Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Po raz kolejny Rowling udowadnia, że w pełni rozumie (w przeciwieństwie do większości nieudolnych twórców i twórczyń tego gatunku) czym powinien być kryminał. Że przede wszystkim należy zdać sobie pytanie nie „kto?”, ale „dlaczego?”, że sama postać zabójcy jest najmniej istotna, istotne z kolei jest zjawisko, które się opisuje, czy jest to hejt internetowy, handel ludźmi, czy działalność sekt. Że najważniejszy jest porządny, pogłębiony research na dany temat (w przeciwieństwie do researchu, który uprawia w swoich książkach, chociażby Remigiusz Mróz nieumiejący nawet sprawdzić, w jakim języku komunikuje się policja w danym kraju). Dzięki takiemu podejściu czytelnik otrzymuje wartość dodaną, staje się bogatszy w specjalistyczną wiedzę, a sama powieść nie pozostaje na płaszczyźnie czystej rozrywki, która zostanie zapomniana w ciągu tygodnia.

Po raz kolejny Rowling udowadnia, że w pełni rozumie (w przeciwieństwie do większości nieudolnych twórców i twórczyń tego gatunku) czym powinien być kryminał. Że przede wszystkim należy zdać sobie pytanie nie „kto?”, ale „dlaczego?”, że sama postać zabójcy jest najmniej istotna, istotne z kolei jest zjawisko, które się opisuje, czy jest to hejt internetowy, handel ludźmi,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tak szczerze mówiąc, nie wiem, czy istnieje smutniejsza książka niż ta. O fundamentalnej klęsce, jaką jest życie człowieka. O bierności i bezradności, które nie pozwalają sięgnąć po wymarzone szczęście. O marnowaniu kolejnych życiowych szans. O relacjach międzyludzkich, będących wyłącznie sumą wzajemnych pretensji. I w końcu, o cichym, niezauważalnym wycofywaniu się z tego świata, na którym nie jest się nikomu potrzebnym. A może jest jakaś nadzieja? Może jest nią ta nasza osobista, zapomniana i przez nikogo nieużywana książka będąca w stanie wywołać w naszym ciele leżącym na łożu śmierci mrowienie i podniecenie, znane z czasów, gdy jeszcze człowiek był naiwnym idealistą, wierzącym w ważność tego, co robi.

Tak szczerze mówiąc, nie wiem, czy istnieje smutniejsza książka niż ta. O fundamentalnej klęsce, jaką jest życie człowieka. O bierności i bezradności, które nie pozwalają sięgnąć po wymarzone szczęście. O marnowaniu kolejnych życiowych szans. O relacjach międzyludzkich, będących wyłącznie sumą wzajemnych pretensji. I w końcu, o cichym, niezauważalnym wycofywaniu się z tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wcześniej miałem z dwa podejścia do prozy Pynchona, m.in. do V. ale zawsze dość szybko odkładałem lekturę na później. Jako że do trzech razy sztuka, to postanowiłem spróbować z 49 idzie pod młotek i tym razem absolutnie się zachwyciłem - niepodrabialnym poczuciem humoru, nieokiełznaną i łamiącą wszelkie zasady wyobraźnią, ale także (chyba w największym stopniu) tą całą ukrytą pod fasadą błazenady i erotycznego rozpasania głębią, zupełnie oryginalną wizją świata, opowieścią o Stanach Zjednoczonych i ich historii. A tak właściwie także Europy, a może nawet całego świata, całej ludzkości. Mamy przecież tu początki Stanów, Cesarstwo Rzymskie, ojców założycieli, walki z Indianami, wojnę o niepodległość, wojnę secesyjną, Rewolucję Francuską, Napoleona, I i II wojnę światową, Holocaust, bombę atomową, szalone lata '60, narkotyki, hipisów, kontrkulturę, polowanie na komunistów, czasy maccartyzmu, San Francisco, kluby dla gejów, wojnę w Wietnamie, walki na Półwyspie Koreańskim, mamy psychoanalizę i Sigmunda Freuda, The Beatles, Looney Tunes, programy prawnicze, a także refleksję o urbanistyce amerykańskich miast i przedmieść. Więc tak, kontekst amerykański jest bardzo ważny, jeśli ktoś nie interesuje się tamtym regionem i jego historią nie będzie w stanie wyłapać większości odniesień. Oczywiście jest ich takie nagromadzenie, że nikt nie wyłapie wszystkich (Pynchon to diabelska maszyna i encyklopedia) i tutaj z pomocą przychodzi dedykowana pisarzowi Wikipedia, gdzie można odnaleźć każdą powieść rozpracowywaną strona po stronie, z odpowiednimi wyjaśnieniami: https://cl49.pynchonwiki.com/wiki/index.php?title=Main_Page

Jest też na YT świetny film na temat Pynchona "American History As Told By Thomas Pynchon" (Historia Ameryki opowiedziana przez Thomasa Pynchona) gdzie jego pisarstwo (wszystkie powieści) zinterpretowane jest jako jedna wielka opowieść o Ameryce.
https://youtu.be/Emk6gFlDeGI?si=QgamcMVsrzwlNoD6

Podsumowując: idealna pozycja na początek znajomości z Pynchonem. Kondensacja jego stylu i pisarskiej wizji, ale w strawnej wersji. Nie tylko strawnej, ale takiej, którą naprawdę można się bawić i czerpać z niej przyjemność. Wystarczy dać się porwać temu absurdowi i grotesce, nie zapominając, że jeśli zaczniemy w nich kopać, odnajdziemy dużo dużo kości.

