Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Poszukiwana Dean Koontz
Ocena 5,8
Recenzja Dziewczyna, która wyobraziła sobie życie

Gdy byłam mała, spędzałam dużo czasu z psem moich rodziców. Był to rottweiler, a więc zwierz potężny jak niedźwiedź, ale też obdarzony temperamentem pluszowego misia. Rzecz jasna okazał się najlepszym przyjacielem, najsympatyczniejszym towarzyszem zabaw i bez wątpienia najmądrzejszym...

Avatar
Marta Godzisz Czytaj więcej
Okładka książki Śpiący giganci Sylvain Neuvel
Ocena 6,7
Recenzja Dokument nr 361: Duże roboty dla małych polityków

Wyobraźmy sobie dłoń. Wykonana jest z ciemnego metalu, ozdabiają ją pobłyskujące na turkusowo światła. Co jednak ważniejsze – ma niemal siedem metrów. Każdy z palców jest długości samochodu osobowego postawionego na zderzaku. Wyobraźmy sobie teraz, że w komplecie do owej dłoni...

Avatar
Marta Godzisz Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Podobnie jak "Dziewczyna z sąsiedztwa" Jacka Ketchuma, ta pozycja powinna być czytana z odpowiednim nastawieniem. Nie jest to lektura ani przyjemna, ani ładna, ale - jak trafnie określił to użytkownik Justin Tate na goodreads.com - "brzydota nie jest winą literatury grozy, lecz jej atrybutem". Książka sama w sobie jest napisana dobrze, chociaż nasuwa się tu kolejne porównanie do Ketchuma: czysty, surowy styl wchodzi w wyobraźnię czytelnika jak stalowe ostrze. Słowo daję, nikt nie może być winiony za kartkowanie tej pozycji, byle tylko szybciej mieć ją za sobą.

Podobnie jak "Dziewczyna z sąsiedztwa" Jacka Ketchuma, ta pozycja powinna być czytana z odpowiednim nastawieniem. Nie jest to lektura ani przyjemna, ani ładna, ale - jak trafnie określił to użytkownik Justin Tate na goodreads.com - "brzydota nie jest winą literatury grozy, lecz jej atrybutem". Książka sama w sobie jest napisana dobrze, chociaż nasuwa się tu kolejne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Fantasy sprawia wrażenie najbardziej wyeksploatowanego ze wszystkich podgatunków fantastyki. Tym samym każdy, kto pisze o krasnoludach, trollach, wampirach oraz uzbrojonych w ciut nieporęczne miecze strażnikach miejskich winien wprowadzić do powieści coś, co czytelnika zaintryguje. W przypadku dobrze wszystkim znanego (a jeśli nie, należy ten stan rzeczy jak najszybciej zmienić) Terry'ego Pratchetta owym czynnikiem zasysającym jest humor. A właściwie Humor – jedyny w swoim rodzaju.

„Na glinianych nogach” to kolejna powieść ze Świata Dysku, prezentująca ankh-morporską historię z miejskimi strażnikami w rolach głównych. Tym razem podkomendni sir (niestety, jak twierdzi sam zainteresowany) Samuela Vimesa usiłują rozwikłać zagadkę morderstw nieszkodliwych staruszków, podejrzanego zachowania golemów oraz zdecydowanie najbardziej problematycznego otrucia Patrycjusza, człowieka przez część mieszkańców miasta nielubianego, przez pozostałych znienawidzonego. Dodatkowo, najbliżsi współpracownicy komendanta nie mogą narzekać na brak prywatnych problemów, a i on sam musi zmagać się z gorączką tytułów i herbów szlacheckich czy przyjętym niedawno w szeregi straży krasnoludem-tranwestytą o zastanawiającym nazwisku Tyłeczek... Jakby to podsumował Paskudny Stary Ron: „demoniszcza, tysiącletnia wskazówka i krewetki!”.

Mnogość przeplatających się ze sobą wątków to cecha charakterystyczna opowieści o Ankh-Morpork. Większość z nich sprawia wrażenie pobocznych lub wręcz umieszczonych w tekście tylko dla sprawienia czytelnikowi frajdy, jednak w pewnym punkcie wszystkie łączą się ze sobą, tworząc całość zadziwiająco skomplikowaną jak na historię, której największy atut ma stanowić zagęszczenie absurdu. Pod niemal każdym z wątków kryje się bardziej lub mniej zabawne nawiązanie do naszej szarej rzeczywistości: krasnolud stroniący od topora, a za to wyrażający pewne zainteresowanie różnymi rodzajami szminek, przywodzi na myśl walkę o równouprawnienie kobiet (i krasnoludzic...?), zaś kwestia szacunku wobec siły napędowej golemów, która z pewnością nie jest życiem stworzonym przez jednego z bogów, to jednocześnie zwrócenie uwagi na problem zdefiniowania wolnej woli i sensu istnienia.

Dość o historii, teraz trochę na najistotniejszy temat w powieściach Pratchetta – absolutnie niepowtarzalny humor, wpleciony w całą opowieść z godnym podziwu kunsztem. Objawia się on nie tylko w kreacji miejsca akcji (miasto, w którym na rabunki trzeba mieć licencję, a chodzenie po rzece jest znacznie łatwiejsze od utonięcia w niej) i, wspomnianych wcześniej, postaci, bez wyjątku niepowtarzalnych i budzących sympatię, ale też w pojedynczych zdaniach-perełkach. W czasie lektury wielokrotnie miałam ochotę sięgnąć po notes i przepisać fragment, by potem, od czasu do czasu, poprawiać nim sobie humor. Zrezygnowałam, gdy zorientowałam się, że tak naprawdę warte przepisania jest pół książki...

Wielka jest w tym zasługa tłumacza. Piotr W. Cholewa po raz kolejny popisał się niesamowitym bogactwem językowym i wyobraźnią; często występującą grę słów i zwroty brzmiące przezabawnie po angielsku trzeba było zupełnie zmienić, by po polsku prezentowały się równie znakomicie. Dzięki tak dobremu przekładowi śmiało można powiedzieć, że nasza wersja tekstu, pod względem językowym, nie ustępuje oryginałowi.

W książkach z serii „Świat Dysku” wydawnictwo Prószyński i S-ka trzyma się jednolitej oprawy graficznej. I tym razem zachowano oryginalną okładkę – utrzymana w jaskrawej kolorystyce ilustracja Josha Kirby'ego intryguje pozornym bałaganem w kompozycji, charakterystycznym zresztą dla prac tego artysty. Wewnątrz również wszystko wygląda jak należy; oko cieszą rysunki herbów na pierwszej stronie i, tak dobrze znana fanom serii, ilustracja Dysku na następnej, miłym urozmaiceniem jest też pewne zróżnicowanie czcionek. Błędów w sztuce korektorskiej nie stwierdzono – słowem: wydanie pierwsza klasa.

„Na glinianych nogach” to idealna książka na ponure, późnojesienne wieczory. Z każdej strony bije optymizm, radosna ironia i charakterystyczny absurd, fabuła nie pozwala nawet na chwilę nudy, odsłaniając coraz to bardziej zaskakujące aspekty, a bohaterów po prostu nie sposób nie polubić – i wszystko to zostało podane w przezabawnym sosie. Jeśli więc przeczytasz „Na glinianych nogach” i ani razu się nie roześmiejesz, możesz uznać to za objaw głębokiej depresji. A jeśli nie przeczytasz... szybko zmień ten stan rzeczy.

[http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/12/na-glinianych-nogach-terry-pratchett.html]

Fantasy sprawia wrażenie najbardziej wyeksploatowanego ze wszystkich podgatunków fantastyki. Tym samym każdy, kto pisze o krasnoludach, trollach, wampirach oraz uzbrojonych w ciut nieporęczne miecze strażnikach miejskich winien wprowadzić do powieści coś, co czytelnika zaintryguje. W przypadku dobrze wszystkim znanego (a jeśli nie, należy ten stan rzeczy jak najszybciej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Z czym kojarzy się Wam słowo „polityka”? Jeśli za punkt odniesienia przyjmiemy nasz kraj, bez wątpienia reakcją będzie skrzywienie się na myśl o przedwyborczej szopce, jaką odstawiają nasi polscy politycy. Jeśli zaś spojrzymy bardziej globalnie, zobaczymy zagmatwaną plątaninę zależności, wzajemnych podchodów i wiecznie przewijających się w tle terminów w stylu „gospodarka”, „równowaga sił” i „kryzys”. Jednych to interesuje, innych nudzi, jeszcze inni utrzymują, że mają ten cały bajzel gdzieś. Ja natomiast popatruję sobie kątem oka, cierpliwie oczekując czegoś, co w znaczny sposób wpłynie na obecną sytuację na świecie. Stanowisko pokrętne, ale skłaniającego do sięgania po literaturę podpadającą pod „political fiction”.

Fabularnie „Kocioł” autorstwa Laryy'ego Bonda nie sprawia wrażenia skomplikowanego. Otóż dwie europejskie potęgi militarne i gospodarcze, Francja oraz Niemcy, postanawiają utworzyć Konfederację, do której wciągną całą Europę, podporządkowując sobie wszystkie pozostałe kraje. Za pierwszy cel obierają sobie państwa środkowej części kontynentu. Nie wszystkie jednak zgadzają się przystąpić do trącącego zakamuflowaną dyktaturą związku, prawdziwą sensacją dla polskiego czytelnika jest zaś fakt, że to właśnie Polska postanowiła się postawić. Inną sprawą jest to, że każdy rozeznany w historii Polak nieśmiało zasugeruje, iż w obliczu takiej siły szczera chęć utrzymania młodej jeszcze niezależności oraz narodowy heroizm to trochę za mało. W tym momencie do akcji wkracza jak zawsze altruistyczne (lub po prostu bardzo zapobiegliwe) USA.

Słuszne rozmiary „Kotła” - siedemset stron to jednak nie przelewki – są uzasadnione bogactwem w ukazywaniu powyższej sytuacji i jej następstw. Większą część pierwszej połowy książki zajmują polityczne rozgrywki między Konfederacją a aliantami. Rzecz jasna mają one także nieczysty charakter: nie zabraknie podchodów, zamachów i spisków, czego szczególnie ciekawym wyrazem są fragmenty poświęcone działaniom agentów CIA w Moskwie. Gra ta jest wciągająca, ale nie na tyle skomplikowana, by trudno było się w niej połapać. Prawdę mówiąc, miejscami sprawia wrażenie potraktowanej nieco po macoszemu, ale rekompensuje to druga część każdego szanującego się konfliktu.

Stronę militarną autor potraktował bardzo poważnie, jak zresztą przystało na byłego analityka Pentagonu. Najbardziej uderzającą cechą całej powieści są bowiem gęsto padające nazwy współczesnego (no, powiedzmy, że współczesnego - „Kocioł” został napisany w 1993 roku) uzbrojenia, w jakie wyposażone są siły lotnicze, morskie czy pancerne w USA, Francji, Niemczech, Polsce, Rosji. Jak są zbudowane pociski samosterujące Tomahawk? Gdzie najlepiej posłać granat przeciwpancerny, by zniszczyć czołg klasy Leopard? Czym jest system AEGIS i dlaczego jest tak ważny dla amerykańskich krążowników? Wszystko to i jeszcze więcej Bond przekazuje czytelnikowi w sposób przystępny i zrozumiały, a opornych odsyła do słowniczka z tyłu książki. Jakby tego było mało, „Kocioł” stanowi lekcję taktyki wojennej z wykorzystaniem wojsk zmechanizowanych. Jeśli komuś mało, zawsze może nacieszyć się dynamicznymi opisami starć powietrznych między F-15 a francuskimi Rafale. Nudzić się na pewno nie będziemy.

