-
ArtykułySEXEDPL poleca: najlepsze audiobooki (nie tylko) o seksie w StorytelLubimyCzytać1
-
ArtykułyTom Bombadil wreszcie na ekranie, nowi „Bridgertonowie”, a „Sherlock Holmes 3” jednak powstanie?Konrad Wrzesiński2
-
Artykuły„Dzięki książkom można prawdziwie marzyć”. Weź udział w akcji recenzenckiej „Kiss cam”Sonia Miniewicz4
-
Artykuły„Co dalej, palenie książek?”. Jak Rosja usuwa książki krytyczne wobec władzyKonrad Wrzesiński37
Biblioteczka
2015-01-10
2014-11
Wielu czytelników zadaje sobie być może pytanie o czym tak naprawdę jest „Trylogia nowojorska”. Pytanie to nurtowało mnie przez pierwszych kilkadziesiąt stron książki. Co prawda stwierdzenie iż „Trylogia nowojorska” to zabawa konwencją powieści detektywistycznej zaspokaja podstawową potrzebę określenia formy literackiej, ale w najmniejszym nawet stopniu nie daje klucza do zrozumienia samej książki.
Miłośnicy literatury (zwłaszcza tej amerykańskiej) z przyjemnością odnajdą tu wiele nawiązań do amerykańskiej tradycji literackiej. Mam tu na myśli choćby N. Hawthorne’a, którego jegno z opowiadań posłużyło do kreacji pana Black’a z „Duchów” a powieść pt. „Fanshawe” dała imię bohaterowi „Zamkniętego pokoju”. W toku powieści pojawiają się też nawiązania do H. D. Thoreau, W. Whitmana, E. A. Poe czy H. Melville’a. Powyższa wyliczanka nazwisk może działać usypiająco i dlatego wielu z nas zapewne zdziwił fakt, że H. Dark, wpleciony między postacie historyczne, przedstawiony jako autor swego rodzaju doktryny duchowej w „Szklanym mieście”, jest postacią fikcyjną! To jedna z tych chwil, gdy narrator bada naszą czujność puszczając do nas oko. Więcej! W tej samej powieści autor kreuje postać literata i nazywa go… Paul Auster. Ten zaskakujący zabieg sprawia, że „Trylogia nowojorska” staje się nagle książką rozpiętą między fikcją a rzeczywistością. Bohater-Auster siłą rzeczy wciąga autora-Austera do powieści a nas razem ze sobą. „Trylogia nowojorska” jest bardzo pojemną książką – oprócz przenikania się fikcji z rzeczywistością, bardzo ciekawie przedstawia się sprawa przestrzeni.
Odczucie przestrzeni ma niebagatelne znaczenie dla klimatu trzech mini-powieści składających się na „Trylogię”. Fraza „Nowy Jork” budzi w nas konkretne wyobrażenia, których obowiązkowymi elementami są wieżowce Manhattanu, szeroka gardziel rzeki Hudson, Central Park i kilka innych rzeczy, które bezsprzecznie łączy odczuwanie przestrzeni jako czegoś nieograniczonego – wieżowce sięgają nieba a rzeka to preludium bezkresu oceanu. Tym silniejsze jest wrażenie opresji, klaustrofobii, która staje się naszym udziałem, gdy wraz z bohaterami zostajemy zamknięci w małym i pustym pokoju, lub gdy podążając śladem literata-detektywa zdajemy sobie sprawę, że nasze kroki zakreślają wciąż ten sam kształt na nowojorskich chodnikach.
Wracając do nawiązań literackich, należy podkreślić, że jest to pewnego rodzaju hołd złożony amerykańskiej tradycji literackiej. Niejednokrotnie stanowią one punkt wyjścia do dyskusji na temat literatury i twórczości w ogóle, funkcji języka i ludzkiej natury. Co znamienite, żadna z tych dyskusji nie przynosi wniosków pokrzepiających.
