-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant5
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać423
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant13
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać5
Biblioteczka
2020-08-07
2008
2011-11-09
2015-07-10
2010-06-15
Mój mózg jest zbyt skołowany, bym mogła napisać teraz jakąś logiczną recenzję. Za jakiś czas na pewno to zrobię, a tymczasem powiem, że osoby, które od "Bastionu" odrzuciła jego objętość (1165 stron), popełniają ogromny błąd. King sprawił, że każdy kolejny rozdział, kolejny akapit, kolejne słowo przyciąga, sprawia, że drętwieją palce, po plecach przebiega zimny dreszcz, a wyobraźnia szaleje... Na pozór prosty pomysł, epidemia supergrypy, tyle że na znacznie większą skalę, przerodził się w powieść, której klimatu nigdy nie zapomnę.
[EDIT 2015: Po pięciu latach mózg nadal zbyt skołowany, żeby napisać pełnoprawną, sześcioakapitową recenzję. Wydaje mi się, że to dobra rekomendacja.]
Mój mózg jest zbyt skołowany, bym mogła napisać teraz jakąś logiczną recenzję. Za jakiś czas na pewno to zrobię, a tymczasem powiem, że osoby, które od "Bastionu" odrzuciła jego objętość (1165 stron), popełniają ogromny błąd. King sprawił, że każdy kolejny rozdział, kolejny akapit, kolejne słowo przyciąga, sprawia, że drętwieją palce, po plecach przebiega zimny dreszcz, a...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-11-14
2013-10-05
2012-12-04
2012-09-11
2012-06-21
2012-05-19
2009-01-01
Intrygująca okładka i jeszcze bardziej intrygujący tytuł. To wystarczyło, bym sięgnęła po tę książkę w wieku lat parunastu, nie wiedząc, że zapamiętam ją prawdopodobnie na całe życie. Nic zresztą nie zapowiadało szoku; ta krótka historia zaczyna się jak opowieść dla najmłodszych, trochę w stylu „Robinsona Crusoe”, na ostatnich stronach zaś mrozi krew w żyłach, staje się gorąca i lepka, jeży włosy na głowie. Jest w stanie sprawić, że dorośli spojrzą z trwogą na swoje dzieci, zastanawiając się, do czego mogą być zdolne.
Grupka dzieci w wieku od sześciu do dwunastu lat cudem przeżyła katastrofę samolotu. Znalazły się na bezludnej wyspie, obfitej w owoce, bez zagrożenia ze strony zwierząt. Są zupełnie same i nareszcie, jak im się wydaje, będą mogły bawić się do woli. Właściwie zapowiada się wspaniała przygoda, nic nie wskazywałoby na to, że tym chłopcom w ogóle przytrafiło się jakieś nieszczęście. Wydaje się, że mogą spełnić tu swoje marzenia — odkrywanie wyspy, zabawy w wodzie, wszystko to, czego nie mogli doświadczyć mieszkając w miastach pod kontrolą rodziców. A jednak nie do końca wiedzą, w co i jak mają się bawić...
Dwaj nieco starsi chłopcy, Ralf i Prosiaczek, postanawiają wezwać wszystkich na zebranie, podczas którego mają omówić sytuację i znaleźć jakiś sposób na opuszczenie wyspy. Podczas spotkania dzieci muszą wybrać przywódcę – wesołego i sympatycznego Ralfa lub Jacka, chłodnego dowódcę grupy chórzystów. Zwycięża ten pierwszy. Natychmiast zabiera się do ustalenia zasad obowiązujących na wyspie i rozdzielenia obowiązków. Tak więc dzieci przy pomocy okularów Prosiaczka rozpalają wielkie ognisko mające sprowadzić pomoc, większość chłopców ma pilnować, by płomienie nie zgasły, a chórzyści z Jackiem na czele stają się myśliwymi. Równocześnie wśród maluchów zaczyna krążyć historia o czającym się w gęstwinach Zwierzu – bestii czyhającej na życie dzieci.
Z czasem porządek, a wręcz małe państwo, do którego utworzenia dążył Ralf, rozsypuje się. Myśliwi okazują się być aż nazbyt skuteczni. Jack zabija pierwszą świnię, którą pożywiają się dzieci i w tym momencie znika niewinność, przeradzając się w siłę i brutalność. Ognisko symbolizujące nadzieję na powrót do domu gaśnie, mali rozbitkowie dzielą się na dwa wrogie sobie obozy. Liczniejsza grupa myśliwych poluje, zabija, syci się mięsem i niezwykłą mocą panowania nad życiem innych istot. W czasie spontanicznego tańca, śpiewając: “Nożem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew!”, wpadają w trans i doprowadzają do pierwszej, lecz bynajmniej nie ostatniej tragedii...
Wizerunek dzieci w książce Goldinga przeczy temu, co sądzimy i co jest dla nas jasne. Nagle okazuje się, że z pozoru bezbronny dwunastolatek może posunąć się do najgorszych czynów, nawet nie myśląc przy tym o czymś, co mogłoby uchodzić za motyw. Nóż trzymany w ręce i krew ofiary spływająca po policzkach daje uczucie władzy i to wystarcza. Brak ściśle przestrzeganych reguł, ograniczeń i kontroli sprawia, że dziecko zmienia się w mordercę, myśliwego. Mały wiek i brak doświadczenia okazuje się nie przeszkodą, a raczej furtką do szaleństwa i przemocy.
