premierze zaczęłam, coś mi nie pykło i odłożyłam na tak zwane później.
Tyle że jak powszechnie wiadomo, przeznaczenie to suka, która strzeliła mnie w sam tyłek. Na Fantastyce na luzie w ankiecie wypadł właśnie Zakon jako książka dyskusyjna na Halloween. Słowo się rzekło, kobyłka u płota, trzeba czytać.
No to zaczęłam.
I powiem Wam, tak totalnie uczciwie, pierwsze 100 stron to była droga przez mękę. Chwilami coś się tam zabłyszczało na ciekawie, ale generalnie… Smoła i ja w charakterze muchy, która przez nią brnie. Aż nadejszła strona setna i smoła się zasfalciła i poszło. Układanka zaczęła się układać, puzzle pasować do siebie, postaci nabrały ikry i charakterów, no i pojawiły się smoki.
Choć… Smokami to ja jestem zawiedziona. Liczyłam, że ich będzie duuuużo a tu raptem… ech. No nie, to nie to.
Ale mimo to, wątki bohaterów zaczęły ciekawić, ktoś zaczął wkurzać, inna osoba wzbudziła sympatię i podziw, no i ten Zakon… Cóż to jest, jak działa, o co z tym wszystkim chodzi. Tak to intryguje i pcha.
Ale, tak mam ale, nie jest to książka idealna, książka, dla której zarwałabym noc i polecała ją z całych sił. Jest to całkiem dobry kawałek fantastyki, niekoniecznie dla młodszego czytelnika. Ale znów starszy i doświadczony może kręcić nosem… Ogólnie - nie ma co poprzeczki za wysoko wieszać. Jest intrygująco, potrafi momentami porwać, troska o losy bohaterów się włącza… Nie ma dramy :P
Jest to high fantasy jak nic. Z mocno rozbudowanym światem, wieloma państwami z czego każde ma swoją religię, politykę, szpiegów… Trzeba w to wsiąknąć, dać sobie czas. Potem już im dalej tym lepiej ;)
Zakon Drzewa Pomarańczy planowałam. W bliżej nieokreślonej przyszłości, planowałam, zwłaszcza że tuż po premierze zaczęłam, coś mi nie pykło i odłożyłam na tak zwane później.
Tyle że jak powszechnie wiadomo, przeznaczenie to suka, która strzeliła mnie w sam tyłek. Na Fantastyce na luzie w ankiecie wypadł właśnie Zakon jako książka dyskusyjna na Halloween. Słowo się rzekło,...
2019-09-20
Po ostatnich dość wymagających (choć niejednokrotnie genialnych) lekturach, naszła mnie chęć na coś kompletnie lekkiego. Takiego do odprężenia i niewymagającego zbyt dużego myślenia nad lekturą. Sięgnęłam po Kim jesteś Sky? z polecenia ;) Namawiana nie raz i nie dwa, zwyczajnie uległam, bo skoro Marysia namawia, to musi być przynajmniej dobre :D
I… Jest to zdecydowanie książka młodzieżowa, o młodzieży i do tej młodzieży kierowana. Nie ma co tu się oszukiwać, że będzie to pozycja odkrywcza albo wyjątkowo genialna. Nie wyrwie nas z butów, ani nie zszokuje, bo powtarza wiele klisz przewałkowanych na wszystkie strony w innych książkach. Wręcz chwilami przypomina mi nawet Zmierzch ale jest lekka i słodka, a bohaterowie są przyjaźni ;) Wiadomo, nie oddam serca Zedowi bo to małolat, ale… Jakbym miała te 17 lat jak on… Byłby szał ;)
I Zed, i Sky mają swoje magiczne moce. Nie jakieś wybitne i wyróżniające ich, ale ciekawe. Nie powiem, miło czytało się jak odkrywali swoje możliwości;)
Relacja miłość i nienawiść, którą bardzo lubię, jest, chociaż szkoda, że nie dali bardziej kotów. Więcej to jest właśnie tego hate/love i uprzedzeń, niż kto się czubi ten się lubi. Wiem, marudzę. Jednak przy darciu poduszek humoru więcej a tu jest dość poważnie. Lekko, ale na poważnie.