Wcześniej miałem z dwa podejścia do prozy Pynchona, m.in. do V. ale zawsze dość szybko odkładałem lekturę na później. Jako że do trzech razy sztuka, to postanowiłem spróbować z 49 idzie pod młotek i tym razem absolutnie się zachwyciłem - niepodrabialnym poczuciem humoru, nieokiełznaną i łamiącą wszelkie zasady wyobraźnią, ale także (chyba w największym stopniu) tą całą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kobieta. Pies. Kot. I krowa. I to jest piękne.

Kobieta. Pies. Kot. I krowa. I to jest piękne.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Powolna dygresyjność

„Czasami odnoszę wrażenie, że to, co się zdarza, jest identyczne z tym, co się nie zdarza; to, co odrzucamy lub puszczamy mimo siebie, jest identyczne z tym, co bierzemy i chwytamy; to, czego doświadczamy, identyczne z tym, czego nie próbujemy, a mimo to schodzi nam życie i przychodzi nam życie na wybieraniu i odrzucaniu, i dobieraniu, na wykreślaniu linii, która rozdzieliłaby to wszystko co identyczne i uczyniła z naszej historii jedna jedyną historię, która moglibyśmy pamiętać i opowiadać”

Jeśli od prozy oczekujecie przede wszystkim tego, by „coś” się w niej działo — nie sięgajcie po Javiera Mariasa. Bowiem w „Sercu tak białym”, jak i pozostałych utworach, w warstwie fabularnej nie dzieje się właściwie nic. Pewne zdarzenia, obserwowane przez czytelnika, są jedynie pretekstem do snucia rozbudowanych, wielokrotnie złożonych składniowo i stylistycznie, rozważań i dygresji. Czytając, ma się wrażenie, jak gdyby autor raz za razem robił sobie dłuższą przerwę na papierosa, by tylko na chwilę powrócić do głównego wątku. Tutaj istotne są myśli, ważne są uczucia i w końcu, ważne są nie wielkie wydarzenia, lecz najmniejsze gesty: ruch ręką, wyraz twarzy, ton głosu. To proza arcydygresyjna, stroniąca od wszelkiego „dziania się”, rozkoszująca się samym słowem i pracująca nad tego słowa najintymniejszą architekturą. Opisać „coś” to żadna sztuka, ale opisać „nic” w taki sposób, by stało się „czymś” - to geniusz. Miałby o czym rozmawiać Javier Marías z Marcelem Proustem, miałby.

Powolna dygresyjność

„Czasami odnoszę wrażenie, że to, co się zdarza, jest identyczne z tym, co się nie zdarza; to, co odrzucamy lub puszczamy mimo siebie, jest identyczne z tym, co bierzemy i chwytamy; to, czego doświadczamy, identyczne z tym, czego nie próbujemy, a mimo to schodzi nam życie i przychodzi nam życie na wybieraniu i odrzucaniu, i dobieraniu, na wykreślaniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wit Szostak napisał książkę, jakich było już wiele. Historię rodziny skrywającej tajemnice, te zupełnie błahe, jak i te prawdziwie mroczne. Ubrał to w formę równie rozpoznaną: fragmentaryczny, czasami spójny, czasami zaprzeczający sobie wielogłos kolejnych bohaterów, z którego my czytelnicy musimy złożyć jakąś linearną opowieść. A nie będzie to takie proste, biorąc pod uwagę, że czasami nie wiadomo z czyim głosem mamy do czynienia, kolejne narracje nachodzą na siebie, niejednokrotnie zlewając w jedno. Za taką metodą stoi banalne w zasadzie i wyrażone już przez wielu innych twórców przekonanie o niepoznawalności człowieka, nawet tego nam najbliższego. Bowiem ma się dostęp tylko do fragmentów, nigdy do całości. Rozpisywali się o tym już pisarze, a nawet sam Szostak (patrz: Cudze Słowa) lecz najwięcej zapożyczeń lokalizowałbym u Faulknera, pojawiającego się zresztą w Rumowiskach. Pan Szostak zdecydowanie zbytnio zapatrzył się w formalną metodę twórczą amerykańskiego klasyka. Co nie wychodzi mu na dobre.

No to może chociaż w tym eseju o rzece, szatkującym całą powieść, odnajdziemy jakąś oryginalną myśl. Oj nie. To najgorsza część tej powieści. I nie dlatego że jest po prostu nudna. Nie. To zbiór zupełnie banalnych myśli w stylu Paulo Coelho (np. rozważania o tym, kiedy rzeka zaczyna być rzeką, ile kropel potrzebujemy, by ciek wodny nazwać rzeką, gdzie leży ten nieuchwytny moment) opisanych piękną polszczyzną, mądrze wyglądającymi długimi kwiecistymi zdaniami mającymi zamaskować to, że mamy do czynienia z pseudofilozoficznymi rozważaniami. Już sama metafora rzeki, rzeki jako życia ludzkiego, jego historii, a tym samym opowieści, a tym samym powieści literackiej, a więc po drodze także pamięci, jest tak wyświechtana i przetrawiona przez literaturę, że przedstawiać ją jako coś nowatorskiego i oryginalnego to trochę obciach. A czego też Szostak nie wrzuca do tej metafory. Przez tę nadmiarowość staje się ona workiem bez dna i przestaje znaczyć cokolwiek. Metafora musi być konkretna i dokładna. Inaczej mamy do czynienia z wewnętrznym zanikiem sensu, niespójnością i nielogicznością.