„Kocioł” to książka z jednej strony wciągająca, z rodzaju „czytam się sama”, z drugiej strony jednak nie jest pozbawiona wad. Charakter powieści, a także wykształcenie autora sprawiają, że ze świecą tu szukać dokładnych portretów psychologicznych postaci czy wiernie oddanych przeżyć wewnętrznych. Opisy są plastyczne, działają na wyobraźnie, ale z pewnością nie zachwycą. Tu od formy bardziej liczy się treść – a ta, mimo pewnych niedoskonałości, sprawia, że po lekturze „Kotła” rozglądam się już za podobnymi tytułami, a na sytuację na świecie zaczynam patrzeć z nieco większym zainteresowaniem. A jeśli książka zmienia choćby w najmniejszym stopniu sposób, w jaki przyglądam się rzeczywistości, to jest to niechybny znak, że tytuł można polecić.

[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/10/kocio-larry-bond.html ]

Z czym kojarzy się Wam słowo „polityka”? Jeśli za punkt odniesienia przyjmiemy nasz kraj, bez wątpienia reakcją będzie skrzywienie się na myśl o przedwyborczej szopce, jaką odstawiają nasi polscy politycy. Jeśli zaś spojrzymy bardziej globalnie, zobaczymy zagmatwaną plątaninę zależności, wzajemnych podchodów i wiecznie przewijających się w tle terminów w stylu „gospodarka”,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Sir Pratchett to jeden z pisarzy, który pisze stylem tak specyficznym i oryginalnym, że albo się go kocha, albo całkowicie nie trawi. Ze świecą szukać drugiego autora serwującego tak niesamowity miks fantasy i lekko satyrycznego, a zarazem subtelnie zabójczego humoru (dławienie się śmiechem podczas czytania Świata Dysku to atrakcja dołączona do ceny biletu). Mnie osobiście magia tego świata porwała dopiero za drugim podejściem, ale jak już się wciągnęłam, toooo... Kolejną część połknęłam w kilka dni. I mimo że nowsze tomy uważane są za słabsze, „Łups!” dla mnie w żadnym wypadku słabszy nie jest.

„Łups!” to kolejna część poświęcona Straży Miejskiej Ankh-Morpork, a szczególnie stojącemu na jej czele Samowi Vimesowi. Komendant Straży ma nie lada problem: krasnoludo-trollowe nastroje w mieście uległy znacznemu pogorszeniu. Już wcześniej pozostawiały one sporo do życzenia, lecz gdy ponownie zrobiło się głośno o pamiętnej bitwie w dolinie Koom, jedni chwycili za topory i chleb bojowy, drudzy za maczugi i – nierzadko – zęby tych pierwszych. Jakby tego było mało, dochodzi do morderstwa, które jeszcze podgrzewa atmosferę. Sam ma też na głowie kolejny prezent od patrycjusza, czyli wampira w Straży. A każdego dnia równo o szóstej musi znaleźć się przy łóżeczku Młodego Sama, by dopełnić arcyważnego Ojcowskiego Obowiązku.

Konstrukcja każdej książki z serii Świata Dysku jest podobna (a mimo to zawsze coś mnie zaskakuje): obok pozornie głównego wątku występuje kilka pozornie pobocznych, które jednak okazują się mieć znaczenie większe, niż czytelnik przypuszczał. W przypadku „Łups!” chodzi o wspomniane wcześniej problemy trapiące Vimesa – postać komendanta jest w tym tomie rozwinięta zadziwiająco dokładnie - a także sprawy wewnątrz Straży. Znamienne dla Pratchetta jest to, że za każdym razem przedstawia nam dobrze znane postaci w nowy sposób, poszerzając ich rolę, pogłębiając charakterystykę. W rezultacie każdy strażnik i bardziej towarzyski (lub mniej, ale mający bardziej na pieńku z prawem) mieszkaniec Ankh-Morpork jest dla czytelnika jak dobry, stary znajomy. Tym samym „Łups!” to spacer po znanym miejscu, pośród przyjaciół – jak kolejny odcinek ulubionego serialu, w poprzednim odcinku czystego fantasy, teraz zaś pełnokrwistego kryminału.

Właśnie – jak się ma sprawa wątku kryminalnego? Nie jestem fanką tego gatunku i spotykam się z nim sporadycznie, więc wystarczy mi, gdy dobrze się bawię przy lekturze. Nie potrzebuję do tego zawiłych intryg, podejrzeń, zdrad i czystych zbrodni. Prawdę mówiąc, preferuję morderstwa brudne, wydarzenia na wielką skalę i zwieńczone w sposób epicki, a wszystko to podlane mocnym, działającym na wyobraźnię klimatem. W „Łups!” brak przynajmniej części tych czynników całkowicie wynagradzały wszystkie absurdy Świata Dysku, od chochlika Sama „Wpisz Swoje Imię” Vimesa, aż po małe smaczki w rodzaju postaci wychudzonego trolla o imieniu Cegła.

„Łups!” jako kolejna część cyklu Świata Dysku sprawuje się doskonale. Zapewnia rozrywkę, wywołuje szczery śmiech, a jednocześnie, jako opowieść o Straży, serwuje trochę napięcia i wciągającą intrygą. Można dodać teatralnym półszeptem, że jest tu trochę mniej żartów, niektóre rozwiązania sprawiają wrażenie za prostych, a Pratchett napisał wiele książek lepszych od tej. Można i w mniejszym lub większym stopniu będzie to prawda. To zaś oznacza, że po lekturze „Łups!” należy niezwłocznie sięgnąć po następną opowieść ze Świata Dysku, by przekonać się jeszcze mocniej, jak doskonały jest to miks fantasy i humoru! Z pewnością fani przy kolejnej przygodzie ankh-morporskiej Straży będą się bawić równie dobrze, co przy poprzednich, a zwykli śmiertelnicy... cóż, przeczytajcie i spróbujcie oprzeć się magii Świata Dysku.

Sir Pratchett to jeden z pisarzy, który pisze stylem tak specyficznym i oryginalnym, że albo się go kocha, albo całkowicie nie trawi. Ze świecą szukać drugiego autora serwującego tak niesamowity miks fantasy i lekko satyrycznego, a zarazem subtelnie zabójczego humoru (dławienie się śmiechem podczas czytania Świata Dysku to atrakcja dołączona do ceny biletu). Mnie osobiście...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kontynuując swą pouczającą, jakże radosną drogę przez różnego rodzaju wizje apokalipsy i post-apokalipsy musiałam w pewnym momencie natrafić na świat po wojnie atomowej, w którym główne skrzypce grają mutanty i promieniowanie. Z uwagi na ten fakt oraz bogatą kampanię reklamową postanowiłam zaopatrzyć się w książkę pod tytułem „Metro 2033”. Pierwsze skojarzenie? Nie lubię metra, naprawdę szczerze nie cierpię tego środka transportu. Drugie: chyba nigdy nie czytałam czegoś, co powstało w Rosji XXI wieku. I wreszcie trzecie: ten pomysł brzmi tak niesamowicie swojsko! Może i nieco powtarzalnie, ale... czemu by nie spróbować?

Powieść wita nas dokładnie tak, jak powinna: jedynym punktem rozjaśniającym mrok jest słabe ognisko, przy którym siedzą wartownicy z przewieszonymi przez plecy nie najnowszymi już karabinami. Atmosfera jest z pozoru jak wycięta z biwaku, a w rzeczywistości pełna napięcia. Najmniejszy szmer podrywa jednego z mężczyzn na nogi, a zbliżeniu się do granicy oświetlonej przestrzeni towarzyszy sugestywny szczęk odciąganego zamka. Ciemność odpowiada tylko nieokreślonym, tajemniczym szeptem... I już w tym momencie, na samym początku pierwszego rozdziału, czytelnik otrzymuje taką dawkę ciężkiego, a jednocześnie przyciągającego klimatu, że nie daje rady i czyta dalej, aż do protestu zmęczonych oczu – bo oderwanie się od historii Artema jest czymś niemal niemożliwym.

Wizja metra oszołamia. I to nie jego wielkością (porównanie ratującej czytelnikowi życie, ale kłopotliwie umieszczonej w trzech czwartych tomu mapki metra moskiewskiego i metra warszawskiego jest dość zabawne), ale nastrojem, który panuje tak na stacjach, jak i w tunelach. Glukhovsky stworzył prawdziwą miniaturkę świata: w podziemiach nie brakuje związków handlowych, terenów opanowanych przez ludzi ślepo zapatrzonych w swe ideologie, bandytów pobierających myto za przejście, marnych straganów z pieczonymi szczurami, swego rodzaju metropolii symbolizującej resztki dawnego życia, legend krążących po całym metrze, z których duża część okazuje się prawdą – czego Artem doświadczył na własne skórze. Dla mnie kwintesencją niesamowitego klimatu tego miejsca jest powszechnie obowiązująca waluta: naboje do kałasznikowa. Co ciekawsze, w pewnym momencie okazuje się, że świat „na górze”, zniszczona Moskwa, w żaden sposób nie ustępuje metru w poczuciu wszechobecnego brudu, mroku i zagrożenia czyhającego za rogiem... lub tuż za plecami.

Co można napisać na temat samej fabuły i przetaczających się przez nią postaci, z głównym bohaterem o ciekawym imieniu Artem na czele? Są w porządku; wprawdzie bez fajerwerków, ale bardzo dobrze. Jest napięcie, są i chwile odpoczynku, strzelanin również nie brakuje; razem z Artemem podziwiamy krajobraz z szkieletami wieżowców na horyzoncie, zwiedzamy Wielką Bibliotekę, a także słuchamy głosu tuneli, kontemplujemy szaleństwo ogarniające ich mieszkańców i zastanawiamy się, dokąd zawiedzie nas ta długa i kręta droga. Żal wprawdzie, że duża część postaci, w tym intrygujący Chan, przewija się tylko przez jeden, góra trzy rozdziały; miejscami infantylność Artema również irytuje, ale przypomina jednocześnie, że tak naprawdę nasz bohater to jeszcze młody, niedoświadczony człowiek, którego być może przerasta powierzone mu zadanie.

„Metro 2033” nie jest wprawdzie książką pozbawioną wszelkich wad, uważny czytelnik dostrzeże pewne nieścisłości i uproszczenia w historii, ale szybko o nich zapomni. Budowana w prosty sposób, łatwym językiem i nieskomplikowanymi myślami wizja świata po wielkim atomowym konflikcie nie zwali z nóg czytelnika obeznanego z tytułami o podobnej tematyce, ale z pewnością pozostawi w jego wyobraźni zadziwiająco wyraźne obrazy ciemnych tuneli i majaczącego w oddali ogniska na pięćsetnym metrze, a także pojawiające się gdzieś z tyłu głowy mgliste pytanie: zapytają o hasło czy zaczną strzelać...?

Kontynuując swą pouczającą, jakże radosną drogę przez różnego rodzaju wizje apokalipsy i post-apokalipsy musiałam w pewnym momencie natrafić na świat po wojnie atomowej, w którym główne skrzypce grają mutanty i promieniowanie. Z uwagi na ten fakt oraz bogatą kampanię reklamową postanowiłam zaopatrzyć się w książkę pod tytułem „Metro 2033”. Pierwsze skojarzenie? Nie lubię...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przez miesiąc miałam do czynienia tylko i wyłącznie z prozą Carda. Zgodnie z planami czytelniczymi zabrałam się za „Grę Endera”, a po jej przeczytaniu stwierdziłam, że lubię bohatera za bardzo, by już się z nim żegnać – czym prędzej zakupiłam „Mówcę Umarłych”. Sytuacja powtórzyła się jeszcze dwa razy. Teraz, gdy mam za sobą ostatnią część Sagi Endera, staram się powstrzymać przed sięgnięciem po cykl Cieni (o ile tak to się nazywa). Słowem – chcę jeszcze. W moim odczuciu to najlepsze, co czytelnik może powiedzieć po przeczytaniu książki.