Sama książka jest nie do końca równa, bo zamiast napięcie rosnąć w myśl zasady im dalej w las tym więcej drzew to… chwilami dłużyzny i przynudzanie. Niektóre sceny mogły być krótsze, a dłużej mogliby wokół siebie krążyć, zanim doszło do Konfrontacji. Zed mógłby trochę później wyznać swoje uczucia, ale nie będę się bardzo czepiać, bo lektura mimo wszystko, należy do przyjemnych, lekkich, odmóżdżających i typowo nie do myślenia i zastanawiania.
Polecam tym, którzy nie mają wielkich wymagań i oczekiwań, bo nie znajdzie się tutaj walk ani sensacji, może jedynie lekki dreszczyk czy chęć odkrycia tajemnicy. Mimo wszystko jest raczej na spokojnie. Jest to powieść rodem z liceum fantastycznego niż kolejna przygodówka. Okej, ale bez szału ;)
No chyba, że masz mniej niż 20 lat. Wtedy bierz w ciemno ;)
Po ostatnich dość wymagających (choć niejednokrotnie genialnych) lekturach, naszła mnie chęć na coś kompletnie lekkiego. Takiego do odprężenia i niewymagającego zbyt dużego myślenia nad lekturą. Sięgnęłam po Kim jesteś Sky? z polecenia ;) Namawiana nie raz i nie dwa, zwyczajnie uległam, bo skoro Marysia namawia, to musi być przynajmniej dobre :D
I… Jest to zdecydowanie...
2019-10-19
Był taki czas w moim życiu, że historyki były chlebem powszednim. Wtedy też po raz pierwszy spotkałam się, i od razu zakochałam, w Lordzie Belzebubie.
Lata mijały, książka na polskim rynku nie istniała, zacierała się też jej treść w mojej pamięci.
Aż w końcu! jest. A wiecie co to dla mnie oznaczało? Tak. Powtórkę ;)
I powiem Wam, że dawno żadna powtórka nie dała mi tyle radości z czytania ;)
Dain jest nadal tym starym zgorzkniałym bucem, pragnącym miłości tak mocno, że niemal o nią krzyczy, ale za nic się do tego nie przyzna. Jess nadal wodzi go na pasku, robi z nim co chce, jednocześnie zachowując klasę i honor.
A Bertie to nadal Bertie-idiota, który nie poznaje, który but jest prawy, a który lewy.
To jest romans bez intrygi kryminalnej i zawiłej fabuły, racja. Nie ma tu niby nic odkrywczego. Jest tylko bardzo skrzywdzona, spragniona miłości Bestia i Piękna, która doskonale wie czego trzeba mężczyźnie.
Jest piękna miłość, która się tylko rozwija, bez potrzeby nadmiernych konfliktów i kłótni. Jest umiejętność rozmawiania ze sobą, a nie tworzenia problemów z milczenia. Jest też ludzkie współczucie i bycie ponad pewnymi sprawami, które dla śmietanki towarzyskiej są tajemnicą.
Jessica to taki typ bohaterki, o jakich chce się czytać. Nigdy się nie znudzi, nigdy nie opatrzy. Sama jest świetną kobietą, ale w zestawie z Sebastianem... To ogień nie kobieta. Oni się świetnie uzupełniają. Grają w jednej drużynie, nawet wtedy, gdy jeszcze o tym nie wiedzą.
Sam Dain to też postać trudna, a jednocześnie taka, koło której nie da się przejść obojętnie, a zainteresowanie jest... Duże jak on sam.
Mimo, że hulaka, zbój, łajdak, który z samym Lucyferem mógłby w karty grać... To uwielbiam go. Nie da się nie. Serce ma ze złota, choć bardzo stara się to ukryć.
Zachwytom moim nad 'Królem łotrów' naprawdę mogłoby nie być końca. Uwielbiam tę książkę odkąd tylko przeczytałam pierwszą stronę naprawdę lata temu. Powtórka upewniła mnie w tym, że to jeden z lepszych, jeśli nie naj, romansów historycznych.
