Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Nadszedł czas na kontynuację dylogii Tracy Banghart opowiadającej o losach dwóch walecznych sióstr, które w obronie praw kobiet i wolności stanęły na czele rewolucji. Pierwszy tom pozytywnie mnie zaskoczył skondensowaną formą, wartką akcją i prostym, łatwym do odczytania przekazem. Drugi tom już mnie nie zaskoczył, ale to nie znaczy, że jego lektura była mniej satysfakcjonująca. Bowiem "Królowa ruin" dostarcza czytelnikom równie dużych wrażeń, co pierwsza część domykając tym samym tą krótką, a jednak znaczącą historię.

Serina i Nomi. Dwie siostry po brutalnej i niesprawiedliwej rozłące spotykają się w końcu ponownie na Górze Zniszczenia. Każda z nich odbyła już swoją walkę, jednak przed nimi kolejne starcia, które nie tylko zadecydują o ich wolności, ale również o przyszłości całego kraju. Kiedy nadchodzi czas ponownego rozstania, siostry ruszają swoimi ścieżkami, wiedząc, że może nie dane im będzie spotkać się ponownie, ale może uda im się zburzyć istniejący porządek i na jego ruinach zbudować nowy, lepszy świat.

Tak jak poprzednia część "Królowa ruin" również jest napisana w sposób treściwy. Nie znajdziecie w tej pozycji dłużyzn, czy też niepotrzebnych scen. Jak wspominałam w recenzji pierwszej części, takie skondensowanie powoduje uszczerbek na głębszym rozwoju postaci oraz świata. Jednakże w tym tomie nie jest to już tak bardzo odczuwalne. Portret dwóch sióstr, walczących o prawa kobiet jest tu, jak najbardziej dopełniony. Można by się przyczepić do kreacji innych bohaterów, jednakże to nie o nich jest ta historia, tylko o Serinie i Nomi. Autorka nawet w trakcie pędzącej na łeb i szyję akcji pozwala sobie wpleść gdzieś obraz tego, jak wygląda królestwo, w którym rozgrywa się akcja. Pozwala to zdecydowanie lepiej poznać ten świat i zagłębić się w tę historię.

W tym tomie możemy już zapomnieć o dworskim życiu i intrygach. Teraz przyszedł czas na rebelię, walkę i obalenie niesprawiedliwych rządów. To czas zmian, poświęceń oraz budowanie podwalin pod nowe jutro, o które przelać będzie trzeba krew. Tracy Banghart stworzyła alternatywny świat przeszłości, w którym kobiety są grupą uciśnioną. Bez prawa do edukacji, bez prawa do posiadania, bez prawa do własnego zdania. Pozbawione pozycji i siły przez panujących Naczelników stały się towarem, zabawką, nikim znaczącym. Taki ucisk, taka tyrania prowadzić może tylko do jednego - do rewolucji. I to właśnie o niej opowiada "Królowa ruin". Jest to książka o walce o lepsze jutro dla pokoleń kobiet, o nadziei na trwałe zmiany oraz o sile idei, za którą jest się w stanie zginąć. Tracy Banghart napisała powieść kobiecą z silnym feministycznym głosem bohaterek inspirującym do walki o równe prawa i sprawiedliwość.

W "Królowej ruin" obserwujemy kontynuację historii walki kobiet z systemem, którą w pierwszym tomie zapoczątkowało przyłapanie sióstr na pozornie nieszkodliwej czynności - czytaniu. To właśnie one - Serina i Nomi stają się symbolami rewolucji i głosem motywującym pozostałe kobiety do walki. To ona stają na czele ruchu kobiet o wolność tym samym przechodząc na stronach drugiego tomu dalszy etap przemiany. W wirze wydarzeń odnajdują one swoją drogę i cel, nie starając się iść przy tym na skróty. Wybory, które muszą podejmować również je kształtują, co sprawia, że jako czytelnicy jesteśmy światkami narodzin nowych, niezależnych i silnych kobiet, które na swych barkach dobrowolnie chcą unieść ciężar walk, przywództwa, poświęcenia i zmian.

Dylogia ta, jak już wspomniałam nie jest objętościowo duża, ale za to jest bardzo bogata w treść, więc jeżeli nie czujecie jeszcze przesycenia opowieściami o uciśnionej grupie walczącej o lepsze jutro, to zdecydowanie powinniście przyjrzeć się tym dwóm książkom spod pióra Tracy Banghart.

Nadszedł czas na kontynuację dylogii Tracy Banghart opowiadającej o losach dwóch walecznych sióstr, które w obronie praw kobiet i wolności stanęły na czele rewolucji. Pierwszy tom pozytywnie mnie zaskoczył skondensowaną formą, wartką akcją i prostym, łatwym do odczytania przekazem. Drugi tom już mnie nie zaskoczył, ale to nie znaczy, że jego lektura była mniej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Anne Bishop po raz kolejny to zrobiła. Stworzyła świat, który pochłonął mnie bez reszty i w który uwierzyłam całym moim czytelniczym sercem. Bardzo się cieszę, że Wydawnictwo Initium postanowiło sięgnąć po jej starszą twórczość, dzięki czemu dane nam będzie w całości poznać trylogię „Tir Alainn”, która jak na razie zapowiada się wyśmienicie!

Przejścia pomiędzy Krainą Czarów – Tir Alainn, a światem śmiertelników zaczynają się zamykać izolując mieszkające za przejściami klany. Kiedy liczba dróg między tymi dwoma światami niebezpiecznie maleje, ignorujący do tej pory sytuację Fae zaczynają się niepokoić próbując znaleźć wyjaśnienie w przychodzących z daleka wieści i pieśniach. Stare Miejsca umierają i tylko odnalezienie Filarów Świata może pomóc w zachowaniu równowagi między światami i ocaleniu potężnych niegdyś Fae. Nadchodzi Letni Księżyc, a wraz z nim ogromne zmiany nie tylko w życiu młodej czarownicy Ari, ale również w całej krainie Sylvalan, do której przybyło ogromne zło…

„Jesteśmy wiedźmami. Nie zaprzeczaj temu. (…) Każda z nas sama musi zdecydować, czy uzna to za dar, czy za brzemię. Ale to tylko słowo, dziecko, i tylko ty możesz zdecydować, co będzie ono oznaczać. Jeśli pozwolisz, by inni określali, kim jesteś, pozwolisz odebrać sobie największą moc ze wszystkich”.

Do Anne Bishop czuję ogromny sentyment. Jej serie zawsze zapewniały mi wiele rozrywki i przyjemności z czytania, zwłaszcza „Czarne Kamienie”, dlatego z ogromną ekscytacją przyjęłam widomość o tym, że będziemy mogli zapoznać się z trylogią fantasy „Tir Alainn”, którą autorka napisała ponad piętnaście lat temu! Uważam, że podkreślenie czasu, w którym ta seria powstała już na wstępie jest bardzo ważne, zwłaszcza na fali ogromnej popularności, którą cieszy się seria „Dwory” Sarah J. Maas. Nie jest tajemnicą, że Sarah J. Maas czerpała inspiracje do swoich powieści od Anne Bishop, co było dla mnie jasne zwłaszcza, gdy dostrzegłam wiele podobieństw między serią „Czarne Kamienie” a Dworami. Jednakże dopiero teraz widzę, jak bardzo autorka, która powołała do życia Feyre i Rhysanda, oparła się na twórczości Anne Bishop. „Filary Świata” są w moim odczuciu bardzo zbliżone do „Dworów”, dlatego poczułam się w obowiązku poinformować czytelników o tym komu w tym wypadku należy się pierwszeństwo w pomyśle na świat i bohaterów.

„Pomyśl o czymś innym, nakazała sobie stanowczo. Twoje myśli są twoją wolą, sprowadzasz na siebie to, czego chcesz.”

„Tir Alainn” jest serią całkowicie magiczną. Mamy tu pięknie przedstawiony świat, który dzieli się na dwa różne – duchowy i naturalny. Autorka podczas całej powieści poznaje nas z prawami rządzącymi tym światem ujawniając fakty, o których nawet sami bohaterowie nie mieli pojęcia. To bardzo bogaty świat, pełen harmonii i piękna, ale który został zatruty przez nienawiść i drzemiące w zdradzonych sercach zło, co stało się katalizatorem do zmian, które w nim zachodzą i do walki, którą muszą podjąć bohaterowie. Anne Bishop ma absolutny talent do czarowania swoich czytelników magią wykreowanych przez siebie światów. Sprawia to, że jej książki czyta się z największą przyjemnością i naprawdę trudno się od nich oderwać i tak samo jest w przypadku „Filarów Świata”. Problemy, które w nich zaszczepia stają się aktualne również i w naszym świecie, dlatego bardzo łatwo wczuć się w sytuacje poszczególnych bohaterów i zrozumieć ich motywacje.

To co charakterystyczne jest dla książek Anne Bishop to, to, że jest to bardzo feministyczne fantasy. Jest to bardzo widoczne w „Czarnych kamieniach” i również w „Tir Alainn”, ale, co warto zaznaczyć, w mniejszym stopniu. W tej nowej serii autorka wręcz umieszcza na przeciwwadze do mocnej kobiecości Czarne płaszcze wraz z głównym antagonistą, czyli Adolfo – brutalnym, skrzywdzonym w dzieciństwie szowinistą. Charakterystyczne dla postaci kobiecych w twórczości Anne Bishop jest to, że w znacznej większości są to kobiety dysponujące ogromną siłą i wyrazistym charakterem. Silne nie tylko na zewnątrz, ale również i w środku wspaniałe kobiety, a nawet i dziewczynki, które w tą kobiecość dopiero wchodzą. Autorka pokazuje nam postacie kobiece doświadczone przez życie, które poddawane są wielu próbom i nierzadko również pisze dla nich okrutny i brutalny scenariusz. To one w jej powieściach grają główne skrzypce i tak samo robią to główne bohaterki „Filarów Świata”. Każda z nich uosabia inny rodzaj kobiecości, inną siłę, co sprawia, że każda z nich jest na swój sposób wyjątkowa. Postacie męskie w pierwszym tomie serii „Tir Alainn” stoją w cieniu do postaci kobiecych, jednakże nie wolno i o nich zapominać, w szczególności o wspaniałym Neallu czy Ahernie oraz tajemniczym i potężnym Lucianie. Ujawnia się tym samym kolejna zaleta tej serii, którą jest mnogość bardzo dobrze przedstawionych bohaterów.

Jeżeli chodzi o samą akcję to płynie ona swoim torem z znacznym przyspieszeniem pod sam koniec powieści. Nie ma się co dziwić temu zabiegowi, ponieważ „Filary Świata” są pierwszym tomem i autorka potrzebowała trochę czasu na zapoznanie czytelnika z tym światem, co moim zdaniem udało jej się perfekcyjnie. Z początku możecie czuć się trochę zagubieni w „Tir Alainn”, jednak zapewniam Was, że wkrótce potem zostaniecie pochłonięci przez ten świat bez reszty. Fabuła moim zdaniem jest bardzo ciekawa i angażująca. Mimo tego, że może wydawać się schematyczna i odkrycie głównego zwrotu akcji nie zajmie uważnemu czytelnikowi długo, zwłaszcza, że śledzimy losy wielu bohaterów naraz, to nie sposób zaprzeczyć, że to, co dzieje się pomiędzy bohaterami i w tym świecie budzi ogromne czytelnicze emocje.

„Z radością się poznaliśmy, z radością rozstaliśmy, z radością spotkamy ponownie.”
"
-> http://www.recenzjezpazurem.pl/2019/01/anne-bishop-filary-swiata.html

"Anne Bishop po raz kolejny to zrobiła. Stworzyła świat, który pochłonął mnie bez reszty i w który uwierzyłam całym moim czytelniczym sercem. Bardzo się cieszę, że Wydawnictwo Initium postanowiło sięgnąć po jej starszą twórczość, dzięki czemu dane nam będzie w całości poznać trylogię „Tir Alainn”, która jak na razie zapowiada się wyśmienicie!

Przejścia pomiędzy Krainą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kolejna odsłona serii Kronik ocalałych Mary E. Pearson. Po całkiem przyzwoitym, jak na serię młodzieżową fantasy, pierwszym tomie nadszedł czas na kolejną część. Przyznam, że autorka wiedziała w jakim momencie zawiesić akcję w „Fałszywym pocałunku”, ponieważ „Zdradzieckiego serca” wprost nie mogłam się doczekać. Moja cierpliwość została nagrodzona i w końcu mogłam poznać dalsze losy Lii, Rafa i Kadena. Czy jestem zadowolona z kontynuacji? O tym przekonacie się czytając moją opinię ;)!

Lia i Rafe trafiają jako jeńcy do królestwa Vendy. W tym barbarzyńskim mieście będą musieli przybrać nowe maski, za którymi ukryją swoje prawdzie oblicza i zamiary. Rozpoczynają grę z Komizarem balansując niebezpiecznie między życiem a śmiercią, ponieważ tylko fakt, że oboje mają coś do zaoferowania silnemu władcy sprawia, że pozostają przy życiu. Czy uda im się wygrać grę pozorów z przebiegłym Komizarem i jakie plany ma władca Vendy wobec Pierszej Córki i jej daru? Wkrótce Lia będzie musiała dokonać wielu wyborów, które zaważą na jej życiu, kraju oraz przeznaczeniu.

„Zdradzieckie serce” okazało się naprawdę bardzo dobrą kontynuacją „Fałszywego pocałunku”. Autorka sprawnie pociągnęła akcję do przodu pokazując czytelnikowi, jak wiele do zaoferowania ma wymyślony przez nią świat. Mimo że akcja dzieje się przez całą książkę tylko w jednym mieście, nie tracimy poczucia odkrywania czegoś nowego. Razem z bohaterami musimy zmierzyć się z nieprzyjaznymi ziemiami, na których roztacza się królestwo Vendy oraz musimy poznać zwyczaje jego mieszkańców. To zderzenie kulturowe ma znaczy wpływ na bohaterów, zwłaszcza na Lię. Okazuje się, że mieszkańcy tych terenów, to nie są w większości okrutni barbarzyńcy, ale prości ludzie żyjący pod restrykcyjnym prawem na nieurodzajnych ziemiach. Lia staje się dla nich symbolem, promykiem nadziei, co zmienia jej podejście do wielu spraw. Odkrywa ona rzeczy, o których wcześniej nie miała pojęcia i uświadamia sobie, że żyła w dużej sieci kłamstw.