O ile „Gra Endera” stanowi w całości zamkniętą historię, o tyle następne trzy części nie mogą za takie uchodzić; trzeba je przeczytać razem. „Dzieci Umysłu” bezpośrednio kontynuują wątek znany z „Ksenocydu” i oficjalnie go zamykają. Akcja ponownie jest „rozbita” na kilka części. Mamy więc Wang-mu oraz Petera (moi faworyci, w szczególności Peter) usiłujących nakłonić Gwiezdny Kongres do cofnięcia rozkazu wydanego Flocie Lusitańskiej. Mamy ekipę naukowców próbujących rozgryźć obcą rasę odpowiedzialną za wysłanie na Lusitanię wirusa descolady. Mamy mieszkańców zbuntowanej planety, przedstawicieli trzech różnych ras, z samym Enderem na czele, którzy oczekują zbliżającego się nieuchronnie końca. Nie można też zapomnieć o Jane, która przemyka to tu, to tam, podpowiadając, rozwiązując problemy, a także stając się przyczyną nowych.

Podobnie jak w przypadku poprzednich części, także i w tej nieco zmienia się klimat całej opowieści, czego wyrazem jak zwykle są króciutkie wstępy poprzedzające każdy rozdział. Tym razem możemy zapoznać się z fragmentami „Boskich szeptów Han Qing-jao”, czyli swego rodzaju „ostatnich słów” znanej nam z „Ksenocydu” Chinki z Drogi. Także tytuły rozdziałów różnią się od schematu, do którego zdążyliśmy się już przyzwyczaić: zamiast pojedynczego słowa czy terminu mamy pełnoprawne, często intrygujące zdania, np. „Dopóki śmierć nie położy kresu wszelkim niespodziankom”, które w takiej bądź podobnej formie padną na którejś z następnym kilkunastu stron. W gruncie rzeczy doskonale wprowadzają w nastrój „Dzieci Umysłu”.

Od „Mówcy Umarłych” Card w pełni rozpoczyna kampanię przeplatania typowej historii s-f filozoficznymi dyskusjami, moralnymi dylematami i etycznymi rozterkami bohaterów. Mi osobiście bardzo przypadło to do gustu. Ba! Obawiam się, że to one są głównym atutem całej historii, tuż obok postaci oraz dopracowanych szczegółów dotyczących prosiaczków i robali (jakkolwiek dziwnie by te nazwy nie brzmiały). W „Dzieciach Umysłu” autor serwuje nam jeszcze potężniejszą dawkę filozofii, która w porównaniu do tej z poprzedniej części sprawia wrażenie bardziej życiowej, podszytej grubą warstwą emocji, dzięki czemu dyskusje prowadzone przez bohaterów są naturalniejsze i ciekawsze. A co najważniejsze, pobudzają czytelnika do intensywniejszego myślenia.

Skupmy się na moment na tytułowych Dzieciach Umysłów. Określenie to odnosi się do stworzonych przez Endera pod koniec „Ksenocydu” młodej Valentine i Petera, a także po części do Jane, istoty żyjącej w ansiblach łączących wszystkie zamieszkałe światy we wszechświecie. Podczas gdy wokół rozgrywają się wydarzenia, z których część może zaważyć o losach wielu istot i ideałów, ta trójka nieustannie zmaga się z sensem własnego istnienia i tym, kim właściwie są. Card doskonale ukazuje emocje nimi targające: od stanowiącej swego rodzaju manewr obronny cynizmu Petera, przez skrajny altruizm Val, aż po niepewność Jane co do samej siebie. Każde z nich zawiera część aiũa samego Endera i chociaż rola tego ostatniego jakby nieco straciła na znaczeniu (siłą rzeczy, jak okazało się trakcie lektury), dzięki tym trzem postaciom część problemów nadal kręci się właśnie wokół jego osoby, chociaż po części zaspokajając głód Andrew Wiggina, który bez wątpienia odczuwa każdy czytelnik mający za sobą pierwszą część cyklu.

Wszystkim czterem częściom Sagi Endera należy się najwyższa ocena: za świat, bohaterów, wartości moralne, dyskusje filozoficzne, a także samą historię. Chociaż tylko „Gra Endera” w moim odczuciu zasługuje na burzliwe oklaski na stojąco, pozostałe książki również czyta się znakomicie. Wystarczy pogodzić się z tym, iż Ender dorasta, a jego zadanie stopniowo przejmują bohaterowie tylko nieznacznie ustępujące mu inteligencją i charyzmą. Każda z części ma inny charakter, każda z nich stanowi opowieść o czym innym, a razem są jedną z ciekawszych serii literackich, z jakimi miałam przyjemność się zapoznać. Jeśli szukacie ambitnego science fiction i nie przeszkadza wam potężne podłoże filozoficzne i moralne – sięgnijcie nie tylko po „Grę Endera”, ale i po następne części, by w końcu dopełnić opowieści lekturą „Dzieci Umysłu”.

Przez miesiąc miałam do czynienia tylko i wyłącznie z prozą Carda. Zgodnie z planami czytelniczymi zabrałam się za „Grę Endera”, a po jej przeczytaniu stwierdziłam, że lubię bohatera za bardzo, by już się z nim żegnać – czym prędzej zakupiłam „Mówcę Umarłych”. Sytuacja powtórzyła się jeszcze dwa razy. Teraz, gdy mam za sobą ostatnią część Sagi Endera, staram się powstrzymać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Był żołnierzem i gdyby ktoś go zapytał, kim chce zostać, kiedy dorośnie, nie wiedziałby, o co chodzi”

Science fiction. Pierwsze skojarzenie osoby mniej lub bardziej nieświadomie unikającej tego gatunku? Miliony nazw planet, systemów i galaktyk. Wynalazki opisane w sposób bardziej kosmiczny od samego miejsca akcji, które, nawiasem mówiąc, jest nie do ogarnięcia. Lasery, komandorzy, najwymyślniejsze obce rasy, ludzie z często zerowymi problemami egzystencjalnymi, ponieważ znaczące zwiększenie się Świata zajmuje całą ich uwagę. Marines, wahadłowce, krążowniki, roboty, komputery, hologramy, technika, o rany, królestwo za konia.

Po „Grę Endera” sięgnęłam z dwóch powodów. Po pierwsze, warto przełamywać przyzwyczajenia, poszerzać horyzonty, dbać o elastyczność myślenia. Ani rusz bez próbowania różnych potraw. Po drugie, zawsze fascynowały mnie literackie wizje dzieci nieco odbiegających od standardów. Motyw dzieci z krwią na rękach mam już za sobą, teraz nadszedł czas na dzieci genialne. Mogłoby się wydawać, że to popularny motyw, ale czy ktoś zrealizował go kiedyś naprawdę idealnie? W tym tygodniu dowiedziałam się, że odpowiedź brzmi: tak. Tą osobą jest Orson Scott Card.

Ender Wiggin, lat sześć, ma ocalić ludzkość przed zagładą jako dowódca floty. Odkryto w nim geniusz wojskowy, ale ponieważ czas nagli, a już wiele lat wcześniej przekonano się, że potencjał dziecięcego umysłu należy wykorzystać jak najszybciej, chłopiec musi w trybie przyspieszonym uzyskać wiedzę i umiejętności, które wpaja się przez co najmniej dziesięć lat szkolenia. Nie brzmi to zbyt zaskakująco, nieprawdaż? Wszystko dlatego, że w tej książce liczy się nie los dwóch stojących naprzeciw siebie cywilizacji, ale człowiek, w którego ręka spoczywa ich przyszłość.

Jedno trzeba zaznaczyć jasno i wyraźnie: nie jest to historia o strzelających do siebie komandosach, o epickich bitwach w przestrzeni kosmicznej ani nawet o eksploracji tej czy innej galaktyki. Nic z tych rzeczy. „Gra Endera” to opowieść o chłopcu, którego wyrwano z dzieciństwa, zanim zdał sobie sprawę z tego, czym ono jest. Obserwujemy, jak rośnie, wiemy jednak, że nie dorasta; już w chwili, gdy czytelnik poznaje Endera, widzi, że jest on bardziej niż dojrzały. Inteligencja i analityczny umysł są jego błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie. Jest zbyt bystry, by sprzeciwić się narzuconemu odgórnie obowiązkowi, myśli zbyt dużo, by nie dostrzec, jak wiele od niego zależy, jaki obowiązek spoczywa na jego barkach.

Trudno powiedzieć, na czym polega magia „Gry Endera”. Mogę ostrożnie obstawiać, że chodzi właśnie o głównego bohatera. Z jednej strony podziwiamy jego zdolności, tempo, w jakim się uczy i pomysły, na które wpada w ułamku sekundy. Z drugiej... widzimy, że wszystko to dzieje się wbrew niemu. Ender dociera na szczyt, ponieważ dorośli łamią go raz po raz – i robią to w taki sposób, że inteligencja chłopca, jego najsilniejsza broń, zwraca się przeciw niemu. Cieszymy się wraz z Enderem po zwycięstwie, tęsknimy razem z nim za ciepłym uściskiem przyjaznej dłoni, walczymy o uznanie, a potem obserwujemy jego stratę mimo zwycięstwa, otrzymujemy coś i po chwili jest nam to zabierane... Tak wygląda życie Endera. Czytelnik mu nie współczuje; on cierpi razem z bohaterem. Jednocześnie wie doskonale, że niszczą go w imię wyższego celu, w imię przetrwania. A gdy dochodzi do ostatecznego starcia... choćby tylko dla niego warto przeczytać „Grę...”. Uczucie głębokiego osłupienia gwarantowane.

Card opisał młodość Endera językiem prostym, pozbawionym wymyślnych językowych fajerwerków, a mimo to przedstawił świat i bohatera w sposób całkowicie zrozumiały, jasny, a przede wszystkim wciągający. Mimo niewielkiej objętości powieść zawiera mnóstwo wątków i smaczków, które łykamy błyskawicznie. Szkolenie w Szkole Bojowej czyta się na jednym wdechu, Szkołę Dowodzenia na drugim. Postacie otaczające Endera ustępują mu tylko dlatego, że to wokół niego skupia się historia, ale to nie przeszkadza w polubieniu Groszka oraz reszty genialnych dzieci czy też znienawidzenia Graffa wraz z całą armią dorosłych, którzy zdają się być nastawieni przeciwko Enderowi, „bo tak trzeba”.

Z każdą kolejną stroną czujemy coraz większy żal i przerażenie; nie tylko dlatego, że Ender nieuchronnie zbliża się na równi do zwycięstwa nad robalami, jak i do przegranej z samym sobą, ale też dlatego, że do końca lektury zostało tylko sto pięćdziesąt... sto... trzydzieści... dziesięć stron. To jedna z tych osobliwych książek, po których skończeniu czuje się niesamowitą pustkę, ma się ochotę rzucić wszystko i zacząć czytać od nowa, równocześnie jednak trudno określić, dlaczego tak się dzieje.

Odkładam „Grę Endera” na półkę z mieszaniną zachwytu i głębokiego smutku, ponieważ mam wrażenie, że właśnie przeczytałam najlepszą książkę od dłuższego czasu i nieprędko coś wywoła u mnie podobny stan. Myślę, że mój umysł jeszcze przez pewien czas będzie znajdował się w nullo – stanie całkowitej nieważkości.