Czytajcie. Warto.
Był taki czas w moim życiu, że historyki były chlebem powszednim. Wtedy też po raz pierwszy spotkałam się, i od razu zakochałam, w Lordzie Belzebubie.
Lata mijały, książka na polskim rynku nie istniała, zacierała się też jej treść w mojej pamięci.
Aż w końcu! jest. A wiecie co to dla mnie oznaczało? Tak. Powtórkę ;)
I powiem Wam, że dawno żadna powtórka nie dała mi tyle...
2019-09-06
Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Niezwykłe, dla Grupy Fantastyka na luzie, patrona serii Tessa Brown.
Urban fantasy to mój ulubiony podgatunek fantastyki. Zawsze jest mi go mało na polskim rynku, nieważne czy w wersji rodzimej, czy tłumaczonej, więc jak zobaczyłam, że pojawia się wznowienie i od razu premiera kontynuacji “Tylko żywi mogą umrzeć” D. B Foryś, musiałam wziąć się za lekturę. I było warto.
Zniknęłam w Pasadenie na kilka ładnych dni.
Niech ogrom mojego zauroczenia poświadczy fakt, że najczęściej jęczę na książki polskie z pochodzenia, a dziejące się zagranicą. Tu nie pisnę słowa. Klimat oddany tak, że o Kalifornii nie tylko czytałam. Byłam tam.
Możecie mi powiedzieć, że książki o łowcach demonów to już ze sto razy były. Albo i więcej. Możecie mi powiedzieć też, że już wszystko w tym temacie zostało powiedziane i nie da się nic więcej. A ja Wam powiem tak. Nic bardziej mylnego.
Tessa Brown jest bohaterką, którą lubi się natychmiast i dla niej samej (a powodów jest więcej) książka warta jest uwagi. To dziewczyna jak my. Pozornie normalna. Pozornie bo skrywająca w sobie tajemnice i … Demona. Wiecie to trochę jak Fiona ze “Shreka”, za dnia barmanka, w nocy zaś łowczyni demonów. Chociaż… Za dnia też.
I jak to bywa w seriach urban fantasy, mamy też do czynienia z pewnymi zdaniami, zleceniami. Problemem, z którym nikt, poza bohaterką, nie jest w stanie sobie poradzić z różnych względów. Jest więc i ono. Tessa zostaje wmanewrowana w znalezienie artefaktów Dlaczego, po co i jakich artefaktów, to zostawię już do odkrycia Wam osobiście. Ale nie byłabym sobą gdybym nie rzuciła pewnym wabikiem. Powiem jeszcze tyle, że w znalezieniu tych starych skorup początkowo pozornie przeszkadza, a potem pomaga je znaleźć Kilian.
No to tu zatrzymajmy się na dłużej, najchętniej do wieczora. Albo lepiej… do rana :D Kilian to bohater, w którym można zakochać się od pierwszego momentu, co też mnie się doskonale udało. Od momentu jak wylazł z tych kajdanek byłam jego. Arogancki, złośliwy, przystojny do granic, z diabłem za skórą. A może to diabeł w skórze człowieka? Dosłownie taki typ jak lubię, złodobry, nieoczywisty, mający masę tajemnic i swoje motywacje, ale jednocześnie będący dobrym człowiekiem o łagodnym sercu. Czapki z głów dla Autorki za kreację tej postaci zakochałam się znów w bohaterze. Tak wiem jestem książkową zdzirą. I jestem z tego dumna!
Jeśli chodzi natomiast o bohaterów drugo i dalszo-planowych to wszystko jest dopracowane. są żywi, są prawdziwi. Nie ma papieru, tu jest życie. No i na chwilę uwagi zasługuje też humor. Nie przytłaczający, delikatny pojawiający się tak, że jest tą wisienką na torcie.