Bardzo podoba mi się rozwój głównej bohaterki. Z niewidzącej nic poza czubkiem swojego nosa dziewczyny, zmienia się w świadomą swojej pozycji i daru kobietę, która mimo że może wydawać się słaba, to jednak okazuje się ważnym graczem, w grze o władzę między królestwami. Czuje ona zew przeznaczenia i nie zaprzecza jego istnieniu. Czasami w powieściach spotykamy bohaterów, którzy mimo że poznają teksty mówiące o ich roli w przyszłych wydarzeniach, to po prostu je ignorują albo o nich zapominają. Tego zdecydowanie nie można powiedzieć o Lii. Ona sama te teksty analizuje i zdaje sobie sprawę z tego, że może w przyszłości odegrać bardzo ważną rolę. Ta świadomość sprawia, że jest ona bohaterką pewną siebie przez co znajduje wyjście z każdej szalonej i nieprzewidywalnej sytuacji, w której się znajdzie. Jeżeli chodzi o pozostałych bohaterów, to czuję pewien niedosyt. Mimo że nadal otrzymujemy rozdziały z punktu widzenia księcia Rafa oraz zabójcy Kadena, to czułam, że można by było jeszcze coś o nich więcej powiedzieć. Jednakże wiem, że prawdopodobnie mój apetyt zostanie zaspokojony w trzecim tomie, więc jestem o to spokojna. Zastanawiam się również nad wątkiem Pauline. Rozdziałów poświęconych tej postaci jest bardzo malutko w tej części. Ciekawa jestem jaką rolę do odegrania przygotowała dla niej autorka. Mam nadzieję, że w finalnym tomie znajdzie on swoje satysfakcjonujące rozwiązanie, bo na razie, jak dla mnie wątek ten spełniał bardziej funkcję takiej zapchaj dziury.

Ten tom, tak jak i poprzedni, wypełniony jest grą pozorów i niedomówień. Mamy znacznie większą ilość intryg, bohaterów z różnymi motywami i niespodziewanych wydarzeń. W „Zdradzieckim sercu” akcja bardzo przyspiesza, co prowadzi nad do finału, który był dla mnie niemałym zaskoczeniem. Autorka znowu to zrobiła! Sprawiła, że oczekiwanie na następny tom będzie dla mnie nie lada wyzwaniem. Tyle jeszcze rzeczy zostało do opowiedzenia, że z jednej strony czuję dużą ekscytację trzecim tomem, natomiast z drugiej obawiam się, że Mary E. Pearson nie podoła zadaniu zamknięcia historii Lii w odpowiedni, satysfakcjonujący sposób. Jeszcze dużo zostało do opowiedzenia i liczę na to, że autorka nie pójdzie na skróty i pozwoli czytelnikowi cieszyć się z świetnego finału.
-> http://www.recenzjezpazurem.pl/2018/11/mary-e-pearson-zdradzieckie-serce.html

Kolejna odsłona serii Kronik ocalałych Mary E. Pearson. Po całkiem przyzwoitym, jak na serię młodzieżową fantasy, pierwszym tomie nadszedł czas na kolejną część. Przyznam, że autorka wiedziała w jakim momencie zawiesić akcję w „Fałszywym pocałunku”, ponieważ „Zdradzieckiego serca” wprost nie mogłam się doczekać. Moja cierpliwość została nagrodzona i w końcu mogłam poznać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyznam, że nie mogłam się już doczekać drugiego tomu Tajemnicy Askiru. Byłam bardzo ciekawa, jak autor postanowi dalej poprowadzić tę historię. Nawet żywiłam pewne obawy, czy uda mu się przekonać mnie do świata poza murami gospody pod Głowomłotem. Jak się okazało – niepotrzebnie, ponieważ „Drugi Legion” okazał się znacznie lepszy od „Pierwszego rogu”.

„Drugi Legion” rozpoczyna się niedługo po wydarzeniach z pierwszego tomu. Bohaterowie nadal przebywają w gospodzie pod Głowomłotem i zastanawiają się nad tym, co powinni teraz uczynić. Za radą uczonego historyka, Kennarda, postanawiają udać się na spotkanie Rady Koronnej, gdzie będą mogli ostrzec inne królestwa oraz wystąpić o pomoc w odparciu najazdu pragnącego mocy Thalaka. Żeby zdążyć na czas, muszą odbyć podróż przez portal znajdujący się w położonej niedaleko gospody Twierdzy Gromów. W tą niebezpieczną podróży wyruszają wojownik Havald, maestra Leandra, córka właściciela gospody Sieglinde, szpieg Janos, mroczna elfka Zokora, adept boga Borona Varosch oraz zniewolona Poppet.

Nie spodziewałam się, że tak szybko pochłonę drugi tom Tajemnicy Askiru. Richard Schwartz po raz kolejny czaruje czytelnika i zaprasza go na pełną wrażeń i niespodziewanych zwrotów akcji przygodę, która swój początek miała w zasypanej śniegiem gospodzie. W „Pierwszym rogu” mieliśmy styczność tylko z namiastką świata wykreowanego przez autora. Natomiast już w drugim tomie odkrywamy go znacznie więcej. Zdecydowanie, „Drugi Legion” jest powieścią inną niż „Pierwszy róg”. W końcu dane nam jest poznać świat poza gospodą pod Głowomłotem i okazuje się, że jest on znacznie większy niż można było przypuszczać z opowieści bohaterów. „Drugi Legion” znacznie poszerza nasze wyobrażenie o tym świecie. Okazuje się on pełniejszy oraz na swój sposób bardziej żywy i przekonujący.

Dynamika akcji również jest inna w tym tomie. Warto zaznaczyć, że w tej książce, inaczej niż w „Pierwszym rogu”, nie spotkamy się praktycznie z żadnym przestojem. Nasi bohaterowie nieustannie są w ruchu. Poddawani coraz to nowym próbom i przeciwnościom losu, dzielnie stawiają im czoła. W tym tomie dzieje się zdecydowanie więcej niż w poprzednim. Rozwój intrygi, która miała swój początek w „Pierwszym rogu”, okazuje się jedynie wierzchołkiem góry lodowej, której mimo tak znacznego rozbudowania w drugim tomie, nadal nie jesteśmy w stanie w pełni ujrzeć. Dodatkowo fakt, że bohaterowie podjęli podróż wpływa na to, że ciągle wokół nich dzieją się rzeczy bynajmniej przewidywalne. Autor na praktycznie każdym rogu stawia na drodze bohaterów coraz to nowe przeszkody i problemy, które są przez nich pokonywane w najbardziej zaskakujący dla czytelnika sposób. Jest to niewątpliwy atut drugiego tomu, który sprawia, że książkę tę czyta się nie tylko szybko, ale również z zaangażowaniem i przyjemnością.

Akcję nadal śledzimy oczami i zmysłami Havalda, z tego powodu to tę postać udaje nam się poznać najbliżej. Jednak nie sprawia to, że pozostałe postacie są dla nas nieprzeniknione. Bardzo spodobało mi się to, że w tej części dane nam było poznać bliżej innych bohaterów. Mimo że akcja praktycznie leci na łeb i szyję, to autor jest w stanie wygospodarować parę momentów na dialogi oraz monologi poszczególnych postaci. Zaznaczyć należy, że już sama drużyna składa się z sześciu osób, a do tego dochodzą co krok coraz to nowi bohaterowie, którzy z pozoru nie wydają się ważni, jednak później są kluczowi dla rozwoju fabuły. W tym gąszczu bohaterów mających inne osobowości i kierujących się różnymi motywami, wydawać by się mogło, że trudno będzie się odnaleźć. Jednakże autor naprawdę stara się przytrzymać uwagę czytelnika przy każdym na tyle długo, że żadne imię nie jest już dla nas tylko zbiorem literek na stronie, a żywą postacią. Z zadowoleniem czytałam fragmenty poświęcone Zokorze. Mroczna elfka już w pierwszym tomie przykuła moją uwagę i zyskała moją sympatię, w związku z czym ucieszyłam się, że poświęcono jej i jej ludowi trochę więcej uwagi w tym tomie. Liczę na to, że autor na tym nie poprzestanie i co tom będziemy poznawać coraz to nowe rzeczy o członkach drużyny Havalda.

Na pewno będę kontynuowała moją przygodę z tą serią. Mimo że zdarza się autorowi popełnić parę fabularnych głupotek, to i tak opowieść ta składa się w spójną całość, którą naprawdę dobrze się czyta. Przed nami jeszcze pięć części serii Tajemnica Aksiru, więc jest na co czekać! Mam nadzieję, że doświadczymy w następnym tomach podobnie dobrej historii, co w „Drugim Legionie”, chociaż znając już możliwości autora skrycie wierzę, że okażą się one jeszcze lepsze!

Przyznam, że nie mogłam się już doczekać drugiego tomu Tajemnicy Askiru. Byłam bardzo ciekawa, jak autor postanowi dalej poprowadzić tę historię. Nawet żywiłam pewne obawy, czy uda mu się przekonać mnie do świata poza murami gospody pod Głowomłotem. Jak się okazało – niepotrzebnie, ponieważ „Drugi Legion” okazał się znacznie lepszy od „Pierwszego rogu”.

„Drugi Legion”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Pewnego dnia na brzegu Wisły odnalezione zostaje ciało zamordowanego, w wyjątkowo okrutny sposób, mężczyzny. Nikt nie wie, kim on jest, ani czym zasłużył sobie na taki los. Śledztwo postanawia podjąć dominikanin, brat Gotfryd – doświadczony inkwizytor przebywający wtenczas w Krakowie. W odkryciu prawdy pomoże mu dwóch rycerzy – Jaksa z rodu Gryfitów oraz Lambert z Myślenic. Razem spróbują rozwikłać zagadkę tajemniczego morderstwa, która z dnia na dzień będzie stawała się coraz bardziej zawiła.

"- Stary młyn, stare czasy, stare czyny - westchnął brodaty rycerz. - One zawsze wydają się lepsze z jakiegoś powodu. Tym jaśniejsze, im przyszłość ciemniejsze szaty wdziewa."

Autor przenosi czytelnika w niespokojne czasy rozbicia dzielnicowego w Polsce. Mamy podany tu rok i miejsce, także dla osoby, która mniej więcej wie, co działo się w tym czasie na ziemi krakowskiej, sam główny wątek nie będzie aż takim zaskoczeniem. Bardzo spodobało mi się to, że przez pewien czas autor trzyma czytelnika w napięciu, co do tego, na jakich zasadach będzie oparta ta historia. Na początku wiemy od razu, że przyjdzie nam zapoznać się z historyczną powieścią sensacyjno-kryminalną, jednak z czasem zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie otrzemy się również o jakiś wątek fantastyczny? Tego Wam niestety nie zdradzę, ponieważ powoduje to zwiększenie napięcia podczas czytania, którego nie chcę Was pozbawiać ;). W ogólnym rozrachunku jestem bardzo zadowolona z decyzji autora i cieszę się, że poprowadził tą historię właśnie w ten sposób.

Warto podkreślić na początku też to, w jaki sposób „Pęknięta korona” została napisana. Autor postanowił zaryzykować i w całości stworzył tekst stylizowany odpowiednio do epoki,w której dzieje się akcja. Wobec tego w książce pojawia się wiele wyrażeń, które wyszły z użytku, a nawet i takie, których znaczenia możemy nie znać. Nie stanowi to jednak przeszkody w czytaniu, a nawet przeciwnie, wprowadza w odpowiedni dla tamtych czasów klimat. Dodatkowo wstawki z łaciny potęgują ten zabieg, co sprawia, że bardzo łatwo wczuć się w tę historię. Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu czytelnikowi może to odpowiadać, jednak dla mnie, łącznie z konceptem całej powieści, grało to idealnie. Zwłaszcza bardzo podobały mi się stylizowane dialogi i powiedzonka bohaterów, które nie raz wywołały podczas lektury uśmiech na mojej twarzy.

"Nie zawsze jednak służba Bogu była prosta, a wydzieranie prawdy ze szponów kłamców nieraz zmuszało inkwizytora do podejmowania straszliwych wyborów. Jednakże veritas - prawda - była mu najwyższą wartością i nie mógł pozwolić, by utonęła w smolistych odmętach grzechu. Należało jej dochodzić bez wahania i litości, nie bacząc na to, jak straszliwe brzemię ze sobą niesie."

Autor bardzo konsekwentnie zbudował ten świat. Nawet myślę, że jego wyobrażenie o tamtych czasach, wcale nie odbiega od tego, jak rzeczywiście kiedyś było. Brutalna, szara średniowieczna rzeczywistość, którą rządzili ludzie przede wszystkim silni i sprytni. Z pozoru głęboko wierzące społeczności, które zamiast w chrześcijańską wiarę wierzyły jednak nadal w gusła, pogańskie demony i zabobony. To był świat, w którym łatwo było o samosądy, a na wierzchu przeważnie była wola tego, co sprawniej władał mieczem i językiem.
Sama historia utrzymuje bardzo dobre tempo. Mamy tu liczne pojedynki, zagadki, pełne napięcia akcje oraz intrygi. Wpływa to na to, że całość czyta się bardzo dobrze i bardzo szybko. Zabrakło mi jednak przez to pełniejszego rozwoju postaci, jednak nie przeczę, że trójki głównych bohaterów nie da się nie polubić, jednak ze względu na ograniczoną ekspozycję pozostałych postaci, to właściwie trudno się o kimkolwiek innym wypowiedzieć. Najciekawszą i najlepiej zbudowaną postacią w "Pękniętej koronie" jest moim zdaniem brat Gotfryd. Jest inkwizytorem dźwigającym na swoich barkach nie lada brzemię. Ścigany non stop przez duchy przeszłości pozostaje w głębokiej wierze i przekonaniu, co do słuszności podejmowanych decyzji. Woli wziąć na siebie winę i grzech byle uratować od potępienia inne dusze. Jest on postacią przekonaną o swojej misji i powołaniu. Dążącą do odkrycia prawdy i zwalczającą gorliwie wszelkie herezje.
Postanowiłam również wspomnieć Wam o pewnym małym mrugnięciu ze strony autora w kierunku fanów Białego Wilka. Osobiście bardzo spodobało mi się to odwołanie do sagi o Wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego w tej książce. Jest taka scena, w której jeden z bohaterów zapytany o to, czy łowi potwory, odpowiada, że chętnie by je łowił, gdyby ktoś mu za to płacił. Fakt, że zapytany został o to rycerz Lambert dodatkowo wywołało u mnie dużo radości. Nie wiem, czy ten mały easter egg był przez autora zamierzony, ale nie wierzę w aż taki przypadek. A Wam udało się coś jeszcze takie podobnego zauważyć? ;)

"Ignorancja, zabobon, kłamstwa oraz chciwość rodziły straszliwe plony, jeżeli tylko pozwolić im wzrastać bez dozoru."

