-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel16
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać2
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel2
Biblioteczka
Po przeczytaniu "Hopeless" oraz jej kontynuacji "Losing Hope" moja przygoda z Colleen Hoover chwilowo się przerwała. Nie z powodu niezadowolenia tymi książkami (wręcz przeciwnie), ale mnóstwem innych, które chciałam przeczytać. Jednak, kiedy będąc w księgarni w ręce wpadło mi "Maybe someday" i nie chciało z nich wyjść (stałam jak głupia czytając kilka kolejnych stron), stwierdziłam - co mi tam. I jak na typowego mola książkowego przystało - weszłam tam z nudów, a wyszłam z kolejną książką.
"Hej, serce. Słyszysz mnie? Wypowiadam ci wojnę."
Sydney ma poukładane życie. Przyjaźń, związek, studia, praca. Ale kto powiedział, że jest to wieczne? Okazuje się, że nie, bo najwyraźniej traci wszystko w ciągu jednego dnia. Ponieważ nagle dowiaduje się, że Hunter - jej chłopak - zdradza ją z Tori - jej najlepszą przyjaciółką i współlokatorką. A na domiar złego traci pracę. Kto na jej miejscu by się nie załamał? Spłukana, samotna i mokra (dosłownie - przecież deszcz zawsze zaczyna padać w tych najgorszych momentach) w jakiś jednak iście magiczny sposób ląduje w mieszkaniu Ridge'a - chłopaka z naprzeciwka. Zaraz, zaraz... To oni się znają? Ach, tak! Przecież Ridge codziennie gra na gitarze na swoim balkonie. A Sydney codziennie słucha jego kompozycji i podśpiewuje, układając do nich własne teksty. Dziewczyna nie spodziewałaby się jednak, że tak utalentowany człowiek jest... niesłyszący. I to od urodzenia.
"Kiedyś ktoś mi powiedział, że cierpienie stanowi doskonałą inspirację. Niestety, miał rację."
Jeśli myślicie, że to kolejna z tych typowo romantycznych książek, w których co trzecią stronę będziecie przeżywać z bohaterami ich pocałunki, czy czułe słówka - nic bardziej mylnego. Ponieważ tutaj chodzi im dokładnie o to, aby... zachować między sobą jak największy dystans. Ridge jest w związku. Sydney świeżo po jego zakończeniu. I oboje twierdzą, że nie w porządku byłoby doprowadzić to teraz do czegoś więcej. Ale nikt nie wyklucza opcji "może kiedyś". Bo jest jedna rzecz, która ich łączy, bez względu na wszystko: muzyka.
"Jesteśmy tylko dwiema zagubionymi duszami przerażonymi perspektywą niechcianego pożegnania."
Co poza samą fabułą jest wyjątkowego w tej książce? Nie byłaby ona taka sama, gdyby nie teksty piosenek dwójki bohaterów. Ale to nie wszystko. Utworów możecie posłuchać podczas czytania, ponieważ Griffin Peterson zdecydował się je nagrać. Same wykony może nie zrobiły na mnie większego wrażenia (lubię od czasu do czasu wracać tylko do "Let it begin" i "Living a lie"), ale podczas czytania tej historii z pewnością stworzą niesamowity klimat i sprawią, że jeszcze bardziej będziecie przeżywać to, co Sydney i Ridge.
"W tej chwili ostatecznie przegrałam wojnę ze swoim sercem."
"Maybe someday" to historia przede wszystkim niebanalna. Pokazująca, że nawet niesłyszący może usłyszeć muzykę. Udowadniająca, że "tkwić w rozdarciu" nie oznacza wyłącznie zastanawiania się nad tym, którą drogę powinniśmy wybrać. Przedstawiająca osoby, które nie są idealne i, choć chcą być uczciwe, nie zawsze im to wychodzi. Może brakuje jej co nieco do miana ideału. Ale z pewnością jest warta uwagi, bo zapewni wam niesamowite emocje i pozostanie w waszych głowach na długo.
littlefarner.blogspot.com
Po przeczytaniu "Hopeless" oraz jej kontynuacji "Losing Hope" moja przygoda z Colleen Hoover chwilowo się przerwała. Nie z powodu niezadowolenia tymi książkami (wręcz przeciwnie), ale mnóstwem innych, które chciałam przeczytać. Jednak, kiedy będąc w księgarni w ręce wpadło mi "Maybe someday" i nie chciało z nich wyjść (stałam jak głupia czytając kilka kolejnych stron),...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zawsze, jeśli tylko mam taką możliwość, staram się przeczytać książkę, zanim obejrzę jej ekranizację. Uważam, że to ona powinna być dla mnie wyznacznikiem tego, jak odebrać film. W przypadku "Zanim się pojawiłeś" zrobiłam jednak odwrotnie. Po obejrzeniu zwiastuna produkcji, stwierdziłam, iż nie chcę czekać i czytać książki. Miałam potrzebę zobaczenia tego filmu najszybciej jak tylko się da.