„Władca Much” wywarł na mnie niesamowite wrażenie. Znacznie odbiega od standardów, zaskakuje i przeraża. Jakiż szok przeżywa czytelnik, gdy po kilku rozdziałach radość na wyspie nagle zostaje zastąpiona brutalność i śmierć! Nie jest to jednak książka dla każdego. Żeby w pełni ją docenić, trzeba dostrzec przesłania zręcznie wplecione w treść, jak choćby świńska głowa zatknięta na kiju, oblepiona przez chmary much i przemawiająca do przestraszonego Simona. Po lekturze trudno będzie czytelnikowi uciec od trudnych pytań. Czy każdy skrywa w sobie tę małą, ukrytą cząstkę myśliwego, czekającego na dogodny moment, by zawładnąć człowiekiem? Skoro dzieci są zdolne do takich czynów, to co może zrobić dorosły? Czy tak naprawdę każdy z nas jest Zwierzem?
[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2012/05/wadca-much-william-golding.html ]
Intrygująca okładka i jeszcze bardziej intrygujący tytuł. To wystarczyło, bym sięgnęła po tę książkę w wieku lat parunastu, nie wiedząc, że zapamiętam ją prawdopodobnie na całe życie. Nic zresztą nie zapowiadało szoku; ta krótka historia zaczyna się jak opowieść dla najmłodszych, trochę w stylu „Robinsona Crusoe”, na ostatnich stronach zaś mrozi krew w żyłach, staje się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2010-06-10
Na najlepsze książki trafia się przez przypadek. Ta wpadła mi w ręce właśnie niechcący i przez kilka miesięcy uparcie odkładałam ją na bok, nawet się nie domyślając, co tracę. W końcu jednak zabrałam się do czytania... i od pierwszej strony pokochałam styl Josepha Hellera, wszystkie absurdalne sytuacje, które opisał, i oczywiście Yossariana.
Trudno napisać o "Paragrafie 22" coś sensownego, ponieważ w samej książce na pierwszy rzut oka sensu jest zdecydowanie mniej niż absurdu.
Sama historia wydaje się nieskomplikowana - bomardier Yossarian w obawie o swoje życie usiłuje wymigać się od lotów bojowych udając wariata. Napotyka jednak jeden znaczący problem - najwyraźniej wszyscy wokół są kompletnymi szaleńcami, a na dodatek tytułowy paragraf 22 skutecznie utrudnia Yossarianowi wprowadzenie jego błyskotliwego planu w życie...
Tak w wielkim uproszczeniu można przedstawić trzon fabuły "Paragrafu 22". W rzeczywistości na całą opowieść składa się mnóstwo historii związanych w mniejszym lub większym stopniu z przeróżnymi postaciami. Należy nadmienić, że mimo ich sporej ilości, każda jest wyjątkowa, cholernie ciekawa i nieprzewidywalna; wystarczy spojrzeć na Mila, Dunbara albo Orra.
Właśnie bohaterowie są jedną z ogromnych zalet "Paragrafu 22". Z szeroko otwartymi ustami przerzucałam kolejne kartki, by przekonać się, jakim numer wywiną tym razem. Czytając na lekcji pod ławką wykazywałam całkowity brak instynktu samozachowawczego, parskając śmiechem lub wciągając powietrze z głośnym świstem zdumienia. Chwilami nie mogłam się nadziwić kompletnemu chaosowi i absurdowi, który Heller przedstawił. Mimo to jestem skłonna uwierzyć, że II wojna światowa faktycznie tak się prezentowała. Ba! Na dobrą sprawę nasza zwykła, szara rzeczywistość również tonie w absurdzie.
Jak w skrócie można opisać według wielu najlepszą powieść Hellera? Wrząca mieszanka akcji, czarnego humoru i absurdu, doprawiona gorzkimi rozważaniami o sensie wojny napisana w naprawdę genialny sposób, a na dodatek z nutką szaleństwa znacznie poważniejszego, niż ten, z którego chce skorzystać Yossarian. Tyle.
Nie pozostaje mi nic innego jak dodać "Paragraf 22" do krótkiej listy moich ulubionych książek. Na pewno sięgnę po nią jeszcze nieraz.
Na najlepsze książki trafia się przez przypadek. Ta wpadła mi w ręce właśnie niechcący i przez kilka miesięcy uparcie odkładałam ją na bok, nawet się nie domyślając, co tracę. W końcu jednak zabrałam się do czytania... i od pierwszej strony pokochałam styl Josepha Hellera, wszystkie absurdalne sytuacje, które opisał, i oczywiście Yossariana.
Trudno napisać o "Paragrafie...
2011-04-08
„Był żołnierzem i gdyby ktoś go zapytał, kim chce zostać, kiedy dorośnie, nie wiedziałby, o co chodzi”
Science fiction. Pierwsze skojarzenie osoby mniej lub bardziej nieświadomie unikającej tego gatunku? Miliony nazw planet, systemów i galaktyk. Wynalazki opisane w sposób bardziej kosmiczny od samego miejsca akcji, które, nawiasem mówiąc, jest nie do ogarnięcia. Lasery, komandorzy, najwymyślniejsze obce rasy, ludzie z często zerowymi problemami egzystencjalnymi, ponieważ znaczące zwiększenie się Świata zajmuje całą ich uwagę. Marines, wahadłowce, krążowniki, roboty, komputery, hologramy, technika, o rany, królestwo za konia.