Przejdę teraz do rzeczy, która moim zdaniem nie do końca w „Pękniętej koronie” zagrała. Mianowicie zakończenie. Dla osób znających dobrze historię Polski nie będzie ono zaskoczeniem i rozumiem, nie taki był zamysł autora żeby kogokolwiek tym zaskakiwać. Jednak przedstawiając wydarzenia w finale powieści, miałam wrażenie jakby autor po prostu zgubił gdzieś po drodze na koniach swoich bohaterów. Oś akcji nagle boleśnie się od nich odrywa i przechodzi do pewnego historycznego wydarzenia. Myślę, że „Pęknięta korona” zyskałaby na tym gdyby w całości skupiła się właśnie na tej trójce bohaterów, a dopisanie im jeszcze paru scen uczyniłoby tę historię pełniejszą.

Na początku byłam zachwycona tą powieścią. W trakcie czytania, jednak mój zapał zmalał, ponieważ czuję, że brakuje w niej trochę rozwinięcia, poszerzenia paru wątków. Historia w "Pękniętej koronie" aż prosi się o więcej niespodziewanych zwrotów akcji. Oczywiście znane są główne wydarzenia, ale nieznani są czytelnikowi bohaterowie i to na nich autor powinien zbudować w większości akcję, pobudzić niepokój o ich los. Niestety tego nie robi przez co trudno przejąć się jakimkolwiek pojedynkiem, czy losem jakiejś postaci.
Nie zmienia to jednak faktu, że jest to dobra pozycja ukazująca w sposób bardzo ciekawy historyczne wydarzenia z 1273 roku. Polska ma bardzo bogatą historię i cieszę się, że Grzegorz Wielgus postanowił sięgnąć po jej mniej znany fragment. Na pewno przeczytałabym, więcej o tym niesamowitym, szpiegowskim trio z "Pękniętej korony", ale niekoniecznie już w centrum takich wydarzeń, ale gdzieś bardziej na ich uboczu. Moim zdaniem ten męski trójkąt spokojnie mógłby jeszcze parę historii osadzonych w tamtych czasach pociągnąć, ale nie wiem jaki był i jest na tym polu zamysł autora. Niemniej polecam tę pozycję wszystkim spragnionym awanturniczej przygody w średniowiecznej Polsce!"

- > http://www.recenzjezpazurem.pl/2018/09/grzegorz-wielgus-peknieta-korona.html

"Pewnego dnia na brzegu Wisły odnalezione zostaje ciało zamordowanego, w wyjątkowo okrutny sposób, mężczyzny. Nikt nie wie, kim on jest, ani czym zasłużył sobie na taki los. Śledztwo postanawia podjąć dominikanin, brat Gotfryd – doświadczony inkwizytor przebywający wtenczas w Krakowie. W odkryciu prawdy pomoże mu dwóch rycerzy – Jaksa z rodu Gryfitów oraz Lambert z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Zazwyczaj, gdy ktoś jasno sugeruje mi, że będę przy oglądaniu czy czytaniu płakała ze wzruszenia zazwyczaj tak się nie dzieje, a przygotowane zawczasu chusteczki pozostają nietknięte. Gdy przyszło do mnie „Bez słowa” Rosie Walsh wraz z kawą, czekoladą i chusteczkami, pochopnie postanowiłam tę ostatnią rzecz schować głęboko do szuflady. Przez myśl mi nawet nie przeszło, że następnego dnia około pierwszej w nocy uznam to za fatalny pomysł i będę gorączkowo ich poszukiwała.

Sarah Mackey jest pewną siebie, zdecydowaną kobietą. Mieszka w Stanach Zjednoczonych, gdzie zarządza wraz ze swoim byłym mężem organizacją charytatywną, która niesie pomoc chorym dzieciom. Co roku, w czerwcu odwiedza swoją rodzinną miejscowość w Wielkiej Brytanii i to właśnie tam pewnego dnia poznaje Eddiego Davida. Z pozoru zwykłe spotkanie dwójki nieznajomych z owcą w tle przeradza się w coś więcej. Razem spędzają najpiękniejszy tydzień w swoim życiu, a w myślach każde z nich układa już plan na wspólną przyszłość. Kiedy nadchodzi czas nieuchronnego rozstania, wiedzą, że ich rozłąka nie będzie trwać długo. Jednak coś burzy ich marzenia i plany. Mijają minuty, godziny, dni i tygodnie, a Eddie od czasu rozstania wciąż milczy. Sarah próbuje się z nim skontaktować, jednak nie odbiera on telefonów, nie odczytuje jej wiadomości, przepadł niczym kamień rzucony w wodę. On zniknął, odszedł, zapomnij o nim – tak radzą jej przyjaciele, jednak Sarah nie potrafi się z tym pogodzić. Wciąż myśli o tych siedmiu idealnych dniach, które spędzili razem i wierzy, że musi istnieć na to jakieś wytłumaczenie…

Nie będę Was oszukiwać i od razu powiem, że z początku byłam absolutnie przekonana, że „Bez słowa” będzie jedną z tych powieści, które zachwalane są na prawo i lewo, a niestety po przeczytaniu zawodzą. Takie książki są przewidywalne i niestety często przereklamowane. Dlatego miałam duże obawy, kiedy sięgnęłam po tę książkę. Nawet nie wiecie, jak bardzo się pomyliłam! „Bez słowa” zdecydowanie nie należy do tego typu książek, a wszystkie ciepłe słowa i zachwyty są w pełni uzasadnione.

Do lektury „Bez słowa” przystąpiłam pewnego wolnego wieczora. Po dniu pełnym pracy miałam ochotę na chwilę zapomnienia z książką, więc uzbrojona w dzbanek herbaty usiadłam wygodnie w fotelu i zaczęłam czytać. Od razu autorka przykuła moją uwagę ciekawym stylem i umiejętnością budowania napięcia. Pochłaniałam rozdział za rozdziałem nie mogąc wyjść z podziwu, jak bardzo ta książka mnie zaintrygowała. Oczywiście z strony na stronę moja ciekawość rosła, a szereg nietypowych i tajemniczych zdarzeń sprawił, że w mojej głowie zaczęłam układać różne scenariusze odnośnie do tego, gdzie jest Eddie i dlaczego się nie odzywa. W połowie książki byłam już pewna swego. „Rozwiązałam zagadkę, wiem jak to się skończy!” – myślałam i poczułam się trochę zawiedziona, bo jak to? Czyżby to naprawdę była tak przewidywalna powieść? Zerknęłam na zegarek. Czterdzieści minut po północy i sto sześćdziesiąt stron do końca książki. Nie zastanawiałam się długo – praktycznie od razu postanowiłam kontynuować lekturę. W chwili, w której byłam przekonana, że „Bez słowa” już mnie niczym nie zaskoczy, dotarłam do punktu kulminacyjnego. Nie mogłam uwierzyć w to, co czytałam. Czas dla mnie nagle się zatrzymał. Z niedowierzaniem powracałam do wcześniejszych rozdziałów próbując ustalić, czy mogłam już wcześniej domyślić się tego, co tak naprawdę się wydarzyło. Czytając niektóre zdania na nowo w moich oczach zaczęły wzbierać łzy i wtedy zrozumiałam, że dołączona do przesyłki paczka chusteczek nie została dodana nadaremno. Książkę skończyłam czytać około trzeciej w nocy i jeszcze długo po odłożeniu jej nie mogłam zasnąć ani uspokoić bijącego z przejęciem serducha.

Rosie Walsh potrafi przykuć uwagę czytelnika. „Bez słowa” przeczytałam jednym tchem. Od początku do końca i nie żałuję tej nieprzespanej nocy, ponieważ historia ta zawładnęła moim sercem. Zapomniałam o otaczającej mnie rzeczywistości na parę godzin i z zapartym tchem śledziłam historię Sarah. Autorka uśpiła moją czujność, zwodząc mnie przez ponad połowę książki i kiedy już myślałam, że wiem wszystko, że prawidłowo połączyłam wszystkie wątki, zadała mi ona cios prosto w serce, po którym przez dłuższą chwilę nie mogłam się emocjonalnie pozbierać.

„Bez słowa” porusza wiele naprawdę ważnych i bardzo trudnych tematów, takich jak nienawiść, wybaczenie, miłość, śmierć, żałoba, rozczarowanie, samotność oraz wiele innych. To bez wątpienia powieść oryginalna, wyjątkowa, która wywołuje wiele emocji. Bardzo spodobało mi się to, że mimo że autorka pozwala nam w większości poznać tę historię zza pleców Sarah, to również ukazuje czytelnikowi inne punkty widzenia różnych spraw. Warto zaznaczyć, że nie jest narzucane czytającemu jedno zdanie czy jedna wersja wydarzeń. Cała historia opowiedziana została w taki sposób, że nie sposób nie czuć empatii do każdego z przedstawionych bohaterów. Rosie Walsh pokazała historię do bólu prawdziwą, pozbawioną wszelkich pięknych iluzji, a do tego stworzyła wspaniałych, wiarygodnych bohaterów i nie mam na myśli tu tylko Sarah i Eddiego, ale również każdą jedną postać, która pojawiła się w tej powieści.

„Bez słowa” skradło moje serce. Mam nadzieję, że skradnie również i Wasze. Dajcie szansę tej historii, a zapewniam Was, że się na niej nie zawiedziecie i może również zachwycicie się nią tak mocno, jak ja."

-> http://www.recenzjezpazurem.pl/2018/09/rosie-walsh-bez-sowa-przedpremierowo.html

"Zazwyczaj, gdy ktoś jasno sugeruje mi, że będę przy oglądaniu czy czytaniu płakała ze wzruszenia zazwyczaj tak się nie dzieje, a przygotowane zawczasu chusteczki pozostają nietknięte. Gdy przyszło do mnie „Bez słowa” Rosie Walsh wraz z kawą, czekoladą i chusteczkami, pochopnie postanowiłam tę ostatnią rzecz schować głęboko do szuflady. Przez myśl mi nawet nie przeszło, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Genevieve Flannery wraz z mamą Delią pracują w cyrku. Pewnego dnia Delia Flannery ginie podczas wykonywania sztuczki na obręczy. Okoliczności jej wypadku są dosyć tajemnicze, gdyż wykonywała ten numer wielokrotnie, bez najmniejszych problemów. Dziewczyna, próbując rozszyfrować tę zagadkę, powoli odkrywa rodzinne sekrety.W czasie wyjścia na jaw tajemnic, które matka starannie ukrywała, dziewczyna poznaje historię rodów, wywodzących się ze starożytnej Mezopotamii, którym powierzono trzy magiczne księgi Avrakedavra. Każdy z tych tomów dotyczy innego aspektu egzystencji – życia, śmierci i pamięci. Okazuje się, że mama Genevieve bardzo głęboko ukryła tom, nad którym sprawowała pieczę, by jeden z potomków pradawnych rodów nie zdołał zdobyć wszystkich trzech ksiąg, ponieważ zgromadzenie ich w jego rękach mogłoby mieć katastrofalne znaczenie dla świata.

„Śmierć to największy złodziej. Okrada nas ze zdolności do czucia i myślenia. To przez nią po miłości, poczuciu bezpieczeństwa i szczęściu zostają nam w piersi czarne dziury. Gdy w końcu wydaje się, ze się zasklepiły, coś –jakiś zapach, wspomnienie, przedmiot – rozrywa je na nowo.”

„Prawda i iluzja” jest całkiem dobrze napisaną książką młodzieżową. Akcja, co prawda nie pędzi na łeb i szyję, ale jednostajnie ciągnie się pewnym określonym tempem, które momentami podbijane jest lekko różnymi tajemnicami i nieprzewidywalnymi zdarzeniami. Oczywiście, jak na powieść młodzieżową przystało, znajdziemy tu również wątek romantyczny, jednak nie przysłania on reszty akcji, ani też nie staje się on główną osią tej historii, z czego się bardzo cieszę, ponieważ ta relacja między bohaterami nie za bardzo mnie przekonała.

Książkę czyta się dość dobrze, chociaż momentami pojawiły się jednak pewne sceny, w których dosłownie nie wiedziałam o co chodzi! Nie wiem, czy wynikało to z tego, że tłumacz nie zawsze chwytał sens tłumaczonej sceny, czy może w tej książce dzieją się specjalnie jakieś dziwne rzeczy, przez które autorka chce coś przekazać czytelnikowi myśląc, że jest to dość oczywiste (a nie jest). Cokolwiek zaszło w tych paru dziwnych dialogach i scenach nie zostawiło po sobie miłego wrażenia, tylko ogromne uczucie konsternacji i lekkiej żenady. „– Ładne rękawiczki. – Zimny namiot.” (że co proszę? o.o).

„Jednak mimo nieustannej obecności tych osób – mojej przybranej rodziny, ludziej i zwierzęcej – nigdy nie czułam się bardziej samotna.”

Jeżeli chodzi o kreacje głównej bohaterki, to Genevieve nie da się nie lubić. To bardzo inteligentna i dojrzała bohaterka. Nie jest ona pozbawiona wad, dzięki czemu czytelnikowi łatwiej jest się z nią utożsamić. Bardzo podobało mi się to, że poddawała ona pod wątpliwość rzeczy, które mi również nie za bardzo grały w tej historii, jak chociażby fakt, trzymania przed nią w tajemnicy tak znaczących rzeczy, które prędzej czy później i tak miałyby wpływ na jej życie. Bohaterka nie należy do tych postaci, które z podniesioną głową pakują się w nieznane i na ratunek wszystkiemu. Próbuje podejść do większości spraw zdroworozsądkowo oraz nie ufa również ślepo nowo poznanym osobom. W tej powieści staje ona przed paroma wyborami, które mogą zaważyć na jej przyszłości i co prawda nie każdy z tych wyborów mogłam zrozumieć, to i tak doceniam bohaterkę za to, że zdecydowała się postąpić tak, a nie inaczej. Jeżeli chodzi o innych bohaterów, to trudno mi jest o nich jakoś głębiej się wypowiedzieć, oprócz tego że po prostu są. Jak dla mnie autorka trochę poskąpiła na rozwoju innych bohaterów, przez co dla mnie wydają się po prostu mdli. Polubiłam co prawda również Henrego i Małego (nadal zastanawiam się, czy nie można było jakoś inaczej przetłumaczyć tej ksywki), ale to są postacie typu takich słodkich męskich ideałów, o których lubi się czytać.

