-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać438
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant13
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2011-11-09
2011-01-18
2011-06-09
2011-12-29
2011-12-26
2011-06-02
Sir Pratchett to jeden z pisarzy, który pisze stylem tak specyficznym i oryginalnym, że albo się go kocha, albo całkowicie nie trawi. Ze świecą szukać drugiego autora serwującego tak niesamowity miks fantasy i lekko satyrycznego, a zarazem subtelnie zabójczego humoru (dławienie się śmiechem podczas czytania Świata Dysku to atrakcja dołączona do ceny biletu). Mnie osobiście magia tego świata porwała dopiero za drugim podejściem, ale jak już się wciągnęłam, toooo... Kolejną część połknęłam w kilka dni. I mimo że nowsze tomy uważane są za słabsze, „Łups!” dla mnie w żadnym wypadku słabszy nie jest.
„Łups!” to kolejna część poświęcona Straży Miejskiej Ankh-Morpork, a szczególnie stojącemu na jej czele Samowi Vimesowi. Komendant Straży ma nie lada problem: krasnoludo-trollowe nastroje w mieście uległy znacznemu pogorszeniu. Już wcześniej pozostawiały one sporo do życzenia, lecz gdy ponownie zrobiło się głośno o pamiętnej bitwie w dolinie Koom, jedni chwycili za topory i chleb bojowy, drudzy za maczugi i – nierzadko – zęby tych pierwszych. Jakby tego było mało, dochodzi do morderstwa, które jeszcze podgrzewa atmosferę. Sam ma też na głowie kolejny prezent od patrycjusza, czyli wampira w Straży. A każdego dnia równo o szóstej musi znaleźć się przy łóżeczku Młodego Sama, by dopełnić arcyważnego Ojcowskiego Obowiązku.
Konstrukcja każdej książki z serii Świata Dysku jest podobna (a mimo to zawsze coś mnie zaskakuje): obok pozornie głównego wątku występuje kilka pozornie pobocznych, które jednak okazują się mieć znaczenie większe, niż czytelnik przypuszczał. W przypadku „Łups!” chodzi o wspomniane wcześniej problemy trapiące Vimesa – postać komendanta jest w tym tomie rozwinięta zadziwiająco dokładnie - a także sprawy wewnątrz Straży. Znamienne dla Pratchetta jest to, że za każdym razem przedstawia nam dobrze znane postaci w nowy sposób, poszerzając ich rolę, pogłębiając charakterystykę. W rezultacie każdy strażnik i bardziej towarzyski (lub mniej, ale mający bardziej na pieńku z prawem) mieszkaniec Ankh-Morpork jest dla czytelnika jak dobry, stary znajomy. Tym samym „Łups!” to spacer po znanym miejscu, pośród przyjaciół – jak kolejny odcinek ulubionego serialu, w poprzednim odcinku czystego fantasy, teraz zaś pełnokrwistego kryminału.
Właśnie – jak się ma sprawa wątku kryminalnego? Nie jestem fanką tego gatunku i spotykam się z nim sporadycznie, więc wystarczy mi, gdy dobrze się bawię przy lekturze. Nie potrzebuję do tego zawiłych intryg, podejrzeń, zdrad i czystych zbrodni. Prawdę mówiąc, preferuję morderstwa brudne, wydarzenia na wielką skalę i zwieńczone w sposób epicki, a wszystko to podlane mocnym, działającym na wyobraźnię klimatem. W „Łups!” brak przynajmniej części tych czynników całkowicie wynagradzały wszystkie absurdy Świata Dysku, od chochlika Sama „Wpisz Swoje Imię” Vimesa, aż po małe smaczki w rodzaju postaci wychudzonego trolla o imieniu Cegła.
„Łups!” jako kolejna część cyklu Świata Dysku sprawuje się doskonale. Zapewnia rozrywkę, wywołuje szczery śmiech, a jednocześnie, jako opowieść o Straży, serwuje trochę napięcia i wciągającą intrygą. Można dodać teatralnym półszeptem, że jest tu trochę mniej żartów, niektóre rozwiązania sprawiają wrażenie za prostych, a Pratchett napisał wiele książek lepszych od tej. Można i w mniejszym lub większym stopniu będzie to prawda. To zaś oznacza, że po lekturze „Łups!” należy niezwłocznie sięgnąć po następną opowieść ze Świata Dysku, by przekonać się jeszcze mocniej, jak doskonały jest to miks fantasy i humoru! Z pewnością fani przy kolejnej przygodzie ankh-morporskiej Straży będą się bawić równie dobrze, co przy poprzednich, a zwykli śmiertelnicy... cóż, przeczytajcie i spróbujcie oprzeć się magii Świata Dysku.
Sir Pratchett to jeden z pisarzy, który pisze stylem tak specyficznym i oryginalnym, że albo się go kocha, albo całkowicie nie trawi. Ze świecą szukać drugiego autora serwującego tak niesamowity miks fantasy i lekko satyrycznego, a zarazem subtelnie zabójczego humoru (dławienie się śmiechem podczas czytania Świata Dysku to atrakcja dołączona do ceny biletu). Mnie osobiście...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-12-22
2011-12-13
2011-12-09
2011-11-30
2011-11-24
2011-11-22
2011-11-16
2011-11-14
2011-01-28
"Na górze Róże,
Na dole Fiołki,
Niedługo wszyscy
Pójdziemy w aniołki"
Mówcie sobie co chcecie - dla mnie polska fantastyka ma się naprawdę dobrze.
