-
Artykuły„Kobiety rodzą i wychowują cywilizację” – rozmowa z Moniką RaspenBarbaraDorosz1
-
ArtykułyMagiczne sekrety babć (tych żywych i tych nie do końca…)corbeau0
-
ArtykułyNapisz recenzję powieści „Kroczący wśród cieni” i wygraj pakiet książek!LubimyCzytać2
-
ArtykułyLiam Hemsworth po raz pierwszy jako Wiedźmin, a współlokatorka Wednesday debiutuje jako detektywkaAnna Sierant1
Biblioteczka
Od pierwszych stron powieść Pascala Garniera „Teoria pandy” przywoływała obrazy z filmu „Czekolada” Lasse Hallströma. Ta wizja trzymała mi się głowy dość długo, no bo sami oceńcie: Gabriel przyjeżdża do małego miasteczka w Bretanii. Nikt nic o nim nie wie, ale mężczyzna bardzo szybko wchodzi w życie kilkorga mieszkańców. Okazuje się, że ma niezwykły talent do gotowania i rozpieszcza kulinarnie swoich nowych znajomych, przy okazji poznając historie ich życia i stając się świadkiem ważnych dla nich wydarzeń. Klimat nie tak słodki jak w „Czekoladzie”, ale nie jest trudno odnaleźć pewne zbieżności, prawda? Otóż nie, nieprawda. Kadry z filmu Hallströma błąkały mi się po głowie jeszcze przez jakiś czas, ale ta skromna książeczka nie ma wiele wspólnego z uroczą opowieścią z innego małego francuskiego miasteczka. A piszę o tym dlatego, że zaskoczenie, którego doświadczyłam ma wiele odsłon, ale największym jest przewrotność fabuły.
Trudno nie polubić głównego bohatera. Niewiele wiemy o Gabrielu, co jakiś czas pojawiają się fragmenty jego wspomnień, ale dopiero pod koniec powieści dostajemy pełny obraz tego, co go spotkało. Gabriel jest tajemniczy a przy tym niezwykle spokojny i akceptujący. Wobec wszystkich napotkanych osób łagodny, wspierający, bez wysiłku przyjmujący ludzi takimi jacy są. Wchodzi w rolę tolerancyjnego obserwatora, którego ma się ochotę przytulić i powiedzieć mu o wszystkim co nas boli. Sam nie dzieli się informacjami na swój temat a jego nowi znajomi szybko przestają się nad tym zastanawiać. Właściwie bez wahania powierzają mu swoje sekrety, problemy. Z czasem, mimo rozluźnienia jakie funduje nam autor przy pomocy specyficznego poczucia humoru, rośnie atmosfera napięcia i podskórnie zaczynamy czekać na jakąś katastrofę.
Garnier w swojej przewrotnej powieści z wielką biegłością pokazuje fasadowość ludzkich relacji. Jak niewiele nam potrzeba, żeby się otworzyć, jak łatwo nas zmanipulować a jednocześnie jak bardzo chcemy uwierzyć w autentyczność naszych spotkań z drugim człowiekiem. Tak dramatycznie ich potrzebujemy, że bardzo szybko bierzemy za dobrą monetę każdy przejaw zainteresowania. Nie mam jednak uczucia, że powieść Garniera wyśmiewa ludzką naiwność. Wręcz przeciwnie, ufam, że autor, razem z Gabrielem spokojnie obserwują ludzkość i zupełnie bez satysfakcji szepczą „A nie mówiłem?”.
„Teoria pandy” jest niezwykła również dzięki umiejętnemu budowaniu niejednoznacznej atmosfery. Jest jednocześnie sielankowo, zabawnie, ale i niepokojąco, dramatycznie, filozoficznie, chociaż nie pompatycznie. Tych kilka ludzkich losów, które poznajemy prowadzą do pytań o sens życia, sens cierpienia, o to czym jest i co w nas pozostawia. Pojawia się też pytanie o szczęście i wyraźna wątpliwość dotycząca tego czy wszyscy mamy na nie szansę. Czy potrafimy je w odpowiednim czasie rozpoznać, czy mamy na to jakikolwiek wpływ?