Moją uwagę przyciągnęła kwestia praw zwierząt, którą autorka porusza w powieści. Niejednokrotnie podkreślane są dobre warunki i rodzinna atmosfera, która łączy nie tylko ludzi w cyrku pracujących, ale również i zwierzęta. Główna bohaterka przejawia dużo empatii do przebywających w cyrku zwierząt i również realizuje swój autorski projekt Arewhana, który propaguje wiedzę o życiu w cyrku ze szczególnym naciskiem na opiekę nad zwierzętami, a dotacje otrzymywane w ramach tego projektu przeznacza organizacjom zajmującym się słoniami. Jest to bardzo wyraźnie podkreślony manifest autorki, która sprzeciwia się okrucieństwu wobec zwierząt równocześnie pokazując, że wykorzystywanie zwierząt w rozrywce nie musi wiązać się z ich cierpieniem, o ile są one odpowiednio traktowane.

Nie mogę jasno określić, czy polubiłam tę książkę. Na pewno przeczytam następny tom, choć z tego co zdążyłam się zorientować jeszcze nie pojawił się on za granicą, a więc będę musiała uzbroić się w cierpliwość. Obawiam się, że będę musiała przed lekturą drugiej części jeszcze raz przeczytać „Prawdę i iluzję”, ponieważ nie jest to jedna z tych powieści, która mogłaby utkwić mi w pamięci na długi czas. „Prawda i iluzja” jest niezłą powieścią z gatunku młodzieżowej fantastyki pełną mrocznych sekretów, motywu cyrku i potężnej magii czającej się tuż za rogiem, więc jeżeli podobały Wam się tytuły, takie jak „Cyrk nocy” czy „Caraval”, to serdecznie zachęcam Was do sięgnięcia po tę książkę."

-> http://www.recenzjezpazurem.pl/2018/08/przedpremierowo-jennifer-sommersby.html

"Genevieve Flannery wraz z mamą Delią pracują w cyrku. Pewnego dnia Delia Flannery ginie podczas wykonywania sztuczki na obręczy. Okoliczności jej wypadku są dosyć tajemnicze, gdyż wykonywała ten numer wielokrotnie, bez najmniejszych problemów. Dziewczyna, próbując rozszyfrować tę zagadkę, powoli odkrywa rodzinne sekrety.W czasie wyjścia na jaw tajemnic, które matka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Uważam, że „Diabelski młyn” jest najlepszym tomem z całej serii. Już nawet podczas lektury miałam nadzieję, że będę mogła Wam napisać, że nie mam do niego praktycznie żadnych zarzutów. Prawie tak się stało, jednak czuję, że muszę wspomnieć o tym, co moim zdaniem nie do końca zagrało w drugiej połowie tej książki. Czytając drugą połowę „Diabelskiego młynu” miałam wrażenie, jakbym czytała opis questów w grze Wiedźmin 3 Dziki Gon. Bohaterowie w pewnym momencie wykonują zadania, które tak właściwie nic nie wnoszą do samej fabuły. Są takimi zapychaczami, dosłownie questami pobocznymi, które wykonujemy w grach komputerowych i które, co prawda, nie sprawią, że uratujemy świat, ale przynajmniej pozwolą nam na zdobycie uznania kowala, który da nam zniżkę na super zbroję w jego sklepie. Jeżeli chodzi o zakończenie to jestem usatysfakcjonowana tym, jak autorka postanowiła je napisać. Jest do dobre domknięcie pewnego rozdział w historii Nikity i idealne rozpoczęcie czegoś całkowicie nowego. Ciekawa jestem, gdzie dalej wyobraźnia zaprowadzi naszą autorkę :).

Lubię czytać powieści Anety Jadowskiej, ponieważ doceniam bardzo styl pisania autorki. Język, którego używa jest bardzo bogaty, a specyficzne poczucie humoru bohaterów idealnie trafia w moje gusta. Każdą książkę jej autorstwa, którą do tej pory miałam okazję przeczytać, czytało mi się bardzo dobrze i nie inaczej było z serią o Nikicie.

Uważam, że „Diabelski młyn” jest najlepszym tomem z całej serii. Już nawet podczas lektury miałam nadzieję, że będę mogła Wam napisać, że nie mam do niego praktycznie żadnych zarzutów. Prawie tak się stało, jednak czuję, że muszę wspomnieć o tym, co moim zdaniem nie do końca zagrało w drugiej połowie tej książki. Czytając drugą połowę „Diabelskiego młynu” miałam wrażenie,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niestety „Akuszer bogów” już mnie tak nie porwał, jak pierwszy tom serii. W tym tomie akcja przenosi się do magicznej Norwegii nabierając wyjątkowego klimatu podsycanego mitologią nordycką, z którą Nikita jest nierozerwalnie związana. W poszukiwaniu prawdy o samej sobie musi odnaleźć Akuszera bogów, który pomoże jej odkryć to, co zostało zapomniane. Mimo że lubię czytać książki inspirowane mitologią nordycką, jak i książki o niej traktujące, to niestety w drugim tomie przygód Nikity ten norweski klimat nie za bardzo przypadł mi do gustu. Książka miejscami mi się trochę dłużyła, a zwroty akcji i rewelacje pojawiające się na stronach „Akuszera bogów” nie zrobiły na mnie dużego wrażenia. Podkreślę jednak to, że nadal bardzo przyjemnie czytało mi się tę książkę, która była dla mnie idealnym towarzyszem podczas upalnych sierpniowych dni.

Niestety „Akuszer bogów” już mnie tak nie porwał, jak pierwszy tom serii. W tym tomie akcja przenosi się do magicznej Norwegii nabierając wyjątkowego klimatu podsycanego mitologią nordycką, z którą Nikita jest nierozerwalnie związana. W poszukiwaniu prawdy o samej sobie musi odnaleźć Akuszera bogów, który pomoże jej odkryć to, co zostało zapomniane. Mimo że lubię czytać...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Otwierający serię tom od razu wprowadza nas w niebezpieczny świat zabójców zapraszając nas do szatni Zakonu Cieni, w której nasza bohaterka, umazana od stóp do głów w krwi potwora, próbuje dojść do porządku po wykonanym zleceniu. Nie jest to idealny czas na rozpoczęcie znajomości z nowym partnerem, jednak tuż po przymusowym prysznicu Nikita poznaje swojego nowego, tajemniczego i niechcianego współtowarzysza Robina. A teraz drodzy czytelnicy zapnijcie proszę pasy bezpieczeństwa ponieważ czeka Was jazda bez trzymanki po najniebezpieczniejszych miastach alternatywnych - Warsie i Sawie. „Dziewczyna w Dzielnicy Cudów” jest naprawdę bardzo dobrym wprowadzeniem nas w świat Nikity. Bardzo interesujące dla mnie okazały się alternatywne wersje Warszawy, czyli Wars i Sawa. Autorka ciekawie przedstawia oba te miasta, sprawiając, że aż chce się poznać je jak najbliżej (chcę więcej Sawy!). Akcja poprowadzona jest w tym tomie naprawdę bardzo sprawnie. Przy Nikicie nie da się nudzić, a jej cięty język i akcje, w które się wplątuje sprawiały, że nie byłam w stanie oderwać się od lektury. Mimo że całość czytało mi się bardzo dobrze to w pamięci utkwiła mi pewna scena, która skutecznie zaburzyła piękny obraz "Dziewczyny z Dzielnicy Cudów". Mamy taką scenę, w której nasza kochana bohaterka robi niemałą i dość głośną rozróbę w magazynie, a siedzący w samochodzie i czytający książkę strażnik w ogóle tego nie słyszy. Jak to się stało? Ewidentnie nieszczęsny strażnik nie jest głuchy, ponieważ jest w stanie odpowiedzieć na parę pytań wściekłej Nikity, więc dlaczego w żaden sposób nie reagował wcześniej? Ja rozumiem, że książka czasem potrafi wciągnąć, ale bez przesady :"D. Mimo tego i innych paru zgrzytów podczas lektury od razu sięgnęłam po drugi tom.

Otwierający serię tom od razu wprowadza nas w niebezpieczny świat zabójców zapraszając nas do szatni Zakonu Cieni, w której nasza bohaterka, umazana od stóp do głów w krwi potwora, próbuje dojść do porządku po wykonanym zleceniu. Nie jest to idealny czas na rozpoczęcie znajomości z nowym partnerem, jednak tuż po przymusowym prysznicu Nikita poznaje swojego nowego,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Pierwszy raz miałam w rękach turecką powieść, która okazała się dla mnie nie lada sytą literacką ucztą. Jest ona doskonałą mieszanką powieści historycznej z lekką nutą fantastyki. Pobudza ona zmysły nie gorzej niż idealnie doprawiony turecki kebab oraz jest słodka niczym świeżo zapieczona baklava.

Raz na tysiąc lat rodzi się człowiek obdarzony niezwykłą mocą. Jego umiejętności przygotowywania dań nie mają sobie równych. Potrafi on doskonale dobierać smaki i aromaty tworząc potrawy, które nie tylko wpływają na ludzkie podniebienia, ale także na emocje oraz myśli. Taka osoba nazywana jest baszą smaku.
W XVII wieku, w Imperium Osmańskim do płacowej kuchni dołącza wybitnie utalentowany kucharz. Przyrządzane przez niego dania oczarowują wszystkich ich próbujących, niosąc mu wielką sławę, bogactwo i uznanie. Jednak jemu na tym nie zależy. Powoli buduje swoją pozycję w pałacowej kuchni, by osiągnąć jedno – zemstę.

„Przeznaczenie to cykl. Zawiera w sobie konsekwencje, a także niewidoczne, tajemne przyczyny. Pełne jest zakończeń, ale i początków. Znaczenie niesie wyłącznie interpretacja.”

Sięgając po tę książkę zdecydowanie musicie być najedzeni. Ja o tym nie wiedziałam i już po paru stronach musiałam udać się z wycieczką do kuchni, ponieważ moje kiszki grały mi marsza. Saygin Ersin dokonał czegoś całkowicie wyjątkowego. Stworzył powieść bardzo wiarygodną, która bez zbędnych wstępów przenosi czytelnika do XVII wieku, do Imperium Osmańskiego. Zaprasza nas do małych domowych kuchni oraz do ogromnej sułtańskiej kuchni, w której pracowało w tamtych czasach ponad tysiąc osób. Na każdej stronie wyczuwalny jest przyjemny orientalny klimat. Bohater powieści czaruje innych wyjątkowymi smakami swoich potraw, natomiast sam autor hipnotyzuje czytelnika swoimi słowami, za pomocą których jest w stanie sprawić, że poczujemy zapach świeżego, idealnie doprawionego mięsa przygotowanego na kebab, a nasz język przypomni nam o konsumowanej w przeszłości chałwie czy baklavie. Zdecydowanie, „Basza smaku” sprawia, że niejednemu czytelnikowi pocieknie ślinka na myśli o tureckich potrawach!

„Kucharz chciał od życia tylko jednego, miał jedno życzenie i o jedno się modlił: o zapomnienie. Tylko dzięki niemu mógł się uwolnić od cierpkiego posmaku w ustach i od mroku, który zaległ w jego piersi. Pragnął niepamięci wychodzącej poza śmierć, jakby nigdy nie żył, nigdy nie istniał.”

Przede wszystkim „Baszę smaków” czyta się naprawdę bardzo dobrze. To powieść, która pobudzi wszystkie Wasze zmysły. Sprawi, że przeżyjecie przepyszną przygodę w Imperium Osmańskim. Zanurzycie się w oparach sułtańskiej kuchni i będziecie chcieli więcej. Poznacie Kucharza i jego niezwykłą historię, ponieważ to wydarzenia z jego bogatej i tajemniczej przeszłości są motorem napędzającym jego działania. Jego historia, którą poznacie na stronach tej książki, mimo wszelkich tragedii i niepowodzeń, jest iście bajkowa. Jeżeli znane i lubiane są Wam klimaty Baśni z 1001 nocy, to na pewno będziecie zadowoleni z lektury „Baszy smaku”.

„Tej nocy Kucharz odkrył, że najgorszy wstyd bierze się nie z tego, co się uczyniło albo w czym się zawiodło, lecz z tego czego nie doprowadziło się do końca. Zrozumiał, że w pustych, nieistotnych, daremnych lub nawet złych uczynkach mogły kryć się prawdziwość i duma.”

„Baszy smaku” jednak czegoś w moim odczuciu zabrakło, mimo całej, niesamowicie pobudzającej zmysły, orientalnej otoczki. Z zainteresowaniem śledziłam losy Kucharza, jednak w miarę rozwoju całej tej historii moje zainteresowanie powoli opadało. To jedyna z tych pięknych tureckich baśni, która zachwyca przede wszystkim klimatem. Jednakże sama jej konstrukcja jest bardzo prosta, ponieważ „Basza smaku” jest niczym innym, jak powieścią o miłości i przeznaczeniu. To piękna historia dwójki ludzi, którym mimo że pisane były odmienne losy, to połączyło ich ogromne uczucie. Jak to często w takich powieściach bywa, muszą oni (a właściwie w większości tylko on) przezwyciężyć wszelkie przeciwności na drodze ku wspólnemu szczęściu. Brzmi znajomo? Oczywiście! Jednakże ten powtarzalny, praktycznie w każdym romansie, schemat nie odbierze Wam przyjemności z samej lektury. Jeżeli chodzi o wspominaną na wstępie nutkę fantastyki, to od razu mówię, że jest nią tylko basza smaku. Nie uraczycie w tej książce żadnych dżinów, ani innych magicznych stworzeń, co może być dla jednego czytelnika plusem, a dla drugiego minusem. Ja polubiłam tę książkę w tej formie w jakiej ona jest, więc oceniam to leciutkie fantastyczne zabarwienie na duży plus.