Po „Grę Endera” sięgnęłam z dwóch powodów. Po pierwsze, warto przełamywać przyzwyczajenia, poszerzać horyzonty, dbać o elastyczność myślenia. Ani rusz bez próbowania różnych potraw. Po drugie, zawsze fascynowały mnie literackie wizje dzieci nieco odbiegających od standardów. Motyw dzieci z krwią na rękach mam już za sobą, teraz nadszedł czas na dzieci genialne. Mogłoby się wydawać, że to popularny motyw, ale czy ktoś zrealizował go kiedyś naprawdę idealnie? W tym tygodniu dowiedziałam się, że odpowiedź brzmi: tak. Tą osobą jest Orson Scott Card.
Ender Wiggin, lat sześć, ma ocalić ludzkość przed zagładą jako dowódca floty. Odkryto w nim geniusz wojskowy, ale ponieważ czas nagli, a już wiele lat wcześniej przekonano się, że potencjał dziecięcego umysłu należy wykorzystać jak najszybciej, chłopiec musi w trybie przyspieszonym uzyskać wiedzę i umiejętności, które wpaja się przez co najmniej dziesięć lat szkolenia. Nie brzmi to zbyt zaskakująco, nieprawdaż? Wszystko dlatego, że w tej książce liczy się nie los dwóch stojących naprzeciw siebie cywilizacji, ale człowiek, w którego ręka spoczywa ich przyszłość.
Jedno trzeba zaznaczyć jasno i wyraźnie: nie jest to historia o strzelających do siebie komandosach, o epickich bitwach w przestrzeni kosmicznej ani nawet o eksploracji tej czy innej galaktyki. Nic z tych rzeczy. „Gra Endera” to opowieść o chłopcu, którego wyrwano z dzieciństwa, zanim zdał sobie sprawę z tego, czym ono jest. Obserwujemy, jak rośnie, wiemy jednak, że nie dorasta; już w chwili, gdy czytelnik poznaje Endera, widzi, że jest on bardziej niż dojrzały. Inteligencja i analityczny umysł są jego błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie. Jest zbyt bystry, by sprzeciwić się narzuconemu odgórnie obowiązkowi, myśli zbyt dużo, by nie dostrzec, jak wiele od niego zależy, jaki obowiązek spoczywa na jego barkach.
Trudno powiedzieć, na czym polega magia „Gry Endera”. Mogę ostrożnie obstawiać, że chodzi właśnie o głównego bohatera. Z jednej strony podziwiamy jego zdolności, tempo, w jakim się uczy i pomysły, na które wpada w ułamku sekundy. Z drugiej... widzimy, że wszystko to dzieje się wbrew niemu. Ender dociera na szczyt, ponieważ dorośli łamią go raz po raz – i robią to w taki sposób, że inteligencja chłopca, jego najsilniejsza broń, zwraca się przeciw niemu. Cieszymy się wraz z Enderem po zwycięstwie, tęsknimy razem z nim za ciepłym uściskiem przyjaznej dłoni, walczymy o uznanie, a potem obserwujemy jego stratę mimo zwycięstwa, otrzymujemy coś i po chwili jest nam to zabierane... Tak wygląda życie Endera. Czytelnik mu nie współczuje; on cierpi razem z bohaterem. Jednocześnie wie doskonale, że niszczą go w imię wyższego celu, w imię przetrwania. A gdy dochodzi do ostatecznego starcia... choćby tylko dla niego warto przeczytać „Grę...”. Uczucie głębokiego osłupienia gwarantowane.
Card opisał młodość Endera językiem prostym, pozbawionym wymyślnych językowych fajerwerków, a mimo to przedstawił świat i bohatera w sposób całkowicie zrozumiały, jasny, a przede wszystkim wciągający. Mimo niewielkiej objętości powieść zawiera mnóstwo wątków i smaczków, które łykamy błyskawicznie. Szkolenie w Szkole Bojowej czyta się na jednym wdechu, Szkołę Dowodzenia na drugim. Postacie otaczające Endera ustępują mu tylko dlatego, że to wokół niego skupia się historia, ale to nie przeszkadza w polubieniu Groszka oraz reszty genialnych dzieci czy też znienawidzenia Graffa wraz z całą armią dorosłych, którzy zdają się być nastawieni przeciwko Enderowi, „bo tak trzeba”.
Z każdą kolejną stroną czujemy coraz większy żal i przerażenie; nie tylko dlatego, że Ender nieuchronnie zbliża się na równi do zwycięstwa nad robalami, jak i do przegranej z samym sobą, ale też dlatego, że do końca lektury zostało tylko sto pięćdziesąt... sto... trzydzieści... dziesięć stron. To jedna z tych osobliwych książek, po których skończeniu czuje się niesamowitą pustkę, ma się ochotę rzucić wszystko i zacząć czytać od nowa, równocześnie jednak trudno określić, dlaczego tak się dzieje.
Odkładam „Grę Endera” na półkę z mieszaniną zachwytu i głębokiego smutku, ponieważ mam wrażenie, że właśnie przeczytałam najlepszą książkę od dłuższego czasu i nieprędko coś wywoła u mnie podobny stan. Myślę, że mój umysł jeszcze przez pewien czas będzie znajdował się w nullo – stanie całkowitej nieważkości.
[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/08/gra-endera-orson-s-card.html ]
„Był żołnierzem i gdyby ktoś go zapytał, kim chce zostać, kiedy dorośnie, nie wiedziałby, o co chodzi”
Science fiction. Pierwsze skojarzenie osoby mniej lub bardziej nieświadomie unikającej tego gatunku? Miliony nazw planet, systemów i galaktyk. Wynalazki opisane w sposób bardziej kosmiczny od samego miejsca akcji, które, nawiasem mówiąc, jest nie do ogarnięcia. Lasery,...