Opowieść Garniera jest bardzo plastyczna. Każda scena była dla mnie jak filmowy kadr, którym nasiąkałam w zasadzie bez świadomości tego jak został zbudowany. Wracałam potem do niektórych akapitów, żeby przyjrzeć się jak autor to zrobił, jak sprawił, że przepłynęłam przez powieść myśląc o tej grupce ludzi, o Gabrielu, ale nie poświęcając specjalnie uwagi językowi. Niewątpliwie swój udział miał tu świetny przekład pani Grażyny Hałat.
To pierwsza powieść Garniera jaką przeczytałam i niewiele wiedziałam o pisarzu zanim sięgnęłam po tę książkę. Pascal Garnier nie jest pisarzem szeroko znanym w Polsce. Do tej pory po polsku ukazały się tylko dwie jego powieści a ma ich na koncie sporą kolekcję. Mam nadzieję, że znajdą się wydawcy, którzy zapełnią tę lukę, myślę, że warto. Tymczasem czeka na mnie „Jak się ma twój ból” i liczę na równie ciekawie spędzony czas jak w przypadku „Teorii pandy”.
Tekst ukazał się tutaj: https://wmoimpokoju.pl/teoria-pandy/
Od pierwszych stron powieść Pascala Garniera „Teoria pandy” przywoływała obrazy z filmu „Czekolada” Lasse Hallströma. Ta wizja trzymała mi się głowy dość długo, no bo sami oceńcie: Gabriel przyjeżdża do małego miasteczka w Bretanii. Nikt nic o nim nie wie, ale mężczyzna bardzo szybko wchodzi w życie kilkorga mieszkańców. Okazuje się, że ma niezwykły talent do gotowania i...
więcej mniej Pokaż mimo to2020
Reportaż „Król darknetu” to historia Rossa Ulbrichta, założyciela platformy Silk Road, sklepu internetowego, który umożliwiał zakup wszystkiego co nielegalne. Ulbricht sam mówił o nim jako o „Amazonie z narkotykami”. Faktycznie, zaczęło się od grzybków halucynogennych, skończyło na broni i ludzkich organach.
Rossa Ulbrichta poznajemy jako sympatycznego, choć dość ekscentrycznego studenta fizyki, amatora gry na bębnach, randkującego przystojniaka. Chłopak ma dość szczególne poglądy. Jest libertarianinem, czyli uważa, że należy minimalizować wpływ władzy państwa na życie jednostki. To, między innymi, oznacza, że Ross był głęboko przekonany, że nie jest rolą państwa mówienie obywatelom, co na przykład mogą wprowadzać do swojego organizmu, tym samym decydować jaka substancja jest, lub nie jest, legalna. Podejmowanie takich rozważań wydaje się dość powszechne. Reportaż opowiada o człowieku, który posunął się dalej niż dysputy na ten temat i swoje radykalne poglądy przełożył na konkretne działania.
Ross po zakończeniu studiów nie potrafił dłużej skupić się na żadnym projekcie, czy pracy. Marzyło mu się coś wielkiego, coś przełomowego, coś co zapisze go na zawsze w historii. Chciał mieć realny wpływ. I tak właśnie to pragnienie wielkości i wiara w libertariańskie ideały zaprowadziły go do stworzenia Silk Road.