„W tamtym okresie był tak naiwny, że nie zdawał sobie sprawy, iż wiele ludzkich nieszczęść bierze się z wyobraźni, a łańcuchy, które dla siebie wykuwamy, stają się cięższe, im dłużej je nosimy.”

Nie jest to książka idealna jak potrawy Kucharza, ale zawiera w sobie coś wyjątkowo przyciągającego. Dlatego, jeżeli pragniecie przenieść się do Imperium Osmańskiego w XVII wieku i poczuć aromaty z sułtańskiej kuchni, to serdecznie polecam Wam „Baszę smaku”!"

-> http://www.recenzjezpazurem.pl/2018/08/saygin-ersin-basza-smaku.html

"Pierwszy raz miałam w rękach turecką powieść, która okazała się dla mnie nie lada sytą literacką ucztą. Jest ona doskonałą mieszanką powieści historycznej z lekką nutą fantastyki. Pobudza ona zmysły nie gorzej niż idealnie doprawiony turecki kebab oraz jest słodka niczym świeżo zapieczona baklava.

Raz na tysiąc lat rodzi się człowiek obdarzony niezwykłą mocą. Jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Niektóre książki przychodzą do nas niespodziewanie. Niczym niezapowiedziane wkradają się do naszego życia i próbują robić małe przemeblowanie, mimo że nic je tak właściwie z pozoru nie wyróżnia. Jestem zdania, że na niektóre książki musi przyjść odpowiedni czas, a nawet i miejsce. Historie, które pochłaniamy odbieramy różnie na innych etapach naszego życia. Książka, która w innym czasie nic by dla nas nie znaczyła, w innym momencie może być katalizatorem do pewnych refleksji, a nawet zmian. Taką książką była dla mnie ostatnio „Bogini niewiary. Ateiści, którzy modlą się i klęczą”. Może nie przeprowadziła ogromnej rewolucji w moim życiu, ale skłoniła mnie do przemyśleń i ugruntowała mnie w tym żebym wierzyła w miłość.

„Znajdowałam się w samym środku kryzysu egzystencjalnego, a on brał mnie w posiadanie. Jak mógł pozwolić sobie na taką szczerość? To było tanie, a ja dałam się kupić, bo tak naprawdę większość z nas po prostu pragnie, by ktoś nas chciał.”

Jest to moje pierwsze spotkanie z prozą Tarryn Fisher i już na wstępie napiszę, że na pewno nie ostatnie. Słyszałam wcześniej o innych tytułach autorki takich jak zachwalana „Bad mommy”, czy też „Margo”. Jednak nigdy nie miałam okazji żeby zapoznać się z jakąkolwiek książką spod jej pióra. W końcu w moje czytelnicze rączki wpadła ostatnio jedna z jej najnowszych, a na polskim rynku wydawniczym najnowsza, powieść.

„Jak często okłamujemy się, że na czymś nam nie zależy, kiedy prawdziwe jest coś zupełnie przeciwnego?”

Yara jest tragiczną muzą, wędrującą po świecie, inspirującą artystów i łamiącą im serca. Nie wierzy w miłość, dlatego nigdy nie pozwala sobie zostać w danym miejscu dłużej niż to konieczne. Musi odejść, zerwać łączącą ją więź póki jeszcze ma kontrolę nad sytuacją. David jest artystą poszukującym inspiracji. W jednym z barów w Seattle odnajduje wędrowną bogini i wie, że odnalazł w końcu kogoś, kogo szukał.

„Młodzi ludzie traktują miłość jak akcesorium, a nie kwestę życia i śmierci. Miłość was bawi, zakochujecie się w samej idei miłości. Piszecie o niej wszystkie piosenki i książki, ale nie macie pojęcia jak ją przeżyć. Miłość to nie jest część większej rzeczy. Miłość to miłość.”

Początek może wydawać się zapowiedzią jednego z tych romansów, w których mamy dwóch bohaterów mających całkowicie odmienne zdanie o miłości. I nie jest to do końca nieprawda. Jednakże to, co zrobiła w swojej powieści Tarryn Fisher, ukazując czytelnikowi uzasadnienie i przyczynę pewnych okoliczności, zaważyło na wyjątkowości tej historii. Sprawiło, że jej historia nie znajdzie się na półce zwykłych romansideł, ale trafi do działu z książkami, które potrafią jednak nakłonić czytelnika do refleksji i spojrzenia na pewne rzeczy z całkowicie innej perspektywy.

„Łatwiej nam się rozmawia metaforami. To jak mówienie prawdy bez mówienia prawdy. W ten sposób można rozmawiać wyłącznie z artystą. Nikt inny by tego nie zrozumiał.”

Książkę czytało mi się bardzo dobrze. Styl autorki idealnie wpasował się w moje gusta czytelnicze, a sama historia mimo że z pozoru mogłaby się wydawać niezbyt ciekawa pochłonęła mnie bez reszty. Na uznanie zasługuje również bardzo dobre tłumaczenie, które świetnie oddało ducha tej powieści. Bardzo lubię książki, które zaskakują mnie nieprzewidzianymi zwrotami fabularnymi, ale również bardzo cenię sobie powieści, które przede wszystkim skupiają się na konkretnej jednostce lub jednostkach i, jakkolwiek by to kolokwialnie nie zabrzmiało, wchodzą im do głów. Taką powieścią jest właśnie „Bogini niewiary” i mimo że autorka w większości skupiła się na Yarze, to przyznam szczerze nie wpłynęło to negatywnie na odbiór tej powieści. Moim zdaniem najsłabszym punktem tej historii jest David. Choć dostajemy parę rozdziałów, które napisane są z jego perspektywy, to autorka nie zagłębia się za bardzo w jego psychikę, a szkoda!

„Jak często okłamujemy się, że na czymś nam nie zależy, kiedy prawdziwe jest coś zupełnie przeciwnego?”

Postanowiłam podzielić moją recenzję na te dwie części, ponieważ czuję, że nie mogę z Wami w pełni porozmawiać o tej książce bez omówienia pewnej kwestii, która chcąc czy nie chcąc rzutuje na całą fabułę tej powieści.

„Moja twarz to nie wszystko. Miałam dość słuchania, jaki potencjał we mnie drzemie. Mogłam być tym, kim tylko chciałam, a teraz chciałam być barmanką. Piękno bywa zdradliwe, tak samo jak karty kredytowe. Wydawało się, że są darmowe, ale miały wysoki procent.”

Chylę czoła przed Tarryn Fischer za świetny profil psychologiczny bohaterki. Jako czytelnik całkowicie uwierzyłam Yarę. Zrozumiałam ją i czułam jej ból, który trzymała ukryty od dziecka w swoim sercu. Już na początku tej powieści autorka nakreśla nam na czym polega problem Yary. Została wychowana bez miłości. W dzieciństwie non stop żebrała o uwagę matki, która będąc pochłoniętą własnymi problemami odtrącała córkę jak tylko mogła na każdym kroku. Nie trudno jest wobec czego dziwić się tym patologicznym relacjom, w które wciąż wchodziła bohaterka. Nic dziwnego, że przestała wierzyć w miłość, a w wszelkich relacjach damsko-męskich, w które wchodziła była w roli koniecznej ofiary do poniesienia w imię sztuki. Mimo że przez cały czas krzywdziła i dawała się krzywdzić, to działała w imię sztuki myśląc, że naprawia złamanych artystów będąc dla nich odpowiednią muzą, tak jakby im to była winna. Prawdziwa bogini niewiary. Bogini, która nie wierzy w miłość. Kobieta, która nie dostrzegła, że jej toksyczna relacja z matką rzutowała na całe jej życie utwierdzając ją w błędnym przekonaniu, że nie zasługuje ona na uczucie.

„Problemem byłam ja czy ona? Dlaczego postanowiła, że nie będzie moją matką? Nie kochała mnie? Nie wiedziałam, bo nigdy jej o to nie zapytałam. Duma ma to do siebie, że czyni nasze serca krótkowzrocznymi.”

Końcówka powieści, mimo że moim zdaniem naiwna i przesłodzona, wywołała u mnie wzruszenie. Tarryn Fisher przywraca czytelnikowi wiarę w dobre zakończenia pokazując, że nigdy nie jest za późno na zrozumienie, przyznanie się do błędów i na uzdrowienie ludzkich relacji i duszy. W miłość trzeba wierzyć."

-> http://www.recenzjezpazurem.pl/2018/07/tarryn-fisher-bogini-niewiary-ateisci.html

"Niektóre książki przychodzą do nas niespodziewanie. Niczym niezapowiedziane wkradają się do naszego życia i próbują robić małe przemeblowanie, mimo że nic je tak właściwie z pozoru nie wyróżnia. Jestem zdania, że na niektóre książki musi przyjść odpowiedni czas, a nawet i miejsce. Historie, które pochłaniamy odbieramy różnie na innych etapach naszego życia. Książka, która...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"„Pocałunek cesarza”. Dziewiętnastowieczny romans, wypełniony zdradą, intrygami i walką o serce ukochanej. W tle Francja z wyeksponowanym Wersalem w czasach burzliwych i przewrotnych. W czasach, kiedy na tronie zasiadał ostatni władca Francji – Napoleon III. Co więc mogło pójść źle?

Chyba nigdy nie nauczę się nie ufać ładnym okładkom. Co prawda na zdjęciach mogę zaprezentować Wam jedynie egzemplarz recenzyjny, ale przyznacie, projekt okładki jest prześliczny. Dodatkowo opis „Dziewiętnastowieczna Francja…” stop – XIX wiek? To ja już jestem kupiona. Jak wiecie albo i nie z poprzedniej recenzji bardzo lubię dziewiętnasty wiek i z wielką przyjemnością zaczytuję się w książkach, których akcja jest osadzona w tych czasach. Nic więc dziwnego, że ta historia miłosna o kopciuszku bardzo mnie zaintrygowała. Po zakończonej lekturze w mojej głowie kołatały się tysiące różnych myśli. Byłam zaszokowana, oszołomiona i zdezorientowana. I niestety nie było to w tym dobrym znaczeniu.

„Pocałunek cesarza” jest powieścią dość specyficzną. Gdybym miała zakwalifikować tę powieść, to chyba bym stwierdziła, że bliżej mu do takiego typowego harlekina. Myślę, że to określenie idealnie opisuję tę książkę. Ja spodziewałam się po niej więcej, dlatego moja recenzja będzie może trochę ostra, ale jednak oceniająca tę historię jako próbę stworzenia powieści miłosnej osadzonej w klimatach dziewiętnastowiecznej Francji. Natomiast wszystkich Was od razu informuję – „Pocałunek cesarza” jest harlekinem i jeżeli tego typu powieści bardzo lubicie, to myślę, że możecie podarować sobie resztę tej recenzji. Natomiast resztę z Was zapraszam do lektury! :)

„Jego pocałunek był jak prezent za wszystkie wyrządzone mi krzywdy. Był delikatny, ale i gorący. Słodki i gorzki. Był obietnicą, że wszystko skończy się dobrze. Nie chciałam oderwać się od tych ust. Gdy mnie całował, znikały wszystkie problemy i troski.”

Ogromnym zaskoczeniem było dla mnie to, że autorka stworzyła całkowicie alternatywną historię, bowiem „Pocałunek cesarza” z jakimikolwiek wydarzeniami historycznymi nie ma nic wspólnego. Jedyna rzeczą, która się zgadza jest postać papieża - Piusa IX, który rzeczywiście w latach, w których ma miejsce akcja, sprawował urząd głowy Kościoła. Dlatego więc, nie sugerujcie się mocno, tak jak ja, określeniem „dziewiętnastowieczna Francja”, bo niestety to, co dzieje się na łamach tej powieści z tym okresem nie na wiele wspólnego. Tym samym mamy do czynienia z bardzo dużym kuriozum, ponieważ w recenzowanej przeze mnie ostatnio serii fantastycznej, znacznie lepiej zostały oddane realia dziewiętnastego wieku , niż w bazującej na historii naszego świata (chyba?) tej kobiecej powieści. Nie wiem, czy jest to zamierzony zabieg, czy też absolutna ignorancja, ale nie wypadło to dobrze.

Bohaterom „Pocałunku cesarza” poświęcę znaczną część tej recenzji z dwóch powodów. Po pierwsze to oni powinni być głównymi filarami tej historii, a po drugie zostali skonstruowani w tak rażąco zaskakujący sposób, że wydają się być nierealni. Dlatego wierzcie mi, jest o czym pisać. Zacznę od Charlotte, głównej bohaterki „Pocałunku cesarza”, która nieszczęśliwie, jak by nie patrzeć, znalazła się w czworokącie miłosnym. Samo jej zachowanie było tak rażąco nieodpowiednie i nieprzyzwoite, że z trudem czytało mi się o jej poczynaniach. Jest to bohaterka całkowicie zapatrzona w siebie. Udaje, że dba o innych, gdy tak naprawdę zależy jej jedynie na własnym komforcie i przyjemnościach. Jej rzekoma troska o innych nie wynika z prawdziwej altruistycznej potrzeby, a jedynie z udowodnienia sobie samej, jaka to jest dobra i kochana. Jej absolutny brak logicznego i perspektywicznego myślenia kreuje wiele niepotrzebnych i żenujących sytuacji. Sama bohaterka ma duże skłonności do wyolbrzymiania i przesadnego dramatyzowania. Przez dużą część powieści zastanawiałam się, czy Charlotte jest rzeczywiście panną z dobrego domu, czy może wiejską dziewczyną ze skłonnościami do lekkich obyczajów.

Z postaciami męskimi nie jest niestety dużo lepiej. Cesarz Aleksander jest postacią całkowicie fikcyjną. Nie dopatrujcie się w nim portretu jakiegokolwiek władcy, ponieważ to oczywiście, jak to w romansach bywa, opływający seksem przystojniak z DRAPIEŻNYM uśmiechem (wybaczcie mi te wielkie litery, ale „drapieżny uśmiech Aleksandra” pojawia się tak często w tej książce, jak motylki w brzuchu Anastasii Steele aka Grey). Jest to mężczyzna, który dzierży w swoich rękach ogromną władzę, jednakże jest to władza moim zdaniem jedynie na papierze, ponieważ on w kierunku sprawowania władzy, tak właściwie, nic nie robi. A jeżeli już zdarzało mu się coś zrobić, jak choćby pojechać gdzieś tam po coś tam, to jest to tak absurdalne i pozbawione sensu, że powodowało to u mnie ogromne zażenowanie.