Właśnie. Bo ta książka to jeden wielki tort. Akcja goni akcję. Naprawdę! Tu nie ma chwili na oddech, ciągle coś się dzieje. Nie sposób się nudzić, więc i nie sposób odłożyć lektury ;)
Seria o Tessie Brown trafi do moich ulubionych z Urban Fantasy. To pewne, po tym co zrobił ze mną pierwszy tom. Delikatny romans, delikatny humor, ostra jazda i mocna akcja, dla kontrastu. Bohaterka z zadziornym charakterem i ogromnymi jajami, ale nie przerysowana, co ważne. No i bohater - książkowe ciacho. Nie tylko przez urodę, ale charakter i jego motywacje. Bardzo się cieszę, że drugi tom już na mnie czeka, bo D. B. Foryś kończy tak, że można gryźć ścianę ze złości. Tak kończyć też trzeba umieć, bo jednocześnie się wkurzam, że tak i że już i jestem zachwycona, usatysfakcjonowana i zaspokojona czytelniczo. Chcę tylko więcej i więcej Tessy i Kiliana.
A Wam serdecznie polecam. Nie będziecie żałować.
Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Niezwykłe, dla Grupy Fantastyka na luzie, patrona serii Tessa Brown.
Urban fantasy to mój ulubiony podgatunek fantastyki. Zawsze jest mi go mało na polskim rynku, nieważne czy w wersji rodzimej, czy tłumaczonej, więc jak zobaczyłam, że pojawia się wznowienie i od razu premiera kontynuacji “Tylko żywi mogą umrzeć” D. B Foryś,...
2019-09-29
Och. Jak mnie to było potrzebne! Tak bardzo bardzo potrzebne!
Ta lekkość, ten pazur, ta zadziorność bohaterki i arogancja bohatera. Ta chemia między nimi, iskrząca od chwili pomyłki, przez delikatny płomień nie znoszenia się, gdy jedno kusiło drugie, aż po pożar zmysłów…
A w tle los, który zagrał w karty życia bohaterów tak, że im się niemal zazdrości. Niemal. Ale z drugiej strony, czy gdyby mieli inną przeszłość, ich przyszłość mogłaby wyglądać tak pięknie?
Uwielbiam Rachel i uwielbiam Caine’a. Uwielbiam ich osobno i w duecie. Rachel za bycie silną laską z tak ‘moim’ poczuciem humoru. Caina za bycie klasycznym Keelandowskim ciachem. Za to, że ten bohater jest gościem-marzeniem, mimo, że sam nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. Bo mimo arogancji i ego wielkości autobusu, ten facet jest skromny na swój sposób. A to zabójcze połączenie, kradnące serce i ściągające majtki. Co prawda tylko bohaterki, ale kto wie, co by było jakby się zmaterializował :D
Historie Vi Keeland przemawiają do mnie nie od dziś. Takiego Egomaniaca chwalę na potęgę, ale właśnie ma konkurenta. Myślę, że Kusząca pomyłka i Caine, zrobili na mnie większe wrażenie. To jak losy bohaterów się ze sobą splatają, na pozór niewinnie, czy wręcz zwyczajnie, aż węzeł przeznaczenia jest nierozerwalny, zachwyca mnie. To jak kawałki układanki wskakują na swoje miejsca i tworzą piękną całość Rachel i Caine’a jest wręcz koniecznie do poznania.
I tak, to nadal jest romans, nadal słodki i w pewnym stopniu przewidywalny. Ale poprowadzony tak, że chcę więcej. O wiele, wiele więcej. Aż żałuję, że przeczytałam tę książkę tak szybko. Chciałabym zatrzymać chwilę z nią na dłużej.
Och. Jak mnie to było potrzebne! Tak bardzo bardzo potrzebne!
Ta lekkość, ten pazur, ta zadziorność bohaterki i arogancja bohatera. Ta chemia między nimi, iskrząca od chwili pomyłki, przez delikatny płomień nie znoszenia się, gdy jedno kusiło drugie, aż po pożar zmysłów…
A w tle los, który zagrał w karty życia bohaterów tak, że im się niemal zazdrości. Niemal. Ale z...
2019-09-23
Nora Roberts dała się poznać czytelnikom, jako autorka romansów. Czy to sensacyjnych, czy z odrobiną magii, ale jednak romansów. Nie bez powodu okrzyknięto ją królową tychże.