Najciekawsza w reportażu Biltona jest właśnie opowieść o drodze jaką przebył Ross Ulbricht. Jak sprzągł swoje przekonania z wolą zrealizowania swojego planu. Nie był programistą, nie był dilerem, nie miał znajomości w odpowiednich środowiskach, w zasadzie brał się za coś o czym nie miał pojęcia. A jednak niesamowita determinacja i wizja zaprowadziły go od obskurnej nory z grzybkami do miliardowego biznesu. Stało się tak być może również dlatego, że to nie pieniądze stanowiły siłę napędową projektu Ulbrichta. Oczywiście zyski z handlu były olbrzymie, ale samo zarabianie pieniędzy nie było motorem jego działań. Najważniejsze było przekonanie o tym, że realizuje ważną misję, że ratuje świat spod opresji tyranizujących rządów. Z czasem podejmował coraz śmielsze decyzje, które łączyły się bezpośrednio ze śmiercią ludzi. Jednak radził sobie z dysonansem poznawczym, który bez wątpienia pojawiał się w jego rozważaniach o przyszłości Silk Road, bez większego problemu. Wszystko potrafił usprawiedliwić tzw. „dobrem wyższym”. Nie on pierwszy, nie ostatni.
Uznałabym reportaż Biltona za dobry, ale nie pozwala mi w tym styl autora. Używa nieznośnej maniery zaczerpniętej z tanich sensacji. Nie obejdzie się bez przewracania oczami. Bilton raczy nas regularnie takimi frazami:
"Nieco ponad godzinę później, około siedemnastej trzydzieści, Preston wyszedł ze swojego pokoju, jak się miało okazać, po raz ostatni w życiu."
albo:
"(…) wreszcie mógł się skupić na dwóch z tych kwestii. Choć jedna miała niebawem narazić drugą na niebezpieczeństwo."
było też tak:
"Gra szła o zbyt dużą stawkę. Nie zamierzał pozwolić, żeby znów coś się zjebało. Nadeszła pora, aby wyruszyć na wojnę."
Słabo, prawda? Co chwila „badum tss…!”, wulgaryzmy wrzucane ot tak, bo czemu nie a ja dawno już nie jestem nastolatką, więc bywało ciężko. Rozdziały są bardzo krótkie i wiele z nich kończy się w tym stylu. Taki zabieg, dawkowany ostrożnie jest do zniesienia, ale w takiej ilości staje się męczący i brzmi wyjątkowo infantylnie. Nie, zdecydowanie nie jestem fanką stylu Nicka Biltona, ale potrafię odnaleźć zalety w tym reportażu.
Jak wspomniałam, najważniejsze wydaje mi się opisanie drogi jaką przeszedł Ulbricht. Poznajemy niewinnego chłopaka z ideałami, rozstajemy się z człowiekiem, który coraz częściej bez skrupułów zleca zabójstwa. Podoba mi się, że autor pokazuje Ulbrichta w możliwie obiektywny sposób. Powiedziałabym nawet, że jest mu przychylny, dostrzega jego przemianę, rozumie co stało za wydarzeniami prowadzącymi Ulbrichta do więzienia. Mamy też portrety ludzi po stronie władz. Oni też niejednokrotnie dali przykład nadzwyczaj elastycznego kręgosłupa. Sam mechanizm działania Silk Road jest dobrze i skrupulatnie opisany. Jednym słowem – nie żałuję czasu poświęconego na ten reportaż, ale czytelników wrażliwych literacko przestrzegam. Styl Biltona to próba uatrakcyjnienia wydarzeń przez przedstawienie ich w tani, sensacyjny sposób. Te wszystkie zawieszenia akcji, banalne szczegóły dotyczące didaskaliów, pompatyczne podsumowania. Czyta się to trochę jak pastisz powieści noir a nie reportaż. Wydaje mi się to dziwne, żeby wydarzenia takiej rangi podbijać w tak egzaltowany sposób. Po co? No cóż, skupiłam się na faktach i dzięki temu widzę jakąś korzyść dla siebie, jednocześnie szkoda mi, że Nick Bilton nie zdołał chociaż trochę powstrzymać się od tych wszystkich literackich wodotrysków.