Kolejnym członkiem zacnego czworokątu jest Franciszek. Postać absolutnie blada i niewymiarowa, którą właściwie charakteryzuje całkowita ślepa miłość do głównej bohaterki. Jedynym bohaterem, który wypadł w moim odczuciu najlepiej, był Victor – pierwszy ukochany naszej Charlotte. Bez wątpienia czytelnik mógł odnieść wrażenie, że jest to mężczyzna z XIX wieku. Oddany służbie swojemu władcy, wierny swojej ukochanej, szukający dla niej jak najlepszych warunków, gotowy do największych poświęceń – mężczyzna wręcz idealny, choć nie pozbawiony również pewnych wad, jak choćby chorobliwa zazdrość o główną bohaterkę. Bardzo mi się podobało, że on potrafił wytknąć bohaterce jej rozwiązłe zachowanie i to, że nie potrafi poświęcić się dla miłości. Jedyny głos rozsądku w tym szaleństwie!

„ – Naprawdę chciałaś ze mnie zrezygnować tylko dlatego, że byłoby Ci łatwiej? A gdzie poświęcenie dla miłości? Kiedyś mówiłaś, że zawsze będziemy razem bez względu na wszystko… A teraz?”

Również muszę zaznaczyć, że „Pocałunek cesarza”, którego akcja przez dość dużą część dzieje się na Wersalu, jest wyjątkowo pusty. Przejawia się to ubogim wachlarzem bohaterów, których jest, jak na takie królewskie klimaty, zdecydowanie jest za mało! Nie wiem, czy jest to kwestia tego, że bohaterka, przez oczy której oczy obserwujemy świat, nie widzi więcej niż czubek własnego nosa, czy może przejawia się tutaj ogromne pójście na łatwiznę samej autorki. Ja rozumiem, że akcja skupia się przede wszystkim na trójkącie, a nie stop – czworokącie miłosnym, ale jednak trochę więcej tych bohaterów wypadało moim zdaniem tu umieścić.

Na początku raziły mnie bardzo mocno dialogi między bohaterami, jak i monologi bohaterki. Za nic nie uwierzę, że tak w dziewiętnastym wieku zachowywali się ludzie. Autorka uwspółcześniła wszystkie wypowiadane przez bohaterów kwestie (chwila, w której bodajże cesarz mówi „ano” rozłożyła mnie na łopatki) oraz ich zachowania, co mając na względzie czas akcji wypada dość niesmacznie, zwłaszcza jak czytamy o postępowaniu głównej bohaterki…

Skłamałabym gdybym Wam napisała, że powieść tę czyta się źle. „Pocałunek cesarza” czyta się wbrew wszystkim absurdom dość dobrze, dlatego tak bardzo nie mogę przeboleć tej absolutnej naiwności w wykreowanym przez autorkę świecie, niedopracowania powieści oraz absolutnego braku dobrego oddania realiów panujących w XIX wiecznej Francji, nie wspominając już o ala współczesnych zachowaniach bohaterów. Jeżeli jednak potrzebujecie absolutnego odmóżdżacza z przerysowanym romansem na głównym planie to myślę, że „Pocałunek cesarza” Wam się spodoba i nawet może sięgnięcie po drugą część, która siłą rzeczy chyba się pojawi. Jest to, moim zdaniem, taki typowy harlekin, więc jeżeli odpowiadają Wam tego typu klimaty, to śmiało sięgnijcie po powieść Sylwii Bachledy."

-> http://www.recenzjezpazurem.pl/2018/07/sylwia-bachleda-pocaunek-cesarza.html

"„Pocałunek cesarza”. Dziewiętnastowieczny romans, wypełniony zdradą, intrygami i walką o serce ukochanej. W tle Francja z wyeksponowanym Wersalem w czasach burzliwych i przewrotnych. W czasach, kiedy na tronie zasiadał ostatni władca Francji – Napoleon III. Co więc mogło pójść źle?

Chyba nigdy nie nauczę się nie ufać ładnym okładkom. Co prawda na zdjęciach mogę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Naprawdę ciężko jest mi pisać tę recenzję. Nosiłam się z myślą, że może z czystym sumieniem będę mogła Wam polecić coś dobrego z fantastyki, autorstwa polskiego, debiutującego autora. Okładka jak i opis zapowiadały niesamowitą przygodę pełną walk, smoków, namiętności, zazdrości i żądzy władzy. Miała być to powieść trochę schematyczna, z wyraźnym motywem drogi, ale również wyróżniająca się ciekawym pomysłem oraz wartką akcją. Niestety, tak się nie stało...

W tej recenzji wyjątkowo odejdę od trochę utartego już schematu i nie przedstawię Wam dokładnie tego, o czym jest ta książka. Moją decyzję argumentuję tym, że z jednej strony wiem, o czym ta książka miała być, ale z drugiej strony książka o tym, o czym miała opowiadać, po prostu nie opowiada. Dlatego postanowiłam uwiecznić dla Was zapowiadający fabułę książki opis, który pojawia się na tylnej okładce. Natomiast ja przejdę już do części, w której wyjaśnię Wam, dlaczego "Szalony król" był dla mnie tak ogromnym rozczarowaniem.

Niezaprzeczalnym faktem jest to, że w „Szalonym królu” akcja rozgrywa się naprawdę bardzo szybko. W większości powieści ta cecha jest ich niepodważalnym atutem, jednak w przypadku tej powieści działa to na jej niekorzyść. Autor wymyślił historię, która moim zdaniem spokojnie mogłaby być trylogią. Niestety książka ta została skondensowana do nieco ponad 300 stron, mimo że treści miała na dobre 1000. Sprawia to, że powieść tę czyta się dość ciężko, co potęguje uczucie dużego niedosytu i pustki po niewykorzystanym pomyśle. Czytając tę powieść przyszło mi do głowy pewne porównanie. To tak jakby w przyszłości w wyniku strasznej tragedii zniknęły wszystkie dotychczas wydane książki i ktoś, bez większej refleksji, chciałby odtworzyć z pamięci „Władcę Pierścieni” czyniąc to na 300 stronach. Dodajmy jeszcze, że osoba ta oglądała kiedyś tylko ekranizację nigdy nie zapoznawszy się z tolkienowskim pierwowzorem. Tym właśnie jest „Szalony król”. Sklejoną z chaosu twórczego historią, która została w nieumiejętny i nieprzemyślany sposób napisana.

Ciężko mówić o jakichkolwiek bohaterach w tej historii, ponieważ ich najzwyczajniej w świecie nie ma. Autor tak lawiruje pomiędzy różnymi postaciami, że trudno jest skupić uwagę na którymkolwiek z nich lub przejąć się losem któregokolwiek z nich. Przez to, że autor poświęca im bardzo mało czasu na kartach powieści, są oni przerażająco sztuczni i nijacy. Brak im motywacji, charakteru, głębi uczuć, czegokolwiek, co by sprawiło, że moglibyśmy jako czytelnicy w nich uwierzyć. Bohaterowie po prostu są i po prostu postępują tak, a nie inaczej, wpasowując się w wymyśloną przez autora koncepcję świata. Jak trzeba walczyć, to walczą, jak trzeba zdradzać, to zdradzają. Najbardziej fascynowały mnie jednak, takie postacie, które pojawiały się dosłownie znikąd. Tak, o. Bez wprowadzenia, bez niczego, po to by tylko odegrać jakieś powierzone im przez autora zadanie, a następnie by znowu magicznie gdzieś się ulotnić.

Kolejną rzeczą, o której muszę napisać jest sposób prowadzenia narracji w tej powieści. Narrator wydaje się być narratorem wszechwiedzącym, który jest częścią wykreowanego przez autora świata. Jednak już w pierwszym rozdziale sprawa się komplikuje, gdy narrator burzy czwartą ścianę mrugając porozumiewawczo do czytelnika. Na przestrzeni powieści zdarza mu się to jeszcze parę razy, a dodatkowo tę dziwaczność narracyjną potęgują niepotrzebne nawiasowe wstawki, które już całkowicie burzą jakikolwiek narracyjny konspekt. Na łopatki natomiast rozłożył już mnie całkowicie przypis w powieści fantasy (sic!) odwołujący do książki "Mitologia Słowian" Aleksandra Gieysztora.

„Szalony król” to powieść bardzo chaotyczna. Widzę w niej pomysł autora, który niestety nie udźwignął jego realizacji. Nic tak bardzo mnie nie rozczarowuje w książkach, jak niewykorzystany potencjał, a czytając „Szalonego króla” ze strony na stronę czułam coraz większe rozczarowanie. Nigdy nie żałuję czasu spędzonego z książką, jednak w tym wypadku lektura była tak nieprzyjemnym doświadczeniem, że z niecierpliwością wyczekiwałam jej końca i z trudem dotrwałam do ostatniej strony. Tak powieści fantasy się nie pisze. Sam pomysł i jego spisanie nie wystarczy do napisania książki. Potrzeba jeszcze uporządkowania myśli, narracji i tchnienia życia w wymyśloną historię, co wymaga dużo czasu, pracy i cierpliwości. Tego niestety w "Szalony królu" moim zdaniem zabrakło."

http://www.recenzjezpazurem.pl/2018/04/aleksander-michaowski-szalony-krol.html

"Naprawdę ciężko jest mi pisać tę recenzję. Nosiłam się z myślą, że może z czystym sumieniem będę mogła Wam polecić coś dobrego z fantastyki, autorstwa polskiego, debiutującego autora. Okładka jak i opis zapowiadały niesamowitą przygodę pełną walk, smoków, namiętności, zazdrości i żądzy władzy. Miała być to powieść trochę schematyczna, z wyraźnym motywem drogi, ale również...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"W parku w małym miasteczku Flint City zostaje odnalezione ciało brutalnie zamordowanego jedenastoletniego chłopca. Odciski palców, jak i zeznania świadków jednoznacznie wskazują na człowieka, którego wszyscy znają i lubią – szkolnego trenera, Terry’ego Maitlanda. Funkcjonariusze zdają sobie sprawę, że taki okrutny zbrodniarz nie może przebywać długo na wolności, dlatego decydują się na natychmiastowe i publiczne aresztowanie podczas trwającego szkolnego meczu. Policjanci są pewni swoich racji opierając je na uzyskanych dowodach, jednakże alibi, które na komisariacie przedstawia trener T., jest równie wyjątkowo silne. Za niewinność Terry’ego Maitlanda mogą poświadczyć jego znajomi, z którymi był podczas czasu dokonania zbrodni w innym mieście na spotkaniu autorskim. Czy to możliwe by człowiek był w dwóch miejscach na raz? Czy jest to jakaś tania sztuczka, a może w tej sprawie mamy do czynienia z siłami nadprzyrodzonymi? Jedno jest pewne, sprawę tę trzeba rozwiązać.

Na początku wartym zaznaczenia jest fakt, że w tej powieści pojawiają się postacie z trylogii o Billu Hodges („Pan Mercedes”, „Znalezione nie kradzione”, „Koniec warty”), wobec czego w „Outsiderze” mogą znaleźć się treści zdradzające fabułę wyżej wspomnianej trylogii. Więc jeżeli macie w planach sięgniecie po historię Billa Hodgesa, to lepiej zróbcie to przed lekturą recenzowanej teraz książki, a jeżeli nie jesteście nią zainteresowani to bez problemu możecie przeczytać „Outsidera” nic na tym nie tracąc.

„Kiedy wyeliminujesz niemożliwe cała reszta, jakakolwiek nieprawdopodobna, musi być prawdą”

„Outsider” to swoista mieszanka kryminału i grozy. Rozpoczynamy przygodę w tonie powieści detektywistycznej, a kończymy ją z lekką, acz wyrazistą, nutą grozy. Stephen King płynnie przechodzi pomiędzy kryminałem a horrorem. Jednak spokojnie, nie jest to książka, która Was przerazi, czy też sprawi, że nie będziecie mogli zmrużyć oka przez parę dni. Ale zawiera ona w sobie coś niepokojącego, coś co sprawi, że osoby dość strachliwe będą mogły poczuć się lekko zagrożone, czego efektem będzie mogła być nieprzespana noc lub niespokojny sen. „Outsider” jest bardzo dobrze napisaną książką. Stephen King niesamowicie spójnie poprowadził tę historię. Nie jest ona moim zdaniem ani za długa ani za krótka, choć liczy ponad 600 stron. Wciąga od pierwszej strony i nie pozwala nam o sobie zapomnieć ani na moment. Już od samego początku nieprzerwanie trzyma w napięciu wzbudzając u czytelnika ukucia niepokoju i angażując go całkowicie w tę historię.

"Rzeczywistość to cienki lód, po którym jednak większość ludzi ślizga się przez całe życie, ani razu do samego końca pod niego nie wpadając."

Ogromną zaletą tej powieści jest jej klimat. Stephen King w niesamowity sposób przenosi czytelnika, w jakimkolwiek by nie był miejscu na świecie, na miejsce akcji. Wyjątkowo kreuje społeczność Flint City sprawiając, że my jako czytelnicy możemy poczuć się jej członkami. Czytając tę powieść wszystko na początku wydaje się prawdziwe. Miałam wrażenia, że czytana przeze mnie historia gdzieś naprawdę w Ameryce się wydarzyła, mimo że w drugiej części powieści pojawia się wątek paranormalny. King, tak jak i kiedyś Egdar Allan Poe w opowiadaniu „William Wilson” (które, co ciekawe, jest wspominane parokrotnie przez samych bohaterów!), konfrontuje to co wydaje nam się prawdą z tym, co wydaje nam się niemożliwe.

Tę powieść tworzą również wyjątkowi, wiarygodni bohaterowie, którzy zostali skonstruowani w jak najbardziej satysfakcjonujący dla mnie sposób. Każda z przedstawionych postaci po prostu żyje. Autor sprawia, że czytelnikowi łatwo zapomnieć, że czyta powieść o postaciach fikcyjnych, co sprawia, że cała ta historia nabiera życia i wielowymiarowości. Również poprzez ich dokładne sportretowanie bardzo łatwo jesteśmy w stanie wczuć się w bohaterów i zrozumieć kierujące nimi pobudki. Ciekawy jest również zabieg odnoszenia się postaci do spraw czytelnikowi bardzo bliskich. Komentowany gdzieś w tle jest wybór Trumpa na prezydenta, wychwalany jest ponad Skype’em Facetime, a nawet wspomniany nie raz jest przynoszący dużo emocji serial – Gra o tron, co czyni tę powieść bardzo współczesną. Spośród wszystkich postaci występujących w „Outsiderze” najbardziej polubiłam detektywa Ralpha Andersona. Jest to postać, którą zżera poczucie winy. Zdaje on sobie sprawę, że możliwie niesłusznie oskarżył człowieka, którego znał, o tak okrutną zbrodnie i naraził go na publiczny ostracyzm. Nie chowa on jednak głowy w piasek i dąży do poznania prawdy i wymierzenia sprawiedliwości.