Produkcja zauroczyła mnie od pierwszej chwili, ale miałam dziwne poczucie winy, że powinnam jednak przed obejrzeniem sięgnąć po książkę. Zrobiłam to więc jakiś czas potem.
"Nie krytykuj czegoś, zanim nie spróbujesz."
Dwudziestosześcioletnia Louisa Clark nie przypuszczałaby, że zostanie postawiona w sytuacji, kiedy straci ukochaną (chociaż nieco banalną) pracę w kawiarni i przez to jej życie zmieni się w każdym detalu. Kiedy traci już nadzieję na zdobycie nowej posady, pojawia się propozycja bycia opiekunką całkowicie sparaliżowanego mężczyzny na wózku - Willa Traynora. Lou w pierwszym odruchu przerażona taką wizją, decyduje się jednak spróbować i przez pierwsze dni swojej pracy jest załamana - Will wcale nie traktuje jej miło. Nie wykazuje chęci zaprzyjaźnienia się, czy choćby stworzenia miłej atmosfery między nimi.
"Pomóc można tylko komuś, kto tego chce."
Okazuje się, że Will chce popełnić eutanazję. Ma dość życia na wózku i braku możliwości zrobienia czegokolwiek samodzielnie. Kiedy Louisa się o tym dowiaduje, wpada w panikę. Decyduje się jednak zrobić wszystko i opracowuje krok po kroku plan, jak zmienić jego decyzję. W tym celu znajduje liczne atrakcje i zajęcia, które mają udowodnić Willowi, że jednak może jest po co żyć i ma na to tylko kilka miesięcy. Czy uda jej się to?
"Zmuszaj się do przekraczania własnych granic. Nie spoczywaj na laurach. Noś z dumą swoje pasiaste rajstopy. A jeśli upierasz się, żeby związać się na stałe z jakimś śmiesznym gościem, zachowaj to gdzieś w sobie. Świadomość, że masz przed sobą możliwości to luksus. [...]
Po prostu żyj dobrze.
Po prostu żyj."
Nie będę ukrywać - nie znoszę czytać książki po obejrzeniu filmu. Czyta mi się ciężko, a sama lektura nie ma już takiego klimatu. "Zanim się pojawiłeś" nie jest książką idealną i może nie należy do jednej z najwspanialszych książek, jakie miałam okazję przeczytać. Ale nie można powiedzieć, że nie jest książką dobrą (a nawet bardzo dobrą) i wyciskającą tyle łez ile się da, ale nie w banalny sposób. Pokazuje, jak inaczej spojrzeć na słowa: "Żyj chwilą". I dlatego właśnie warto ją przeczytać.
littlefarner.blogspot.com
Zawsze, jeśli tylko mam taką możliwość, staram się przeczytać książkę, zanim obejrzę jej ekranizację. Uważam, że to ona powinna być dla mnie wyznacznikiem tego, jak odebrać film. W przypadku "Zanim się pojawiłeś" zrobiłam jednak odwrotnie. Po obejrzeniu zwiastuna produkcji, stwierdziłam, iż nie chcę czekać i czytać książki. Miałam potrzebę zobaczenia tego filmu najszybciej...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po przeczytaniu "Hopeless" oraz jej kontynuacji "Losing Hope" moja przygoda z Colleen Hoover chwilowo się przerwała. Nie z powodu niezadowolenia tymi książkami (wręcz przeciwnie), ale mnóstwem innych, które chciałam przeczytać. Jednak, kiedy będąc w księgarni w ręce wpadło mi "Maybe someday" i nie chciało z nich wyjść (stałam jak głupia czytając kilka kolejnych stron), stwierdziłam - co mi tam. I jak na typowego mola książkowego przystało - weszłam tam z nudów, a wyszłam z kolejną książką.
"Hej, serce. Słyszysz mnie? Wypowiadam ci wojnę."