Opinia ukazała się tutaj: https://wmoimpokoju.pl/krol-darknetu/
Reportaż „Król darknetu” to historia Rossa Ulbrichta, założyciela platformy Silk Road, sklepu internetowego, który umożliwiał zakup wszystkiego co nielegalne. Ulbricht sam mówił o nim jako o „Amazonie z narkotykami”. Faktycznie, zaczęło się od grzybków halucynogennych, skończyło na broni i ludzkich organach.
Rossa Ulbrichta poznajemy jako sympatycznego, choć dość...
Alex Kerr pierwszy raz zetknął się z Japonią kiedy miał dwanaście lat. Jego ojciec, oficer marynarki wojennej, został przeniesiony do Jokohamy. Był 1964 r. Japonia organizowała igrzyska olimpijskie, po odbudowie zniszczeń wojennych wchodziła w okres niesamowitej ekspansji gospodarczej. Mały Alex szybko nauczył się hiragany i katakany, sylabariuszy japońskich a znał już pismo chińskie, którego wcześniej uczył się w Waszyngtonie. To były czasy, kiedy stara Japonia była jeszcze wyraźnie obecna, mimo rozpoczynającego się gospodarczego boomu i postępujących za nim zmian. Zielone wzgórza, stare domy z dachami pokrytymi dachówkami, kobiety w kimonach, sandały geta stukające na ulicach. Tego wszystkiego mógł jeszcze wtedy doświadczać. Ta kultura, język, szybko wchłonęły Kerra i mimo, że już po dwóch latach wrócił z rodziną do Ameryki, postanowił rozpocząć studia japonistyczne. Okazały się rozczarowujące. Miał wątpliwości czy wiązać się z Japonią. Ruszył na dwumiesięczną wyprawę do Japonii w 1971 r., żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie. Spotkała go wielka gościnność, ciekawość Japończyków i już zmieniona, ale wciąż „stara” Japonia. Podczas tamtej podróży Kerr trafia do Iya, miejsca, z którym zwiąże się na zawsze. Podejmuje decyzję, że Japonia to kraj, w którym chce zamieszkać.
„Japonia utracona” to zbiór felietonów, które Kerr zaczął pisać w 1991. Pierwsze wydanie (po japońsku) ukazało się w 1993 r. Jako pierwszy obcokrajowiec dostał za nią nagrodę literacką Shincho Gakugei. Felietony opowiadają historię autora, jego związki z Japonią, pojawiające się fascynacje, a także rozczarowania jakich doświadczał w związku ze zmianami w kraju Kwitnącej Wiśni.
Książka Kerra podoba mi się przede wszystkim dlatego, że jest bardzo osobista. Dla złaknionych wiadomości o kulturze Japonii, będzie to świetna informacyjna lektura, chociaż wielu zarzuca jej gorszący subiektywizm. A mnie w tej książce to właśnie pociąga. Spojrzenie zakochanego obcokrajowca. Kerr zahacza być może o sentymentalizm, ale czy o miłości można mówić beznamiętnie? Kerr podejmuje takie próby. Mimo emocji stara się przybliżyć nam tło różnych wydarzeń, tradycji, nie zostawia nas z pocztówkowym obrazkiem ukochanych miejsc, pozbawionych kontekstu. Emocje wyzierają zza każdej strony i nie ma potrzeby, żeby za to przepraszać.