2011-02-20
Czego baliście się jako dzieci? Ptaka bądź rur odpływowych, chociaż nie macie pojęcia, dlaczego miałyby was przerażać? A może klauna, który, zamiast rozśmieszyć, wywołał odrazę i przerażenie? Wilkołaka, którego widzieliście w kinie? Cokolwiek to było, pamiętacie na pewno do dziś. Coś, co spędzało wam sen z powiek i wybijało z głowy pomysły takie jak nocny biwak w ogrodzie kolegi czy samotne spacery po lesie. Co byście zrobili, gdyby wasz strach ucieleśnił się, gdy byliście dziećmi, a potem wrócił wiele lat później, chociaż wy straciliście już całą dziecięcą siłę? Ucieklibyście? A może spróbowalibyście ponownie pokonać To?
Siedmioro dorosłych pochodzących z Derry w stanie Maine stanęło przed takim właśnie problemem. Gdy byli dziećmi, stali się świadkami serii morderstw, dokonywanych przez tajemnicze To. Trudno określić, czym właściwie ono jest. Dla każdego z nich objawiało się pod inną postacią, jednak Temu zawsze niezmiennie towarzyszyło dławiące, paniczne przerażenie. Dwadzieścia kilka lat temu udało im się je pokonać. Teraz ponownie muszą zdobyć się na odwagę, którą wówczas mieli.
Stephen King dobrym pisarzem jest. Jak dobrym, mówi się różnie, ale z pewnością umie tworzyć historie wraz z pełnym wyposażeniem. Co więcej, umie też oddziaływać swoim tekstem na czytelnika – ta sztuka rzadko któremu autorowi się udaje. Tym razem King postanowił odwołać się do uczucia, które siedzi w nas najgłębiej: do strachu. Konkretniej rzecz ujmując, do strachu z dzieciństwa. Podczas lektury pytałam kilka osób, czy boją się klaunów, ponieważ sama nawet nie bywałam w cyrkach, więc jegomoście z pudrem na twarzy i pomarańczowymi pomponami przy kostiumie nie wydawali mi się straszni. Ponad połowowa moich rozmówców żywo potwierdziła. Zapytałam: ale co właściwie jest w tym klaunie takiego przerażającego? Nie umieli odpowiedzieć. I to jest właśnie sedno sprawy. Dzieci boją się, chociaż nie wiedzą czego, nie mają podstaw. Pokonanie strachu jest największym zwycięstwem, jakie można odnieść, mając dziesięć lat. Dorośli z kolei wszystkie swoje strachy racjonalnie wyjaśniają. Zamiast duchów boją się nowotworu albo Urzędu Skarbowego. King rozłożył uczucie przerażenia w obydwu przypadkach na czynniki pierwsze i pokazał je czytelnikowi od góry do dołu, mówiąc: sam dotknij, zobacz, jak to działa. Czytelnik wyciąga więc rękę, dotyka, nieznacznie blednie... a potem, odkładając książkę na szafkę nocną czuje silny niepokój, bo z okładki w drapieżnym uśmiechu wykrzywia się do niego wychylający się z kanałów klaun. (Z autopsji. Mnie ten obrazek naprawdę niepokoi).
Siłą tej książki jest nie tylko sam strach we wszystkich tego słowa znaczeniach i przejawach, ale także złożoność całej historii. Podczas lektury poznajemy od podszewki bohaterów, a także ich rodzinne miasteczko, Derry, wraz ze wszystkimi jego urokami i brudami. Jest ono opisane tak dokładnie, że mamy wrażenie, iż miejsce to istnieje naprawdę, a King pełni tylko rolę autora szczegółowego reportażu. Równocześnie obserwujemy mieszkańców Derry, z których najważniejsza jest oczywiście owa siódemka dzieci. Jak na tak dużą liczbę głównych bohaterów, King wykreował ich naprawdę po mistrzowsku, starannie, różnorodnie i z klasą właściwą świetnemu pisarzowi. Bill jest nieco melancholijnym przywódcą całej grupki; Richie – mój faworyt – pełni rolę dyżurnego wesołka; Ben jest wyposażony w doskonały zmysł architektoniczny oraz spory brzuch; Eddiego matka wychowuje na rasowego hipochondryka; Stan pełni rolę najdojrzalszego i, co za tym idzie, najbardziej racjonalnego z nich, ale nie zawsze wychodzi mu to na dobre; Mike musi radzić sobie z kłopotami związanymi z kolorem jego skóry; Beverly stara się nie nienawidzić swego ojca, który bardzo się o nią martwi, a zmartwienie to okazuje w dość osobliwy sposób. Każde z nich ma własne problemy, marzenia, radości, smutki i strachy, które ich połączyły. I muszą pozostać razem, by pokonać...
....To. Klaun, wielkie ptaszysko, wilkołak, gigantyczna gałka oczna, trędowaty, głos w rurach. Do wyboru, do koloru. Jeśli nie wiesz, czego się boisz najbardziej, To ci pokaże. Ma tak wiele oblicz, jak wiele twarzy ma ludzki – dziecięcy – strach. Która jest najstraszniejsza z nich? Myślę, że klaun Pennywise. On bije na głowę niemal wszystkie literackie czarne charaktery, z jakimi dotąd się spotkałam. Z początku uśmiecha się, podaje pęk balonów, opowiada kawał, zaprasza do wspólnej zabawy, a potem nagle łapie za nadgarstek i ściąga do kanałów. Bo tam na dole wszystko unosi się w powietrzu, tam na dole wszyscy pływamy, a ty zaraz do nas dołączysz, ty też będziesz pływał...