"Ludzie są ślepi na wytłumaczenia niezgodne z ich obrazem rzeczywistości."

Jak już wspomniałam jestem osobą bardzo strachliwą i przyznam, że miałam parę takich momentów podczas lektury tej powieści, gdzie odkładałam czytnik i nie chciałam na niego nawet patrzeć, tak bardzo byłam przerażona (szczególnie po scenie „w łazience, pod prysznicem”). Raz nawet po przeczytaniu paru rozdziałów przed snem mogłam nad ranem podziękować panu Kingowi za nieprzespaną noc, ponieważ moimi snami zawładną Outsider. Nieprędko pewnie sięgnę po następną powieść Kinga, jednak już wiem, że na pewno to nastąpi, ponieważ mimo że nie lubię się bać, to uwielbiam dobrze napisane książki, a „Outsider” do takich właśnie należy!"

-> http://www.recenzjezpazurem.pl/2018/06/stephen-king-outsider-premierowo.html

"W parku w małym miasteczku Flint City zostaje odnalezione ciało brutalnie zamordowanego jedenastoletniego chłopca. Odciski palców, jak i zeznania świadków jednoznacznie wskazują na człowieka, którego wszyscy znają i lubią – szkolnego trenera, Terry’ego Maitlanda. Funkcjonariusze zdają sobie sprawę, że taki okrutny zbrodniarz nie może przebywać długo na wolności, dlatego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Z niemiecką prozą fantastyczną miałam do czynienia już nie raz. Spotkania te zaliczam do bardziej, jak i mniej udanych. Tym razem w moje ręce trafił debiut niemieckiego pisarza Richarda Schwartza - „Pierwszy róg”, który jest pierwszym tomem serii Tajemnica Askiru rozplanowanych przez autora na sześć tomów. Czy było to spotkanie udane? Moim zdaniem jak najbardziej tak! Mam nadzieję, że również zainteresuje Was Tajemnica Askiru i pewnej gospody położonej na kompletnym odludziu…

Zasypana śniegiem karczma pod Głowomłotem położona daleko od cywilizacji, a w środku wędrowcy uwięzieni przez śnieżne zaspy w czterech ścianach. Grupa obcych sobie ludzi, których wydawać by się mogło nic nie łączy, będzie musiała przetrwać razem śnieżną zawieruchę, a konflikty, które zaczynają się między podróżnymi rodzić, nie będą ułatwiać ich trudnej już sytuacji. Napięcie narasta kiedy nad ranem odnalezione zostaje ciało brutalnie zamordowanego parobka…

"Nie lekceważcie prostego człowieka, sera. Przez wszystkie te lata często widziałem,jak tacy jak on decydują o losie całych królestw."

Akcja powieści nietypowo rozgrywa się tylko w jednym miejscu – w karczmie. Mimo że po parunastu stronach naszły mnie obawy, kiedy zrozumiałam już, że miejsce akcji raczej się nie zmieni, to muszę przyznać, że autor sprawnie poprowadzoną fabułą rozwiał wszelkie moje wątpliwości. Obszar do popisu i rozwoju akcji autor miał niewielki, ale wyszło mu to fenomenalnie. Książka już od pierwszej strony trzyma czytelnika w napięciu. Wyczuwalna jest ciężka atmosfera niepokoju, tajemnicy, ledwo trzymanej w ryzach przemocy oraz rodzącego się strachu. Mimo że karczma pod Głowomłotem wydaje się być dużym budynkiem, ponieważ została założona w starej twierdzy, to nie sposób oprzeć się wrażeniu klaustrofobii. Przytłaczająca atmosfera udziela się nie tylko bohaterom, ale również i czytelnikowi, który wraz z bohaterami będzie musiał odnaleźć się w gąszczu tajemnic oraz ukrytych motywów, ponieważ nie każdy podróżnik w karczmie jest tym, za kogo się podaje.

Trudno uwierzyć, że „Pierwszy róg” jest debiutem literackim. Jest to powieść bardzo dobrze skonstruowana. Nie jest ona pozbawiona wad, takich jak dłuższe przestoje akcji czy nie do końca rozwinięci bohaterowie, jednak myślę, że nie wpływają one mocno na odbiór tej powieści jako całości. Jest ona idealnym wstępem do wydarzeń, które rozgrywać się będą w następnych tomach.

"Magia zawsze ma swoją cenę. Ciepło musi skądś się wziąć, taka jest zasada. Nic nie dzieje się bez zachowania równowagi."

Rzeczą, która autorowi zarazem się udała jak i się nie udała, jest kreacja bohaterów. W tak wąskiej przestrzeni powinniśmy być chyba przesyceni portretami bohaterów, ale jednak tak się nie stało. Autor w większości, z oczywistych względów, skupia się przede wszystkim na starym wojowniku Havaldzie i władającej magią pół elfce Leandrze, którzy są bardzo dobrze przedstawieni, wielowymiarowi. Problemem jest to, że trudno mi było czuć do nich jakąś większą sympatię, co może wynikać z tego, że jest to dopiero pierwszy tom i nie do końca zostały nam przedstawione ich historie oraz motywy. „Pierwszy róg” charakteryzuje duża różnorodność bohaterów pobocznych, ale tak naprawdę tylko paru zostało dobrze dopracowanych. Szczególnie zawiodłam się na głównym antagoniście w tej części. Rozumiem, że utrzymanie jego tożsamości w tajemnicy było częścią tej historii, jednak uważam że można było go ciekawiej przedstawić na końcu powieści wgłębiając się w jego motywy i charakter.

Na dużą uwagę zasługuje świat wykreowany przez autora. Mimo że czytelnik nie poznaje go od razu w całości, to dzięki paru informacjom może złożyć z nich malutki obraz tego, jak on naprawdę wygląda. Zachwycił mnie ten zarys świata i nie mogę się doczekać jego głębszego poznania w następnych tomach. Szczególnie moje zainteresowanie wzbudziły wątki mrocznych elfów i Ostrz Spójni. Ciekawa jestem jak autor je rozwinie i czy dane będzie nam poznać więcej ciekawych ras. Skrycie liczę również na więcej opisów używanej w tym świecie magii.

"Miłość? (...) W waszych ustach brzmi to tak, jakby poborca podatkowy chciał odprawiać nabożeństwo!"

„Pierwszy róg” niezaprzeczalnie bardzo dobrze się czyta. Fabuła konsekwentnie idzie do przodu, a przed czytelnikiem stawiane są coraz większe tajemnice. Z początku kryminał fantastyczny przeradza się w wielką powieść fantasy, która mam nadzieję będzie nabierać coraz większego tempa i rozmachu wraz z kolejnymi tomami. Wszystkim sympatykom fantastyki radzę mieć na uwadze tę jutrzejszą premierę, a ja już z niecierpliwością będę wyczekiwać kolejnych tomów z serii „Tajemnica Askiru”, na które mam nadzieję nie będzie nam dane długo czekać! ;)"

-> recenzja ukazała się na blogu http://www.recenzjezpazurem.pl/2018/04/richard-schwartz-pierwszy-rog.html

"Z niemiecką prozą fantastyczną miałam do czynienia już nie raz. Spotkania te zaliczam do bardziej, jak i mniej udanych. Tym razem w moje ręce trafił debiut niemieckiego pisarza Richarda Schwartza - „Pierwszy róg”, który jest pierwszym tomem serii Tajemnica Askiru rozplanowanych przez autora na sześć tomów. Czy było to spotkanie udane? Moim zdaniem jak najbardziej tak! Mam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przyznam szczerze, że nie mogłam się doczekać lektury drugiego tomu Kronik Jaaru Adama Fabera. Tęskniłam za tym bajkowym światem pełnym ferów, jednorożców i wiedźm, dlatego powrót do magicznego świata wykreowanego przez autora ponownie dostarczył mi nie lada rozrywki i przyjemnego ukojenia po szalonych dniach na uczelni.

Zbliżają się wakacje, na które z utęsknieniem czeka młoda czarownica Kate Hallander. Po niesamowitych wydarzeniach z ostatnich miesięcy pragnie zasłużonego odpoczynku, jednak jej ciocia ma wobec niej inne plany. Postanawia zabrać Kate na czas letniej przerwy do małego miasteczka Hagsborough, gdzie Kate będzie mogła w towarzystwie innych uzdolnionych magicznie rówieśników nauczyć się podstaw czarodziejskiej sztuki. Do Hagsborough przybywa również z mamą Jonathan, który po wielu latach w końcu postanawia odkryć tajemnicę śmierci swojego ojca oraz dociec prawdy o swoim pochodzeniu. Losy tej dwójki nieuchronnie się ze sobą splotą, gdy poznają prawdę o przeszłości oraz odkryją sekrety magicznego lasu.

Tak jak i pierwszy tom, „Czarny amulet” zabiera nas na przygodę razem z młodą czarownicą Kate Hallander. Znowu zostaniemy wrzuceni w wir wydarzeń, chociaż nie zabraknie w tej powieści również wolniejszych momentów, które dadzą czytelnikowi chwilę na wytchnienie i poznanie nowych praw rządzących tym światem. Muszę przyznać, że tym razem wydarzenia rozgrywające się na kartach tej powieści są znacznie mroczniejsze. Bajkowy klimat znany nam z „Księgi luster” wydaje się powoli znikać, zaś nasi bohaterowie zmuszeni są stawić czoła siłom znacznie bardziej niebezpiecznym.

Z niepokojem muszę stwierdzić, że zabrakło mi w „Czarnym amulecie” rozwoju postaci. Bohaterowie nadal sprawiają wrażenie takich samych i poza stwierdzeniem, że są poprawie skonstruowani nie mogę właściwie nic więcej o nich powiedzieć.
Mimo że wyraźnie zaznaczyłam tę kwestię w recenzji pierwszego tomu, to uważam, że muszę ją powtórzyć również w recenzji drugiego tomu. Jest nią mianowicie wiek głównej bohaterki, który zdecydowanie jest zawyżony. W moim odczuciu wpływa to bardzo negatywnie na odbiór młodej wiedźmy, której zachowanie i reakcje nadal pozostają infantylne, co w zestawieniu ze znikomym rozwojem bohaterów w tej powieści nie wypada dobrze.

W drugim tomie przygód Kate Hallander ponownie możemy odczuć silne inspiracje światem wykreowanym przez J.K. Rowling. Dużo wątków w książce wydaje się pokolorowanym inaczej, ale ciągle tym samym, obrazkiem, co moim zdaniem może źle w wpłynąć na następne tomy tej serii. W pierwszym tomie Kronik Jaaru czułam przyjemną nostalgię związaną z nawiązaniami do uwielbianego przeze mnie świata Harrego Pottera, natomiast już w drugim tomie to uczucie zostało zastąpione przez niepokój i obawę, że autor postanowił uczynić swą serię kalką dobrze wszystkim znanego już świata, co niczym trucizna powoli będzie zabijać w tej powieści oryginalność.

-> http://www.recenzjezpazurem.pl/2018/01/adam-faber-kroniki-jaaaru-czarny-amulet.html

Przyznam szczerze, że nie mogłam się doczekać lektury drugiego tomu Kronik Jaaru Adama Fabera. Tęskniłam za tym bajkowym światem pełnym ferów, jednorożców i wiedźm, dlatego powrót do magicznego świata wykreowanego przez autora ponownie dostarczył mi nie lada rozrywki i przyjemnego ukojenia po szalonych dniach na uczelni.

Zbliżają się wakacje, na które z utęsknieniem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Czerwone słońce” jest drugim tomem serii Żniwiarz autorstwa Pauliny Hendel. Jest to cykl z gatunku młodzieżowej fantastyki osadzony w równoległym świecie, w którym słowiańskie demony żyją nie tylko w mitach...

Pierwszy został przegnany, a po jego wspólniku zaginął słuch, jednak ceną za to chwilowe zwycięstwo było życie Magdy. Po upływie roku od tych tragicznych wydarzeń do Wiatrołomu przyjeżdża pewna blondwłosa piękność, z której oczu zionie pustka. Czy to zaginiona niedawno dziewczyna? Nie… To Magda, która powróciła do życia jako żniwiarz. Odmieniona, nieufna, pałająca żądzą zemsty próbuje zaaklimatyzować się w nowym ciele i nauczyć się żyć jak żniwiarz. Natomiast cel ma jeden – odnaleźć Pierwszego i wyrównać z nim rachunki. W poszukiwaniu sposobu na pokonanie przeciwnika pomoże jej niezastąpiony Feliks oraz Mateusz, który nie ma zamiaru odpuścić swojemu niedawnemu pasożytowi wyrządzonych krzywd. Tylko razem będą w stanie stanąć do walki z potężnym Żniwiarzem oraz Nawimi, którzy ostatnio stali się wyjątkowo aktywni… Broń w dłoń, zioła i sól do kieszeni, z egzorcyzmem na ustach – czas wyruszyć na polowanie!

„Tak właśnie wierzono, a wiara to potężna siła.”

Muszę powiedzieć, że „Czerwone słońce” wciągnęło mnie trochę mniej niż „Pusta noc”. Może to tak zwany syndrom tomu drugiego? Nie zmienia to jednak faktu, że powieść tą czyta się wyjątkowo szybko i przyjemnie. Powracamy do świata znanego nam z poprzedniej części, który nadal urzeka odwołaniami do słowiańskich wierzeń i tradycji. Obserwujemy rozgrywające się wydarzenia jako postronny obserwator podążający bardziej za samą akacją, niż za jakimś konkretnym bohaterem, choć niezaprzeczalnie skupiamy się w szczególności na Magdzie, Mateuszu i Feliksie.