Kilka motywów wybrzmiewa w „Japonii utraconej” wielokrotnie. Ten o łączeniu dwóch biegunów japońskiej kultury pojawia się kilkakrotnie. Tak też autor tłumaczy genezę teatru kabuki. Kerr uważa, że te dwa wspomniane bieguny – rytuał i zmysłowość, znalazły w kabuki rozwiązanie. Japończycy, z jednej strony oddani żywiołowej seksualności z kurtyzanami, „świętem golasów”, bogatymi strojami, cenią jednocześnie tanią, ostentacyjną wrażliwość. Nieustannie więc splatają się dwie tendencje: złote parawany i proste czarki do herbaty. Kabuki czerpie z obu tych tendencji. To ścieranie się trwa nadal. Jest pachinko i pornografia obok ogrodów wysypanych kamykami, i betonowych budowli. Nieustanny taniec hedonizmu i wyrafinowania. Do tego dochodzi umiłowanie tego co zewnętrzne. Tatemae (oficjalne stanowisko) i honne (prawdziwa intencja) to dwa światy, których istnienia trzeba mieć świadomość, żeby rozumieć Japonię. Kerr wspomina książkę innej osoby spoza Japonii, która wywarła wielki wpływ na rozumienie tego kraju. Chodzi oczywiście o „Chryzantemę i miecz” Ruth Benedict. Ona pisze o tatemae i honne w kontekście wyrzutów sumienia. Zauważa, że Japończyk będzie żałować jakiegoś działania tylko wtedy, gdy przynosi ono zewnętrzny wstyd.
Jedną z kwestii, która nieodmiennie fascynuje ludzi Zachodu jest oczywiście język. Po II wojnie światowej pisany język japoński przeszedł wielkie zmiany. Wiele znaków kanji wyszło z użycia, uległa zmianie gramatyka. Czytanie prozy przedwojennej dla młodych ludzi jest bardzo trudne, a dla starszych i wykształconych Japończyków przeczytanie czegokolwiek sprzed 1868 r. (kiedy miała miejsc pierwsza ważna rewolucja językowa związana z obaleniem szogunatu), jest prawie niemożliwe. Kerr mówi o „skali historycznej pamięci”, która właśnie przez te wydarzenia uległa w Japonii poważnemu zawężeniu.
Oprócz kultury Kerr pisze obszernie o samym społeczeństwie: o licznych zasadach jakimi się rządzi, o tradycji przeciętności i posłuszeństwa, o uwielbieniu sekretów i funkcjonalności, o charakterze japońskich miast. Mogłabym tu przywoływać jeszcze liczne ciekawostki, ale nie chciałabym nikomu dawać złudzenia, że co ciekawsze rzeczy już poznał i tym odwieść go od zamiaru przeczytania „Japonii utraconej”. Bez względu na to jak ocenicie stosunek autora do Japonii, warto książkę przeczytać. Ten zbiór jest dla mnie pięknym wyrazem patriotyzmu. Tak sobie wyobrażam największą miłość do kraju. Człowiek, który przybywa z zewnątrz zakochuje się w miejscu, ludziach, kulturze tak bardzo, że postanawia zostać. Miłość jest ślepa? Poniekąd, albo raczej do pewnego momentu. Kerr nie poprzestaje na taniej symbolice, egzotycznych obrazkach dla turystów. Dostrzega wady ukochanego kraju, ubolewa nad wieloma zmianami, jednocześnie dba o pamięć wielu elementów kultury, pragnie zachować jak najwięcej dla przyszłych pokoleń, podkreśla wyjątkowość niektórych zjawisk. Nie mam wątpliwości, że to zbiór napisany przede wszystkim z miłości, która nie jest jednak ślepa.
Dodam jeszcze, że wydawnictwo Karakter, które przygotowało drugie wydanie książki w języku polskim, również nie poskąpiło jej uczuć. Książka jest pięknie przełożona (dzięki pani Marii Kwiecińskiej-Decker) i pięknie złożona. Wydana jest z wielkim smakiem - ma luksusowe, obszerne marginesy, elegancki krój pisma, twardą oprawę, skromną czarną wyklejkę, piękny, kremowy papier a ilustrowana jest grafikami dawnych japońskich artystów. Szyk bez nadmiernego przepychu – rytuał i zmysłowość. Znów wielkie brawa dla Karakteru.