Czy „To” jest najstraszniejszą książką Kinga? Nie wiem. Dla mnie, osoby stojącej już ponad dzieciństwem, ale nadal poniżej dorosłości, tak. Lekturę musiałam dzielić na części, które odgradzały od siebie całe miesiące. Nie byłam w stanie przeczytać jej jednym ciągiem. Nadrabiałam to jednak faktem, iż książkę brałam do ręki między północą a czwartą nad ranem. To jest opowieść, którą należy poznać w samotności, po ciemku, sam na sam z wymalowanym na okładce klaunem. Jako podsumowanie przyznam jeszcze, że ostatnio zorientowałam się, iż obok drogi, którą niemal od dziesięciu lat przemierzam co rano, znajduje się wylot rury kanału. I wiecie co? Chyba zmienię trasę.
[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/10/to-stephen-king.html ]
Czego baliście się jako dzieci? Ptaka bądź rur odpływowych, chociaż nie macie pojęcia, dlaczego miałyby was przerażać? A może klauna, który, zamiast rozśmieszyć, wywołał odrazę i przerażenie? Wilkołaka, którego widzieliście w kinie? Cokolwiek to było, pamiętacie na pewno do dziś. Coś, co spędzało wam sen z powiek i wybijało z głowy pomysły takie jak nocny biwak w ogrodzie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-01-13
"A Tyler podchodzi do kuchennego stołu bez koszuli, cały pokryty malinkami, i mówi, ble, ble, ble, ble, ble, poznał wczoraj wieczorem Marlę Singer i poszli razem do łóżka. Słuchając tego, identyfikuję się bez reszty z Woreczkiem Żółciowym Joego. To wszystko moja wina. Czasami robisz coś i zostajesz wyrolowany. Czasami czegoś nie robisz i też zostajesz wyrolowany."
Nie mogę z dumą oznajmić, że nie oglądałam "Podziemnego kręgu", mrocznego thrillera ze świetnymi rolami Edwarda Nortona i Brada Pitta. Ba, nie mogę nawet powiedzieć, że film ten mi się nie podobał, bo podobał się bardzo. Z tego powodu długo zwlekałam z sięgnięciem po książkowy oryginał. Gdy jednak już przemogłam się i zaczęłam czytać, poczułam się... nieco zdezorientowana.
Bliżej nieokreślony Narrator, człowiek na tyle młody, by mieć w sobie młodzieńczą iskrę, a jednocześnie zbyt stary, by obok iskry tliła się też nadzieja na lepsze jutro, jest człowiekiem stąpającym na granicy między frustracją a otępieniem. Wywołuje je beznadzieja obecnego życia bohatera: jego praca, urządzone według katalogu Ikei mieszkanie, otaczająca go rzeczywistość i własne odbicie w lustrze - wszystko to przyprawia Narratora o stan bliski głębokiej depresji. Zamiast niej dręczy go bezsenność. Receptą na to są spotkania grup terapeutycznych o szerokim zakresie usług; zdaje się, że bohaterowi najbardziej do gustu przypada rak jądra oraz czerniak złośliwy. Regularnie otwiera swoje czakry, szuka wewnętrznego dziecka i wypłakuje się w ramiona ludzi, którzy już jedną nogą są po drugiej stronie. I to działa. A przynajmniej do pewnego momentu. Aż do pojawienia się kobiety o imieniu Marla oraz mężczyzny o imieniu Tyler.
Ten sam Tyler na pierwszej stronie powieści pakuje Narratorowi pistolet w usta i zasypuje go przyjacielskimi złotymi myślami. Tyler przeczytał biblię każdego szanującego się anarchisty. Tyler jest skarbnicą zasad właściwego życia. Tyler wie, jak zrobić z człowieka Nikogo, który później staje się Kimś. A jeśli zrobi zrobi to przy pomocy domowej roboty napalmu, to może nawet będzie miał udział w Projekcie Feniks. "Fight Club" zaczyna się mocnym prawym podbródkowym, a potem, zamiast cofnąć się i dać czytelnikowi stanąć na nogi, częstuje go długą serią ciosów w brzuch i nagle zamiera. Ale nie ma przebacz. Tuż za rogiem czeka kolejny wybuch, kolejny dowód na żałosność rzeczywistości, kolejna recepta na koniec świata. Bo tylko to się liczy.
Styl Palahniuka jest niesamowity. Na każdym kroku autor serwuje zdania ociekające ironią i krytycyzmem wobec świata. Czytelnik nie wie, czy ma się śmiać, czy szeroko otwierać oczy ze zdumienia. Akcja jest tak zakręcona, że nieraz można poczuć się naprawdę ogłuszonym. Chaotyczna narracja, gwałtowne przeskoki w czasie i przestrzeni, gonitwa dzikich myśli bohatera i wreszcie te poszarpane, mieszające się ze sobą instrukcje produkcji domowej bomby i doprowadzenia cywilizacji do zagłady. Drogi czytelniku, jeśli chcesz wysadzić w powietrze swoje biuro albo zalać jakiś bankomat waniliowym puddingiem, to wujek Chuck powie ci, jak to zrobić. Przy okazji dowiesz się, że w ten sposób powoli i metodycznie możesz wprowadzić do rzeczywistości prawdziwy Chaos.