Możliwość zredagowania dzieł Fanshawe’a to wygrany los na loterii życia dla narratora „Zamkniętego pokoju”. Oprócz pieniędzy bohater zyskuje uznanie i nową rodzinę. Z biegiem czasu decyduje się napisać biografię Fanshawe’a i… staje przed nie lada problemem. Otóż zdaje sobie sprawę, że nie znał Fanshawe’a mimo że byli dobrymi przyjaciółmi a ich rodziny były zaprzyjaźnione. Dochodzi do smutnego wniosku, że drugiego człowieka nie sposób poznać, nie można do niego dotrzeć, czego symbolem jest Fanshawe (czy to oby on?) przebywający w pokoju swojego odosobnienia. Życie to raczej kronika przypadkowych spotkań, szczęśliwych trafów i losowych zdarzeń, które nic nie ujawniają niczego oprócz swojego bezsensu. A jeśli tak jest to imiona też nie mają znaczenia – „Nie jestem Fanshawe. Nazywam się Stillman. Peter Stillman”. W końcu sami zdajemy sobie sprawę, że tożsamości bohaterów przenikają się a poszczególni bohaterowie nie są sobą, bo wszystko jest przypadkiem i nie ma czegoś takiego jak JA. „Imiona są bez znaczenia” mówi narrator.
Z kolei „Duchy” to ciekawe studium twórczości literackiej, to metafora aktu twórczego jakim jest literatura. Ze splotu postaci wzajemnie śledzących swoje poczynania na pierwszy plan wysuwa się zależność między pisarzem (pan Black) a stworzonym przez niego bohaterem (pan Blue). Otóż pan Blue aż nadto wyraźnie daje nam do zrozumienia, że pan Black przestaje być potrzebny, gdy praca nad książką dobiega końca a ona sama zaczyna żyć własnym życiem. Nie pomylę się chyba identyfikując pana Blacka jako alter ego autora, dla którego pisanie to zajęcie pustelnicze. Pisarz to ciągły nieobecny w rzeczywistości, to jedyny mieszkaniec krainy duchów, który duchem nie jest. Jego głównym usiłowaniem jest próba bycia kimś innym i oczekiwanie na raporty od Inspiracji – zupełnie jak pan White oczekujący na raporty od pana Blue. Przed popadnięciem w przesadną egzaltację chroni nas sam narrator przytaczając historię z mózgiem Whitmana, której morał uczy, że nie warto dociekać źródeł literackich inspiracji, bo efekty podobnej eksploracji mogą być zgoła rozczarowujące…
„Trylogia nowojorska” dostarcza materiału na długie dyskusje a jej ładunek ideowy ma zaskakującą siłę rażenia. Paula Austera rozmyślania nad tożsamością jako zjawiskiem… płynnym, umownym wpisują się w nurt postmodernistyczny, ale siłą tej literatury jest jej sugestywność, zdolność do uwięzienia czytelnika w pajęczej sieci wewnętrznych i lepkich powiązań potęgowanych dreszczykiem przestrachu, że po drugiej stronie drzwi, albo nawet w naszym własnym umyśle czają się odpowiedzi na pytania, których samo postawienie budzi niepokój.
Wielu czytelników zadaje sobie być może pytanie o czym tak naprawdę jest „Trylogia nowojorska”. Pytanie to nurtowało mnie przez pierwszych kilkadziesiąt stron książki. Co prawda stwierdzenie iż „Trylogia nowojorska” to zabawa konwencją powieści detektywistycznej zaspokaja podstawową potrzebę określenia formy literackiej, ale w najmniejszym nawet stopniu nie daje klucza do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-11-09
Dlaczego “W drodze” jest książką legendarną? Dlaczego dzieje się tam tak dużo, choć nie dzieje się prawie nic? Wiele osób, i to nie tylko na naszym forum, próbowało odpowiedzieć na powyższe pytania. Faktem pozostaje, że ponad sześćdziesiąt lat po zawiązaniu się grupy Beat Generation, której członkiem był również Jack Kerouac, obrosła ona legendą. Wydana w 1957 roku książka jest uznawana za manifest pierwszego nowoczesnego ruchu kontestacyjnego, który przetarł szlak amerykańskiej (a co za tym idzie światowej) kontrkulturze lat 60 – tych.
Zauważyłem, że rola jaką odegrała książka Kerouac’a we współczesnej kulturze jest dla wielu użytkowników naszego portalu niezrozumiała co znajduje niekiedy wyraz w protekcjonalnym tonie pobrzmiewającym w komentarzach. I tak, „W drodze” ma obrazować „życie bez priorytetów, bez odpowiedzialności”. Bardzo ciekawa i symptomatyczna jest opinia Moniki, w której „wiejskiej i statecznej duszy” książka ta budzi niepokój! Nie bez pewnej złośliwości powiem, że podobne uczucia wzbudzała lektura wśród purytańskich odbiorców amerykańskich końcówki lat 50 – tych. Nie zdziwiłoby mnie wcale, gdyby Kerouac zadedykował ją właśnie podobnym odbiorcom, choć pamiętajmy, że nie był on aktywistą – jego największym dążeniem była chyba chęć podzielenia się pewnym ważnym doświadczeniem jakim jest bunt.