Sydney ma poukładane życie. Przyjaźń, związek, studia, praca. Ale kto powiedział, że jest to wieczne? Okazuje się, że nie, bo najwyraźniej traci wszystko w ciągu jednego dnia. Ponieważ nagle dowiaduje się, że Hunter - jej chłopak - zdradza ją z Tori - jej najlepszą przyjaciółką i współlokatorką. A na domiar złego traci pracę. Kto na jej miejscu by się nie załamał? Spłukana, samotna i mokra (dosłownie - przecież deszcz zawsze zaczyna padać w tych najgorszych momentach) w jakiś jednak iście magiczny sposób ląduje w mieszkaniu Ridge'a - chłopaka z naprzeciwka. Zaraz, zaraz... To oni się znają? Ach, tak! Przecież Ridge codziennie gra na gitarze na swoim balkonie. A Sydney codziennie słucha jego kompozycji i podśpiewuje, układając do nich własne teksty. Dziewczyna nie spodziewałaby się jednak, że tak utalentowany człowiek jest... niesłyszący. I to od urodzenia.
"Kiedyś ktoś mi powiedział, że cierpienie stanowi doskonałą inspirację. Niestety, miał rację."
Jeśli myślicie, że to kolejna z tych typowo romantycznych książek, w których co trzecią stronę będziecie przeżywać z bohaterami ich pocałunki, czy czułe słówka - nic bardziej mylnego. Ponieważ tutaj chodzi im dokładnie o to, aby... zachować między sobą jak największy dystans. Ridge jest w związku. Sydney świeżo po jego zakończeniu. I oboje twierdzą, że nie w porządku byłoby doprowadzić to teraz do czegoś więcej. Ale nikt nie wyklucza opcji "może kiedyś". Bo jest jedna rzecz, która ich łączy, bez względu na wszystko: muzyka.
"Jesteśmy tylko dwiema zagubionymi duszami przerażonymi perspektywą niechcianego pożegnania."
Co poza samą fabułą jest wyjątkowego w tej książce? Nie byłaby ona taka sama, gdyby nie teksty piosenek dwójki bohaterów. Ale to nie wszystko. Utworów możecie posłuchać podczas czytania, ponieważ Griffin Peterson zdecydował się je nagrać. Same wykony może nie zrobiły na mnie większego wrażenia (lubię od czasu do czasu wracać tylko do "Let it begin" i "Living a lie"), ale podczas czytania tej historii z pewnością stworzą niesamowity klimat i sprawią, że jeszcze bardziej będziecie przeżywać to, co Sydney i Ridge.
"W tej chwili ostatecznie przegrałam wojnę ze swoim sercem."
"Maybe someday" to historia przede wszystkim niebanalna. Pokazująca, że nawet niesłyszący może usłyszeć muzykę. Udowadniająca, że "tkwić w rozdarciu" nie oznacza wyłącznie zastanawiania się nad tym, którą drogę powinniśmy wybrać. Przedstawiająca osoby, które nie są idealne i, choć chcą być uczciwe, nie zawsze im to wychodzi. Może brakuje jej co nieco do miana ideału. Ale z pewnością jest warta uwagi, bo zapewni wam niesamowite emocje i pozostanie w waszych głowach na długo.
littlefarner.blogspot.com
Po przeczytaniu "Hopeless" oraz jej kontynuacji "Losing Hope" moja przygoda z Colleen Hoover chwilowo się przerwała. Nie z powodu niezadowolenia tymi książkami (wręcz przeciwnie), ale mnóstwem innych, które chciałam przeczytać. Jednak, kiedy będąc w księgarni w ręce wpadło mi "Maybe someday" i nie chciało z nich wyjść (stałam jak głupia czytając kilka kolejnych stron),...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zakładam, że każdy książkoholik ma taką serię, na której kolejne części czeka z niecierpliwością, a kiedy już ją skończy, stwierdza: Okej, teraz moje życie nie ma sensu.
W moim wypadku takimi pozycjami są książki z sagi o sawantach, autorstwa Joss Stirling, a niedawno w Polsce premierę miała Droga do Misty, będącą czwartą z cyklu.
Zacznijmy od przypomnienia sobie, kim w ogóle są sawanci? Otóż jest to grupa osób posiadających nadnaturalne zdolności. Każdy z sawantów ma swój jeden szczególny dar wyróżniający go spośród innych oraz możliwość telepatycznego komunikowania się z innymi osobnikami.