Z uwagi na fakt, że długość oczekujących na mnie w kolejce książek jest odwrotnie proporcjonalna do czasu, który jestem w stanie im poświęcić, starannie dobieram kolejne tytuły. "Fiolet" z początku znalazł się pomiędzy wymagającym niesamowitego skupienia (i późnej pory) tomiszczem, a przymusową lekturą szkolną, w postaci e-booka na komórce. Już po kilkunastu stronach trafił na moje biurko w bardziej godnej formie: nowiutki, pachnący, papierowy egzemplarz z jeszcze błyszczącą okładką. Doszłam do wniosku, że warto poświęcić na Fiołka ciężko zarobione pieniądze. Dlaczego?
Najogólniejszy rys fabuły na twarzach większości potencjalnych czytelników wywołuje kpiący uśmieszek. No bo jak to brzmi: kosmiczne kwiaty zabijają tysiące ludzi na całym świecie? Ufole - jeszcze, jeszcze, ale kwiaty? Na litość boską, KWIATY?! To jeden z dwóch podstawowych zarzutów, które dyskwalifikują "Fiolet" w wielu oczach. I niesłusznie. Ja sama wszelkie koncepcje tworów z kosmosu, których życiowym celem jest podbicie naszej planety, traktuję z dużym dystansem. Mogę raz czy dwa obejrzeć w telewizji "Dzień Niepodległości" albo "Wojnę światów", tak dla odprężenia, ale czasu przeznaczonego na bardziej ambitne zajęcia nie poświęciłabym chyba żadnej literackiej wizji kolonizacji Ziemi przez ludziki z Marsa. Mimo to jednak kosmiczna forma bytu w samym środku Warszawy nie pozwoliła mi oderwać się od lektury ani na moment.
Kluczowym słowem jest tu "Warszawa". Myślę, że dla mieszkańców tego miasta lub ludzi, którzy tak jak ja z uśmiechem przyjmują wizję obracającego się w gruzy Dworca Centralnego, już samo miejsce akcji jest powodem, dla którego "Fiolet" warto przeczytać. Autorka sprawnie operuje nazwami ulic, placów, budynków, dokładnie przedstawiając drogę, którą poruszają się poszczególne postaci. I razem z nimi idzie czytelnik, przed oczami wyobraźni mając Marszałkowską, podziemia w Centrum, teren przed Pałacem Kultury. To nadaje książce pewną dozę interaktywności; widok tak dobrze znanych miejsc spowitych cieniem gigantycznej rośliny, z śmiercionośnym cyjanowodorem w powietrzu, może nieźle zaskoczyć. Wystarczy tylko zadziałać wyobraźni i już dostajemy się do wnętrza całej tej historii.
Drugą, nie mniej ważną częścią fabuły i zarazem drugim zarzutem części czytelników są spadochroniarze. Poznajemy ich grupę od środka, bez zbędnych ceregieli. Autorka serwuje nam profesjonalne słownictwo, często pozostawiając czytelnika z chęcią wpisania w Google tego czy innego niezrozumiałego terminu. Do pewnego momentu jest to nieco irytujące - bohaterowie cieszą się w powietrzu jak dzieci podczas bitwy na jedzenie, a my już jesteśmy nawet gotowi poczytać jeszcze trochę o Fiołku, byle tylko nie musieć wertować cioci Wikipedii w poszukiwaniu uproszczonego schematu budowy spadochronu. A potem... Nic. Nagle przestaje to przeszkadzać. Co więcej, zaczynamy wyczekiwać następnego skoku. Ujmę to tak: za nic w świecie nie skoczyłabym na bungee; lęk wysokości chyba by mnie zabił. Po tej lekturze zaś jestem skłonna przemyśleć decyzję o skoku na spadochronie. Coś musi w tym niebie jednak być...
Oprócz tych dwóch punktów, które dla jednych są autami, a dla drugich skutecznymi straszakami, "Fiolet" ma jeszcze jedną zaletę. Jest nim styl pisania pani Kozak. Prosty, przejrzysty, potrafiący nie tylko wywołać na twarzy czytelnika uśmiech, ale także stworzyć napięcie. Na ostatnich stronach sięga ono zenitu; finał ma zabójcze tempo. Dodatkowo autorka w niezobowiązujący sposób serwuje nam mniejsze i większe informacje na temat uzbrojenia, militariów czy farmakologii, że o spadochronach nie wspomnę. Całości dopełniają bohaterowie: wspomniani wcześniej spadochroniarze, komandosi, gdzieś w tle przewijają się też zwykli mieszkańcy Warszawy. Sympatię czytelnika do Os, Drwali i Stróżów, ludzi odważnych, niezłomnych, gotowych do poświęcenia, jeszcze wzmaga fakt, że wszyscy klną ja banda szewców, i na dodatek jeszcze piją tyle, że owa banda miałaby dość po kilku minutach. To jest właśnie urok, przed którym nie sposób się obronić.
"Fiolet" jest moim zdaniem książką niedocenioną. Tkwi w niej jakaś trudna do sprecyzowania moc, która sprawia, że lektura ma w sobie coś oprócz rozrywki. Nie ukrywajmy: powieść ta ma być właśnie rozrywką. I jest - na wysokim poziomie. Blue skies!