Opinia ukazała się również tutaj: https://wmoimpokoju.pl/japonia-utracona/
Alex Kerr pierwszy raz zetknął się z Japonią kiedy miał dwanaście lat. Jego ojciec, oficer marynarki wojennej, został przeniesiony do Jokohamy. Był 1964 r. Japonia organizowała igrzyska olimpijskie, po odbudowie zniszczeń wojennych wchodziła w okres niesamowitej ekspansji gospodarczej. Mały Alex szybko nauczył się hiragany i katakany, sylabariuszy japońskich a znał już...
więcej mniej Pokaż mimo to2020
Książka Michała Tabaczyńskiego będzie prawdziwą ucztą dla wszystkich, którzy kochają czytać o książkach i czytaniu. „Pokolenie wyżu depresyjnego” czaruje erudycją, wyobraźnią, przenikliwością i świetnym, ironicznym poczuciem humoru.
Tabaczyński, już na początku, wobec swojej próby opisania depresji dystansuje się przynajmniej na długość ramienia:
Bibliografia depresji narasta szybciej niż możliwości tych wszystkich rozkosznych dewiantów po kursach szybkiego czytania, którzy biegną na wyścigi przez grube powieścidła, przesuwając po ich stronach patyczkiem do szaszłyków w roli podręcznego wskaźnika. Proza fikcjonalna, wspomnienia, eseje, literatura popularnonaukowa, wreszcie literatura naukowa i naukawa – nieprzebrane bogactwo, które wpędzi w depresję każdego, kto zechce się z nim zmierzyć.
Jak możemy przeczytać w bardzo ładnej laurce Marka Bieńczyka na okładce książki, mamy do czynienia z „kapitalnym esejem, który mówi o 16 godzinach z życia jednego człowieka”. Rzeczywiście, narrator prowadzi nas od godzin „prześwitu dnia” do późnych wieczornych, nocnych w zasadzie, kiedy zasypia nad książką. Towarzyszymy mu we wszystkich prozaicznych czynnościach jak przygotowania do wyjścia, wizyta u lekarza, zakupy, praca, obiad, przejazd w godzinach szczytu, odwiedziny u chorej. Każda pora dnia dostaje swoją porcję uwagi, swoje miejsce na osobistej literackiej mapie.
Bardzo lubię kiedy autorzy wkładają książki w ręce swoich bohaterów. Nie dość, że to efektowny środek do zbudowania duchowego pokrewieństwa to jeszcze, po zakończeniu, mogę sięgnąć po odpowiednie lektury i znaleźć się trochę bliżej ulubionych fikcyjnych istot. Tutaj, w tej „łże-autobiografii”, jak swoją książkę nazywa Tabaczyński, dostajemy tekst na każdy odcinek naszej nużącej codzienności. Czego tu nie ma: Perec, Barthes, Foster Wallace, DeLillo, Woolf, Fisher, Hustvedt, Dagerman… To tylko kilka, naprędce wyłapanych przy kartkowaniu „Pokolenia”, nazwisk. A jest tego dużo więcej. Całe szczęście autor nie zostawia w niepewności, tych, nie tak doskonale oczytanych jak on, i podaje rozpiskę do każdego rozdziału, gdzie dowiemy się dokładnie po jakie teksty sięgał.
Każdy rozdział to esej, który mógłby funkcjonować osobno i wciąż byłby świetną i zrozumiałą lekturą. Każdy skrzy się od autoironii, która idzie pod rękę z wielkim smutkiem a jednak nie wciąga nas w żadną czarną dziurę, właśnie dzięki poduszce humoru. I tak lawirujemy między refleksjami autora na temat swojego życia a rozważaniami o literaturze, okraszonej zręcznie wybranymi cytatami. Autor bawi się wszystkimi, nawet najbardziej banalnymi aspektami życia i nadaje im nowe sensy, albo bez skrupułów obnaża groteskowość i bezcelowość pewnych zachowań. Nieustannie balansuje na tej cienkiej linii, na której, mam wrażenie, wielu z nas (my, z pokolenia wyżu depresyjnego?) na co dzień balansuje. Chwiejemy się niezdarnie między poczuciem misji/powinności a poczuciem bezsensu.