[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/08/gra-endera-orson-s-card.html ]

„Był żołnierzem i gdyby ktoś go zapytał, kim chce zostać, kiedy dorośnie, nie wiedziałby, o co chodzi”

Science fiction. Pierwsze skojarzenie osoby mniej lub bardziej nieświadomie unikającej tego gatunku? Miliony nazw planet, systemów i galaktyk. Wynalazki opisane w sposób bardziej kosmiczny od samego miejsca akcji, które, nawiasem mówiąc, jest nie do ogarnięcia. Lasery,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czego baliście się jako dzieci? Ptaka bądź rur odpływowych, chociaż nie macie pojęcia, dlaczego miałyby was przerażać? A może klauna, który, zamiast rozśmieszyć, wywołał odrazę i przerażenie? Wilkołaka, którego widzieliście w kinie? Cokolwiek to było, pamiętacie na pewno do dziś. Coś, co spędzało wam sen z powiek i wybijało z głowy pomysły takie jak nocny biwak w ogrodzie kolegi czy samotne spacery po lesie. Co byście zrobili, gdyby wasz strach ucieleśnił się, gdy byliście dziećmi, a potem wrócił wiele lat później, chociaż wy straciliście już całą dziecięcą siłę? Ucieklibyście? A może spróbowalibyście ponownie pokonać To?

Siedmioro dorosłych pochodzących z Derry w stanie Maine stanęło przed takim właśnie problemem. Gdy byli dziećmi, stali się świadkami serii morderstw, dokonywanych przez tajemnicze To. Trudno określić, czym właściwie ono jest. Dla każdego z nich objawiało się pod inną postacią, jednak Temu zawsze niezmiennie towarzyszyło dławiące, paniczne przerażenie. Dwadzieścia kilka lat temu udało im się je pokonać. Teraz ponownie muszą zdobyć się na odwagę, którą wówczas mieli.

Stephen King dobrym pisarzem jest. Jak dobrym, mówi się różnie, ale z pewnością umie tworzyć historie wraz z pełnym wyposażeniem. Co więcej, umie też oddziaływać swoim tekstem na czytelnika – ta sztuka rzadko któremu autorowi się udaje. Tym razem King postanowił odwołać się do uczucia, które siedzi w nas najgłębiej: do strachu. Konkretniej rzecz ujmując, do strachu z dzieciństwa. Podczas lektury pytałam kilka osób, czy boją się klaunów, ponieważ sama nawet nie bywałam w cyrkach, więc jegomoście z pudrem na twarzy i pomarańczowymi pomponami przy kostiumie nie wydawali mi się straszni. Ponad połowowa moich rozmówców żywo potwierdziła. Zapytałam: ale co właściwie jest w tym klaunie takiego przerażającego? Nie umieli odpowiedzieć. I to jest właśnie sedno sprawy. Dzieci boją się, chociaż nie wiedzą czego, nie mają podstaw. Pokonanie strachu jest największym zwycięstwem, jakie można odnieść, mając dziesięć lat. Dorośli z kolei wszystkie swoje strachy racjonalnie wyjaśniają. Zamiast duchów boją się nowotworu albo Urzędu Skarbowego. King rozłożył uczucie przerażenia w obydwu przypadkach na czynniki pierwsze i pokazał je czytelnikowi od góry do dołu, mówiąc: sam dotknij, zobacz, jak to działa. Czytelnik wyciąga więc rękę, dotyka, nieznacznie blednie... a potem, odkładając książkę na szafkę nocną czuje silny niepokój, bo z okładki w drapieżnym uśmiechu wykrzywia się do niego wychylający się z kanałów klaun. (Z autopsji. Mnie ten obrazek naprawdę niepokoi).

Siłą tej książki jest nie tylko sam strach we wszystkich tego słowa znaczeniach i przejawach, ale także złożoność całej historii. Podczas lektury poznajemy od podszewki bohaterów, a także ich rodzinne miasteczko, Derry, wraz ze wszystkimi jego urokami i brudami. Jest ono opisane tak dokładnie, że mamy wrażenie, iż miejsce to istnieje naprawdę, a King pełni tylko rolę autora szczegółowego reportażu. Równocześnie obserwujemy mieszkańców Derry, z których najważniejsza jest oczywiście owa siódemka dzieci. Jak na tak dużą liczbę głównych bohaterów, King wykreował ich naprawdę po mistrzowsku, starannie, różnorodnie i z klasą właściwą świetnemu pisarzowi. Bill jest nieco melancholijnym przywódcą całej grupki; Richie – mój faworyt – pełni rolę dyżurnego wesołka; Ben jest wyposażony w doskonały zmysł architektoniczny oraz spory brzuch; Eddiego matka wychowuje na rasowego hipochondryka; Stan pełni rolę najdojrzalszego i, co za tym idzie, najbardziej racjonalnego z nich, ale nie zawsze wychodzi mu to na dobre; Mike musi radzić sobie z kłopotami związanymi z kolorem jego skóry; Beverly stara się nie nienawidzić swego ojca, który bardzo się o nią martwi, a zmartwienie to okazuje w dość osobliwy sposób. Każde z nich ma własne problemy, marzenia, radości, smutki i strachy, które ich połączyły. I muszą pozostać razem, by pokonać...

....To. Klaun, wielkie ptaszysko, wilkołak, gigantyczna gałka oczna, trędowaty, głos w rurach. Do wyboru, do koloru. Jeśli nie wiesz, czego się boisz najbardziej, To ci pokaże. Ma tak wiele oblicz, jak wiele twarzy ma ludzki – dziecięcy – strach. Która jest najstraszniejsza z nich? Myślę, że klaun Pennywise. On bije na głowę niemal wszystkie literackie czarne charaktery, z jakimi dotąd się spotkałam. Z początku uśmiecha się, podaje pęk balonów, opowiada kawał, zaprasza do wspólnej zabawy, a potem nagle łapie za nadgarstek i ściąga do kanałów. Bo tam na dole wszystko unosi się w powietrzu, tam na dole wszyscy pływamy, a ty zaraz do nas dołączysz, ty też będziesz pływał...

Czy „To” jest najstraszniejszą książką Kinga? Nie wiem. Dla mnie, osoby stojącej już ponad dzieciństwem, ale nadal poniżej dorosłości, tak. Lekturę musiałam dzielić na części, które odgradzały od siebie całe miesiące. Nie byłam w stanie przeczytać jej jednym ciągiem. Nadrabiałam to jednak faktem, iż książkę brałam do ręki między północą a czwartą nad ranem. To jest opowieść, którą należy poznać w samotności, po ciemku, sam na sam z wymalowanym na okładce klaunem. Jako podsumowanie przyznam jeszcze, że ostatnio zorientowałam się, iż obok drogi, którą niemal od dziesięciu lat przemierzam co rano, znajduje się wylot rury kanału. I wiecie co? Chyba zmienię trasę.

[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/10/to-stephen-king.html ]

Czego baliście się jako dzieci? Ptaka bądź rur odpływowych, chociaż nie macie pojęcia, dlaczego miałyby was przerażać? A może klauna, który, zamiast rozśmieszyć, wywołał odrazę i przerażenie? Wilkołaka, którego widzieliście w kinie? Cokolwiek to było, pamiętacie na pewno do dziś. Coś, co spędzało wam sen z powiek i wybijało z głowy pomysły takie jak nocny biwak w ogrodzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam ostatnio fazę na wszelkiej maści książki postapokaliptyczne. Fazę tak dużą, że samą apokalipsą również nie pogardzę, byleby nie przywodziła na myśl amerykańskich filmów grozy klasy B. Właśnie dlatego sięgnęłam po tę powieść, kierując się samym tytułem - tym bardziej, że Koontza już znałam i wiedziałam, że mogę się spodziewać co najmniej solidnej lektury. No i była solidna. Ale...

Koniec świata zaczął się od ulewy. Co więcej, nie był to zwyczajny deszcz: woda, która nagle lunęła z nieba, sprawiała wrażenie w jakiś sposób podświetlonej, w powietrzu czuć było przedziwną atmosferę. Coś się szykowało, coś poważnego i z całą pewnością niosącego zagrożenie. Mieszkająca z mężem w małym, górskim miasteczko Molly Sloan poczuła to wyraźnie. Z czasem okazuje się, że jest ona niezwykle wyczulona na sygnały niedostrzegalne dla innych ludzi - ale jest to tylko nieco bardziej rozwinięta intuicja; Molly jest tak zwyczajna, jak tylko może być nie do końca spełniona pisarka - i być może to sprawia, że ona i Neil jako jedni z niewielu nie stają się biernymi uczestnikami apokalipsy. Z początku tylko obserwują świat, który dobrze znali i który teraz stacza się ku zagładzie, a potem podejmują działania. Mają do wykonania ważne zadanie, którego znaczenia przez długi czas nie są w stanie pojąć.

Muszę przyznać, że mój gust czytelniczy kieruje się bardziej w stronę fantasy niż science fiction, więc do wszelkich wizji inwazji Obcych na Ziemię podchodzę ze zniecierpliwieniem lub lekką kpiną. Koontz szybko odsłania przed czytelnikiem właśnie ten zamysł, musiałam się z tym pogodzić. Przyszło mi to o tyle łatwo, że autor, jak na pisarza horrorów przystało, nie pokazuje wszystkich kart od razu. Dawkuje wyjaśnienia ostrożnie, podlewa je zaś ogromną porcją napięcia. To sprawia, że choćby wizja kolonii białych grzybów maszerującej chodnikiem na owadzich odnóżach wywoływała grymas lekkiego zniesmaczenia, to czytelnik i tak obróci stronę, kierowany przemożną potrzebą poznania dalszych losów nie tylko dwójki bohaterów, ale i całej Ziemi.

W tej książce znajduje się wszystko, czego nie powinno brakować w żadnej szanującej się wizji apokalipsy. Jest więc strach przed nieznanym, przeradzający się z czasem w przerażenie, gdy kształty w ciemności zaczynają być coraz wyraźniejsze. Jest chaos wywołany sytuacją, która według racjonalistów i naukowców nie powinna mieć miejsca. Jest apatia tych, którzy już się poddali, jest desperacja tych, którzy zdecydowali się walczyć, chociaż nie wiedzą nawet, do kogo lub do czego będą zmuszeni strzelać. Są pytania bez odpowiedzi. Są niewinni, których należy chronić, ale mało kto ma na to odwagę. I są wreszcie właśnie ci nieliczni ludzie, którzy uznali ochronę niewinnych jako najważniejszy, być może ostatni w ich życiu cel.

Wszystko pięknie - ale przez całą lekturę przewijają się irytujące zgrzyty. Najważniejszym mankamentem jest budowa postaci. Mieszkańcy miasta są ledwie statystami; widać to aż nazbyt wyraźnie. Molly i Neil zaś to nieskalani przerażeniem, kochający się małżonkowie. Anioły niemalże. Ich brawurowa odwaga jest wręcz nienaturalna, a wyciągane przez nich wnioski i rzucane myśli nasuwają podejrzenie, że jakaś ręka wciska im siłą na usta wiedzę, której nie powinni mieć. Pisarka i były ksiądz szastają informacjami dostępnymi teologom, biologom, znawcom literatury, geologom, przedszkolankom i kosmonautom. Czasem zachowują się jak roboty najnowszej generacji - ich słowa i emocje są groteskowo sztuczne i przewidywalne. Wrażenie to podsyca jeszcze patetyczny i stanowczo zbyt silnie zmetaforyzowany styl, jakim raczy na Koontz. Autor chwieje się między pseudo-filozoficznymi dywagacjami, które rozbijają cały klimat, a umiejętnym budowaniem atmosfery grozy jak nieźle podpity linoskoczek.

Drugim problemem są elementy, które jednak nasuwają skojarzenie z horrorami klasy B. Na drodze dzielnych bohaterów stają stwory jakby żywcem wycięte z marnych filmów grozy: zombie ścigają się z gigantycznymi robalami, tuż za nimi biegnie żądny mordu humanoidalny Obcy, a gdzieś w tle pełznie jeszcze kosmiczna grzybnia. A nad głową oczywiście bezszelestnie przemyka statek-matka. Jakkolwiek na ostatnich stronach powieści przynajmniej niektóre te zgrzyty okazują się w pełni usprawiedliwione, tak wcześniej nieustannie drażnią. Już lepszy byłby sam deszcz i tajemnicze, niewidzialne istoty, naprawdę. Bez mieszania stylów i konwencji, bez gatunkowego bałaganu.