[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/09/fiolet-magdalena-kozak.html ]
"Na górze Róże,
Na dole Fiołki,
Niedługo wszyscy
Pójdziemy w aniołki"
Mówcie sobie co chcecie - dla mnie polska fantastyka ma się naprawdę dobrze.
Z uwagi na fakt, że długość oczekujących na mnie w kolejce książek jest odwrotnie proporcjonalna do czasu, który jestem w stanie im poświęcić, starannie dobieram kolejne tytuły. "Fiolet" z początku znalazł się pomiędzy...
2011-04-08
„Był żołnierzem i gdyby ktoś go zapytał, kim chce zostać, kiedy dorośnie, nie wiedziałby, o co chodzi”
Science fiction. Pierwsze skojarzenie osoby mniej lub bardziej nieświadomie unikającej tego gatunku? Miliony nazw planet, systemów i galaktyk. Wynalazki opisane w sposób bardziej kosmiczny od samego miejsca akcji, które, nawiasem mówiąc, jest nie do ogarnięcia. Lasery, komandorzy, najwymyślniejsze obce rasy, ludzie z często zerowymi problemami egzystencjalnymi, ponieważ znaczące zwiększenie się Świata zajmuje całą ich uwagę. Marines, wahadłowce, krążowniki, roboty, komputery, hologramy, technika, o rany, królestwo za konia.
Po „Grę Endera” sięgnęłam z dwóch powodów. Po pierwsze, warto przełamywać przyzwyczajenia, poszerzać horyzonty, dbać o elastyczność myślenia. Ani rusz bez próbowania różnych potraw. Po drugie, zawsze fascynowały mnie literackie wizje dzieci nieco odbiegających od standardów. Motyw dzieci z krwią na rękach mam już za sobą, teraz nadszedł czas na dzieci genialne. Mogłoby się wydawać, że to popularny motyw, ale czy ktoś zrealizował go kiedyś naprawdę idealnie? W tym tygodniu dowiedziałam się, że odpowiedź brzmi: tak. Tą osobą jest Orson Scott Card.
Ender Wiggin, lat sześć, ma ocalić ludzkość przed zagładą jako dowódca floty. Odkryto w nim geniusz wojskowy, ale ponieważ czas nagli, a już wiele lat wcześniej przekonano się, że potencjał dziecięcego umysłu należy wykorzystać jak najszybciej, chłopiec musi w trybie przyspieszonym uzyskać wiedzę i umiejętności, które wpaja się przez co najmniej dziesięć lat szkolenia. Nie brzmi to zbyt zaskakująco, nieprawdaż? Wszystko dlatego, że w tej książce liczy się nie los dwóch stojących naprzeciw siebie cywilizacji, ale człowiek, w którego ręka spoczywa ich przyszłość.
Jedno trzeba zaznaczyć jasno i wyraźnie: nie jest to historia o strzelających do siebie komandosach, o epickich bitwach w przestrzeni kosmicznej ani nawet o eksploracji tej czy innej galaktyki. Nic z tych rzeczy. „Gra Endera” to opowieść o chłopcu, którego wyrwano z dzieciństwa, zanim zdał sobie sprawę z tego, czym ono jest. Obserwujemy, jak rośnie, wiemy jednak, że nie dorasta; już w chwili, gdy czytelnik poznaje Endera, widzi, że jest on bardziej niż dojrzały. Inteligencja i analityczny umysł są jego błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie. Jest zbyt bystry, by sprzeciwić się narzuconemu odgórnie obowiązkowi, myśli zbyt dużo, by nie dostrzec, jak wiele od niego zależy, jaki obowiązek spoczywa na jego barkach.
Trudno powiedzieć, na czym polega magia „Gry Endera”. Mogę ostrożnie obstawiać, że chodzi właśnie o głównego bohatera. Z jednej strony podziwiamy jego zdolności, tempo, w jakim się uczy i pomysły, na które wpada w ułamku sekundy. Z drugiej... widzimy, że wszystko to dzieje się wbrew niemu. Ender dociera na szczyt, ponieważ dorośli łamią go raz po raz – i robią to w taki sposób, że inteligencja chłopca, jego najsilniejsza broń, zwraca się przeciw niemu. Cieszymy się wraz z Enderem po zwycięstwie, tęsknimy razem z nim za ciepłym uściskiem przyjaznej dłoni, walczymy o uznanie, a potem obserwujemy jego stratę mimo zwycięstwa, otrzymujemy coś i po chwili jest nam to zabierane... Tak wygląda życie Endera. Czytelnik mu nie współczuje; on cierpi razem z bohaterem. Jednocześnie wie doskonale, że niszczą go w imię wyższego celu, w imię przetrwania. A gdy dochodzi do ostatecznego starcia... choćby tylko dla niego warto przeczytać „Grę...”. Uczucie głębokiego osłupienia gwarantowane.