Dotychczas w każdej części sagi głównymi bohaterkami były przeznaczone* słynnych braci Benedictów. Tym razem jednak odsuwamy ich na drugi plan. Na pierwszy wchodzi Misty.
"Zupełnie jakbym miała w mózgu translator Google'a: wprowadź do niego kłamstwo, a on przerobi je na nagą prawdę."
Misty posiada dar (a może przekleństwo?) mówienia prawdy. Sprawia on, że dziewczyna oraz osoby w jej otoczeniu nie potrafią kłamać. Przez tę umiejętność często wpada w tarapaty. Wyobraźcie sobie tylko, jakie to uciążliwe - twoja najlepsza przyjaciółka chce kupić sukienkę i jest nią zachwycona, a tobie, ni stąd, ni zowąd wymyka się: To strasznie cię pogrubia.
Kiedy Misty wyjeżdża wraz z (uwaga, uwaga, fanki Benedictów!) Urielem do Republiki Południowej Afryki, aby odnaleźć jego przeznaczoną, namierzoną przez Crystal (która jest ich tropicielką), poznaje grupkę sympatycznych chłopaków. Sympatycznych - oprócz jednego z nich: Alexa, który traktuje ją chłodno. Mimo to przykuwa uwagę dziewczyny - Misty jednak postanawia trzymać go na dystans... A może tylko sobie to wmawia, bo wkrótce dowiaduje się, że Alex jest jej przeznaczonym.
"Chyba wiem, w czym rzecz: pływasz jak ryba, jesteś uroczy jak zawsze, ale kiedy do mnie podchodzisz, toniesz. Jestem jak skurcz."
To, co zdecydowanie nie podoba mi się w książkach Joss Stirling to to, że wszystkie z tej serii odgrywają się według stałego schematu. Jeżeli mieliście już do czynienia z pozostałymi pozycjami tej autorki... Możecie się spodziewać bardzo podobnej fabuły: mamy czarny charakter, który ponownie porywa główną bohaterkę a jej przeznaczony próbuje ją uratować. W tym wypadku porywaczem-mordercą jest stryj Alexa - Johan.
Poza tym, nie można powiedzieć o niej nic złego - wciąga bez reszty i jak każda część sagi, nie pozwoli o sobie zapomnieć. Ta część jest jednak moim zdaniem wyjątkowa i nieco różni się od innych pewnymi kwestiami:
Przeznaczonym w pozostałych częściach układało się świetnie (no, może poza tym, że za każdym razem zostawali rozdzieleni przez złych sawantów). Tutaj para nie jest tak idealna - Misty i Alex muszą wzajemnie nauczyć się akceptować swoje charaktery, ponieważ mają dwa zupełnie przeciwne dary (Misty - dar prawdy; Alex - dar perswazji).
Zakończenie również jest tu nieco bardziej zaskakujące niż w pozostałych częściach. Dzięki temu książka trzyma w napięciu do ostatnich rozdziałów, a czytelnik naprawdę zaczyna zastanawiać się czy aby na pewno wszystko skończy się dobrze.
"Dobrze, liczę do trzech, na trzy cię już nie będzie. Jeden, dwa..."
Joss Stirling stworzyła coś niesamowitego - serię z elementami fantastyki, po którą sięgnęłam mimo, że fantastyki nie czytam. Mało tego - pokochałam ją na tyle, że nie ma w chwili obecnej drugiej takiej sagi, na której kolejne części czekałabym tak bardzo. I mimo, że książkom do miana ideałów brakuje dużo, to zawsze będę wspominać je ciepło. Nie inaczej będzie z Drogą do Misty. Czekałam na nią tak długo, a przeczytałam w ekspresowym tempie. Ale tak to już jest. Na najlepsze czeka się najdłużej, a kiedy już nadchodzi - nawet nie wiesz, kiedy minęło.
więcej na www.littlefarner.blogspot.com
Zakładam, że każdy książkoholik ma taką serię, na której kolejne części czeka z niecierpliwością, a kiedy już ją skończy, stwierdza: Okej, teraz moje życie nie ma sensu.
więcej Pokaż mimo toW moim wypadku takimi pozycjami są książki z sagi o sawantach, autorstwa Joss Stirling, a niedawno w Polsce premierę miała Droga do Misty, będącą czwartą z cyklu.
Zacznijmy od przypomnienia sobie, kim w...