„Pokolenie wyżu depresyjnego” to również, a może przede wszystkim, wielki hołd (choć to słowo brzmi tu cokolwiek niezręcznie) złożony literaturze. Literaturze, która jest realnym życiowym wsparciem, pomaga wiele rzeczy zrozumieć, przeżyć, co dla nas niedostępne, czasem zmienić punkt widzenia, zawsze – pomoże pełniej żyć.
Nie pamiętam już kto w ten sposób odpowiedział na pytanie o rodzaj ulubionych osób: „smutni ludzie z dużym poczuciem humoru”. Michał Tabaczyński wpisuje się idealnie w tę kategorię. Jego książka o depresji nie jest w żaden sposób depresyjna, chociaż nie stroni od smutku, zwątpienia, rozpaczy nawet, natomiast unika patosu, sentymentalizmu i użalania się nad sobą. Fantastycznie napisana, lekka a przecież głęboka, opowieść o wielu za nas. Wspaniała rzecz, bardzo polecam.
Opinia ukazała się pod adresem:
https://wmoimpokoju.pl/pokolenie-wyzu-depresyjnego/
Książka Michała Tabaczyńskiego będzie prawdziwą ucztą dla wszystkich, którzy kochają czytać o książkach i czytaniu. „Pokolenie wyżu depresyjnego” czaruje erudycją, wyobraźnią, przenikliwością i świetnym, ironicznym poczuciem humoru.
Tabaczyński, już na początku, wobec swojej próby opisania depresji dystansuje się przynajmniej na długość ramienia:
Bibliografia depresji...
Całkiem niedawno pisałam o „Zazi w metrze”. Były zachwyty. A dziś na blogu pojawia się inny członek grupy OuLiPo, Georges Perec i jego wspaniała książka „Rzeczy”. Ponownie mamy tu książeczkę na dwie godziny, ale treści i doskonałego stylu jest tyle, ile niejednemu nie uda się w ciągu życia włożyć we wszystkie napisane tomy.
Po raz kolejny okazuje się, że pisanie to przede wszystkim mozolna praca a nie, jak chcemy myśleć, wynik boskiego natchnienia. Perec ponoć przepisywał „Rzeczy” wielokrotnie, praca nad powieścią trwała cztery lata. Do tego, zanim wydał swoją debiutancką książkę miał już na koncie cztery odrzucone. Całe szczęście nie poddał się i możemy dziś cieszyć się „Rzeczami”, bardzo aktualnymi, mimo upływu 55 lat od pierwszego wydania.
Bohaterami powieści jest młoda para: Sylvie i Jérôme. Poznajemy ich jako studentów uniwersytetu, ale szybko rozstają się z uczelnią, bo nie interesuje ich żmudna praca. Nie chcą również wieloletnich zmagań z kredytem, czy jakiegokolwiek długotrwałego wysiłku, który być może zaprowadziłby ich do stawianych sobie celów, ale perspektywa jest zbyt odległa, żeby w to uwierzyć.
Nie ma w książce Pereca wielu wydarzeń. To nie jest powieść, którą czyta się dla akcji. Wyraźnie można podzielić ją na dwie części. Pierwsza skupiona jest przede wszystkim na poznawaniu pragnień młodej pary. Na ich wyobrażeniu tego luksusowego życia, do którego aspirują. Na śledzeniu ich poczynań, które choć trochę mają zbliżyć ich do wymarzonego życia. W drugiej, akcja nieznacznie przyspiesza, ale tylko na chwilę, żeby znów przynieść powolne tempo korespondujące ze stanem ducha bohaterów.