Card opisał młodość Endera językiem prostym, pozbawionym wymyślnych językowych fajerwerków, a mimo to przedstawił świat i bohatera w sposób całkowicie zrozumiały, jasny, a przede wszystkim wciągający. Mimo niewielkiej objętości powieść zawiera mnóstwo wątków i smaczków, które łykamy błyskawicznie. Szkolenie w Szkole Bojowej czyta się na jednym wdechu, Szkołę Dowodzenia na drugim. Postacie otaczające Endera ustępują mu tylko dlatego, że to wokół niego skupia się historia, ale to nie przeszkadza w polubieniu Groszka oraz reszty genialnych dzieci czy też znienawidzenia Graffa wraz z całą armią dorosłych, którzy zdają się być nastawieni przeciwko Enderowi, „bo tak trzeba”.
Z każdą kolejną stroną czujemy coraz większy żal i przerażenie; nie tylko dlatego, że Ender nieuchronnie zbliża się na równi do zwycięstwa nad robalami, jak i do przegranej z samym sobą, ale też dlatego, że do końca lektury zostało tylko sto pięćdziesąt... sto... trzydzieści... dziesięć stron. To jedna z tych osobliwych książek, po których skończeniu czuje się niesamowitą pustkę, ma się ochotę rzucić wszystko i zacząć czytać od nowa, równocześnie jednak trudno określić, dlaczego tak się dzieje.
Odkładam „Grę Endera” na półkę z mieszaniną zachwytu i głębokiego smutku, ponieważ mam wrażenie, że właśnie przeczytałam najlepszą książkę od dłuższego czasu i nieprędko coś wywoła u mnie podobny stan. Myślę, że mój umysł jeszcze przez pewien czas będzie znajdował się w nullo – stanie całkowitej nieważkości.
[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/08/gra-endera-orson-s-card.html ]
„Był żołnierzem i gdyby ktoś go zapytał, kim chce zostać, kiedy dorośnie, nie wiedziałby, o co chodzi”
Science fiction. Pierwsze skojarzenie osoby mniej lub bardziej nieświadomie unikającej tego gatunku? Miliony nazw planet, systemów i galaktyk. Wynalazki opisane w sposób bardziej kosmiczny od samego miejsca akcji, które, nawiasem mówiąc, jest nie do ogarnięcia. Lasery,...
2011-02-20
Czego baliście się jako dzieci? Ptaka bądź rur odpływowych, chociaż nie macie pojęcia, dlaczego miałyby was przerażać? A może klauna, który, zamiast rozśmieszyć, wywołał odrazę i przerażenie? Wilkołaka, którego widzieliście w kinie? Cokolwiek to było, pamiętacie na pewno do dziś. Coś, co spędzało wam sen z powiek i wybijało z głowy pomysły takie jak nocny biwak w ogrodzie kolegi czy samotne spacery po lesie. Co byście zrobili, gdyby wasz strach ucieleśnił się, gdy byliście dziećmi, a potem wrócił wiele lat później, chociaż wy straciliście już całą dziecięcą siłę? Ucieklibyście? A może spróbowalibyście ponownie pokonać To?
Siedmioro dorosłych pochodzących z Derry w stanie Maine stanęło przed takim właśnie problemem. Gdy byli dziećmi, stali się świadkami serii morderstw, dokonywanych przez tajemnicze To. Trudno określić, czym właściwie ono jest. Dla każdego z nich objawiało się pod inną postacią, jednak Temu zawsze niezmiennie towarzyszyło dławiące, paniczne przerażenie. Dwadzieścia kilka lat temu udało im się je pokonać. Teraz ponownie muszą zdobyć się na odwagę, którą wówczas mieli.
Stephen King dobrym pisarzem jest. Jak dobrym, mówi się różnie, ale z pewnością umie tworzyć historie wraz z pełnym wyposażeniem. Co więcej, umie też oddziaływać swoim tekstem na czytelnika – ta sztuka rzadko któremu autorowi się udaje. Tym razem King postanowił odwołać się do uczucia, które siedzi w nas najgłębiej: do strachu. Konkretniej rzecz ujmując, do strachu z dzieciństwa. Podczas lektury pytałam kilka osób, czy boją się klaunów, ponieważ sama nawet nie bywałam w cyrkach, więc jegomoście z pudrem na twarzy i pomarańczowymi pomponami przy kostiumie nie wydawali mi się straszni. Ponad połowowa moich rozmówców żywo potwierdziła. Zapytałam: ale co właściwie jest w tym klaunie takiego przerażającego? Nie umieli odpowiedzieć. I to jest właśnie sedno sprawy. Dzieci boją się, chociaż nie wiedzą czego, nie mają podstaw. Pokonanie strachu jest największym zwycięstwem, jakie można odnieść, mając dziesięć lat. Dorośli z kolei wszystkie swoje strachy racjonalnie wyjaśniają. Zamiast duchów boją się nowotworu albo Urzędu Skarbowego. King rozłożył uczucie przerażenia w obydwu przypadkach na czynniki pierwsze i pokazał je czytelnikowi od góry do dołu, mówiąc: sam dotknij, zobacz, jak to działa. Czytelnik wyciąga więc rękę, dotyka, nieznacznie blednie... a potem, odkładając książkę na szafkę nocną czuje silny niepokój, bo z okładki w drapieżnym uśmiechu wykrzywia się do niego wychylający się z kanałów klaun. (Z autopsji. Mnie ten obrazek naprawdę niepokoi).