Gdyby wyrzucić fragmenty o rzece, byłaby to naprawdę dobra powieść, bo owszem są w Rumowiskach fragmenty absolutnie zachwycające, powieść ciekawie eksplorująca bardzo ważny, choć wyparty fragment naszej polskiej historii, a mianowicie transformację, powieść potrafiąca w poruszający sposób przyglądać się rodzinie, bohaterom, ich psychice oraz emocjom, potrafiąca namacalnie ukazać pisarską wyobraźnię autora. Niestety, nie tylko nikt nie postanowił tej części wyciąć, lecz dodatkowo Szostak zapowiedział w wywiadzie, że jest w trakcie pisania osobnego eseju o rzece, którego zapowiedzią i szkieletem jest to, co znajdziemy w Rumowiskach.

Wit Szostak napisał książkę, jakich było już wiele. Historię rodziny skrywającej tajemnice, te zupełnie błahe, jak i te prawdziwie mroczne. Ubrał to w formę równie rozpoznaną: fragmentaryczny, czasami spójny, czasami zaprzeczający sobie wielogłos kolejnych bohaterów, z którego my czytelnicy musimy złożyć jakąś linearną opowieść. A nie będzie to takie proste, biorąc pod...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ocena nie wynika z poglądów politycznych (do PiSu, Konfederacji i Kościoła Katolickiego jest mi bardzo bardzo daleko) lecz z faktu, że jest to po prostu źle i nieuczciwie napisany reportaż, zawierający elementy, które powinny od razu zdyskredytować tę opowieść, dodatkowo postawa Mikołaja Grynberga jako reportażysty wobec niektórych rozmówców jest absolutnie karygodna.

1. Ciągłe porównywanie sytuacji uchodźców z losem Żydów podczas II wojny światowej. Analogia zupełnie nietrafiona, skala również nie ta. Niektórzy rozmówcy sami wyrażają wątpliwości, powściągają język, ale Grynberg wręcz przeciwnie, wciąż do wojennej analogii powraca, wsuwając ją dość manipulacyjnie w usta kolejnych osób.

2. Teza o tym, że jakoby Polacy nie chcieli pomagać uchodźcom tylko i wyłącznie z powodu ich skóry, czytaj: Polacy to straszni rasiści. Grynberg mówi o wielkiej pomocy Ukrainie, ale chyba zapomniał, że nie wszyscy chcieli jej pomagać i o tym, jak szybko w ostatnim czasie narosły w Polsce nastroje antyukraińskie. To też powód koloru skóry?

3. Obraz uchodźców: ciągle mowa jest o matkach z dziećmi, rodzinach. Jeśli pojawiają się już mężczyźni to albo bardzo młodzi (nastolatkowie) albo chorzy, wychudzeni, bezbronni albo świetnie wykształceni (fizycy, muzycy itp.). Wszyscy, bez wyjątku, zachowują się miło, kulturalnie, przyjaźnie. Absolutnie czarno biały obraz. Jeśli pojawia się jakaś rysa na ich wizerunku (roszczeniowość) to bardzo szybko jest usprawiedliwiana. To samo dotyczy aktywistów. Bez wyjątku wszyscy ukazywani są w blasku świętości.

4. Najbardziej absurdalną częścią tej książki jest rozmowa z pierwszym pogranicznikiem, który jako jeden z dwóch, wyraził zgodę na przeprowadzenie z nim wywiadu. Już sam fakt tego świadczy o jego gotowości i otwartości. A co robi Grynberg? Już na samym początku atakuje go, że ten nie chce niby z nim rozmawiać(?), ocenia, wręcz momentalnie skreśla. A później jeszcze wzmaga atak, nie słucha, nie chce zrozumieć, chamsko przerywa rozmówcy, by natrętnie pytać w kółko, czy ten czyta wieczorem swoim dzieciom bajki na dobranoc. No z takim podejściem i szacunkiem to jednak lepiej nie być reporterem ;)

Ocena nie wynika z poglądów politycznych (do PiSu, Konfederacji i Kościoła Katolickiego jest mi bardzo bardzo daleko) lecz z faktu, że jest to po prostu źle i nieuczciwie napisany reportaż, zawierający elementy, które powinny od razu zdyskredytować tę opowieść, dodatkowo postawa Mikołaja Grynberga jako reportażysty wobec niektórych rozmówców jest absolutnie karygodna.

1....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niestety nie było takiego zachwytu jak przy „Dniach bez końca”. Co nie dziwi, gdyż dorównanie tak wysoko postawionej poprzeczce zakrawa na niemożliwość.

Akcja powieści rozgrywa się już po wojnie secesyjnej. Opowieść opowiedziana jest z perspektywy Winony. Wraz z końcem amerykańskiej wojny domowej John Cole i Thomas McNulty osiedlili się w Tennessee na farmie tytoniowej Lige Magan z Winoną, ich adoptowaną córką Indianki Lakota. Razem z uwolnionymi niewolnikami Tennysonem i Rosalee Bouguereau to dziwne zgromadzenie utworzyło coś w rodzaju rodziny i wspólnie pracują na farmie. Winona jest już dorosła, ma wykształcenie w zakresie pisania i arytmetyki, a także pracę u życzliwego i liberalnie myślącego prawnika, prowadząc jego księgi.