Spośród kilku wersji dostępnych w księgarniach wybrałem tę najbardziej zbliżoną do rękopisu tj. „original scroll” zwaną tak od formy w jakiej Kerouac opracował początkową wersję książki (ang. scroll – zwój). W praktyce jest to ponad 300 – stronicowy tekst bez ani jednego akapitu, bez podziału na rozdziały, bez wizualnego wyodrębnienia partii dialogowych. W czasie lektury dotarło do mnie, że już sama forma książki jest metaforą podróży odbytej przez bohaterów, dręczącego ich niepokoju, ale i namacalnej energii oraz chęci wyruszenia tam, gdzie ich nogi poniosą czy raczej tam, gdzie ich koła zawiozą…
Anachronicznie rzecz ujmując, nie zdziwi nas fakt użycia niezliczonej ilości kolokwializmów, wielu równoważników zdań, pozornie nieumiejętnie zastosowanej mowy zależnej… jednym słowem wszystkich cech charakterystycznych języka potocznego – wszak są to znaki rozpoznawcze wielu współczesnych nam powieści. Jednak w latach 50 – tych styl bycia i życia ludzi pokroju Kerouac’a budził najwyższy niepokój i odrzucenie ze strony purytańskich elit społeczeństwa amerykańskiego a właśnie tego zapisem jest książka „W drodze”.
Pozornie Kerouac nie wyrządził nikomu krzywdy – wszak jedynie „wysłał” swoich bohaterów w (kilkukrotną) podróż po Ameryce. Sal Paradise (J.Kerouac), Dean Moriarty (Neal Cassady) oraz kilka innych osób, z których najważniejsze to Damion (Lucien Carr), Ray Lee (William Borrough) i Carlo Marx (Allen Ginsberg) głównie spotykają się na popijawach, palą zioło i jeżdżą po Ameryce (swoimi samochodami) choć należałoby tu raczej powiedzieć: MAJĄ CZELNOŚĆ spotykać się na popijawach, MAJĄ CZELNOŚĆ palić zioło i MAJĄ CZELNOŚĆ jeździć po Ameryce (swoimi samochodami). Jednym słowem ich styl życia jest antytezą powszechnie uznanego „życiorysu wzorcowego”, na który składają się (z grubsza mówiąc): uczelnia, dorywcza praca, podziw względem ojca i poszanowanie matki.
Jack Kerouac zadaje kłam takiemu przekonaniu rozbijając święty wzorzec (profanując go?), dzięki czemu może mieć miejsce emancypacja młodości! Bitnicy nie zamierzają niczego udawać. Właśnie ta cecha wydaje mi się sednem całej historii – młodzi ludzie odrzucają proponowany im styl życia, decydując się na własne poszukiwania. Być może wielotygodniowe wyprawy przez kontynent amerykański nie są najlepszym pomysłem na życie a dla niektórych mogą się wręcz wydawać próbą ucieczki przed obowiązkami. Niemniej jednak pozwalają one na zdobycie bezcennego dystansu do świata i siebie samego, korekty swojego życiowego kursu. Inną kwestią pozostaje czy wypracowany dystans na coś się zda: czy skieruje bohaterów na nowe tory? A może wzmoże uczucie rezygnacji/zagubienia? Mam jednak pewność, że bunt jest pewną formą odnowy, jest szansą na samostanowienie i wyrazem chęci ucieczki przed przedwczesnym uwiądem starczym. Symbolem tej postawy jest Dean: „W drogę, nie możemy się zatrzymywać dopóki nie dotrzemy na miejsce” – „Ale dokąd jedziemy?” – „Nie wiem, ale musimy ruszać”. Zatem w drogę!