Mam mieszane uczucia co do "Apokalipsy". Z jednej strony świetnie budowany klimat, z drugiej depczące ten klimat kiczowate i oklepane rozwiązania. Z jednej wieczna niepewność, z drugiej irytująco odporni na nią bohaterowie. Całości dopełnia wyjaśnienie całej zagadki: niby jednoznaczne, ale jednak nie do końca, a na dodatek wywołujące na twarzy czytelnika uniesienie brwi i pytanie: "I tylko o to chodziło...?". Panu Koontzowi po raz kolejny udało się wymieszać kilka składników, z czego jedne były najwyższej próby, a inne... chyba mocno zleżałe. Całość smakuje jak porządne danie w barze mlecznym. Jest zadziwiająco dobrze, ale, cóż, liczyliśmy na więcej i lepiej.

[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/07/apokalipsa-dean-koontz.html ]

Mam ostatnio fazę na wszelkiej maści książki postapokaliptyczne. Fazę tak dużą, że samą apokalipsą również nie pogardzę, byleby nie przywodziła na myśl amerykańskich filmów grozy klasy B. Właśnie dlatego sięgnęłam po tę powieść, kierując się samym tytułem - tym bardziej, że Koontza już znałam i wiedziałam, że mogę się spodziewać co najmniej solidnej lektury. No i była...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Na górze Róże,
Na dole Fiołki,
Niedługo wszyscy
Pójdziemy w aniołki"

Mówcie sobie co chcecie - dla mnie polska fantastyka ma się naprawdę dobrze.

Z uwagi na fakt, że długość oczekujących na mnie w kolejce książek jest odwrotnie proporcjonalna do czasu, który jestem w stanie im poświęcić, starannie dobieram kolejne tytuły. "Fiolet" z początku znalazł się pomiędzy wymagającym niesamowitego skupienia (i późnej pory) tomiszczem, a przymusową lekturą szkolną, w postaci e-booka na komórce. Już po kilkunastu stronach trafił na moje biurko w bardziej godnej formie: nowiutki, pachnący, papierowy egzemplarz z jeszcze błyszczącą okładką. Doszłam do wniosku, że warto poświęcić na Fiołka ciężko zarobione pieniądze. Dlaczego?

Najogólniejszy rys fabuły na twarzach większości potencjalnych czytelników wywołuje kpiący uśmieszek. No bo jak to brzmi: kosmiczne kwiaty zabijają tysiące ludzi na całym świecie? Ufole - jeszcze, jeszcze, ale kwiaty? Na litość boską, KWIATY?! To jeden z dwóch podstawowych zarzutów, które dyskwalifikują "Fiolet" w wielu oczach. I niesłusznie. Ja sama wszelkie koncepcje tworów z kosmosu, których życiowym celem jest podbicie naszej planety, traktuję z dużym dystansem. Mogę raz czy dwa obejrzeć w telewizji "Dzień Niepodległości" albo "Wojnę światów", tak dla odprężenia, ale czasu przeznaczonego na bardziej ambitne zajęcia nie poświęciłabym chyba żadnej literackiej wizji kolonizacji Ziemi przez ludziki z Marsa. Mimo to jednak kosmiczna forma bytu w samym środku Warszawy nie pozwoliła mi oderwać się od lektury ani na moment.

Kluczowym słowem jest tu "Warszawa". Myślę, że dla mieszkańców tego miasta lub ludzi, którzy tak jak ja z uśmiechem przyjmują wizję obracającego się w gruzy Dworca Centralnego, już samo miejsce akcji jest powodem, dla którego "Fiolet" warto przeczytać. Autorka sprawnie operuje nazwami ulic, placów, budynków, dokładnie przedstawiając drogę, którą poruszają się poszczególne postaci. I razem z nimi idzie czytelnik, przed oczami wyobraźni mając Marszałkowską, podziemia w Centrum, teren przed Pałacem Kultury. To nadaje książce pewną dozę interaktywności; widok tak dobrze znanych miejsc spowitych cieniem gigantycznej rośliny, z śmiercionośnym cyjanowodorem w powietrzu, może nieźle zaskoczyć. Wystarczy tylko zadziałać wyobraźni i już dostajemy się do wnętrza całej tej historii.

Drugą, nie mniej ważną częścią fabuły i zarazem drugim zarzutem części czytelników są spadochroniarze. Poznajemy ich grupę od środka, bez zbędnych ceregieli. Autorka serwuje nam profesjonalne słownictwo, często pozostawiając czytelnika z chęcią wpisania w Google tego czy innego niezrozumiałego terminu. Do pewnego momentu jest to nieco irytujące - bohaterowie cieszą się w powietrzu jak dzieci podczas bitwy na jedzenie, a my już jesteśmy nawet gotowi poczytać jeszcze trochę o Fiołku, byle tylko nie musieć wertować cioci Wikipedii w poszukiwaniu uproszczonego schematu budowy spadochronu. A potem... Nic. Nagle przestaje to przeszkadzać. Co więcej, zaczynamy wyczekiwać następnego skoku. Ujmę to tak: za nic w świecie nie skoczyłabym na bungee; lęk wysokości chyba by mnie zabił. Po tej lekturze zaś jestem skłonna przemyśleć decyzję o skoku na spadochronie. Coś musi w tym niebie jednak być...

Oprócz tych dwóch punktów, które dla jednych są autami, a dla drugich skutecznymi straszakami, "Fiolet" ma jeszcze jedną zaletę. Jest nim styl pisania pani Kozak. Prosty, przejrzysty, potrafiący nie tylko wywołać na twarzy czytelnika uśmiech, ale także stworzyć napięcie. Na ostatnich stronach sięga ono zenitu; finał ma zabójcze tempo. Dodatkowo autorka w niezobowiązujący sposób serwuje nam mniejsze i większe informacje na temat uzbrojenia, militariów czy farmakologii, że o spadochronach nie wspomnę. Całości dopełniają bohaterowie: wspomniani wcześniej spadochroniarze, komandosi, gdzieś w tle przewijają się też zwykli mieszkańcy Warszawy. Sympatię czytelnika do Os, Drwali i Stróżów, ludzi odważnych, niezłomnych, gotowych do poświęcenia, jeszcze wzmaga fakt, że wszyscy klną ja banda szewców, i na dodatek jeszcze piją tyle, że owa banda miałaby dość po kilku minutach. To jest właśnie urok, przed którym nie sposób się obronić.

"Fiolet" jest moim zdaniem książką niedocenioną. Tkwi w niej jakaś trudna do sprecyzowania moc, która sprawia, że lektura ma w sobie coś oprócz rozrywki. Nie ukrywajmy: powieść ta ma być właśnie rozrywką. I jest - na wysokim poziomie. Blue skies!

[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/09/fiolet-magdalena-kozak.html ]

"Na górze Róże,
Na dole Fiołki,
Niedługo wszyscy
Pójdziemy w aniołki"

Mówcie sobie co chcecie - dla mnie polska fantastyka ma się naprawdę dobrze.

Z uwagi na fakt, że długość oczekujących na mnie w kolejce książek jest odwrotnie proporcjonalna do czasu, który jestem w stanie im poświęcić, starannie dobieram kolejne tytuły. "Fiolet" z początku znalazł się pomiędzy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

"A Tyler podchodzi do kuchennego stołu bez koszuli, cały pokryty malinkami, i mówi, ble, ble, ble, ble, ble, poznał wczoraj wieczorem Marlę Singer i poszli razem do łóżka. Słuchając tego, identyfikuję się bez reszty z Woreczkiem Żółciowym Joego. To wszystko moja wina. Czasami robisz coś i zostajesz wyrolowany. Czasami czegoś nie robisz i też zostajesz wyrolowany."

Nie mogę z dumą oznajmić, że nie oglądałam "Podziemnego kręgu", mrocznego thrillera ze świetnymi rolami Edwarda Nortona i Brada Pitta. Ba, nie mogę nawet powiedzieć, że film ten mi się nie podobał, bo podobał się bardzo. Z tego powodu długo zwlekałam z sięgnięciem po książkowy oryginał. Gdy jednak już przemogłam się i zaczęłam czytać, poczułam się... nieco zdezorientowana.

Bliżej nieokreślony Narrator, człowiek na tyle młody, by mieć w sobie młodzieńczą iskrę, a jednocześnie zbyt stary, by obok iskry tliła się też nadzieja na lepsze jutro, jest człowiekiem stąpającym na granicy między frustracją a otępieniem. Wywołuje je beznadzieja obecnego życia bohatera: jego praca, urządzone według katalogu Ikei mieszkanie, otaczająca go rzeczywistość i własne odbicie w lustrze - wszystko to przyprawia Narratora o stan bliski głębokiej depresji. Zamiast niej dręczy go bezsenność. Receptą na to są spotkania grup terapeutycznych o szerokim zakresie usług; zdaje się, że bohaterowi najbardziej do gustu przypada rak jądra oraz czerniak złośliwy. Regularnie otwiera swoje czakry, szuka wewnętrznego dziecka i wypłakuje się w ramiona ludzi, którzy już jedną nogą są po drugiej stronie. I to działa. A przynajmniej do pewnego momentu. Aż do pojawienia się kobiety o imieniu Marla oraz mężczyzny o imieniu Tyler.

Ten sam Tyler na pierwszej stronie powieści pakuje Narratorowi pistolet w usta i zasypuje go przyjacielskimi złotymi myślami. Tyler przeczytał biblię każdego szanującego się anarchisty. Tyler jest skarbnicą zasad właściwego życia. Tyler wie, jak zrobić z człowieka Nikogo, który później staje się Kimś. A jeśli zrobi zrobi to przy pomocy domowej roboty napalmu, to może nawet będzie miał udział w Projekcie Feniks. "Fight Club" zaczyna się mocnym prawym podbródkowym, a potem, zamiast cofnąć się i dać czytelnikowi stanąć na nogi, częstuje go długą serią ciosów w brzuch i nagle zamiera. Ale nie ma przebacz. Tuż za rogiem czeka kolejny wybuch, kolejny dowód na żałosność rzeczywistości, kolejna recepta na koniec świata. Bo tylko to się liczy.

Styl Palahniuka jest niesamowity. Na każdym kroku autor serwuje zdania ociekające ironią i krytycyzmem wobec świata. Czytelnik nie wie, czy ma się śmiać, czy szeroko otwierać oczy ze zdumienia. Akcja jest tak zakręcona, że nieraz można poczuć się naprawdę ogłuszonym. Chaotyczna narracja, gwałtowne przeskoki w czasie i przestrzeni, gonitwa dzikich myśli bohatera i wreszcie te poszarpane, mieszające się ze sobą instrukcje produkcji domowej bomby i doprowadzenia cywilizacji do zagłady. Drogi czytelniku, jeśli chcesz wysadzić w powietrze swoje biuro albo zalać jakiś bankomat waniliowym puddingiem, to wujek Chuck powie ci, jak to zrobić. Przy okazji dowiesz się, że w ten sposób powoli i metodycznie możesz wprowadzić do rzeczywistości prawdziwy Chaos.

Daleko mi do zostania anarchistką, ale słowo daję, Tyler jest w stanie przekonać, że to naprawdę najlepsze wyjście z całego tego bajzlu. Praca, której nienawidzimy i produkty, których nie potrzebujemy. Rzeczy, które posiadają nas samych. Nie jesteśmy jedynymi w swoim rodzaju płatkami śniegu. Nie wierzysz w to? Przeczytaj "Fight Club"; uwierzysz. Tyler mówi mi, że jestem jedynie kosmiczną małpą w trybach Projektu Feniks, a ja przez chwilę w to wierzę. Patrzę na świat wokół i naprawdę w to wierzę.