Daleko mi do zostania anarchistką, ale słowo daję, Tyler jest w stanie przekonać, że to naprawdę najlepsze wyjście z całego tego bajzlu. Praca, której nienawidzimy i produkty, których nie potrzebujemy. Rzeczy, które posiadają nas samych. Nie jesteśmy jedynymi w swoim rodzaju płatkami śniegu. Nie wierzysz w to? Przeczytaj "Fight Club"; uwierzysz. Tyler mówi mi, że jestem jedynie kosmiczną małpą w trybach Projektu Feniks, a ja przez chwilę w to wierzę. Patrzę na świat wokół i naprawdę w to wierzę.
[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/05/fight-club-chuck-palahniuk.html ]
"A Tyler podchodzi do kuchennego stołu bez koszuli, cały pokryty malinkami, i mówi, ble, ble, ble, ble, ble, poznał wczoraj wieczorem Marlę Singer i poszli razem do łóżka. Słuchając tego, identyfikuję się bez reszty z Woreczkiem Żółciowym Joego. To wszystko moja wina. Czasami robisz coś i zostajesz wyrolowany. Czasami czegoś nie robisz i też zostajesz wyrolowany."
Nie...
2010-07-09
Starsze książki Stephena Kinga różnią się od tych ostatnich ("Ręka Mistrza", "Pod kopułą") jednym istotnym szczegółem.
Te starsze są szalone.
Gdy zabrałam się za "Misery", posiadałam ją tylko w postaci e-booka. Jako że mam się za sprytną dziecinę, zrzuciłam ją sobie na komórkę i przeczytałam jedną trzecią z ekraniku o wymiarach trzy na cztery centymetry. W nocy. To nie było mądre z mojej strony. Porzuciłam ją na rzecz innych książek, które mniej zryją mi psychikę i w których scena palenia kilkuset zapisanych kartek nie wywoła u mnie drżenia rąk czy zimnego potu na czole. Gdy ponownie sięgnęłam po "Misery", miałam niewątpliwie słuszne złe przeczucia.
Historii nie trzeba przedstawiać. Wystarczy powiedzieć, że Paul Sheldon, autor serii popularnych romansideł o Misery, miał już szczerze dość tej nudnej baby i z radością uśmiercił ją w ostatniej powieści z cyklu, po czym zabrał się za powieść dla dużych, niegrzecznych chłopców. Plany te pokrzyżował wypadek samochodowy, w wyniku którego jego nogi zostały zmiażdżone (powiedzieć "połamane" to za mało). Każdemu mogło się to zdarzyć, nic niezwykłego, bywa. Tyle że Paul budzi się nie w szpitalu, lecz w domu Annie Wilkes. I w tym momencie zaczyna się zabawa.
King uwielbia obsadzać w roli głównych bohaterów swoich powieści pisarzy z małym zastojem twórczym. Tym razem pokusił się o przelanie swoich rozważań dotyczących pisania w myśli Paula. Przez część książki obserwujemy zmagania Sheldona z maszyną do pisania, z Misery i z jego własną wyobraźnią. Powiem szczerze - większość czytelników w pewnym momencie może poczuć się znudzona, ale mnie opisy wypełniania "dziury" w papierze pochłonęły bez reszty. Może dlatego, że sama piszę, a może nie.
Drugim i ważniejszym problemem Paula jest Annie. Annie to wykwalifikowana pielęgniarka. Jej ulubionymi środkami niesienia pomocy chorym są uzależniające lekarstwa, siekiera, nóż elektryczny i wiadro z mydlinami. Kosiarka rozmiarów małego traktora też bywa całkiem pomocna. Warto wspomnieć jeszcze jedno: Annie jest szalona.
I właśnie szaleństwo Annie Wilkes czyni "Misery" powieścią genialną. Nie jestem w stanie nawet się domyślać, jak King wpadł na coś takiego. Za każdym razem, gdy ona wchodziła do pokoju, bałam się razem z Paulem. Razem z Paulem czekałam na to, aż Annie się wyłączy albo wybuchnie wściekłością. Razem z Paulem powtarzałam w myślach "Proszę, Annie, proszę, Afryka, proszę proszę bogini Afryka proszę proszę proszę...".
Czytając ostatnich kilkanaście stron nie byłam pewna, co się właściwie dzieje. Czy to, co widzi Paul, naprawdę istnieje, czy tylko mu się wydaje? Ale przecież Paul oszalał. Boi się. Chce swoich prochów. To sen. Obłęd. Paranoja.
Polecam "Misery" każdemu, kto uważa, że żadna książka go nie przerazi. Może i nie przestraszy się wykutej z kamienia bogini, ale z pewnością poczuje lekki niepokój, gdy za którymś razem Annie wejdzie do pokoju i na jej ustach nie będzie matczynego uśmiechu...
[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/05/misery-stephen-king.html ]
Starsze książki Stephena Kinga różnią się od tych ostatnich ("Ręka Mistrza", "Pod kopułą") jednym istotnym szczegółem.
Te starsze są szalone.
Gdy zabrałam się za "Misery", posiadałam ją tylko w postaci e-booka. Jako że mam się za sprytną dziecinę, zrzuciłam ją sobie na komórkę i przeczytałam jedną trzecią z ekraniku o wymiarach trzy na cztery centymetry. W nocy. To nie...