Wydarzeniem, które napędza całą narrację, jest gwałt dokonany na Winonie, oraz późniejsze poszukiwania winnych wyrządzonej krzywdy. Przy okazji obserwować będziemy powojenną Amerykę. Szybko okazuje się, że po wszystkich bratobójczych walkach, wcale nie jest lepiej. Ideały, o które walczono nie mają absolutnie żadnego pokrycia w rzeczywistości, po zakurzonych drogach grasują rozgoryczeni żołnierze Konfederacji, głowę podnosi Ku Klux Klan, na porządku dziennym są lincze, uwolnieni niewolnicy nie wiedzą, co zrobić z wywalczoną wolnością. Świat jest równie brutalny, a może nawet jeszcze brutalniejszy.

Jednak czegoś tutaj brakuje. I choć w dalszym ciągu jest to dobra gawęda, bo Barry gawędziarzem jest wyśmienitym, to wkrada się w nią jakiś fałsz, momentami brak logiki i umotywowania, płaskość psychologiczna bohaterów, zmarnowane potencjalności, i rozwiązania typu deus ex machina, nie ujrzymy tutaj tego przebłysku geniuszu, tak jasno widocznego w „Dniach..."

Na szczególną wzmiankę zasługuje tłumacz, Krzysztof Cieślik, który odnalazł dla tej opowieści swój własny, unikalny język, stworzony jednak z wielkim szacunkiem dla frazy Jędrzeja Polaka i zakorzeniony w niej.

Niestety nie było takiego zachwytu jak przy „Dniach bez końca”. Co nie dziwi, gdyż dorównanie tak wysoko postawionej poprzeczce zakrawa na niemożliwość.

Akcja powieści rozgrywa się już po wojnie secesyjnej. Opowieść opowiedziana jest z perspektywy Winony. Wraz z końcem amerykańskiej wojny domowej John Cole i Thomas McNulty osiedlili się w Tennessee na farmie tytoniowej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Arcydzieło!

Jon Fosse to norweski pisarz i dramaturg, uznawany za jednego z najbardziej utalentowanych, wręcz współczesnego klasyka, porównywany do takich ikon jak Ibsen czy Beckett, nominowany do Nagrody Bookera, rokrocznie bardzo prawdopodobny kandydat do literackiego Nobla, mentor Karla Ovego Knausgårda. Pomimo niepodważalnej rangi jego twórczości, pozostał on do tej pory właściwie nieobecny, poza jedną pozycją: Sztukami teatralnymi, na polskim rynku literackim. Na szczęście w 2023 roku za sprawą wydawnictwa ArtRage ma się to zmienić.

Sięgając po monumentalną Septologię powinniśmy być świadomi, że, przede wszystkim, nie jest to proza, którą czyta się dla samej fabuły, zawartych w niej wydarzeń. Bowiem nie dzieje się tutaj zbyt wiele. Przykładowo: w ciągu 50% prawie 400 stronnicowej książki, właściwie jedyne, co zdąży zrobić nasz nasz główny bohater, Asle, to odbyć podróż samochodem z miast do domu i po bardzo krótkiej chwili kolejną, z powrotem do miasta. Nie o fabułę tutaj wszakże chodzi, lecz o specyficzny rytm. W praktyce mamy do czynienia z jednym niezwykle długim zdaniem, tak, nie doświadczycie w trakcie lektury kropek, czy jakichkolwiek elementów przystankowych, wskazujących, gdzie należy złapać oddech, gdzie można odpocząć i zrobić sobie przerwę. Fosse wpuszcza nas do umysłu Asle i każe nam cierpliwie podążać za jego myślami. Dlaczego cierpliwie? Gdyż nie będą one linearne, uporządkowane. Za to będą zaczynać się i niezauważalnie przechodzić w inne, będą się zapętlać, o tak, wielokrotnie natkniemy się na bezczelne powtórzenia, powracające raz za razem. To jakiś rodzaj fiksacji. Przez co czytelnik może mieć odczucie, że kręci się w kółko, wciąż powraca do punktu wyjścia, że zaledwie zrobi krok do przodu, a już cofa się o dwa kroki do tyłu.

To nie wszystkie utrudnienia.

Fabuła przedstawia się następująco malarz i wdowiec Asle mieszka samotnie w domu w Dylgja. Jedynymi osobami, z którymi wciąż się widuje, są jego sąsiad, rybak Åsleik i Beyer, właściciel galerii w Bjørgvin, kilka godzin jazdy na południe. W Bjørgvin mieszka także drugi Asle, jego sobowtór, a może cień albo druga wersja tego samego życia?

Powtórzenia i podobieństwa dotyczą nie tylko samych myśli i stwierdzeń, lecz również imion postaci i ich losów. Wszystko tutaj wydaje się odbite w lustrze, tworzyć własne, nieodróżnialne przeciwieństwo. Czy Asle i Asle to dwie różne postaci, czy może jedna i ta sama tylko z różnych okresów swojego życia? Czy mężczyzna, którego Asle spotyka na placu zabaw, noszący ten sam płaszcz i torbę, to sam Asle, a kobieta obok tego mężczyzny to jego, Aslego, żona? W końcu słyszymy, że tajemnicza para używa w stosunku do siebie tych samych imion. Czy to wszystko dzieje się naprawdę, czy jest tylko jakąś trawestacją wspomnień głównego bohatera?