Siłą tej książki jest nie tylko sam strach we wszystkich tego słowa znaczeniach i przejawach, ale także złożoność całej historii. Podczas lektury poznajemy od podszewki bohaterów, a także ich rodzinne miasteczko, Derry, wraz ze wszystkimi jego urokami i brudami. Jest ono opisane tak dokładnie, że mamy wrażenie, iż miejsce to istnieje naprawdę, a King pełni tylko rolę autora szczegółowego reportażu. Równocześnie obserwujemy mieszkańców Derry, z których najważniejsza jest oczywiście owa siódemka dzieci. Jak na tak dużą liczbę głównych bohaterów, King wykreował ich naprawdę po mistrzowsku, starannie, różnorodnie i z klasą właściwą świetnemu pisarzowi. Bill jest nieco melancholijnym przywódcą całej grupki; Richie – mój faworyt – pełni rolę dyżurnego wesołka; Ben jest wyposażony w doskonały zmysł architektoniczny oraz spory brzuch; Eddiego matka wychowuje na rasowego hipochondryka; Stan pełni rolę najdojrzalszego i, co za tym idzie, najbardziej racjonalnego z nich, ale nie zawsze wychodzi mu to na dobre; Mike musi radzić sobie z kłopotami związanymi z kolorem jego skóry; Beverly stara się nie nienawidzić swego ojca, który bardzo się o nią martwi, a zmartwienie to okazuje w dość osobliwy sposób. Każde z nich ma własne problemy, marzenia, radości, smutki i strachy, które ich połączyły. I muszą pozostać razem, by pokonać...
....To. Klaun, wielkie ptaszysko, wilkołak, gigantyczna gałka oczna, trędowaty, głos w rurach. Do wyboru, do koloru. Jeśli nie wiesz, czego się boisz najbardziej, To ci pokaże. Ma tak wiele oblicz, jak wiele twarzy ma ludzki – dziecięcy – strach. Która jest najstraszniejsza z nich? Myślę, że klaun Pennywise. On bije na głowę niemal wszystkie literackie czarne charaktery, z jakimi dotąd się spotkałam. Z początku uśmiecha się, podaje pęk balonów, opowiada kawał, zaprasza do wspólnej zabawy, a potem nagle łapie za nadgarstek i ściąga do kanałów. Bo tam na dole wszystko unosi się w powietrzu, tam na dole wszyscy pływamy, a ty zaraz do nas dołączysz, ty też będziesz pływał...
Czy „To” jest najstraszniejszą książką Kinga? Nie wiem. Dla mnie, osoby stojącej już ponad dzieciństwem, ale nadal poniżej dorosłości, tak. Lekturę musiałam dzielić na części, które odgradzały od siebie całe miesiące. Nie byłam w stanie przeczytać jej jednym ciągiem. Nadrabiałam to jednak faktem, iż książkę brałam do ręki między północą a czwartą nad ranem. To jest opowieść, którą należy poznać w samotności, po ciemku, sam na sam z wymalowanym na okładce klaunem. Jako podsumowanie przyznam jeszcze, że ostatnio zorientowałam się, iż obok drogi, którą niemal od dziesięciu lat przemierzam co rano, znajduje się wylot rury kanału. I wiecie co? Chyba zmienię trasę.
[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/10/to-stephen-king.html ]
Czego baliście się jako dzieci? Ptaka bądź rur odpływowych, chociaż nie macie pojęcia, dlaczego miałyby was przerażać? A może klauna, który, zamiast rozśmieszyć, wywołał odrazę i przerażenie? Wilkołaka, którego widzieliście w kinie? Cokolwiek to było, pamiętacie na pewno do dziś. Coś, co spędzało wam sen z powiek i wybijało z głowy pomysły takie jak nocny biwak w ogrodzie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-02-06
Mam ostatnio fazę na wszelkiej maści książki postapokaliptyczne. Fazę tak dużą, że samą apokalipsą również nie pogardzę, byleby nie przywodziła na myśl amerykańskich filmów grozy klasy B. Właśnie dlatego sięgnęłam po tę powieść, kierując się samym tytułem - tym bardziej, że Koontza już znałam i wiedziałam, że mogę się spodziewać co najmniej solidnej lektury. No i była solidna. Ale...
Koniec świata zaczął się od ulewy. Co więcej, nie był to zwyczajny deszcz: woda, która nagle lunęła z nieba, sprawiała wrażenie w jakiś sposób podświetlonej, w powietrzu czuć było przedziwną atmosferę. Coś się szykowało, coś poważnego i z całą pewnością niosącego zagrożenie. Mieszkająca z mężem w małym, górskim miasteczko Molly Sloan poczuła to wyraźnie. Z czasem okazuje się, że jest ona niezwykle wyczulona na sygnały niedostrzegalne dla innych ludzi - ale jest to tylko nieco bardziej rozwinięta intuicja; Molly jest tak zwyczajna, jak tylko może być nie do końca spełniona pisarka - i być może to sprawia, że ona i Neil jako jedni z niewielu nie stają się biernymi uczestnikami apokalipsy. Z początku tylko obserwują świat, który dobrze znali i który teraz stacza się ku zagładzie, a potem podejmują działania. Mają do wykonania ważne zadanie, którego znaczenia przez długi czas nie są w stanie pojąć.