[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/05/fight-club-chuck-palahniuk.html ]

"A Tyler podchodzi do kuchennego stołu bez koszuli, cały pokryty malinkami, i mówi, ble, ble, ble, ble, ble, poznał wczoraj wieczorem Marlę Singer i poszli razem do łóżka. Słuchając tego, identyfikuję się bez reszty z Woreczkiem Żółciowym Joego. To wszystko moja wina. Czasami robisz coś i zostajesz wyrolowany. Czasami czegoś nie robisz i też zostajesz wyrolowany."

Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od pewnego czasu często słyszę i czytam o Haruki Murakamim, dlatego postanowiłam go "sprawdzić". Dzięki niespodziewanie bogatym zbiorom szkolnej biblioteki weszłam w chwilowe posiadanie "Kroniki ptaka nakręcacza" i zaczęłam czytać.

Na pierwszy rzut oka historia Toru Okady przedstawia się następująco: zwyczajny, szary Japończyk traci pracę, przez co nagle musi całe dnie spędzać w domu, przeżywa ochłodzenie stosunków z żoną, jakaś przedziwna kobieta zdaje się prześladować go telefonami, a na dodatek uciekł mu kot. To problemy, jakie mogą dotknąć absolutnie każdego, chociaż należy przyznać, że ich nagromadzenie w jednym okresie życia nie wróży Toru dobrze. Jemu samemu wydaje się, że na własne życzenie zamienił karierę w kancelarii adwokackiej na monotonne, puste życie męża na utrzymaniu żony.

Niestety, na tym kłopoty głównego bohatera się nie kończą. Od zniknięcia kota i tajemniczego telefonu wszystko powoli, ale konsekwentnie się rozsypuje. Wszystko, a przede wszystkim granica między fikcją a rzeczywistością. Z początku Toru szuka kota. Potem szuka żony. Na końcu zaś wydaje się, że tak naprawdę Toru cały czas szukał... siebie samego. Czy znalazł? To pytanie, na które każdy musi odpowiedzieć sobie sam.

Nie sposób wymienić wszystkich osób, opowieści i czynników, które wpłynęły na zmiany zachodzące w bohaterze. W tej książce każda rzecz ma znaczenie, a szczególnie to, co z pozoru nic nie wnosi, to, co jest ukryte między wierszami. To wymaga od czytelnika wielkiego skupienia w czasie czytania. "Kronika" nie jest łatwą lekturą. Prosty język i pozorna przejrzystość każdego zdania są jedynie fundamentem, na którym wznoszą się trudne pytania. Przez cały czas razem z Toru szukamy odpowiedzi, a na koniec dostajemy zaledwie kilka z nich.

A jak wygląda sprawa z granicą między fikcją a rzeczywistością? Historia Toru uświadamia jedną, istotną rzecz - ta granica NIE JEST potrzebna. Toru jej nie potrzebuje, poddaje się nurtowi wydarzeń, nie zastanawiając się, co jest prawdą, a co wytworem wyobraźni. Tym samym czytelnik może decydować, czym dla niego są poszczególne wydarzenia. Dzięki temu "Kronika ptaka nakręcacza" pozwala na naprawdę swobodną interpretację. To prywatna książka każdego czytelnika. Opowiada o szarym człowieku, którym może być każdy z nas. I każdemu z nas z czasem może zatrzeć się granica między fikcją a rzeczywistością... Co, jak nagle się okazuje, jest cennym darem od losu.

Książka ta z całą pewnością jest niezwykła. Wydarzenia opisane przez Murakamiego wiele razy ocierają się o fantastykę, a te sprawiające wrażenie rzeczywistych wywołują u czytelnika ciche podejrzenie, że właśnie te normalne historie są najbardziej nieprawdopodobne. Autor w niesamowity sposób osiągnął to, na czym zależy wielu pisarzom - wciągnął nas w swoją grę. Po zakończeniu lektury po prostu musimy zacząć poszukiwać odpowiedzi na pytania, które postawił Murakami. Ta książka jest ja długi hotelowy korytarz z drzwiami po obu stronach. Drzwi te nie są ani otwarte, ani zamknięte - wszystkie są uchylone, a przez wąską szparę sączy się delikatne, jakby zachęcające światło. To od nas zależy, które drzwi pchniemy, by zobaczyć, co się za nimi kryje.

[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2012/02/kronika-ptaka-nakrecacza-haruki.html ]

Od pewnego czasu często słyszę i czytam o Haruki Murakamim, dlatego postanowiłam go "sprawdzić". Dzięki niespodziewanie bogatym zbiorom szkolnej biblioteki weszłam w chwilowe posiadanie "Kroniki ptaka nakręcacza" i zaczęłam czytać.

Na pierwszy rzut oka historia Toru Okady przedstawia się następująco: zwyczajny, szary Japończyk traci pracę, przez co nagle musi całe dnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od pewnego czasu odczuwam niechęć do wszelkiego rodzaju powieści młodzieżowych (co, jak sądzę, jest winą wielkiej plagi historii o wampirach, które często nie nadają się do niczego innego niż rozpalenia nimi w kominku). Z tego powodu do mocno rozreklamowanej serii GONE podchodziłam nieufnie.

Ostatecznie do lektury przekonała mnie fabuła książki - kiedyś bardzo często zastanawiałam się, jak wyglądałaby rzeczywistość bez dorosłych. Po przeczytaniu "Władcy Much" wiedziałam, że niezbyt dobrze. Tym razem jest nie inaczej: po tajemniczym zniknięciu wszystkich powyżej piętnastego roku życia sytuacja w pewnym amerykańskim mieście zaczyna coraz bardziej się komplikować - mało kto jednak podejrzewa, że brak autorytetów to bodaj najmniejszy problem zgrai zdezorientowanych dzieciaków.

Pierwszym kilkunastu stronom towarzyszył sceptycyzm. Z czasem ustąpił on uznaniu wobec autora, że jego powieść naprawdę mnie wciągnęła, mimo to jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że duża część wydarzeń dzieje się nie tak jak powinna, a nawet trochę na siłę. Byłam pewna, że Grant wszystko przedstawił w taki sposób, by książkę mogły czytać dziesięciolatki, a ich rodzice nie musieli obawiać się o stan psychiki podopiecznych. Brakowało czegoś, co mogłoby w czytelnika uderzyć, co uświadomiłoby mu, że to wszystko nie jest dla dzieciaków spełnieniem marzeń, a koszmarem.

Ku mojej uldze okazało się, że coś takiego po prostu nadeszło później. Po dłuższej przerwie, spowodowanej narastającą niechęcią do zbyt młodzieżowego charakteru wydarzeń, wróciłam do lektury... i czytałam przez pięć godzin bez ani chwili przerwy. Wciągnęło mnie bez reszty. Wyglądało to trochę tak, jakby w połowie powieści autor postanowił nagle zerwać z łagodnymi opisami i natychmiast wszystko stało się znacznie ciekawsze. Wreszcie historia wzbudziła we mnie emocje, które wcześniej ograniczały się do chłodnego patrzenia na GONE okiem kogoś, kto po lekturze Kinga czy Koontza oczekuje krwi tam, gdzie ona być powinna, napięcia w chwili, gdy czytelnik tego oczekuje, uderzenia, gdy się go nie spodziewa. Od pewnego momentu miałam nieodparte wrażenie, że powieść ta nie nadaje się raczej dla dzieciaków poniżej czternastego roku życia. I to mi się podobało!

Fabuła GONE, mimo że niezbyt odkrywcza i zawiła, jest dynamiczna, a nawet wciągająca. Pytania pojawiają się raz po raz, odpowiedzi zaś zawsze brakuje, co skłania do nieustannego przenoszenia wzroku na następną stronę. Z początku trochę przeszkadzały mi wszystkie paranormalne dziwności - byłam pewna, że historia ograniczy się do problemów wynikających z braku dorosłych. Potem jednak przekonałam się i do tego, a książka zaczęła przypominać dobry serial akcji, niekoniecznie tylko dla młodzieży.

Lecz nie ma róży bez kolców. Poza trochę zbyt łagodnym początkiem słabą stroną GONE są bohaterowie. Rozumiem, że wszyscy mieli mniej niż piętnaście lat, ale chwilami głupota poszczególnych postaci naprawdę potrafi wywołać grymas na twarzy czytelników, szczególnie starszych. Dodatkowo często po oczach bije uboga narracja. Budowa zdań jest prosta, opisy nieskomplikowane, wewnętrzne monologi bohaterów irytujące. W tej kwestii również bolało "upiększanie" - nikt mi nie wmówi, że nastoletni chuligan z kijem bejsbolowym na ramieniu nie zna żadnego z licznych amerykańskich przekleństw. Często wypowiedzi aż się prosiły o wzmocnienie. Należy też wspomnieć, że autor do rozładowywania atmosfery używał żartów, które niemal zawsze były kompletnie nietrafione, mało zabawne i niezbyt błyskotliwe. Pozostaje tylko pytanie: ile z tego można zrzucić na karb młodzieżowego charakteru powieści, a ile na braki warsztatowe Granta?

A jednak książka, która przyciąga na pięć godzin i za nic nie chce puścić, musi w sobie coś mieć. Nie mam żadnych wątpliwości, że pierwsza część GONE to książka dobra, jeśli porównać ją do powstających teraz tytułów dla nastolatków. W zestawieniu z seriami skierowanymi do starszego grona czytelników wypada gorzej, ale nadal jest warta uwagi. Choćby po to, by przekonać się, jak Grant nagle wyrywa się z szeregu grzecznych historyjek dla czternastolatków. Ja tymczasem zacznę rozglądać się za drugą częścią serii.

Od pewnego czasu odczuwam niechęć do wszelkiego rodzaju powieści młodzieżowych (co, jak sądzę, jest winą wielkiej plagi historii o wampirach, które często nie nadają się do niczego innego niż rozpalenia nimi w kominku). Z tego powodu do mocno rozreklamowanej serii GONE podchodziłam nieufnie.

Ostatecznie do lektury przekonała mnie fabuła książki - kiedyś bardzo często...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na wstępie chciałabym podziękować człowiekowi, który przetłumaczył "Rage" na język polski. Wykonał naprawdę świetną robotę i mimo że tłumaczenie jest nieoficjalne, stoi na najwyższym poziomie. Gdyby nie on, pewnie nigdy nie zapoznałabym się z tą pozycją (z moimi zdolnościami lingwistycznymi nie mam szans na czytanie po angielsku). Jednocześnie chciałabym wyrazić żal, że tą powieść tak trudno zdobyć. Z jednej strony doskonale rozumiem decyzję Kinga - za dużo takich wydarzeń dzieje się na świecie, często nie kończą się tak jak tutaj... Z drugiej szkoda, że wielu omija taka świetna lektura.

Charles Decker od samego początku wzbudził moją sympatię - jak można nie polubić kogoś, kto lekcję matematyki spędza na kontemplowaniu trawnika przed szkołą i ganiającej po nim wiewiórki? Z każdą kolejną stroną lubiłam go coraz bardziej. Nawet wtedy, gdy zaczął zabawę na dobre.

Ta z kolei wyglądała zupełnie inaczej, niż przewidywali nauczyciele Charliego, jego koledzy i z całą pewnością on sam. W jakiś niesamowity sposób doprowadził do sytuacji, w której jego "zakładnicy" zaczynają zwierzać się ze swoich problemów, wymieniać się historiami i doświadczeniami. King przedstawił uczniów w sposób naturalny i ciekawy, zaś główny bohater to prawdziwy majstersztyk: nie do końca wie, co chce osiągną, ale brnie coraz dalej... bo nie ma innego wyjścia. Samo zakończenie, rozwiązanie całej sprawy, jest co najmniej dziwne. Mimo usilnych zastanowień, nie byłam do końca pewna, czy rozumiem to, co wydarzyło się, gdy w klasie zaciągnięto rolety.