Rozważania Fossego koncentrować będą się głównie wokół czterech tematów: sztuki, Boga, uzależnienia i śmierci. To wysoce egzystencjalna i psychologiczna proza, skupiona na największych pytaniach, jednocześnie skupiająca się na zwykłej codziennej egzystencji, napisania niezwykle prostym językiem, świadomie powolna i kontemplacyjna.

Arcydzieło!

Jon Fosse to norweski pisarz i dramaturg, uznawany za jednego z najbardziej utalentowanych, wręcz współczesnego klasyka, porównywany do takich ikon jak Ibsen czy Beckett, nominowany do Nagrody Bookera, rokrocznie bardzo prawdopodobny kandydat do literackiego Nobla, mentor Karla Ovego Knausgårda. Pomimo niepodważalnej rangi jego twórczości, pozostał on do tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Arcydzieło!

Jon Fosse to norweski pisarz i dramaturg, uznawany za jednego z najbardziej utalentowanych, wręcz współczesnego klasyka, porównywany do takich ikon jak Ibsen czy Beckett, nominowany do Nagrody Bookera, rokrocznie bardzo prawdopodobny kandydat do literackiego Nobla, mentor Karla Ovego Knausgårda. Pomimo niepodważalnej rangi jego twórczości, pozostał on do tej pory właściwie nieobecny, poza jedną pozycją: Sztukami teatralnymi, na polskim rynku literackim. Na szczęście w 2023 roku za sprawą wydawnictwa ArtRage ma się to zmienić.

Sięgając po monumentalną Septologię powinniśmy być świadomi, że, przede wszystkim, nie jest to proza, którą czyta się dla samej fabuły, zawartych w niej wydarzeń. Bowiem nie dzieje się tutaj zbyt wiele. Przykładowo: w ciągu 50% prawie 400 stronnicowej książki, właściwie jedyne, co zdąży zrobić nasz nasz główny bohater, Asle, to odbyć podróż samochodem z miast do domu i po bardzo krótkiej chwili kolejną, z powrotem do miasta. Nie o fabułę tutaj wszakże chodzi, lecz o specyficzny rytm. W praktyce mamy do czynienia z jednym niezwykle długim zdaniem, tak, nie doświadczycie w trakcie lektury kropek, czy jakichkolwiek elementów przystankowych, wskazujących, gdzie należy złapać oddech, gdzie można odpocząć i zrobić sobie przerwę. Fosse wpuszcza nas do umysłu Asle i każe nam cierpliwie podążać za jego myślami. Dlaczego cierpliwie? Gdyż nie będą one linearne, uporządkowane. Za to będą zaczynać się i niezauważalnie przechodzić w inne, będą się zapętlać, o tak, wielokrotnie natkniemy się na bezczelne powtórzenia, powracające raz za razem. To jakiś rodzaj fiksacji. Przez co czytelnik może mieć odczucie, że kręci się w kółko, wciąż powraca do punktu wyjścia, że zaledwie zrobi krok do przodu, a już cofa się o dwa kroki do tyłu.

To nie wszystkie utrudnienia.

Fabuła przedstawia się następująco malarz i wdowiec Asle mieszka samotnie w domu w Dylgja. Jedynymi osobami, z którymi wciąż się widuje, są jego sąsiad, rybak Åsleik i Beyer, właściciel galerii w Bjørgvin, kilka godzin jazdy na południe. W Bjørgvin mieszka także drugi Asle, jego sobowtór, a może cień albo druga wersja tego samego życia?

Powtórzenia i podobieństwa dotyczą nie tylko samych myśli i stwierdzeń, lecz również imion postaci i ich losów. Wszystko tutaj wydaje się odbite w lustrze, tworzyć własne, nieodróżnialne przeciwieństwo. Czy Asle i Asle to dwie różne postaci, czy może jedna i ta sama tylko z różnych okresów swojego życia? Czy mężczyzna, którego Asle spotyka na placu zabaw, noszący ten sam płaszcz i torbę, to sam Asle, a kobieta obok tego mężczyzny to jego, Aslego, żona? W końcu słyszymy, że tajemnicza para używa w stosunku do siebie tych samych imion. Czy to wszystko dzieje się naprawdę, czy jest tylko jakąś trawestacją wspomnień głównego bohatera?

Rozważania Fossego koncentrować będą się głównie wokół czterech tematów: sztuki, Boga, uzależnienia i śmierci. To wysoce egzystencjalna i psychologiczna proza, skupiona na największych pytaniach, jednocześnie skupiająca się na zwykłej codziennej egzystencji, napisania niezwykle prostym językiem, świadomie powolna i kontemplacyjna.

Arcydzieło!

Jon Fosse to norweski pisarz i dramaturg, uznawany za jednego z najbardziej utalentowanych, wręcz współczesnego klasyka, porównywany do takich ikon jak Ibsen czy Beckett, nominowany do Nagrody Bookera, rokrocznie bardzo prawdopodobny kandydat do literackiego Nobla, mentor Karla Ovego Knausgårda. Pomimo niepodważalnej rangi jego twórczości, pozostał on do tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Czym jesteśmy? My to dziesięć procent biologii i dziewięćdziesiąt procent koszmaru.”

„Czym jesteśmy? My to dziesięć procent biologii i dziewięćdziesiąt procent koszmaru.”

Pokaż mimo to

Okładka książki Zgubiona dusza Joanna Concejo, Olga Tokarczuk
Ocena 7,6
Zgubiona dusza Joanna Concejo, Olg...