2011-10-19
2011-07-30
2011-05-11
Kontynuując swą pouczającą, jakże radosną drogę przez różnego rodzaju wizje apokalipsy i post-apokalipsy musiałam w pewnym momencie natrafić na świat po wojnie atomowej, w którym główne skrzypce grają mutanty i promieniowanie. Z uwagi na ten fakt oraz bogatą kampanię reklamową postanowiłam zaopatrzyć się w książkę pod tytułem „Metro 2033”. Pierwsze skojarzenie? Nie lubię metra, naprawdę szczerze nie cierpię tego środka transportu. Drugie: chyba nigdy nie czytałam czegoś, co powstało w Rosji XXI wieku. I wreszcie trzecie: ten pomysł brzmi tak niesamowicie swojsko! Może i nieco powtarzalnie, ale... czemu by nie spróbować?
Powieść wita nas dokładnie tak, jak powinna: jedynym punktem rozjaśniającym mrok jest słabe ognisko, przy którym siedzą wartownicy z przewieszonymi przez plecy nie najnowszymi już karabinami. Atmosfera jest z pozoru jak wycięta z biwaku, a w rzeczywistości pełna napięcia. Najmniejszy szmer podrywa jednego z mężczyzn na nogi, a zbliżeniu się do granicy oświetlonej przestrzeni towarzyszy sugestywny szczęk odciąganego zamka. Ciemność odpowiada tylko nieokreślonym, tajemniczym szeptem... I już w tym momencie, na samym początku pierwszego rozdziału, czytelnik otrzymuje taką dawkę ciężkiego, a jednocześnie przyciągającego klimatu, że nie daje rady i czyta dalej, aż do protestu zmęczonych oczu – bo oderwanie się od historii Artema jest czymś niemal niemożliwym.
Wizja metra oszołamia. I to nie jego wielkością (porównanie ratującej czytelnikowi życie, ale kłopotliwie umieszczonej w trzech czwartych tomu mapki metra moskiewskiego i metra warszawskiego jest dość zabawne), ale nastrojem, który panuje tak na stacjach, jak i w tunelach. Glukhovsky stworzył prawdziwą miniaturkę świata: w podziemiach nie brakuje związków handlowych, terenów opanowanych przez ludzi ślepo zapatrzonych w swe ideologie, bandytów pobierających myto za przejście, marnych straganów z pieczonymi szczurami, swego rodzaju metropolii symbolizującej resztki dawnego życia, legend krążących po całym metrze, z których duża część okazuje się prawdą – czego Artem doświadczył na własne skórze. Dla mnie kwintesencją niesamowitego klimatu tego miejsca jest powszechnie obowiązująca waluta: naboje do kałasznikowa. Co ciekawsze, w pewnym momencie okazuje się, że świat „na górze”, zniszczona Moskwa, w żaden sposób nie ustępuje metru w poczuciu wszechobecnego brudu, mroku i zagrożenia czyhającego za rogiem... lub tuż za plecami.
Co można napisać na temat samej fabuły i przetaczających się przez nią postaci, z głównym bohaterem o ciekawym imieniu Artem na czele? Są w porządku; wprawdzie bez fajerwerków, ale bardzo dobrze. Jest napięcie, są i chwile odpoczynku, strzelanin również nie brakuje; razem z Artemem podziwiamy krajobraz z szkieletami wieżowców na horyzoncie, zwiedzamy Wielką Bibliotekę, a także słuchamy głosu tuneli, kontemplujemy szaleństwo ogarniające ich mieszkańców i zastanawiamy się, dokąd zawiedzie nas ta długa i kręta droga. Żal wprawdzie, że duża część postaci, w tym intrygujący Chan, przewija się tylko przez jeden, góra trzy rozdziały; miejscami infantylność Artema również irytuje, ale przypomina jednocześnie, że tak naprawdę nasz bohater to jeszcze młody, niedoświadczony człowiek, którego być może przerasta powierzone mu zadanie.
„Metro 2033” nie jest wprawdzie książką pozbawioną wszelkich wad, uważny czytelnik dostrzeże pewne nieścisłości i uproszczenia w historii, ale szybko o nich zapomni. Budowana w prosty sposób, łatwym językiem i nieskomplikowanymi myślami wizja świata po wielkim atomowym konflikcie nie zwali z nóg czytelnika obeznanego z tytułami o podobnej tematyce, ale z pewnością pozostawi w jego wyobraźni zadziwiająco wyraźne obrazy ciemnych tuneli i majaczącego w oddali ogniska na pięćsetnym metrze, a także pojawiające się gdzieś z tyłu głowy mgliste pytanie: zapytają o hasło czy zaczną strzelać...?
Kontynuując swą pouczającą, jakże radosną drogę przez różnego rodzaju wizje apokalipsy i post-apokalipsy musiałam w pewnym momencie natrafić na świat po wojnie atomowej, w którym główne skrzypce grają mutanty i promieniowanie. Z uwagi na ten fakt oraz bogatą kampanię reklamową postanowiłam zaopatrzyć się w książkę pod tytułem „Metro 2033”. Pierwsze skojarzenie? Nie lubię...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Fantasy sprawia wrażenie najbardziej wyeksploatowanego ze wszystkich podgatunków fantastyki. Tym samym każdy, kto pisze o krasnoludach, trollach, wampirach oraz uzbrojonych w ciut nieporęczne miecze strażnikach miejskich winien wprowadzić do powieści coś, co czytelnika zaintryguje. W przypadku dobrze wszystkim znanego (a jeśli nie, należy ten stan rzeczy jak najszybciej zmienić) Terry'ego Pratchetta owym czynnikiem zasysającym jest humor. A właściwie Humor – jedyny w swoim rodzaju.