Szczerze mówiąc po opisie spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Myślałam, że akcja będzie błyskawiczna, że padnie strzał za strzałem. Tymczasem sprawa wyglądała nieco inaczej. I, o dziwo, wypadła idealnie. Polecam każdemu, komu tylko udało się zdobyć.

Na wstępie chciałabym podziękować człowiekowi, który przetłumaczył "Rage" na język polski. Wykonał naprawdę świetną robotę i mimo że tłumaczenie jest nieoficjalne, stoi na najwyższym poziomie. Gdyby nie on, pewnie nigdy nie zapoznałabym się z tą pozycją (z moimi zdolnościami lingwistycznymi nie mam szans na czytanie po angielsku). Jednocześnie chciałabym wyrazić żal, że tą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przyznaję bez bicia, że do zakupu "Pod kopułą" nie skłoniła mnie ani fabuła, ani mijany w drodze do szkoły plakat (który właściwie działał mi nerwy, przypominając o echu w portfelu) ani nawet fakt, że to nowa, gorąca jeszcze powieść. Powód, dla którego wydałam ciężko wymęczone pięćdziesiąt złotych, jest znacznie bardziej przyziemny: przyciągnęła mnie liczba stron. Wiedziałam, że nawet jeśli historia okaże się tak średnia, jak sugerowały opinie czytelników, to i tak przy tych dziewięciuset stronach przytrzyma mnie styl Kinga.

Zaczyna się tak, jak to zazwyczaj bywa u Stefcia - od kilku spektakularnych zgonów i czynnika X, którym w tym przypadku jest tajemnicza kopuła. Bariera jest nie do sforsowania, przepuszcza tylko odrobinkę powietrza i stanowi niezłą zagwozdkę dla najtęższych umysłów Ameryki. Błyskawicznie otacza ją wojsko, usiłując z jednej strony utrzymać gapiów i dziennikarzy w odpowiednio dużej odległości od kopuły, a z drugiej znaleźć sposób na uwolnienie mieszkańców Chester's Mill.

To niewielkie amerykańskie miasteczko posłużyło Kingowi za udowodnienie, że kreowanie postaci, nie tylko pierwszo, ale i drugoplanowych, wychodzi mu bardzo dobrze. Mamy weterana wojny w Iraku, zbuntowaną dziennikarkę i niezłego lekarza po stronie dobra, mamy także Dużego Jimma Renniego, który trzęsie i manipuluje całym miastem, jego cierpiącego na nieustanne bóle głowy syna i ćpających kumpli w policji kryzysowej po stronie zła. Klasyczny podział, można by powiedzieć. Żadna z postaci nie zapadnie głębiej w pamięć, ale też należy przyznać, że są całkiem ciekawe, nakreślone profesjonalnie i z klasą.

Tym razem przedstawienie skomplikowanych powiązań w małej społeczności nie wyszło tak porywająco jak chociażby w "Miasteczku Salem". Miałam wrażenie, że King opierał się na ustalonych już bardzo dawno temu sprawdzonych schematach. To trochę frustrujące, że w tak grubej książce nie udało mu się zawrzeć ani jednego świetnego pomysłu na postać. Tym bardziej, że zazwyczaj w jego powieściach takich nie brakuje.

"Pod kopułą" czyta się lekko, sprawnie i przyjemnie. Może o tym świadczyć fakt, że gdy musiałam spędzić dziewięć godzin w szpitalnej poczekalni, tylko ta książka powstrzymała mnie przed wyskoczeniem przez okno. Akcja rozwija się błyskawicznie. Może i czytelnikowi nie towarzyszy nieustanne napięcie, ale z pewnością jest on ciekawy, co wydarzy się za kilka stron. A co do kontrowersyjnego zakończenia - wbrew większości opinii uważam, że jest całkiem niezłe. W żadnym wypadku nie wybitne, ale na tyle dobre, że mogę się z nim pogodzić. Poza tym nauczyło mnie, żeby palnąć w łeb każde dziecko urządzające mrówkom armagedon przy pomocy lupy.

Czas na podsumowanie. Z pewnością nikt nie ma wątpliwości co do tego, że napis "Najlepsza powieść Stephena Kinga" to pic na wodę. "Pod kopułą" to dobra lektura, ale niewiele poza tym. W porównaniu z "Ręką Mistrza" wypada niezbyt dobrze. Mimo to w żadnym wypadku nie żałuję wydanych pieniędzy. Warto spędzić przy tej książce kilka wieczorów.

Przyznaję bez bicia, że do zakupu "Pod kopułą" nie skłoniła mnie ani fabuła, ani mijany w drodze do szkoły plakat (który właściwie działał mi nerwy, przypominając o echu w portfelu) ani nawet fakt, że to nowa, gorąca jeszcze powieść. Powód, dla którego wydałam ciężko wymęczone pięćdziesiąt złotych, jest znacznie bardziej przyziemny: przyciągnęła mnie liczba stron....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Do wszelkich zbiorów opowiadań podchodzę jak do jeży z wyjątkowo długimi kolcami. Szczytna idea zawarcia historii, która mnie zaskoczy albo wgryzie mi się w wyobraźnię i pamięć, w kilku tysiącach słów jest moim zdaniem niemal niewykonalna. Taki już mój przedziwny gust literacki. Opowiadania pozostawiają niedosyt, chęć na więcej, a za tym uczuciem nie przepadam. Dodatkowo bardzo łatwo schrzanić puentę tak krótkiej historii - tego wręcz nienawidzę.

Jaki jest King, wie każdy: albo się go kocha, albo nienawidzi. Ponieważ zaliczam się raczej do grupy jego fanów, każdą książkę jego autorstwa czytam w ciemno, o czym by nie była. W ten sposób sięgnęłam po "Szkieletową Załogę". Z początku zamierzałam poprzestać na "Mgle" (po obejrzeniu ekranizacji byłam ciekawa zakończenia), ale w końcu, małymi kroczkami, przeczytałam całość.

Teraz po kolei kilka słów o każdym z opowiadań.

"Mgła" jest oczywiście najdłuższa, dzięki czemu miała u mnie duży plus. Historia nie sprawia wrażenia ani oryginalnej, ani porywającej - ale miałam nieodparte wrażenie, że w tym przypadku to się nie liczy. King po raz kolejny na pierwsze miejsce wysunął bohaterów, nie tylko główną postać, ale wszystkich ludzi, którzy razem z nią utknęli we wnętrzu sklepu. Muszę przyznać, że wyszło mu to jak zawsze świetnie, ale bez fajerwerków. Ot, porządna robota mistrza. A co do zakończenia... Bardzo przykro mi to pisać, ale filmowe jest zdecydowanie lepsze. To we "Mgle" pewnie miało pozostawić wyobraźni czytelnika pole do popisu, ale mnie tylko zdenerwowało.

"Zjawi się tygrys". Bardzo przyzwoite, krótkie opowiadanko. W jakiś niesamowity sposób King doskonale umie wcielać się w role małych, przerażonych dzieci.

"Małpa" z kolei zupełnie nie przypadła mi do gustu. Rodzinna część fabuły była dla mnie nudna i powtarzalna, sama małpa nie wzbudziła we mnie żadnych uczuć.

"Bunt Kaina" jest według mnie jednym z najlepszych opowiadań Kinga. Czytałam je już wcześniej, a teraz chętnie je sobie przypomniałam. Prostota, z jaką autor ukazał całą tą straszną sytuację, idealnie tu pasowała. I ostatnia wypowiedź głównego bohatera - majstersztyk.

"Skrót pani Todd". Czytaniu towarzyszyły mieszane uczucia: z jednej strony było ciekawie i zaskakująco, a z drugiej... zbyt niesamowicie. Poziom niezwykłości zawartej w osobie pani Todd nieco przekraczał próg, jaki tolerowałam.

"Jaunting", czyli pierwsza i jak na razie jedyna historia, z jaką miałam do czynienia za pomocą słuchawek. Audiobook, w którym lektorem jest komputerowy generator głosu, był zdecydowanie złym pomysłem, mimo to opowiadanie mnie wciągnęło. Tak opowieść ojca, jak i zakończenie, które należy do tych, które bardzo lubię.

"Weselna chałtura" sprawiała wrażenie, jakby znalazła się w tym zbiorze przez przypadek. Kompletnie nie na miejscu, jedno z gorszych. To samo mogę powiedzieć o "Lamencie paranoika", "Wizerunku Kosiarza" i "Dla Owena".

"Tratwa" to opowiadanko, które zawiera 100% Kinga w Kingu. Wystarczająco przerażające, by czytać z zapartym tchem i jednocześnie na tyle sugestywne, bym zastanowiła się przed wejściem na jakąkolwiek tratwę dryfującą sobie po jeziorze.

"Edytor tekstu". Niezwykle spodobał mi się pomysł na to opowiadanie. Może dlatego wydaje mi się, że mimo wszystko można było wycisnąć z niego znacznie więcej. Pozostawiało mieszankę zadowolenia i niedosytu.

"Człowiek, który nie podawał ręki", czyli historia z rodzaju "A teraz opowiem wam...". Nie przepadam za tą formą przekazywania fabuły, ale w tym przypadku było nieźle. Po raz kolejny King wymyślił coś ciekawego.

"Świat plaży" to jedno z kilku zawartych w tym zbiorze opowiadań, które pozostawiają po sobie bliżej nieokreślone uczucie niepokoju. Kolejny pomysł zupełnie z kosmosu, który okazał się strzałem w dziesiątkę.

"Nona". Po przeczytaniu miałam nieodparte wrażenie, że coś mi umknęło. Coś ważnego. Może dlatego z całego opowiadania najbardziej przypadł mi do gustu bohater, a reszta stanowiła tylko otoczkę...

"Szkoła przetrwania"... Napiszę o tym opowiadaniu, ponieważ obiad zjadłam już jakiś czas temu i mdłości mi nie grożą. Tak, tak, moi drodzy - tego nie należy czytać, jeśli właśnie trzyma się widelec lub akurat się go umyło, a w ustach jeszcze czuć smak schabowego. O nie, zdecydowanie odradzam. Nigdy nie wpadnę na to, co King musi mieć pod kopułą, żeby wymyślić coś takiego. Panie i panowie: oto najlepsze i zarazem najohydniejsze opowiadanie w tym zbiorze, a może i w całym dorobku autora.

"Ciężarówka wuja Otto" rozpędzała się jak bardzo powoli, ale w pewnym momencie nabrała takiej prędkości, że przy ostatnich zdaniach napięcie sięgnęło zenitu. Jedno z opowiadań z rodzaju specjalnie-dla-zakończenia.

"Poranne dostawy", czyli Mleczarz. Nie wiem dlaczego, ale uwielbiam to opowiadanie. Naprawdę nie jestem w stanie stwierdzić, co mnie w nim urzekło - może to, że w Polsce nikt nie przywozi mi mleka z tarantulami prosto do domu - ale to jedno z lepszych. Druga część, czyli "Opowieść pralnicza", również jest dobra, ale mimo wszystko pranie ustępuje miejsca rozwożeniu mleka.

"Babcia". Jeśli kochacie swoje babcie - po to przecież są - będziecie czuli pewną złość, czytając to opowiadanie. A jednak coś w nim jest. Ta niepewność, co czai się za rogiem, czyj cień wyłania się zza szafy i jak zakończy się cała historia...

"Ballada o celnym strzale", z początku bardzo podobna do "Człowieka, który nie podawał ręki", okazała się kolejną wariacją na temat pisania oraz ludzkiej psychiki. Po przeczytaniu przez kilka chwil zastanawiałam się, po co mi tak dużo urządzeń elektrycznych w pokoju. Przecież nie mogę przez nie myśleć. Słowem: świetne.