Na półkach: , ,

Jedynie dla ilustracji warto

Jedynie dla ilustracji warto

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Opowieść o absolutnej niewyrażalności cierpienia

Opowieść o absolutnej niewyrażalności cierpienia

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ktoś określił tego typu, ostatnim czasem bardzo popularne, powieści „zbiorem ciekawostek z Wikipedii”. I coś w tym stwierdzeniu jest bardzo na rzeczy. Bez żadnego wyjaśnienie po co, otrzymujemy kilka opowieści, w swobodnej eseistycznej formie, przybliżające sylwetki znanych naukowców - chemików, fizyków, matematyków - i dokonane przez odkrycia. Dowiemy się o wynalezieniu Cyklonu B, sposobu na pozyskiwanie azotu bezpośrednio z powietrza, ojcach-twórcach fizyki kwantowej, bombie atomowej, rozwiązaniu tajemniczych równań, czarnych dziurach. Najdłuższy (i najlepszy) rozdział dotyczy fizyki kwantowej i opisuje rywalizację pomiędzy Heisenbergiem, Einsteinem, Bohrem i Schrödingerem. Heisenberg bowiem nie chciał przyjąć założenia, że cząstki mogą zachowywać się jak fale, uważał, iż skali kwantowej nie można opisywać za pomocą metafor fizyki tradycyjnej, wolał swoje macierze. Nie wiadomo po co i dla kogo powstała ta książka. Laicy nie zrozumieją przedstawionych tu idei i teorii. Z kolei osoby z większą wiedzą nie odnajdą tu niczego odkrywczego, raczej będzie to dla nich powtórka podstaw. Nie wiadomo też na czym bardziej chciał się skupić autor: życiu i psychice naukowców czy samych odkryciach. Co do psychiki - mam wrażenie, że zrobił z osób, o których opowiada stereotypowych geniuszy-szaleńców zachowujących się w absolutnie ekstrawagancki sposób. Uwypuklone są tylko ich dziwactwa i szaleństwa. Wszyscy opisani są według jednego szablonu genialne dziecko-geniusz-szaleniec.

Brak też jakiegoś narracyjnego konstruktu legitymizującego tę opowieść, sprawiający że nie byłby to tylko zbiór ciekawostek z Wikipedii. Najlepiej zrobił to Sebald w swojej prozie. U niego mamy historię uzasadniającą te wszystkie liczne dygresje i pozornie nieistotne informacje. Tu tego zabrakło. Nie wiadomo czemu autor wybrał akurat tych uczonych, te odkrycia. Moje zastrzeżenia budzą też niektóre sceny o wątpliwej autentyczności. Np. historia z nieznajomym, który zmusza jednego z fizyków do zażycia narkotyków, albo te opisy masturbowania się.

Nie podoba mi się odbieranie sprawczości, tak jak gdyby odkryć dokonało coś innego. Heisenberg ostatnie macierze rozwiązuje w totalnym szale i zupełnej nieświadomości. Jedno z równań pojawi się tajemniczo na kartce po przedziwnej nocy i sam autor nie będzie w stanie zrozumieć, jaki związek ma ono z zapisanymi przez siebie notatkami. W innym przypadku olśnienie przychodzi po wspomnianych narkotykach.

Mimo wszystko cieszę się, że taka książka powstała. To chyba dzieła dla takich osób jak ja - humanistów zafascynowanych naukami ścisłymi, szczególnie fizyką. Ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem jakie niesie z sobą nauka. I przede wszystkim odpowiedź na pytanie: dlaczego przestaliśmy rozumieć świat. I kto jest za ten fakt odpowiedzialny.

Ktoś określił tego typu, ostatnim czasem bardzo popularne, powieści „zbiorem ciekawostek z Wikipedii”. I coś w tym stwierdzeniu jest bardzo na rzeczy. Bez żadnego wyjaśnienie po co, otrzymujemy kilka opowieści, w swobodnej eseistycznej formie, przybliżające sylwetki znanych naukowców - chemików, fizyków, matematyków - i dokonane przez odkrycia. Dowiemy się o wynalezieniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pozornie chaos nie do poskromienia. Postacie i wydarzenia sennie snujące się bez wyraźnego sensu i logiki po świecie pełnym obrzydliwej, wyjaskrawionej brzydoty i przemocy. Jednak gdy dokładnie wgryź się w tekst, przefiltrować surrealizm i abstrakcję, to objawią się nam bardzo konkretne historycznie Chiny, a także bezwzględnie sportretowane ich społeczeństwo. Brud, głód a nad tym wszystkim wiecznie i niemiłosiernie prażące wielkie słońce - Partia Komunistyczna.

Pozornie chaos nie do poskromienia. Postacie i wydarzenia sennie snujące się bez wyraźnego sensu i logiki po świecie pełnym obrzydliwej, wyjaskrawionej brzydoty i przemocy. Jednak gdy dokładnie wgryź się w tekst, przefiltrować surrealizm i abstrakcję, to objawią się nam bardzo konkretne historycznie Chiny, a także bezwzględnie sportretowane ich społeczeństwo. Brud, głód a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Olivia Laing w swojej książce przeprowadzi nas przez piekło, jakim jest samotność i społeczne wykluczenie. Przedstawi przeróżne jej odmiany, na przykładach poszczególnych artystów mieszkających w Nowym Jorku. Poznamy, więc historię, m.in takich twórców jak: Hooper, Warhol, Wojnarowicz.