Natomiast ‘W ukryciu’ wątek miłosny jest drugo, jak nie trzecioplanowy. I to wcale nie jest złe, wcale też nie czuć niedoboru, bo nie o płomienne uczucia w tej książce chodzi. Bardziej jest to sensacja poruszająca psychologię tych, co życie odbierają lub tracą, w jakimkolwiek tego słowa znaczeniu. Początkowo, mordercy to trzej chłopcy, którzy zrobili sobie rozrywkę z ludzkiej tragedii. Zabawili się życiem, zabijając w strzelaninie kilkadziesiąt osób, ale też zniszczyli je kolejnym dziesiątkom czy nawet setkom.
Ale nie, na tym nie kończy się zgłębianie psychiki psychopatów.
Natomiast ofiary. Jest ich sporo. Bo ofiarami są nie tylko ci, którzy zginęli, ale też ci co przeżyli i dzień po dniu, mierzą się z przeszłością.
Akcję powieści śledzimy wraz z Simone i Reedem. Wybór ich na postaci niejako przewodnie podyktował fakt, że oboje odegrali ogromną rolę w tej strzelaninie. Oboje stanęli po stronie dobra i byli rycerzami dla ofiar.
Chociaż… Mamy jeszcze jednego ‘narratora’ ale tego, kto nim jest, Wam nie zdradzę ;)
I nie będzie tajemnicą jeśli powiem że po latach to właśnie między panną Knox a panem Quatermaneim rozgrywa się romans. Tworzą parę dość szybko, choć późno w samej treści, ale jak mówię miłość to nie główny sens i zamysł tej książki. Ani też tajemnica ;)
Nora skupia się bardziej na opowieści o tym, jak tragedia potrafi wpłynąć na ludzkie życie. Jak walcząc z przeszłością można wykuć cudowną przyszłość. Jak można pokonać niejako widmo przeszłej traum, nie poddając się depresji. Jak należy walczyć z tym, co złe nawet w nas samych.
Ogromnym plusem dla mnie jest to, że bohater jest policjantem, ale nie od początku. Autorka pokazuje właśnie jak ta strzelanina poprowadziła go drogą ku służbie i śledzimy to, jak się stawał się powoli stróżem prawa. Jak doszedł do tego, czego chciał i jak dobrym gliną przez to wszystko został. Reed jest moim ulubieńcem w tej książce. A zaraz po nim… Wcale nie Simone, która mimo bycia sympatyczną, łatwą do polubienia laską, jest trochę… Taka se. Ale za to jej babcia… To już inna para szpilek. To kobitka z jajem. Jest źródłem humoru w książce, źródłem wielu zaskoczeń, kolorów, barw, szczypty dzikości i odrobiny magii.
Tak magii, dobrze czytacie ;)
Nie mogę powiedzieć, że to realizm magiczny, ale jakiś rodzaj tej magii jest. Wiecie, to Nora, a ona zawsze potrafi napisać nawet sensację w taki sposób, że ma się wrażenie, że się tam jest.
Drugi plan to też wyjątkowe postacie, każda pełna, trójwymiarowa, sensowna, posiadająca przeszłość i przyszłość. Będąca czymś więcej niż dwiema cechami na krzyż na papierze.
W ukryciu przypomniało mi za co kocham Norę Roberts, za co uwielbiam jej książki i dlaczego lubię wracać do jej powieści. Wszystko co napisze ma dla mnie gwarancję jakości. Nie wciska bubli, nie ma czytelnika za idiotę i dojną krowę.
Serdecznie wam polecam tę książkę bo ma sens. Jest pełna, trzymająca w napięciu, choć może nie zaskakująca, bo tożsamość tego późniejszego złola to nie tajemnica. Ale tu nie chodzi o dorwanie króliczka, tylko o obserwowanie jak go łapią ;)
Nora Roberts dała się poznać czytelnikom, jako autorka romansów. Czy to sensacyjnych, czy z odrobiną magii, ale jednak romansów. Nie bez powodu okrzyknięto ją królową tychże.