"Cieśnina" to następny (m.i. po "Miasteczku Salem") dowód na to, że King doskonale radzi sobie z opisywaniem małym, hermetycznych społeczności. Tym razem na wyspie oddzielonej zimą od lądu zwodniczą lodową skorupą. Sam pomysł na główną bohaterkę, która dla czytelnika jest "tylko na chwilę" wydał mi się na swój sposób urzekający. Dobre zakończenie zbioru.

Miłym dodatkiem są uwagi, w których autor opisuje, jak wpadł na niektóre z zawartych w "Szkieletowej załodze" opowiadań. Okazuje się, że pomysły powstałe "przez przypadek" bywają często tymi najlepszymi.

Podsumowując: bardzo przyzwoity zbiór opowiadań. Są wśród nich i słabsze, i najzwyczajniej w świecie genialne. Dzięki "Szkieletowej załodze" przekonałam się, że czytanie krótkich form może być równie dobrą zabawą, co wielogodzinna lektura opasłego tomiszcza z milionem wątków.

Do wszelkich zbiorów opowiadań podchodzę jak do jeży z wyjątkowo długimi kolcami. Szczytna idea zawarcia historii, która mnie zaskoczy albo wgryzie mi się w wyobraźnię i pamięć, w kilku tysiącach słów jest moim zdaniem niemal niewykonalna. Taki już mój przedziwny gust literacki. Opowiadania pozostawiają niedosyt, chęć na więcej, a za tym uczuciem nie przepadam. Dodatkowo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Starsze książki Stephena Kinga różnią się od tych ostatnich ("Ręka Mistrza", "Pod kopułą") jednym istotnym szczegółem.

Te starsze są szalone.

Gdy zabrałam się za "Misery", posiadałam ją tylko w postaci e-booka. Jako że mam się za sprytną dziecinę, zrzuciłam ją sobie na komórkę i przeczytałam jedną trzecią z ekraniku o wymiarach trzy na cztery centymetry. W nocy. To nie było mądre z mojej strony. Porzuciłam ją na rzecz innych książek, które mniej zryją mi psychikę i w których scena palenia kilkuset zapisanych kartek nie wywoła u mnie drżenia rąk czy zimnego potu na czole. Gdy ponownie sięgnęłam po "Misery", miałam niewątpliwie słuszne złe przeczucia.

Historii nie trzeba przedstawiać. Wystarczy powiedzieć, że Paul Sheldon, autor serii popularnych romansideł o Misery, miał już szczerze dość tej nudnej baby i z radością uśmiercił ją w ostatniej powieści z cyklu, po czym zabrał się za powieść dla dużych, niegrzecznych chłopców. Plany te pokrzyżował wypadek samochodowy, w wyniku którego jego nogi zostały zmiażdżone (powiedzieć "połamane" to za mało). Każdemu mogło się to zdarzyć, nic niezwykłego, bywa. Tyle że Paul budzi się nie w szpitalu, lecz w domu Annie Wilkes. I w tym momencie zaczyna się zabawa.

King uwielbia obsadzać w roli głównych bohaterów swoich powieści pisarzy z małym zastojem twórczym. Tym razem pokusił się o przelanie swoich rozważań dotyczących pisania w myśli Paula. Przez część książki obserwujemy zmagania Sheldona z maszyną do pisania, z Misery i z jego własną wyobraźnią. Powiem szczerze - większość czytelników w pewnym momencie może poczuć się znudzona, ale mnie opisy wypełniania "dziury" w papierze pochłonęły bez reszty. Może dlatego, że sama piszę, a może nie.

Drugim i ważniejszym problemem Paula jest Annie. Annie to wykwalifikowana pielęgniarka. Jej ulubionymi środkami niesienia pomocy chorym są uzależniające lekarstwa, siekiera, nóż elektryczny i wiadro z mydlinami. Kosiarka rozmiarów małego traktora też bywa całkiem pomocna. Warto wspomnieć jeszcze jedno: Annie jest szalona.

I właśnie szaleństwo Annie Wilkes czyni "Misery" powieścią genialną. Nie jestem w stanie nawet się domyślać, jak King wpadł na coś takiego. Za każdym razem, gdy ona wchodziła do pokoju, bałam się razem z Paulem. Razem z Paulem czekałam na to, aż Annie się wyłączy albo wybuchnie wściekłością. Razem z Paulem powtarzałam w myślach "Proszę, Annie, proszę, Afryka, proszę proszę bogini Afryka proszę proszę proszę...".

Czytając ostatnich kilkanaście stron nie byłam pewna, co się właściwie dzieje. Czy to, co widzi Paul, naprawdę istnieje, czy tylko mu się wydaje? Ale przecież Paul oszalał. Boi się. Chce swoich prochów. To sen. Obłęd. Paranoja.

Polecam "Misery" każdemu, kto uważa, że żadna książka go nie przerazi. Może i nie przestraszy się wykutej z kamienia bogini, ale z pewnością poczuje lekki niepokój, gdy za którymś razem Annie wejdzie do pokoju i na jej ustach nie będzie matczynego uśmiechu...

[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/05/misery-stephen-king.html ]

Starsze książki Stephena Kinga różnią się od tych ostatnich ("Ręka Mistrza", "Pod kopułą") jednym istotnym szczegółem.

Te starsze są szalone.

Gdy zabrałam się za "Misery", posiadałam ją tylko w postaci e-booka. Jako że mam się za sprytną dziecinę, zrzuciłam ją sobie na komórkę i przeczytałam jedną trzecią z ekraniku o wymiarach trzy na cztery centymetry. W nocy. To nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Mój mózg jest zbyt skołowany, bym mogła napisać teraz jakąś logiczną recenzję. Za jakiś czas na pewno to zrobię, a tymczasem powiem, że osoby, które od "Bastionu" odrzuciła jego objętość (1165 stron), popełniają ogromny błąd. King sprawił, że każdy kolejny rozdział, kolejny akapit, kolejne słowo przyciąga, sprawia, że drętwieją palce, po plecach przebiega zimny dreszcz, a wyobraźnia szaleje... Na pozór prosty pomysł, epidemia supergrypy, tyle że na znacznie większą skalę, przerodził się w powieść, której klimatu nigdy nie zapomnę.
[EDIT 2015: Po pięciu latach mózg nadal zbyt skołowany, żeby napisać pełnoprawną, sześcioakapitową recenzję. Wydaje mi się, że to dobra rekomendacja.]

Mój mózg jest zbyt skołowany, bym mogła napisać teraz jakąś logiczną recenzję. Za jakiś czas na pewno to zrobię, a tymczasem powiem, że osoby, które od "Bastionu" odrzuciła jego objętość (1165 stron), popełniają ogromny błąd. King sprawił, że każdy kolejny rozdział, kolejny akapit, kolejne słowo przyciąga, sprawia, że drętwieją palce, po plecach przebiega zimny dreszcz, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Na najlepsze książki trafia się przez przypadek. Ta wpadła mi w ręce właśnie niechcący i przez kilka miesięcy uparcie odkładałam ją na bok, nawet się nie domyślając, co tracę. W końcu jednak zabrałam się do czytania... i od pierwszej strony pokochałam styl Josepha Hellera, wszystkie absurdalne sytuacje, które opisał, i oczywiście Yossariana.

Trudno napisać o "Paragrafie 22" coś sensownego, ponieważ w samej książce na pierwszy rzut oka sensu jest zdecydowanie mniej niż absurdu.

Sama historia wydaje się nieskomplikowana - bomardier Yossarian w obawie o swoje życie usiłuje wymigać się od lotów bojowych udając wariata. Napotyka jednak jeden znaczący problem - najwyraźniej wszyscy wokół są kompletnymi szaleńcami, a na dodatek tytułowy paragraf 22 skutecznie utrudnia Yossarianowi wprowadzenie jego błyskotliwego planu w życie...

Tak w wielkim uproszczeniu można przedstawić trzon fabuły "Paragrafu 22". W rzeczywistości na całą opowieść składa się mnóstwo historii związanych w mniejszym lub większym stopniu z przeróżnymi postaciami. Należy nadmienić, że mimo ich sporej ilości, każda jest wyjątkowa, cholernie ciekawa i nieprzewidywalna; wystarczy spojrzeć na Mila, Dunbara albo Orra.

Właśnie bohaterowie są jedną z ogromnych zalet "Paragrafu 22". Z szeroko otwartymi ustami przerzucałam kolejne kartki, by przekonać się, jakim numer wywiną tym razem. Czytając na lekcji pod ławką wykazywałam całkowity brak instynktu samozachowawczego, parskając śmiechem lub wciągając powietrze z głośnym świstem zdumienia. Chwilami nie mogłam się nadziwić kompletnemu chaosowi i absurdowi, który Heller przedstawił. Mimo to jestem skłonna uwierzyć, że II wojna światowa faktycznie tak się prezentowała. Ba! Na dobrą sprawę nasza zwykła, szara rzeczywistość również tonie w absurdzie.

Jak w skrócie można opisać według wielu najlepszą powieść Hellera? Wrząca mieszanka akcji, czarnego humoru i absurdu, doprawiona gorzkimi rozważaniami o sensie wojny napisana w naprawdę genialny sposób, a na dodatek z nutką szaleństwa znacznie poważniejszego, niż ten, z którego chce skorzystać Yossarian. Tyle.

Nie pozostaje mi nic innego jak dodać "Paragraf 22" do krótkiej listy moich ulubionych książek. Na pewno sięgnę po nią jeszcze nieraz.

Na najlepsze książki trafia się przez przypadek. Ta wpadła mi w ręce właśnie niechcący i przez kilka miesięcy uparcie odkładałam ją na bok, nawet się nie domyślając, co tracę. W końcu jednak zabrałam się do czytania... i od pierwszej strony pokochałam styl Josepha Hellera, wszystkie absurdalne sytuacje, które opisał, i oczywiście Yossariana.

Trudno napisać o "Paragrafie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Za Sagę o Ludziach Lodu zabrałam się po kilku latach męczenia mamy. Dziwiłam się i denerwowałam, że broni mi dostępu do takiej masy książek, szczególnie, że wtedy czytałam wyjątkowo dużo. Ostatecznie dorwałam je będąc w VI klasie, więc przeżycie było co najmniej zabawne...

Tomiki połykałam w tempie zatrważającym. Pierwsze były tak krótkie i wciągające, że na wakacje zabrałam 3 i przeczytałam je, zanim dojechaliśmy z okolic Warszawy do okolic Malborka. Potem chodziłam wściekła.

W całej serii najciekawsze było obserwowanie, jak losy Ludzi Lodu splatają się z różnymi wydarzeniami historycznymi na przestrzeni kilkuset lat. Nie można też zapomnieć o "magicznej otoczce", która raz odgrywała mniejszą, raz większą rolę, a ostatecznie sprawiła, że do ostatnich tomów byłam ciekawa każdej następnej strony. Potem sięgnęłam oczywiście po Czarnoksiężnika i Królestwo Światła, ale Ludzie Lodu jednak nie mają sobie równych.

(W takich momentach człowiek ma dylemat - czy dodawać te kilkadziesiąt tomików do "przeczytanych"?)

Za Sagę o Ludziach Lodu zabrałam się po kilku latach męczenia mamy. Dziwiłam się i denerwowałam, że broni mi dostępu do takiej masy książek, szczególnie, że wtedy czytałam wyjątkowo dużo. Ostatecznie dorwałam je będąc w VI klasie, więc przeżycie było co najmniej zabawne...

Tomiki połykałam w tempie zatrważającym. Pierwsze były tak krótkie i wciągające, że na wakacje...

więcej Pokaż mimo to