"Miasto zwane samotnością..." to przede wszystkim próba dogłębnej analizy zjawiska samotności. Co ją wywołuje, jak destrukcyjne ma skutki dla psychiki i organizmu ludzkiego. A także zastanowienia się, jaki związek ma z nią miejsce, w którym mieszkamy. Czy jedno z najbardziej zaludnionych miast na świecie, ukoi bolesną potrzebę bliskości drugiego człowieka, czy wręcz przeciwnie, tylko ją spotęguje.

Poznamy, jak to jest być wykluczony z powodu płci, orientacji, sytuacji materialnej, zawodu, defektu fizycznego, choroby, traumy z dzieciństwa, a nawet języka.

I tutaj pojawia się moja drobna wątpliwość, czy nie doszło tutaj do dość dyskusyjnego zrównania wykluczenia z samotnością. Oczywiście, jedno każdorazowo pociąga za sobą drugie. Jednak każda z prezentowanych postaci posiada, jakąś cechę uchodząca za nienormalną w oczach społeczeństwa, stającą się powodem do zepchnięcia takiej jednostki na margines. Już sam fakt, że są to artyści, osoby nie realizujące typowej ścieżki zawodowej proponowanej przez dziki amerykański kapitalizm, sprawia, że bohaterowie są w oczach społeczeństwa jednoznacznie podejrzani. Jednak, czy dobrze tej książce nie zrobiłoby przywołanie także zwykłych osób, którzy cierpią z powodu samotności. Czy do pomyślenia jest osoba, nieposiadająca żadnej nienormatywnej cechy, żadnego defektu, a jednak będąca wykluczona, bez żadnego powodu? Lektura Lang chyba sugerowałaby, że nie. Że musi być coś, co wyróżnia, co nie jest akceptowane. Pojawia się z tego powodu wykluczenie, a później samotność.

Drugą, mniej widoczna, warstwą jest oczywiście opowieść o Nowym Jorku. Mieście niebezpiecznym, pełnym przestępczego elementu, alfonsów, w którym sprzedawanie się na ulicy za pieniądze na jedzenie, czy czynsz, nie jest niczym dziwnym. Mieście pełnym różnorodności, gdzie nawet największy dziwak znajdzie swoje miejsce. Mieście, w którym prawie 200 tysięcy ludzi wykluczonych i pozostawionych bez żadnej pomocy ze strony rządu, umarło z powodu AIDS. Mieście potrafiącym spełnić wszystkie marzenia, lub zdegradować człowieka do roli śmiecia na ulicy.

Tak, to jest historia dla samotnych i opuszczonych. Dzięki niej trochę lżej będzie nieść ciężar samotności.

Olivia Laing w swojej książce przeprowadzi nas przez piekło, jakim jest samotność i społeczne wykluczenie. Przedstawi przeróżne jej odmiany, na przykładach poszczególnych artystów mieszkających w Nowym Jorku. Poznamy, więc historię, m.in takich twórców jak: Hooper, Warhol, Wojnarowicz.

"Miasto zwane samotnością..." to przede wszystkim próba dogłębnej analizy zjawiska...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niestety, pomimo moich wielkich oczekiwań wobec książki, okazała się ona zupełnym rozczarowaniem. Po pierwsze jest to biografia pisana pod tezę (Carson była lesbijką), zainteresowana tylko i wyłącznie orientacją pisarki i jej relacjami z kobietami. Gdyby to było jeszcze jakoś merytorycznie spożytkowane, odniesione do jej twórczości literackiej, rozwijające ale tak praktycznie w ogóle nie jest. Autorka, która sama przyznaje, że wcześniej nie była utworami Carson zainteresowana, co zmieniło się pod wpływem przeczytania jej listów adresowanych do kobiety, wskazujących na potencjalną bliższą relację, uchwyciła się tego jednego klucza i pozostaje zupełnie ślepa na pozostałe, równie ważne, jeśli nie ważniejsze elementy osobowości Carson, ignoruje je. Dochodzi tutaj do takich absurdów, jak fragment, w którym opisywana jest nieudana próba samobójcza jednej z przypuszczalnych kobiet Carson, ale wcale to nie traumatyczne wydarzenie jest problematyzowane, lecz to, i tutaj zacytuję "czy Carson i Annemarie to robiły" (str. 69). Tak, bardziej od wpływu jaki miała na Carson próba samobójcza bardzo bliskiej osoby, autorkę interesuje, czy dochodziło między tymi dwiema kobietami do kontaktów seksualnych. Po drugie równie dużo dowiemy się o Carson, co o samej autorce. Przez wiele stron będziemy czytać tak właściwie biografię Jenn Shapland, a nie Carson. Dowiemy się o jej coming-oucie, o jej relacjach, jej życiu. To bardzo słabe zagranie, wykorzystywać nazwisko wybitnej pisarki, by opowiedzieć o sobie. Po trzecie autorka sama przyznaje, że wcale nie miała zamiaru rozmawiać z osobami bliskimi Carson i tego nie zrobiła, żeby wizje innych osób nie zaburzyły jej osobistego obrazu Carson, czyli Carson lesbijki. Po czwarte w wielu momentach autorka każe nam zdać się na wiarę i zaufać jej słowom, bo nie może podzielić się treścią listów, notatek z sesji terapeutycznych. Najlepszą recenzję Shapland wystawiła sobie sama: "Zdecydowanie brakuje mi kwalifikacji, by pisać biografię Carson McCullers" (str. 40)