Pewnym miernikiem strachu jaki bitnicy budzili w tak zwanych porządnych obywatelach jest szeroko zakrojona medialna i społeczna kampania w nich wymierzona przez stróżów społecznej moralności (bez problemu znajdziemy podobne przykłady również na polskim, współczesnym podwórku). Innym miernikiem, tym razem doniosłości przeżyć bitników dla przyszłych losów ruchów emancypacyjnych, są wyznania takich muzycznych tuzów jak Bob Dylan, Jim Morrison, Beatlesi, Janis Joplin, którzy inspirowali się poczynaniami bitników. W szerszej perspektywie, bitnicy wpłynęli na grupę San Francisco Renaissance, oraz stali się zaczynem ruchu hippisowskiego, gejowskiego i innych.
Książka Kerouac’a jest hymnem pochwalnym świata swobody i niezależności, którego bohaterowie ruszają w drogę, by odnaleźć inne, swoje życie. Jest to piękna i zarazem niepokojąca historia poszukiwania siebie.
Dlaczego “W drodze” jest książką legendarną? Dlaczego dzieje się tam tak dużo, choć nie dzieje się prawie nic? Wiele osób, i to nie tylko na naszym forum, próbowało odpowiedzieć na powyższe pytania. Faktem pozostaje, że ponad sześćdziesiąt lat po zawiązaniu się grupy Beat Generation, której członkiem był również Jack Kerouac, obrosła ona legendą. Wydana w 1957 roku książka...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-11
„Grona gniewu” doczekały się wielu dobrych recenzji na naszym portalu. Nie chcąc dublować pewnych informacji powiem tylko, że książka ta jest bardzo... ludzka, to po prostu „epopeja ludzka”, w ktόrej podziwiam zaciętość bohaterόw oraz ich przywiązanie do wartości elementarnych. Jest ona zarazem pełna metafizyki, niczym świecka przypowieść o pielgrzymowaniu do „ziemi obiecanej” i ślepej (naiwnej?) wiary w sprawiedliwość. Wspomniane przeze mnie pielgrzymowanie to też droga wewnętrzna bohaterόw ku utracie złudzeń i... odarciu z godności, o ktόrej lepiej już nie pamiętać. Podczas lektury nieraz ogarniał mnie dziwny niepokόj. „Grona gniewu” przedstawiają świat bez Boga oraz tej iluzorycznej nawet wiary w boską opatrzność. Jesteśmy zdani tylko na siebie a chwila słabości może mieć fatalne następstwa. „Grona gniewu” to krok w dorosłość i w niewiadomą. To krok postawiony z zamkniętymi oczami, gdy ciało paraliżuje strach.
„Grona gniewu” doczekały się wielu dobrych recenzji na naszym portalu. Nie chcąc dublować pewnych informacji powiem tylko, że książka ta jest bardzo... ludzka, to po prostu „epopeja ludzka”, w ktόrej podziwiam zaciętość bohaterόw oraz ich przywiązanie do wartości elementarnych. Jest ona zarazem pełna metafizyki, niczym świecka przypowieść o pielgrzymowaniu do „ziemi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Rzeźnia numer pięć, czyli krucjata dziecięca, czyli obowiązkowy taniec ze śmiercią” – oto pełny tytuł najbardziej chyba znanej książki Kurta Vonneguta. Od momentu jej wydania w 1969 roku zdążyła obrosnąć legendą a historia jej recepcji (również w Polsce), będąca mieszanką skrajnie odmiennych opinii krytyków i czytelników to zarazem dyskusja o tym jak można (czy raczej powinno się) mówić o wojnie. Dla przykładu przytoczę opinię Lecha Borskiego, który na łamach „Nowych książek” (nr 2/73) autorytarnie stwierdza, że „za oceanem wojny nie było. Za oceanem nie może być książek antywojennych”.
Wbrew wszelkim ocenom pana Borskiego, „Rzeźnia” jest książką antywojenną. Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości choćby ze względu na zadedykowanie „Rzeźni” Mary O’Hare, żonie kolegi z wojska, która wojnę nienawidziła. Sam Kurt Vonnegut uczestniczył w drugiej wojnie na froncie zachodnim a przeżycia i refleksje mu towarzyszące posłużyły za materiał na niniejszą książkę. Punktem zapalnym krytyki okazał się jednak nie przekaz ideowy, ale jego forma – osoby znające twórczość Vonneguta choćby pobieżnie zapewne już domyślają się, że również i w tym przypadku głównymi zabiegami stylistycznymi będzie groteska zakrawająca na absurd, czarny humor czy elementy powieści science-fiction. Jak więc widzimy nie jest to repertuar środków jakie przywykliśmy utożsamiać z literaturą o tematyce wojennej a także ze sposobem mówienia o wojnie.