„Na glinianych nogach” to kolejna powieść ze Świata Dysku, prezentująca ankh-morporską historię z miejskimi strażnikami w rolach głównych. Tym razem podkomendni sir (niestety, jak twierdzi sam zainteresowany) Samuela Vimesa usiłują rozwikłać zagadkę morderstw nieszkodliwych staruszków, podejrzanego zachowania golemów oraz zdecydowanie najbardziej problematycznego otrucia Patrycjusza, człowieka przez część mieszkańców miasta nielubianego, przez pozostałych znienawidzonego. Dodatkowo, najbliżsi współpracownicy komendanta nie mogą narzekać na brak prywatnych problemów, a i on sam musi zmagać się z gorączką tytułów i herbów szlacheckich czy przyjętym niedawno w szeregi straży krasnoludem-tranwestytą o zastanawiającym nazwisku Tyłeczek... Jakby to podsumował Paskudny Stary Ron: „demoniszcza, tysiącletnia wskazówka i krewetki!”.
Mnogość przeplatających się ze sobą wątków to cecha charakterystyczna opowieści o Ankh-Morpork. Większość z nich sprawia wrażenie pobocznych lub wręcz umieszczonych w tekście tylko dla sprawienia czytelnikowi frajdy, jednak w pewnym punkcie wszystkie łączą się ze sobą, tworząc całość zadziwiająco skomplikowaną jak na historię, której największy atut ma stanowić zagęszczenie absurdu. Pod niemal każdym z wątków kryje się bardziej lub mniej zabawne nawiązanie do naszej szarej rzeczywistości: krasnolud stroniący od topora, a za to wyrażający pewne zainteresowanie różnymi rodzajami szminek, przywodzi na myśl walkę o równouprawnienie kobiet (i krasnoludzic...?), zaś kwestia szacunku wobec siły napędowej golemów, która z pewnością nie jest życiem stworzonym przez jednego z bogów, to jednocześnie zwrócenie uwagi na problem zdefiniowania wolnej woli i sensu istnienia.
Dość o historii, teraz trochę na najistotniejszy temat w powieściach Pratchetta – absolutnie niepowtarzalny humor, wpleciony w całą opowieść z godnym podziwu kunsztem. Objawia się on nie tylko w kreacji miejsca akcji (miasto, w którym na rabunki trzeba mieć licencję, a chodzenie po rzece jest znacznie łatwiejsze od utonięcia w niej) i, wspomnianych wcześniej, postaci, bez wyjątku niepowtarzalnych i budzących sympatię, ale też w pojedynczych zdaniach-perełkach. W czasie lektury wielokrotnie miałam ochotę sięgnąć po notes i przepisać fragment, by potem, od czasu do czasu, poprawiać nim sobie humor. Zrezygnowałam, gdy zorientowałam się, że tak naprawdę warte przepisania jest pół książki...
Wielka jest w tym zasługa tłumacza. Piotr W. Cholewa po raz kolejny popisał się niesamowitym bogactwem językowym i wyobraźnią; często występującą grę słów i zwroty brzmiące przezabawnie po angielsku trzeba było zupełnie zmienić, by po polsku prezentowały się równie znakomicie. Dzięki tak dobremu przekładowi śmiało można powiedzieć, że nasza wersja tekstu, pod względem językowym, nie ustępuje oryginałowi.
W książkach z serii „Świat Dysku” wydawnictwo Prószyński i S-ka trzyma się jednolitej oprawy graficznej. I tym razem zachowano oryginalną okładkę – utrzymana w jaskrawej kolorystyce ilustracja Josha Kirby'ego intryguje pozornym bałaganem w kompozycji, charakterystycznym zresztą dla prac tego artysty. Wewnątrz również wszystko wygląda jak należy; oko cieszą rysunki herbów na pierwszej stronie i, tak dobrze znana fanom serii, ilustracja Dysku na następnej, miłym urozmaiceniem jest też pewne zróżnicowanie czcionek. Błędów w sztuce korektorskiej nie stwierdzono – słowem: wydanie pierwsza klasa.
„Na glinianych nogach” to idealna książka na ponure, późnojesienne wieczory. Z każdej strony bije optymizm, radosna ironia i charakterystyczny absurd, fabuła nie pozwala nawet na chwilę nudy, odsłaniając coraz to bardziej zaskakujące aspekty, a bohaterów po prostu nie sposób nie polubić – i wszystko to zostało podane w przezabawnym sosie. Jeśli więc przeczytasz „Na glinianych nogach” i ani razu się nie roześmiejesz, możesz uznać to za objaw głębokiej depresji. A jeśli nie przeczytasz... szybko zmień ten stan rzeczy.
[http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/12/na-glinianych-nogach-terry-pratchett.html]
Fantasy sprawia wrażenie najbardziej wyeksploatowanego ze wszystkich podgatunków fantastyki. Tym samym każdy, kto pisze o krasnoludach, trollach, wampirach oraz uzbrojonych w ciut nieporęczne miecze strażnikach miejskich winien wprowadzić do powieści coś, co czytelnika zaintryguje. W przypadku dobrze wszystkim znanego (a jeśli nie, należy ten stan rzeczy jak najszybciej...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to