Muszę przyznać, że mój gust czytelniczy kieruje się bardziej w stronę fantasy niż science fiction, więc do wszelkich wizji inwazji Obcych na Ziemię podchodzę ze zniecierpliwieniem lub lekką kpiną. Koontz szybko odsłania przed czytelnikiem właśnie ten zamysł, musiałam się z tym pogodzić. Przyszło mi to o tyle łatwo, że autor, jak na pisarza horrorów przystało, nie pokazuje wszystkich kart od razu. Dawkuje wyjaśnienia ostrożnie, podlewa je zaś ogromną porcją napięcia. To sprawia, że choćby wizja kolonii białych grzybów maszerującej chodnikiem na owadzich odnóżach wywoływała grymas lekkiego zniesmaczenia, to czytelnik i tak obróci stronę, kierowany przemożną potrzebą poznania dalszych losów nie tylko dwójki bohaterów, ale i całej Ziemi.
W tej książce znajduje się wszystko, czego nie powinno brakować w żadnej szanującej się wizji apokalipsy. Jest więc strach przed nieznanym, przeradzający się z czasem w przerażenie, gdy kształty w ciemności zaczynają być coraz wyraźniejsze. Jest chaos wywołany sytuacją, która według racjonalistów i naukowców nie powinna mieć miejsca. Jest apatia tych, którzy już się poddali, jest desperacja tych, którzy zdecydowali się walczyć, chociaż nie wiedzą nawet, do kogo lub do czego będą zmuszeni strzelać. Są pytania bez odpowiedzi. Są niewinni, których należy chronić, ale mało kto ma na to odwagę. I są wreszcie właśnie ci nieliczni ludzie, którzy uznali ochronę niewinnych jako najważniejszy, być może ostatni w ich życiu cel.
Wszystko pięknie - ale przez całą lekturę przewijają się irytujące zgrzyty. Najważniejszym mankamentem jest budowa postaci. Mieszkańcy miasta są ledwie statystami; widać to aż nazbyt wyraźnie. Molly i Neil zaś to nieskalani przerażeniem, kochający się małżonkowie. Anioły niemalże. Ich brawurowa odwaga jest wręcz nienaturalna, a wyciągane przez nich wnioski i rzucane myśli nasuwają podejrzenie, że jakaś ręka wciska im siłą na usta wiedzę, której nie powinni mieć. Pisarka i były ksiądz szastają informacjami dostępnymi teologom, biologom, znawcom literatury, geologom, przedszkolankom i kosmonautom. Czasem zachowują się jak roboty najnowszej generacji - ich słowa i emocje są groteskowo sztuczne i przewidywalne. Wrażenie to podsyca jeszcze patetyczny i stanowczo zbyt silnie zmetaforyzowany styl, jakim raczy na Koontz. Autor chwieje się między pseudo-filozoficznymi dywagacjami, które rozbijają cały klimat, a umiejętnym budowaniem atmosfery grozy jak nieźle podpity linoskoczek.
Drugim problemem są elementy, które jednak nasuwają skojarzenie z horrorami klasy B. Na drodze dzielnych bohaterów stają stwory jakby żywcem wycięte z marnych filmów grozy: zombie ścigają się z gigantycznymi robalami, tuż za nimi biegnie żądny mordu humanoidalny Obcy, a gdzieś w tle pełznie jeszcze kosmiczna grzybnia. A nad głową oczywiście bezszelestnie przemyka statek-matka. Jakkolwiek na ostatnich stronach powieści przynajmniej niektóre te zgrzyty okazują się w pełni usprawiedliwione, tak wcześniej nieustannie drażnią. Już lepszy byłby sam deszcz i tajemnicze, niewidzialne istoty, naprawdę. Bez mieszania stylów i konwencji, bez gatunkowego bałaganu.
Mam mieszane uczucia co do "Apokalipsy". Z jednej strony świetnie budowany klimat, z drugiej depczące ten klimat kiczowate i oklepane rozwiązania. Z jednej wieczna niepewność, z drugiej irytująco odporni na nią bohaterowie. Całości dopełnia wyjaśnienie całej zagadki: niby jednoznaczne, ale jednak nie do końca, a na dodatek wywołujące na twarzy czytelnika uniesienie brwi i pytanie: "I tylko o to chodziło...?". Panu Koontzowi po raz kolejny udało się wymieszać kilka składników, z czego jedne były najwyższej próby, a inne... chyba mocno zleżałe. Całość smakuje jak porządne danie w barze mlecznym. Jest zadziwiająco dobrze, ale, cóż, liczyliśmy na więcej i lepiej.
[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/07/apokalipsa-dean-koontz.html ]
Mam ostatnio fazę na wszelkiej maści książki postapokaliptyczne. Fazę tak dużą, że samą apokalipsą również nie pogardzę, byleby nie przywodziła na myśl amerykańskich filmów grozy klasy B. Właśnie dlatego sięgnęłam po tę powieść, kierując się samym tytułem - tym bardziej, że Koontza już znałam i wiedziałam, że mogę się spodziewać co najmniej solidnej lektury. No i była...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-01-13
"A Tyler podchodzi do kuchennego stołu bez koszuli, cały pokryty malinkami, i mówi, ble, ble, ble, ble, ble, poznał wczoraj wieczorem Marlę Singer i poszli razem do łóżka. Słuchając tego, identyfikuję się bez reszty z Woreczkiem Żółciowym Joego. To wszystko moja wina. Czasami robisz coś i zostajesz wyrolowany. Czasami czegoś nie robisz i też zostajesz wyrolowany."