Bardzo pozytywnie odebrałam przemianę głównej bohaterki. Magda odradzając się w nowym ciele przejmuje niektóre cechy charakteru dziewczyny, która poprzednio w nim żyła. Nie jest już tą naiwną i miłą dziewczyną, którą poznaliśmy i polubiliśmy w „Pustej nocy”. Teraz to zadziorna i pewna siebie dziewczyna, która mówi co myśli i nie boi się płynących z tego konsekwencji. Niegdyś spokojna i opanowana Magda teraz będzie musiała podczas walki z nawimi mierzyć się również z płynącym z jej wnętrza strachem, który może okazać się jej najgroźniejszym przeciwnikiem. Będzie musiała go zwalczyć, ponieważ kolejne starcie z Pierwszym może nadejść szybciej niż przepuszcza. Poznajemy również na nowo Mateusza, który okazuję się bardzo ciekawie skonstruowaną postacią. To młody mężczyzna, którego życie zostało zniszczone. Ostatecznie zamiast uciekać postanawia stanąć naprzeciw demonom przeszłości i nawimi oraz dokonać zemsty na osobie, która doprowadziła do wszystkich tragedii, które go dotknęły, nawet jeżeli miałby przypłacić to życiem.

Autorka wprowadza wiele nowych wątków w tym tomie. Niestety jednak nie wszystkie zostają czytelnikowi wyjaśnione, z czym trzeba się liczyć, bo taka jest rola tej części. Wprowadza ona nowe zagrożenia, postacie, rozbudowując tym samym świat znany nam z „Pustej nocy”. Drugi tom jest swoistym buforem między kolejnym starciem bohaterów z Pierwszym oraz między szokującymi wydarzeniami, którymi zakończyło się „Czerwone słońce”, a rozpocznie się pewnie tom trzeci - „Trzynasty księżyc”. Mimo że ta część serii obfituje w wydarzenia i walki z nawimi, to daje ona nam odpocząć od walki z (na razie?) głównym antagonistą tych powieści – Pierwszym.
Akcja toczy się swoim tempem. Nie przyspiesza, ani też specjalnie nie zwalnia. Jednak czasami miałam wrażenie przewlekłości głównego wątku fabularnego, co szczególnie razi jak zestawimy to z tym co dzieje się na ostatnich dziesięciu stronach! Uwierzcie mi to absolutny rollercaster. Nie mogę zrozumieć, jak autorka mogła pozostawić czytelnika w tak ogromnym zawieszeniu i niewiedzy. Ten mocny tak zwany cliffhanger podsyca tylko apetyt na dalszą cześć przygód żniwiarzy. Droga autorko, ja naprawdę nie wiem, czy wytrzymam do premiery trzeciego tomu!

-> http://www.recenzjezpazurem.pl/2017/11/paulina-hendel-czerwone-sonce.html

„Czerwone słońce” jest drugim tomem serii Żniwiarz autorstwa Pauliny Hendel. Jest to cykl z gatunku młodzieżowej fantastyki osadzony w równoległym świecie, w którym słowiańskie demony żyją nie tylko w mitach...

Pierwszy został przegnany, a po jego wspólniku zaginął słuch, jednak ceną za to chwilowe zwycięstwo było życie Magdy. Po upływie roku od tych tragicznych wydarzeń...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Król kier” jest powieścią, o której głośno już było przed premierą. Piękny projekt okładki, który przyciąga spojrzenie oferując pełną tajemnic i magii przygodę. Nic więc dziwnego, że niejeden z czytelników lubiących powieści fantastyczne i młodzieżowe zwrócił na tę pozycję uwagę. Debiut młodej, polskiej autorki Aleksandry Polak porównywany do znanych dobrze tytułów takich jak Dary Anioła, Supernatural czy Caraval, wydawał się zachęcającą i silną pozycją, która jest jedynie początkiem fantastycznej przygody z motywem cyrku w tle. Co więc jednak poszło tu nie tak?

Alicja jest zwyczajną nastolatką. Wiedzie spokojne życie niczym nie wyróżniającej się uczennicy ostatniej klasy liceum, która z zniecierpliwieniem wyczekuje ważnego wydarzenia w jej życiu – studniówki. Jednak dzień, który miał okazać się dla niej wyjątkowy zmienia się w koszmar, a to za sprawą jej chłopaka, którego przyłapuje na kłamstwach i zdradzie. Jednak to dopiero początek gwałtownych zmian w jej życiu, ponieważ na jej drodze los stawia tajemniczego Hadriana, członka cyrkowej trupy, którego oczy kryją niejedną magiczną tajemnicę.

Brzmi zachęcająco, prawda? Niestety, ale jest to jedynie piękna iluzja.

„Króla kier” czyta się bardzo ciężko. Mam na myśli tu nie tylko niedopracowany i wątły styl autorki, ale również i rozwiązania fabularne. Zacznę może od ciężkiego stylu autorki. Raz czytamy zdania tak proste, że aż niepasujące do opisywanej sytuacji, natomiast z drugiej strony pojawiają się rozwleczone poetyckie porównania i metafory, co bardzo gryzie się ze sobą podczas lektury. Nie wiem i nie rozumiem, czym podyktowany był ten zabieg, ale wypadł on fatalnie w tej powieści, przez co czytało mi się ją dość ciężko.

"Życie jest jak puzzle, które układamy bez końca, a ci, którzy znaleźli drogę do naszych serc, zawsze będą elementami tej układanki."

Fabuła powieści nie porywa. Jest bardzo powtarzalna i schematyczna, tak jakby autorka wybrała z poszczególnych serii kawałki puzzli i próbowała je na raz ze sobą wszystkie połączyć, co zdecydowanie jej nie wyszło. Czasami miałam wrażenie, że autorka gubi gdzieś swój pomysł i idzie na skróty z pewnymi rzeczami, przez co niektóre rozwiązania fabularne zamiast zaskakiwać, wzbudzały jedynie uczucie zażenowania. Brakowało mi również konsekwencji za czyny bohaterów, szczególnie na tym tle wyróżnia się komiczna scena, w której nasza bohaterka w rekordowym tempie pochłania połowę butelki tequili, po czym wydaje się nie odczuwać specjalnie jakichkolwiek wpływów alkoholu, oprócz lekkiego kręcenia w głowie, które najwidoczniej przechodzi jej po chwili, a zaznaczę nie jest ona alkoholiczką.

Bohaterowie „Króla kier” są do bólu sztuczni. Ciężko mi było, jako czytelnikowi, wczuć się w jakąkolwiek postać oraz poznać i zrozumieć kierujące ją motywy. Miałam takie nieprzyjemne wrażenie jakbym oglądała pewne przedstawienie, w którym występujący aktorzy byli widocznie niezadowoleni z przydzielonych im ról, albo po prostu byli niedoświadczeni i jąkając się próbowali wypaść wiarygodnie. Z tego powodu nie mogłam uznać żadnej postaci za przekonującą.

Wysnuję również podobny zarzut, który miałam do „Księgi luster” Adama Fabera. Alicja zdecydowanie, tak samo jak i Kate, lepiej sprawdziłaby się jako młodsza bohaterka. Jej zachowanie jest infantylne i nieodpowiednie do wieku. Ta powieść może sprawdzi się dobrze dla młodszego czytelnika, ale niestety tym starszym ją odradzam.
Pomysł na tę powieść zdecydowanie był, jednak, moim zdaniem, był on jak pisklę, które dopiero, co się urodziło i musi jeszcze trochę poczekać zanim będzie gotowe na swój pierwszy lot i opuszczenie gniazda. Z przykrością muszę stwierdzić, że „Król kier” za wcześniej opuścił swoje gniazdo i zaliczył w moich oczach okropny upadek.

Ogromne rozczarowanie, chyba największe w minionym roku. Kiedy na mojej czytelniczej drodze spotykam słabszą powieść, która jest częścią serii, zazwyczaj kontynuuję rozpoczętą z tym światem przygodę, by sprawdzić, czy autor mimo słabego początku zaskoczy mnie czymś naprawdę dobrym i przemyślanym na koniec. Przyznam, że niestety w większości autorzy zawodzą pokładane przeze mnie w nich nadzieje i grzebią dobry pomysł oraz potencjał swoich powieści. Mimo wszystko, przeważnie COŚ sprawia, że ciekawa jestem rozwiązań fabularnych i zakończenia serii. Jednak w przypadku „Króla kier” nie chcę wiedzieć, co wydarzy się dalej. Niestety nie dam autorce drugiej szansy jeżeli chodzi o tę serię. Może w przyszłości zainteresuje mnie inny tytuł spod jej pióra jednakże do „Circus Lumos” niestety już nie powrócę.

-> http://www.recenzjezpazurem.pl/2018/01/aleksandra-polak-krol-kier.html

„Król kier” jest powieścią, o której głośno już było przed premierą. Piękny projekt okładki, który przyciąga spojrzenie oferując pełną tajemnic i magii przygodę. Nic więc dziwnego, że niejeden z czytelników lubiących powieści fantastyczne i młodzieżowe zwrócił na tę pozycję uwagę. Debiut młodej, polskiej autorki Aleksandry Polak porównywany do znanych dobrze tytułów takich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jeżeli poszukujesz lekkiej, wciągającej powieści młodzieżowo-obyczajowej, to dobrze, że tu trafiłeś! Przedstawiam Ci „Z popiołów” Martyny Senator. Powieść wprost idealną podczas tego przedświątecznego czasu. Co prawda ze świętami Bożego Narodzenia powieść ta prawie nie ma nic wspólnego, jednak zapewniam Cię będzie ona miodem na Twoje serce (...).
Sara jest studentką edytorstwa i razem ze swoją współlokatorką Kasią mieszka w Krakowie. Z pozoru nieśmiała i tajemnicza dziewczyna skrywa w sobie bolącą prawdę o wydarzeniach z przeszłości, które sprawiły, że stała się nieufna wobec ludzi. W kontaktach z osobami ze swojego otoczenia jest wycofana i zamknięta w sobie. Nie szuka żadnej bliższej relacji, ani tym bardziej miłości. Nawet jej współlokatorka nie wie o niej wszystkiego. Bliskie kontakty utrzymuje jedynie ze swoją kochaną babcią, która jest dla niej oparciem w każdej sytuacji. Jednak wszystko powoli zaczyna się zmieniać kiedy poznaje Michała. Czy uda mu się przebić przez mur, który wokół siebie wybudowała Sara?

"Czasami człowiek bardzo długo nie podnosi się po upadku, bo wmawia sobie, że już dawno to zrobił. Ale tak naprawdę nadal leży na ziemi i dziwi się, dlaczego ból nie mija."

„Z popiołów” czyta się naprawdę bardzo szybko. To lekka, wciągająca powieść, która oczaruje niejednego czytelnika swoim skromnym pięknem. Napisana jest w przystępny sposób, sprawia, że można łatwo wsiąknąć w tę historię. Historię Sary pochłonęłam prawie w jeden wieczór, przyznaję - nie mogłam się od niej oderwać. Mimo że pewne schematy mogą nam wydawać się utarte w tej powieści, to autorka tak zgrabnie prowadzi narrację, że nie wydaje się to być mocno odczuwalne.

Bohaterowie tej powieści bardzo urzekli mnie tym, że mimo że nie są w żaden sposób skomplikowanie zbudowani, to ich pasje i zainteresowania sprawiają, że stają się na swój sposób wyjątkowi. Można zarzucić autorce, że miejscami ich wyidealizowała, ale mi nie za bardzo to przeszkadzało. Szczególnie wyróżnia się w tej kwestii Michał - chłopak ideał. Doświadczony okrutną rzeczywistością potrafi dostrzec w życiu wszystko co najlepsze. Wyrozumiały, pełen pasji, projektujący "po godzinach" tatuaże młody mężczyzna, który z uniesioną głową staje naprzeciw wszelkim przeciwnościom losu. Natomiast Sara jest dziewczyną głęboko skrzywdzoną, która zamyka się na otaczający ją świat i ludzi. Do tego co dzieje się w jej sercu można zajrzeć przez tworzoną przez nią muzykę i teksty piosenek, w których daje upust swoim emocjom i przeżyciom.
Bardzo spodobało mi się to, że autorka przez postać Sary delikatnie wplotła w swoją historię muzykę, nadając całej powieści lirycznego wyrazu. Przypomniana mi to o powieść „Maybe Someday” Colleen Hoover, w której również muzyka była pięknym dopełnieniem i którą również miło wspominam.

Musicie jednak wiedzieć, że „Z popiołów” nie jest powieścią obfitującą w zawrotną akcję, czy też szokujące zwroty akcji. Przez tę powieść płynie się powolnym, jednostajnym tempem. Główną tajemnicą, którą w trakcie lektury odkryje czytelnik będzie prawda o przeszłości głównej bohaterki. Co bardziej wnikliwa osoba pewnie domyśli się tego, co spotkało Sarę jednak mnie mimo wszystko jej wyznanie bardzo poruszyło i przeraziło, mimo że spodziewałam się takiego rozwiązania fabularnego.

Muszę jednak przyznać, że zabrakło mi czegoś w tej książce. Spodziewałam się, że autorka zaskoczy nas jakimś wydarzeniem, podda bohaterów jakiejś próbie. Jednak to nie następuje. Jedyną rzeczą, która staje na drodze naszym bohaterom są okrutne wydarzenia z przeszłości. Jest to powieść o pogodzeniu się z własną przeszłością i zaakceptowaniu bólu, który ze sobą niesie. „Z popiołów” skupia się na głównej bohaterce, która niczym feniks będzie musiała odrodzić się i stanąć do walki o lepsze jutro. Powieść ta niesie z sobą przesłanie, żebyśmy nigdy się nie załamywali i nie poddawali, ponieważ życie ma tyle pięknych rzeczy do zaoferowania, a spotkanie osoby, z którą te piękne rzeczy będziemy odkrywać, jest tylko kwestią czasu.

-> http://www.recenzjezpazurem.pl/2017/11/martyna-senator-z-popioow.html

Jeżeli poszukujesz lekkiej, wciągającej powieści młodzieżowo-obyczajowej, to dobrze, że tu trafiłeś! Przedstawiam Ci „Z popiołów” Martyny Senator. Powieść wprost idealną podczas tego przedświątecznego czasu. Co prawda ze świętami Bożego Narodzenia powieść ta prawie nie ma nic wspólnego, jednak zapewniam Cię będzie ona miodem na Twoje serce (...).
Sara jest studentką...

więcej Pokaż mimo to