Na samą książkę składają się krótkie fragmenty, następujące po sobie bez widocznego związku przyczynowo-skutkowego lub powiązane na zasadzie gry skojarzeń. Forma książki jest tym samym ciekawą metaforą stanu psychicznego młodego żołnierza trafiającego na front bez odpowiedniego przeszkolenia a następnie dostającego się do niewoli – otóż psychika takiego człowieka przypomina dobrze przemielony kawał mięsa.
Jak już wspomniałem, fabuła książki jest nieciągła: przeplatają się w niej wspomnienia Billy’ego z okresu drugiej wojny, jego życie współczesne (tzn. lata 60-te), migawki z przyszłości oraz pobyty na planecie Tralfamadoria, stanowiącej bezpieczną przystań dla wykończonej psychiki bohatera. Jak stawić czoła wojennej traumie? Co mają począć ci, którym udało się przeżyć? Przykład głównego bohatera „Rzeźni” nie daje pokrzepienia. Billy Pilgrim po prostu… oszalał. Jednocześnie okazuje się, że najgorsze przyszło już po zakończeniu wojny – załamania nerwowe, łzy płynące bez żadnego powodu stają się jego codziennością. Pozbawione emocji relacje o tym jak dostał od jeńców angielskich mydło z Żydów, Cyganów i innych wrogów państwa uświadamiają stopień zobojętnienia na przemoc. Tymczasem lekarze doszukują się źródeł problemów w okresu dzieciństwa a Billy pogrąża się w poczuciu winy, które ze szczególną ostrością ujawnia się w obecności matki, która zadała sobie tyle trudu rodząc go i wychowując, podczas gdy on tak naprawdę nie lubi życia… Porażające jest to, że nikogo nie obchodzi taki Billy: naukowcy i politycy dalej uzasadniają konieczność konfliktów zbrojnych, rozentuzjazmowane społeczeństwo wylega na ulice w geście poparcia, popkultura robi nam pranie mózgu utożsamiając wojnę z bohaterstwem a miliony „Billych” „odlatują” na wyobrażoną Tralfamadorię, gdzie mogą doznać chwilowej ulgi i dowartościowania w ramionach pięknych modelek.
Chciałbym wrócić do samego tytułu, którego każdy człon wpisuję książkę w szerszy kontekst kulturowo-literacki: pierwsza cześć, „rzeźnia numer pięć”, określa chłodnię, która posłużyła amerykańskim jeńcom za schron podczas bombardowań Drezna; człon następny, Krucjata dziecięca, to odnosi się do dziecięcej wyprawy krzyżowej z 1212 roku, w wyniku której wiele tysięcy dzieci uległo religijnej manipulacji i… trafiło na rynki niewolników na Bliskim Wschodzie – rzecz jasna, całemu przedsięwzięciu przyświecał szlachetny cel wyzwolenia Ziemi Świętej. Taniec ze śmiercią, danse macabre to z kolei średniowieczny motyw literacko-artystyczny, który stanowił przypomnienie o kruchości życia i nieuchronności śmierci do czego nawiązuje przewijający się przez całą „Rzeźnię” zwrot „zdarza się” (ang. „so it goes”) używany, gdy któryś z bohaterów umiera.
Narrator nie ukrywa, że nie ma złudzeń co do ewentualnego pokoju, który miałby zapanować na świecie. Wszak minęło zaledwie dwadzieścia lat a syn Billy’ego trafił na wojnę do Wietnamu. Trafił, bo musiał, bo „jesteśmy tam, gdzie musimy być w danej chwili”, ta chwila „po prostu jest”. „Nie ma czegoś takiego jak wolna wola” dowiaduje się Billy na Tralfamadorii. To oczywiście jedno z wielu tłumaczeń, którym może się karmić zdezorientowany Billy. A co jeśli jego syn chciał pójść na wojnę? Tak po prostu.
„Rzeźnia numer pięć, czyli krucjata dziecięca, czyli obowiązkowy taniec ze śmiercią” – oto pełny tytuł najbardziej chyba znanej książki Kurta Vonneguta. Od momentu jej wydania w 1969 roku zdążyła obrosnąć legendą a historia jej recepcji (również w Polsce), będąca mieszanką skrajnie odmiennych opinii krytyków i czytelników to zarazem dyskusja o tym jak można (czy raczej...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to