Nie mogę z dumą oznajmić, że nie oglądałam "Podziemnego kręgu", mrocznego thrillera ze świetnymi rolami Edwarda Nortona i Brada Pitta. Ba, nie mogę nawet powiedzieć, że film ten mi się nie podobał, bo podobał się bardzo. Z tego powodu długo zwlekałam z sięgnięciem po książkowy oryginał. Gdy jednak już przemogłam się i zaczęłam czytać, poczułam się... nieco zdezorientowana.
Bliżej nieokreślony Narrator, człowiek na tyle młody, by mieć w sobie młodzieńczą iskrę, a jednocześnie zbyt stary, by obok iskry tliła się też nadzieja na lepsze jutro, jest człowiekiem stąpającym na granicy między frustracją a otępieniem. Wywołuje je beznadzieja obecnego życia bohatera: jego praca, urządzone według katalogu Ikei mieszkanie, otaczająca go rzeczywistość i własne odbicie w lustrze - wszystko to przyprawia Narratora o stan bliski głębokiej depresji. Zamiast niej dręczy go bezsenność. Receptą na to są spotkania grup terapeutycznych o szerokim zakresie usług; zdaje się, że bohaterowi najbardziej do gustu przypada rak jądra oraz czerniak złośliwy. Regularnie otwiera swoje czakry, szuka wewnętrznego dziecka i wypłakuje się w ramiona ludzi, którzy już jedną nogą są po drugiej stronie. I to działa. A przynajmniej do pewnego momentu. Aż do pojawienia się kobiety o imieniu Marla oraz mężczyzny o imieniu Tyler.
Ten sam Tyler na pierwszej stronie powieści pakuje Narratorowi pistolet w usta i zasypuje go przyjacielskimi złotymi myślami. Tyler przeczytał biblię każdego szanującego się anarchisty. Tyler jest skarbnicą zasad właściwego życia. Tyler wie, jak zrobić z człowieka Nikogo, który później staje się Kimś. A jeśli zrobi zrobi to przy pomocy domowej roboty napalmu, to może nawet będzie miał udział w Projekcie Feniks. "Fight Club" zaczyna się mocnym prawym podbródkowym, a potem, zamiast cofnąć się i dać czytelnikowi stanąć na nogi, częstuje go długą serią ciosów w brzuch i nagle zamiera. Ale nie ma przebacz. Tuż za rogiem czeka kolejny wybuch, kolejny dowód na żałosność rzeczywistości, kolejna recepta na koniec świata. Bo tylko to się liczy.
Styl Palahniuka jest niesamowity. Na każdym kroku autor serwuje zdania ociekające ironią i krytycyzmem wobec świata. Czytelnik nie wie, czy ma się śmiać, czy szeroko otwierać oczy ze zdumienia. Akcja jest tak zakręcona, że nieraz można poczuć się naprawdę ogłuszonym. Chaotyczna narracja, gwałtowne przeskoki w czasie i przestrzeni, gonitwa dzikich myśli bohatera i wreszcie te poszarpane, mieszające się ze sobą instrukcje produkcji domowej bomby i doprowadzenia cywilizacji do zagłady. Drogi czytelniku, jeśli chcesz wysadzić w powietrze swoje biuro albo zalać jakiś bankomat waniliowym puddingiem, to wujek Chuck powie ci, jak to zrobić. Przy okazji dowiesz się, że w ten sposób powoli i metodycznie możesz wprowadzić do rzeczywistości prawdziwy Chaos.
Daleko mi do zostania anarchistką, ale słowo daję, Tyler jest w stanie przekonać, że to naprawdę najlepsze wyjście z całego tego bajzlu. Praca, której nienawidzimy i produkty, których nie potrzebujemy. Rzeczy, które posiadają nas samych. Nie jesteśmy jedynymi w swoim rodzaju płatkami śniegu. Nie wierzysz w to? Przeczytaj "Fight Club"; uwierzysz. Tyler mówi mi, że jestem jedynie kosmiczną małpą w trybach Projektu Feniks, a ja przez chwilę w to wierzę. Patrzę na świat wokół i naprawdę w to wierzę.
[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/05/fight-club-chuck-palahniuk.html ]
"A Tyler podchodzi do kuchennego stołu bez koszuli, cały pokryty malinkami, i mówi, ble, ble, ble, ble, ble, poznał wczoraj wieczorem Marlę Singer i poszli razem do łóżka. Słuchając tego, identyfikuję się bez reszty z Woreczkiem Żółciowym Joego. To wszystko moja wina. Czasami robisz coś i zostajesz wyrolowany. Czasami czegoś nie robisz i też zostajesz wyrolowany."
Nie...
2011-10-30
Fantasy sprawia wrażenie najbardziej wyeksploatowanego ze wszystkich podgatunków fantastyki. Tym samym każdy, kto pisze o krasnoludach, trollach, wampirach oraz uzbrojonych w ciut nieporęczne miecze strażnikach miejskich winien wprowadzić do powieści coś, co czytelnika zaintryguje. W przypadku dobrze wszystkim znanego (a jeśli nie, należy ten stan rzeczy jak najszybciej zmienić) Terry'ego Pratchetta owym czynnikiem zasysającym jest humor. A właściwie Humor – jedyny w swoim rodzaju.