Natomiast ‘W ukryciu’ wątek miłosny jest drugo, jak nie trzecioplanowy. I to wcale nie jest złe, wcale też nie czuć niedoboru, bo nie o płomienne uczucia w tej książce chodzi. Bardziej jest to...
2019-09-23
Bardzo długo zbierałam się do napisania opinii o tej książce. Już myślałam, że nie uda mi się nic z siebie wyciągnąć, by przelać na wirtualny papier. Nie jest łatwo powiedzieć, że coś mi się nie podobało albo, że nie podobało się tak bardzo jak chciałabym, żeby się podobało, gdy mam książkę od samej Autorki. Ale chcę być szczera, a nie chwalić coś bezgranicznie wbrew sobie.
Sam pomysł jest dobry. Całkiem ciekawy, może nie nowatorski ale bliski słowiańskim sercom, można też powiedzieć, że ostatnio całkiem modny i chwytliwy. Natomiast ta książka ma bardzo długi start i to jest jej największą wadą. I przy nawet najlepszym pomyśle, gdy na to COŚ czeka się długo… pomysł nie wystarczy.
Akcja dzieje się tak naprawdę na przestrzeni ostatnich 50 stron. Zabrakło mi też pewnych logicznych wyjść, bo nie logicznym jest dla mnie to, że bogowie, czyli z założenia postacie mądre i przewidujące, nie przewidzieli, że jak zakażą czegoś bohaterce, pod groźbą wszelkich nieszczęść, a potem odbiorą wspomnienia włącznie z tym o znaku stop… To raczej jakby to powiedzieć… Proszenie się o nieszczęście. Wiem, gdyby nie to nie byłoby książki w tym kształcie.
Nie mam na to rady i recepty jak to zmienić. Wiem jedynie, że gryzło mnie to bardzo...
Sama postacie są sympatyczne i łatwe do polubienia. Joannie się kibicuje i życzy jak najlepiej, ale czegoś mi nadal brakuje w jej kreacji. Mam jednak w pamięci, że jest to tom 1, z zamierzoną kontynuacją, więc rozwój bohaterów w planie ;) Liczę, że drugi tom będzie taki, jak te ostatnie 50 stron, że Autorka rozwinie skrzydła i ta książka będzie genialna. Serdecznie jej tego życzę i obiecuję, że na pewno przekonam się na własnej skórze jak to wyszło ;)
Bardzo długo zbierałam się do napisania opinii o tej książce. Już myślałam, że nie uda mi się nic z siebie wyciągnąć, by przelać na wirtualny papier. Nie jest łatwo powiedzieć, że coś mi się nie podobało albo, że nie podobało się tak bardzo jak chciałabym, żeby się podobało, gdy mam książkę od samej Autorki. Ale chcę być szczera, a nie chwalić coś bezgranicznie wbrew...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Wiecie jak to jest, gdy książka okładką mówi - bierz mnie? Nibynoc właśnie oprawą bardzo do mnie krzyczała, bo grafika na niej, bo ten rdzawoczerwony kolor bloku, bo czcionka… Wszystko czarowało. Do tego jeszcze świat, który w niej czekał, opisywany przez znajome dobre dusze, taki kuszący, taki inny, taki… mroczny.
Nie mogłam nie dać się skusić, ale... miałam właściwie dwa podejścia do losów Mii Corvere.. W pierwszym… Nie zaiskrzyło kompletnie. Kwiecisty początek, dziwny patetyczny styl i te przypisy! Kocham przypisy, a tu było ich chwilami więcej niż akcji. Drugie podejście i znów. Przebrnąć przez kwiaty, poczekać żeby przestało zaciągać Mickiewiczem, żeby się ruszyło aż w końcu… coś zaskoczyło. Bo im dalej tym jest.. Bardziej. Lepiej. Wreszcie jest konkret! Przyszedł też moment zakochania i to takiego, że po zakończeniu Nibynocy natychmiast miałam chęć sięgać po Bożogrobie ;)
Ale przejdźmy do konkretów.