Niestety, pomimo moich wielkich oczekiwań wobec książki, okazała się ona zupełnym rozczarowaniem. Po pierwsze jest to biografia pisana pod tezę (Carson była lesbijką), zainteresowana tylko i wyłącznie orientacją pisarki i jej relacjami z kobietami. Gdyby to było jeszcze jakoś merytorycznie spożytkowane, odniesione do jej twórczości literackiej, rozwijające ale tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie wiem skąd to zaskoczenie części czytelników i wysuwane przez nich zarzuty — Houellebecq zawsze był romantykiem wierzącym, że jedynie miłość jest coś warta i to wyłącznie ona nas, ludzki gatunek, ocali przed całkowitym unicestwieniem. W najnowszej powieści francuski pisarz beztrosko zrzuca maski, przez które, jak widać, nie udało się przedrzeć nawet niektórym wiernym czytelnikom. I tak, Houellebecq pisze wciąż tę samą książkę, lecz pokażcie mi pisarza, który tego nie robi.

Nie wiem skąd to zaskoczenie części czytelników i wysuwane przez nich zarzuty — Houellebecq zawsze był romantykiem wierzącym, że jedynie miłość jest coś warta i to wyłącznie ona nas, ludzki gatunek, ocali przed całkowitym unicestwieniem. W najnowszej powieści francuski pisarz beztrosko zrzuca maski, przez które, jak widać, nie udało się przedrzeć nawet niektórym wiernym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jeden z najpiękniejszych hymnów pochwalnych na cześć literatury.

„Pomyślałem, że świat, w którym można jeszcze do późnych godzin nocnych spierać się o literaturę, nie jest całkiem stracony"

„Nigdy nie próbuj opowiadać, o czym jest wielka książka. Lub, jeżeli już to robisz, udziel jedynej możliwej odpowiedzi: o niczym. Wielka książka zawsze mówi wyłącznie o niczym, a mimo to jest w niej wszystko."

Jeden z najpiękniejszych hymnów pochwalnych na cześć literatury.

„Pomyślałem, że świat, w którym można jeszcze do późnych godzin nocnych spierać się o literaturę, nie jest całkiem stracony"

„Nigdy nie próbuj opowiadać, o czym jest wielka książka. Lub, jeżeli już to robisz, udziel jedynej możliwej odpowiedzi: o niczym. Wielka książka zawsze mówi wyłącznie o niczym, a mimo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Niezwykle bolesna lecz w równym stopniu piękna książka. Lianke opowiada o tragedii, jaką była epidemia AIDS w Chinach z lat 90., o nieudolności i cynizmie rządu, chciwości żerującej nawet na śmierci, ludzkich postawach w obliczu zbliżającego się nieuchronnie końca. I przede wszystkim: o niezwykłej sile miłości potrafiącej wybuchnąć przeciwko wszystkiemu i wszystkim w nawet najbardziej niesprzyjających warunkach. Wszystko to, co przyziemne i naturalistycznie dosłowne jest artystycznie przetworzone za pomocą poetycko-onirycznej estetyki.


„- To nie ma sensu. Życie nie ma sensu - powiedziała. Wujek pociągnął jeszcze mocniej. - Faktycznie nie ma sensu. Dopiero kiedy przeżyje się dzień, ten dzień zaczyna coś znaczyć.”

„Co sobie pożyjemy. to nasze - odpowiedział wujek. - Życie jest piękne. Mamy co jeść, mamy gdzie mieszkać, jak zgłodniejemy, możemy sobie w kuchni usmażyć placki, jak nam się zachce pić, to przyrządzimy sobie wody z cukrem. Jak nam będzie tęskno do ludzi, to możemy wybrać się do wsi na plotki. Jak za tobą zatęsknię, to mogę pogłaskać cię po twarzy, całować twoje wargi, a jak poczuję wiesz co, to możemy jeszcze tego...”

„Władze powinny coś im powiedzieć. Powinny coś dla nich zrobić. Co to za władze, które nic nie mówią ani nic nie robią i nic ich nie obchodzi.”

Dodatkowo, Lianke napisał jedno z najpiękniejszych posłowi:

„Teraz czas na was, czytelnicy i specjaliści. Możecie mówić, co wam ślina na język przyniesie. Możecie nawet tą śliną napluć na moją powieść. Tak czy inaczej, ja z czystym sumieniem zapewniam wszystkich razem i każdego z osobna: Upływ czasu, Pocałunki Lenina i Sen wioski Ding pisałem sercem i życiem. Jeśli nie chcecie, nie czytajcie Upływu, nie czytajcie Pocałunków, nie czytajcie Snu.
Jeśli jednak czytacie, wiedzcie, że włożyłem w nie wszystko, co miałem najlepszego, i nie mam sobie nic do zarzucenia względem was. Jedyne, co mnie niepokoi, to to, że nie mogę do tego radosnego świata dołożyć od siebie odrobiny radości, a zamiast tego sprawiam wam moją powieścią ból. Za to was przepraszam.

Przepraszam każdego, w kim moja książka wywołała cierpienie.”

Niezwykle bolesna lecz w równym stopniu piękna książka. Lianke opowiada o tragedii, jaką była epidemia AIDS w Chinach z lat 90., o nieudolności i cynizmie rządu, chciwości żerującej nawet na śmierci, ludzkich postawach w obliczu zbliżającego się nieuchronnie końca. I przede wszystkim: o niezwykłej sile miłości potrafiącej wybuchnąć przeciwko wszystkiemu i wszystkim w nawet...

więcej Pokaż mimo to