„Na glinianych nogach” to kolejna powieść ze Świata Dysku, prezentująca ankh-morporską historię z miejskimi strażnikami w rolach głównych. Tym razem podkomendni sir (niestety, jak twierdzi sam zainteresowany) Samuela Vimesa usiłują rozwikłać zagadkę morderstw nieszkodliwych staruszków, podejrzanego zachowania golemów oraz zdecydowanie najbardziej problematycznego otrucia Patrycjusza, człowieka przez część mieszkańców miasta nielubianego, przez pozostałych znienawidzonego. Dodatkowo, najbliżsi współpracownicy komendanta nie mogą narzekać na brak prywatnych problemów, a i on sam musi zmagać się z gorączką tytułów i herbów szlacheckich czy przyjętym niedawno w szeregi straży krasnoludem-tranwestytą o zastanawiającym nazwisku Tyłeczek... Jakby to podsumował Paskudny Stary Ron: „demoniszcza, tysiącletnia wskazówka i krewetki!”.
Mnogość przeplatających się ze sobą wątków to cecha charakterystyczna opowieści o Ankh-Morpork. Większość z nich sprawia wrażenie pobocznych lub wręcz umieszczonych w tekście tylko dla sprawienia czytelnikowi frajdy, jednak w pewnym punkcie wszystkie łączą się ze sobą, tworząc całość zadziwiająco skomplikowaną jak na historię, której największy atut ma stanowić zagęszczenie absurdu. Pod niemal każdym z wątków kryje się bardziej lub mniej zabawne nawiązanie do naszej szarej rzeczywistości: krasnolud stroniący od topora, a za to wyrażający pewne zainteresowanie różnymi rodzajami szminek, przywodzi na myśl walkę o równouprawnienie kobiet (i krasnoludzic...?), zaś kwestia szacunku wobec siły napędowej golemów, która z pewnością nie jest życiem stworzonym przez jednego z bogów, to jednocześnie zwrócenie uwagi na problem zdefiniowania wolnej woli i sensu istnienia.
Dość o historii, teraz trochę na najistotniejszy temat w powieściach Pratchetta – absolutnie niepowtarzalny humor, wpleciony w całą opowieść z godnym podziwu kunsztem. Objawia się on nie tylko w kreacji miejsca akcji (miasto, w którym na rabunki trzeba mieć licencję, a chodzenie po rzece jest znacznie łatwiejsze od utonięcia w niej) i, wspomnianych wcześniej, postaci, bez wyjątku niepowtarzalnych i budzących sympatię, ale też w pojedynczych zdaniach-perełkach. W czasie lektury wielokrotnie miałam ochotę sięgnąć po notes i przepisać fragment, by potem, od czasu do czasu, poprawiać nim sobie humor. Zrezygnowałam, gdy zorientowałam się, że tak naprawdę warte przepisania jest pół książki...
Wielka jest w tym zasługa tłumacza. Piotr W. Cholewa po raz kolejny popisał się niesamowitym bogactwem językowym i wyobraźnią; często występującą grę słów i zwroty brzmiące przezabawnie po angielsku trzeba było zupełnie zmienić, by po polsku prezentowały się równie znakomicie. Dzięki tak dobremu przekładowi śmiało można powiedzieć, że nasza wersja tekstu, pod względem językowym, nie ustępuje oryginałowi.
W książkach z serii „Świat Dysku” wydawnictwo Prószyński i S-ka trzyma się jednolitej oprawy graficznej. I tym razem zachowano oryginalną okładkę – utrzymana w jaskrawej kolorystyce ilustracja Josha Kirby'ego intryguje pozornym bałaganem w kompozycji, charakterystycznym zresztą dla prac tego artysty. Wewnątrz również wszystko wygląda jak należy; oko cieszą rysunki herbów na pierwszej stronie i, tak dobrze znana fanom serii, ilustracja Dysku na następnej, miłym urozmaiceniem jest też pewne zróżnicowanie czcionek. Błędów w sztuce korektorskiej nie stwierdzono – słowem: wydanie pierwsza klasa.
„Na glinianych nogach” to idealna książka na ponure, późnojesienne wieczory. Z każdej strony bije optymizm, radosna ironia i charakterystyczny absurd, fabuła nie pozwala nawet na chwilę nudy, odsłaniając coraz to bardziej zaskakujące aspekty, a bohaterów po prostu nie sposób nie polubić – i wszystko to zostało podane w przezabawnym sosie. Jeśli więc przeczytasz „Na glinianych nogach” i ani razu się nie roześmiejesz, możesz uznać to za objaw głębokiej depresji. A jeśli nie przeczytasz... szybko zmień ten stan rzeczy.
[http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/12/na-glinianych-nogach-terry-pratchett.html]
Fantasy sprawia wrażenie najbardziej wyeksploatowanego ze wszystkich podgatunków fantastyki. Tym samym każdy, kto pisze o krasnoludach, trollach, wampirach oraz uzbrojonych w ciut nieporęczne miecze strażnikach miejskich winien wprowadzić do powieści coś, co czytelnika zaintryguje. W przypadku dobrze wszystkim znanego (a jeśli nie, należy ten stan rzeczy jak najszybciej...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to