Nibynoc to książka, w której nie ma dobra i zła. Jest tylko pragnienie zemsty, żądza władzy i rozlewu krwi. Okrucieństwo i dążenie po trupach do celu to chleb powszedni.
Mam też nieodparte wrażenie, że Mia jest.. . Złolem. Tak. Główna bohaterka książki jest tą, przeciwko której na ogół się stawia, kibicuje się tym, co są przeciwko takowej postaci. A tutaj... liczę, że zwycięży zło, jakkolwiek to zabrzmiało.
No chyba że jeszcze wszystko się zmieni pod wpływem splotu wydarzeń z tomu 2 i 3, ale... posłuchajcie.
Rojaliści awanturnicy zostają spacyfikowani przez republikańskiego władcę. Ukarani, upokorzeni, wtrąceni do więzienia, powieszeni, upodleni nawet po śmierci. Córka jednego z buntowników chce się mścić na władcy, występując do szkoły dla… morderców. I teraz pewnie zastanawiacie się czemu mamy trzymać kciuki za Mię?
Nie tylko dlatego, że poznajemy historię z jej perspektywy. Nie tylko dlatego, że w pewnym momencie zaczynamy darzyć ją sympatią. Ale zwyczajnie dlatego, że CZUJEMY, że to właściwe. Że tak właśnie trzeba.
Narrator ma moc, mówię Wam.
A ten, który jest przedstawiany, jako zło ostateczne, jako winny wszystkiemu - Scaeva. Ja naprawdę nie wiem czemu on miałby być tym złym. W książce nie ma przedstawienia jego nagannych postępków, poza skazaniem rebeliantów, które umówmy się, było właściwe, tak robią władcy, dobrzy też. Jasne, wynajmuje zbirów, niesympatyczne kreatury i za to można go nienawidzić. Za morderstwo niewinnych dzieci.
Ale teraz zaskoczę Was równie mocno. co siebie. Brakło mi w tej książce polityki tego świata. Jego geografia, rytm dobowy i roczny, to znamy bardzo dobrze i jest fascynujące. Ale polityka, religia, wierzenia, reguły.... Za mało tego by w pełni zrozumieć co się dzieje i czemu tak potoczyły się losy familii Corvere.
Sama się dziwię, że tak oceniam ;)
Zwłaszcza że omijam na ogół książki z masą opisów śmierci, nie lubię nadmiernego rozlewu krwi, ale to przez to, że mało kto umie pisać takie sceny (scena śmierci jak scena seksów - trudno o dobrą :P) a Kristoff... Robi to dobrze. Śmierć jest jednocześnie brzydka, zła i okrutna, ale też piękna i zwyczajna zarazem. Dla samych momentów rozlewu krwi warto.
I warto też dla ‘kota, który nie był kotem’. Warto, powiadam Wam :D
Natomiast jeśli chodzi o główny i przewodni temat książki, czyli szkolenie Mii, losy w szkole zabójców, tamtejszą hierarchię i zasady panujące - uwielbiam. Mogłabym o tym czytać… i czytać. Relacje między uczniami, takie chore, takie popaprane, że aż cudowne. Sama Mia - zła, pokręcona, poharatana, a przy tym dająca sobie w swojej dziwności sympatyzować.
Jej motywy są jasne i logiczne. Czy moralnie właściwe? Nie mnie oceniać, ja to zwyczajnie kupuję z dobrodziejstwem inwentarza.
Nie mam co się dalej rozdrabniać i tak pewnie połowa zawodników zasnęła nim sfiniszowała :P Pozostaje brać się za drugi tom, a za jakiś czas wrócić do samej Nibynocy. Ach! I czekać na trzeci! Bo ten… już niebawem ;)
Wiecie jak to jest, gdy książka okładką mówi - bierz mnie? Nibynoc właśnie oprawą bardzo do mnie krzyczała, bo grafika na niej, bo ten rdzawoczerwony kolor bloku, bo czcionka… Wszystko czarowało. Do tego jeszcze świat, który w niej czekał, opisywany przez znajome dobre dusze, taki kuszący, taki inny, taki… mroczny.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNie mogłam nie dać się skusić, ale... miałam właściwie dwa...