Perec tak pisze o rzeczach, że pragniemy ich razem z Sylvie i Jérômem. Z pewną niechęcią i zawstydzeniem obserwowałam swoje rosnące zainteresowanie tymi wszystkimi „luksusami”, o których mowa. Perec pisze o rzeczach z wyraźną ekscytacją, wręcz fascynacją. Czy nie wszyscy jej ulegamy? Pragniemy rzeczy nie tylko dla nich samych, ale dla wizji życia, którą tworzą. Nasi bohaterowie o tym właśnie marzą: o pewnym stylu życia, który wyobrażają sobie tylko i wyłącznie przez odpowiednie otoczenie. Sądzą, że tylko właściwe tło, odpowiednie przedmioty mogą stworzyć atmosferę, która zapewni im szczęście, da im poczucie spełnienia. Pragną coraz mocniej, szukają namiastek, nieustannie dyskutują o przedmiotach pożądania. Wymieniają się ze znajomymi spostrzeżeniami na temat tego co warte jest posiadania. Nieustannie skupiają się na realizacji swojej bogato inkrustowanej w różne przedmioty, wizji.
Najprostszym i najbardziej oczywistym odczytaniem „Rzeczy” jest krytyka konsumpcjonizmu. Tak też była odczytywana w latach 60., dlatego szybko doczekała się tłumaczenia na język polski. Mówiono o niej jako o niezwykle przekonującej wizji pustki kapitalizmu. Podkreślano, że krytykiem jest beneficjent zachodniego luksusu. Wisienką na torcie był koniec książki, zwieńczony cytatem z Marksa.
Nie chodziło chyba jednak Perecowi o samą krytykę konsumpcjonizmu, czy kapitalizmu. Ta pustka, która towarzyszy naszej parze, nie jest jedynie wynikiem pogoni za dobrami materialnymi. Jest raczej skupieniem się na nich jedynie. Sylvie i Jérôme nie mają innych pragnień poza tym, żeby ich życie „wyglądało” dobrze. Nieodparcie nasuwają się skojarzenia ze współczesnymi dążeniami do życia jak z Instagrama. Wśród pięknych rzeczy, pięknych miejsc, ludzi, z wykwintnym jedzeniem w tle, z doskonale dobraną garderobą. Nie ma w takim życiu miejsca na nadmierne emocje, na uczestnictwo w życiu społecznym, czy politycznym, na ambicje inne niż posiadanie, również doświadczeń jak podróże, ale koniecznie z możliwością nocowania w luksusowym lub chociaż egzotycznym miejscu. Tak i w życiu naszych bohaterów, wszystko co robili, czym się otaczali, było czymś w rodzaju konta instagramowego. Kiedy Jérôme wertuje Borgesa to nic z tego nie wynika, po prostu „zalicza” Borgesa, jako jedną z tych rzeczy, która dobrze wyglądałaby na liście odpowiednich dla ich stylu życia osiągnięć. Para zachowuje się tak, jakby brakowało im wizji na cokolwiek innego poza gromadzeniem rzeczy. Nawet ich związek jest pewnym porozumieniem, paktem, który zawarli w celach czysto praktycznych. Inne życie jest dla nich niedostępne z prostego powodu: nie potrafią go sobie wyobrazić, tym samym nie mogą go choćby zapragnąć.
Książka Pereca nie są zajadłą, czy złośliwą krytyką. Autor obserwuje parę ze spokojem, a nawet nie bez życzliwości, czy współczucia. Jednocześnie ze smutkiem. Łatwo jest ludzi oceniać, trudniej przeanalizować ich zachowania i je zrozumieć. „Rzeczy” są portretem wyjątkowo empatycznym, choć nie pozostawiającym żadnych złudzeń.
Tekst ukazał się tutaj: https://wmoimpokoju.pl/rzeczy/
Całkiem niedawno pisałam o „Zazi w metrze”. Były zachwyty. A dziś na blogu pojawia się inny członek grupy OuLiPo, Georges Perec i jego wspaniała książka „Rzeczy”. Ponownie mamy tu książeczkę na dwie godziny, ale treści i doskonałego stylu jest tyle, ile niejednemu nie uda się w ciągu życia włożyć we wszystkie napisane tomy.
więcej Pokaż mimo toPo raz kolejny okazuje się, że pisanie to przede...